<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Leśniczy
Podtytuł Obrazek wiejski
Pochodzenie „Tygodnik Mód i Powieści“, 1890, nr 22-35, 37-46
Redaktor Jan Kanty Gregorowicz,
Emil Skiwski
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1890
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

U Kalińskiego, w domku wśród lasu położonym, na kominku płonął suty ogień i rzucał czerwone blaski na ściany.
Zima była w całej pełni, pola i łąki pokryte grubą warstwą śniegu. W lesie również biało, na konarach sosen śnieg mrozem ściśnięty trzymał się mocno, tworząc fantastyczne a pełne wdzięku festony. Domek Kalińskiego po same okna tonął w puszystym śniegu, którego gruba warstwa pokrywała także i dach. Gdyby nie komin z którego dobywał się słup dymu i gdyby nie oświetlone okna, nie znaćby było wcale tej chatki.
Grudzień ku końcowi się zbliżał, nadchodziły święta Bożego Narodzenia. Zima zapowiadała się długa i ciężka, tak przynajmniej zapewniał stary rybak co nad jeziorem mieszkał, tak też mówili i chłopi, opierając swe przepowiednie na długoletnich obserwacyach.
Był już wieczór, niebo iskrzyło się od gwiazd, śnieg skrzypiał pod stopami, Kaliński tylko co z lasu powrócił. Objeżdżał był właśnie bór saneczkami małemi, nasłuchując czy nie słychać łoskotu siekiery szkodnika; objechał cały las, przypatrzył się tropom zwierzyny.
— Byłoby na co zapolować — myślał — ale z kim? Dziedzic niewidomy, pan Hieronim ciągłe w podróżach, a ten układny jegomość, który prawie ciągle przesiaduje w Magdzinie, wcale myślistwa nie lubi...
Powrócił stary leśniczy do domu, strzelbę na kołku zawiesił, kożuch zdjął i usiadł przed ogniem zamyślony. Zapatrzył się w płomień i snuł pasmo wspomnień długiego życia... samotny.
Przy nogach jego piesek ulubiony usiadł, jamnik nieduży, długi, na nizkich, krzywych nóżkach, czarny, podpalany. Patrzył w oczy swemu panu, to się ocierał o niego, chcąc uwagę na siebie zwrócić, domagając się pogłaskania, pieszczoty, wreszcie widząc, że pan na niego nie zważa, rozciągnął się jak długi przed ogniem i usnął...
Po jakiejś chwili podniósł się i nasłuchiwać zaczął, znów się położył, znów wstał i warknął.
Kaliński przebudził się z dumań, pogłaskał psa, który wnet szczekając, ku drzwiom się rzucił.
— Cóżby to? — mruknął Kaliński i z przyzwyczajenia strzelbę do ręki wziąwszy, na ganek wyszedł.
Nic nie było widać ani słychać, lecz pies puścił się w las jak kula i po chwili ujadał zawzięcie na dróżce. Niezadługo dało się słyszéć parskanie konia i Kaliński bystrym wzrokiem dojrzał pomiędzy drzewami przesuwające się proste chłopskie sanie jednokonne, a na nich dwóch ludzi. Jechali oni wprost do Leśniczówki.
— Któż to o tej porze? — pomyślał Kaliński.
Niedługo na odpowiedź czekał. Z sanek wyskoczył młody człowiek i biegł prosto ku gankowi.
— Adaś! — zawołał stary, porywając synowca w objęcia — Adaś! zkąd się wziąłeś? co tu robisz?
— O gościnność proszę, stryjaszku.
— Przejazdem tu jesteś? zabłądziłeś? czy co? Chodźżeż do stancyi a żywo. Co cię tu przypędza? na taki mróz w płaszczyku wiatrem podszytym! Ah, Adasiu, Adasiu, słabowity jesteś, a ze zdrowiem igrasz. Bój się Boga, co matka na to powie?
— Za jej wiedzą tu jestem, mój stryju.
— Chodźże, chodź — rzekł Kaliński, wprowadzając młodego człowieka do stancyi — ogrzej się... rozgość... człowieka który cię przywiózł także pomieszczę... trzeba żeby nocował, wiatr się zrywa, zawieja pewna.
Krzyknął na chłopca, dyspozycye mu wydał i do stancyi wszedł mówiąc:
— Śmierci bym się prędzej spodziewał, niż ciebie o tej porze.
Młody człowiek uśmiechnął się.
— Widzę — rzekł — że moje przybycie nie bardzo cieszy stryjaszka...
— Niedorzeczności mówisz, Adasiu, ja cieszę się że tu jesteś, ale zarazem jestem ździwiony.
— Są zimowe wakacye. Gwaru, miasta, ludzi mam aż nadto... przepracowany jestem, zmęczony... postanowiłem więc odpocząć w ciszy leśnej u stryja, gdzie mi tak było dobrze przed kilkoma miesiącami... Napisałem o tem do matki, zgodziła się, a stryja o zamiarze przybycia nie uprzedzałem, w przekonaniu, że będę dobrze i serdecznie przyjęty.
Kaliński uścisnął synowca.
— Ma się rozumiéć — rzekł — będziesz przyjęty całem sercem. Siadaj, rozgość się... Więc powiadasz, że ci tu dobrze było na jesieni.
— O i jak dobrze — zawołał Adaś — opowiedziéć nie potrafię.
Rozmawiali długo do późnej nocy, leśniczy się ożywił, rozweselił, Adaś o niewidomego i pannę Anielę dopytywać zaczął.
— Dobrodzieju! — zawołał nagle Kaliński, uderzając się w czoło — teraz już w domu jestem! Rozumiem dlaczego tak pięknym wydał ci się las, dlaczego podobało ci się to pustkowie... Eh, wybij to sobie z głowy, Adasiu.
— Co?
— Już ty mnie starego w pole nie wywiedziesz, panna Aniela podobała ci się, czytam to z twoich oczu. Co ci się roi po głowie, biedny chłopcze... Ona nie dla ciebie. Pozbądź się tej myśli, wyrzecz marzeń, wracaj do obowiązku, do szkoły... Miłość ci spokój odbierze; sił, równowagi umysłu pozbawi, a ty biedaku obowiązki masz. Matka schorowana pomocy twej potrzebuje, tyś cała jej nadzieja, podpora starości. Gdy się marzeniom oddasz, a pracować przestaniesz, co cię czeka? co matkę twoją czeka?
Adaś słuchał ze spuszczonemi oczami, nieprzerywając, a stryj po chwilowem milczeniu mówił dalej:
— I o tem pamiętać powinieneś, że pomiędzy tobą a nią zachodzi ogromna różnica pod względem majątkowym i towarzyskim. Ona w przyszłości dziedziczka, ty biedak. Ona... głupstwo to zapewne, przesąd nieuzasadniony, ale przez świat uznany, ona z takiego rodu co służbę rozdaje... ty z takiego co służbę przyjmuje... krótko mówiąc: ona pani, tyś biedak. Nieprawdaż, mój chłopcze?
— Nie, stryju — odrzekł spokojnie.
— Nie?
— Ani trochę. Wszystkie te uwagi, jakie mi stryj zrobił, a których z uszanowaniem teraz wysłuchałem, przychodziły mi na myśl niejednokrotnie. Zastanawiałem się nad niemi.
— I co?
— I wszystkie upadły. Niech stryj nie sądzi, że miłość siły odbiera, nie! ona ich dodaje; nie odstręcza od pracy, lecz przeciwnie, zachęca do niej, do zdwojonej gorliwości pobudza.
— Mrzonka!
— Z własnego doświadczenia to mówię, drogi stryju.
— Z doświadczenia! — rzekł ze smutnym uśmiechem Kaliński — dzieciaku! zkądże i kiedy mogłeś je zdobyć?
— Dziwnem się to stryjowi wydaje? a przecież nie od dziś żyję i radzę sobie jakoś na świecie. Mogę stryja zapewnić, że chociaż nigdy nie zaniedbywałem nauki, jednak od lata, od chwili kiedy tu byłem u stryja, pracuję dwa razy tyle co dawniej. Nie żałuję sił, podwajam energię, bo wiem, że każdy dzień zbliża mnie do upragnionego celu; więc nie jest tak jak stryj mówi. Co do matki mojej, nigdy nie zapomnę jakie mam względem niej obowiązki i nie zaniedbam ich, a ta znów niby nierówność...
— Przesąd, ja sam to przyznaję, ale... świat... świat... Kochany chłopcze... trudno z nim wojować.
— Nie przeczę... lecz za wygraną nie daję. Różnica majątkowa jest obecnie, ale za lat kilka może się wszystko zmienić. Sam stryj mówił do mnie, że skutkiem złego zarządu majątek ich upada, a ja na to się uczę, na to pracuję, żebym stanowisko i chleba kawałek zdobył. Jeżeli więc potrafię zjednać sobie sympatyę panny Anieli, to cóż może na przeszkodzie stanąć?
— Wszystko, wszystko, mój kochany... Eh, Adasiu, zmartwiłeś mnie swemi szalonemi projektami.
— Przecież ich nie wykonywam w tej chwili.
— No tak, a jednak przyjechałeś...
— Niech sobie stryj przypomni, że ojciec panny Anieli zapraszał nas obydwóch.
— Dużo się od tego czasu zmieniło.
— Dla mnie nie. Ja pragnę z zaproszenia skorzystać. Co to stryjowi szkodzi, że ją zobaczę, nic więcej nad to nie pragnę.
Nie mógł stary Kaliński spać tej nocy, tak mu się zamiary bratanka dziwnie śmiałemi wydały. Znał jego charakter, wiedział, że niełatwo od postanowienia go odwieść, uznał więc za najlepsze nie oponować, czasowi całą sprawę zostawić. W przeciągu kilku lat, które upłyną zanim Adaś stanowisko zdobędzie, Bóg wie jakie zmiany zajść mogą. Na nie najwięcej liczył. Anielcia zamąż wyjdzie, chłopiec zapomni. Tak; przeszkadzać, bronić, perswadować, to znaczy jeszcze bardziej fantazyę młodzieńca podbudzać, oliwy do ognia dolewać. Takie postanowienie powziąwszy, Kaliński uspokoił się trochę; nazajutrz do lasu zabrał Adasia, jeździł z nim cały dzień, rozmawiał o matce jego, o Warszawie, o wszystkiem, starannie o panu Ludwiku i jego rodzinie wspomnień wszelkich unikając.
Tegoż samego dnia w Magdzinie, pan Mieczysław z niewidomym sam na sam od kilku godzin konferował. Rozmowa z początku obojętnych dotykała przedmiotów, potem coraz poufniejszą się robiła. Pan Winterblum głos zniżał, nadawał mu brzmienie coraz serdeczniejsze i czulsze.
— Chrześcianin jestem — mówił — to prawda, ale, drogi panie Ludwiku w przeznaczenie wierzę. Religia to potępia, ale cóż ja zrobię w obec faktów? Człowiek losu swego nie uniknie, choćby się nie wiem jak wywijał i wykręcał.
— Mówisz pan jak turek.
— A tak, tak, mówię jak wyznawca Mahometa, fakta mnie przekonywają. Posłuchaj pan. Przed rokiem miałem przed sobą jasno i dokładnie wytkniętą drogę życia. Projektowałem to i owo i ani mi na myśl nie przyszło, żeby w zamiarach tych jakakolwiek zmiana zajść mogła. Chyba w takim razie, gdybym umarł przedwcześnie. Otóż panie Ludwiku kochany... miałem przed sobą, jak powiadam, drogę prostą, jasno wytkniętą, byłbym nią szedł, szedł i ostatecznie zaszedł do celu, gdyż mając środki materyalne, niewiele sobie robiłem z przeszkód, jakie się mogły nastręczyć. Pieniądz to siła... Nie sądź pan, że jestem bezwzględnym czcicielem złotego cielca, chowaj Boże! nawet brzydzę się pieniędzmi jako pieniędzmi, lecz muszę je cenić jako środek, za pomocą którego... rozumiesz panie Ludwiku, nie jako cel, lecz jako środek... Wracam do rzeczy... miałem wytkniętą drogę, tymczasem zachodzi drobna na pozór okoliczność, spotykam pana Hieronima. Dawna to znajomość, dawna przyjaźń, wypróbowana i doświadczona. Spotykam, później tu przyjeżdżam i moje zamiary, moje cele... gdzie ich szukać? Przeznaczenie!
Pan Ludwik wysłuchał tej tyrady i odrzekł:
— Jeżeli mam prawdę powiedziéć, to niezupełnie rozumiem w czem mianowicie widzi pan tu przeznaczenie?
— W czem widzę? a oto w tem, szanowny panie Ludwiku, że poznawszy tak miły dom, takich zacnych ludzi, zasiedziałem się, przylgnąłem do nich całem sercem i... zapomniałem o świecie. Pan mnie nie znasz jeszcze, ale ja mam naprawdę osobliwy charakter, a zwłaszcza serce. Jak kogo pokocham, to już na życie i na śmierć, już za nim w ogień, w wodę, choćby w samo piekło. Tak panie Ludwiku, tak ja cały twój dom i ciebie ukochałem.
Niewidomy wzruszył się tym wylewem czułości, tem bardziej, że w głosie mówiącego brzmiała nuta serdeczna.
— Dziękuję ci z serca, panie Mieczysławie — rzekł ojciec Anielci — podaj mi rękę i chciej wierzyć, że wysoko cenię sympatyę, jaką mnie obdarzasz. Rzeczywiście dałeś jej tyle dowodów, że nie wiem doprawdy czem i jak ci to odwdzięczyć.
— Jeżeli o dowodach materyalnych pan myśli, to nie ma o czem wspominać, gdyż od kapitaliku, jaki na pańskim majątku umieściłem, liczy mi się procent, a co się tyczy tego, że się tak wyrażę, przywiązania, to za serce serca tylko żądam.
— Niewątpliwie, licz pan na moje.
— Serdeczne, serdeczne dzięki. Widzi pan, ja od wczesnej młodości żyłem na świecie zupełnie samotny, nie miałem nikogo bliższego, nie znałem co rodzina, co krewni. Sam, zawsze sam, jak kołek w płocie... to też gdy poznałem dom państwa, taki że tak powiem, patryarchalny, zacny, w dawnym stylu, rozrzewniłem się... słowo honoru daję. Tu spokojnie, zacisznie, miło... a ludzie...
— No, ludzie jak ludzie.
— A nie! nie, sto razy nie! O panu już nie mówię, bo nie znałem milszego i bardziej sympatycznego człowieka. Pani Józefa dobrodziejka, to matrona szanowna, zacności wielkiej, wzór niewiast... a panna Aniela!
— To dziecko.
— Panie Ludwiku dobrodzieju, nie dziecko to już; to dziewica, prześliczny, najpiękniejszy kwiat naszych pól, ozdoba tego zakątka. Kwiat, który się zaczął rozwijać i niebawem zajaśnieje całą pełnią wdzięku.
Pan Ludwik uśmiechnął się.
— Entuzyazmujesz się pan jak młodzieniec.
— Do tytułu młodzieńca nie mam już prawa, ale nie jestem też i stary. Mam lat czterdzieści kilka.
— Tak?
— Sądziłeś pan, żem starszy?
— Tak mi się zdawało, sądząc z opowiadania Hieronima.
— Oh, poczciwemu panu Hieronimowi niekiedy pamięć nie dopisuje. Zapracowany nieborak, zatracił możność pamiętania dat. Już to do chronologii nie miał nigdy talentu. Tedy, jak panu powiedziałem, mam lat czterdzieści kilka, ale czuję się jeszcze pełnym zapału prawdziwie młodzieńczego. Mogę entuzyazmować się do wszystkiego co piękne, szlachetne, wzniosłe, mogę, niech się pan ze mnie nie śmieje, entuzyazmować się jeszcze i zachwycać. Chodząc dość długo po różnych ścieżkach życia, nie zgubiłem uczuć ani serca, zachowałem młodość duszy. Może to nie moja zasługa.
— A czyjaż?
— Okoliczności... przy pracy czasu nie było na szukanie tych niby to przyjemności życia, które, at nie ma o czem mówić... wiadoma to rzecz, że są młodzi chociaż dojrzali i doświadczeni mężowie i są zestarzali przedwcześnie młodzieńcy. Niestety, tych ostatnich znacznie jest więcej.
— To prawda.
— Tak, widzimy podobnych na każdym kroku, są zobojętniali na wszystko, prócz na pieniądze. Zmateryalizowane to pokolenie do szpiku kości nie chce znać życia, w tem znaczeniu jak my rozumiemy, pojmuje tylko użycie, po którem następuje znużenie, przesyt i apatya. Jeżeli który z takich zwraca spojrzenie na kwiatek, na istotę młodziutką, pełną życia, poezyi, zapału, to czyni tylko, jedynie i wyłącznie dla materyalnych korzyści. Politowania godny jest los rodziców, mających córki na wydaniu, politowania godny, jak pana poważam. Niepewność, obawa i absolutnie żadnej gwarancyi szczęścia dla dziecka... Aby posag złapać, to jedyny cel dzisiejszej młodzieży.
— Przecież nie wszyscy są tacy — rzekł pan Ludwik.
— Szczęśliwe złudzenie! Co do mnie pod tym względem jestem pessymistą, tyle już widziałem nieszczęśliwych związków, tyle zmarnowanych egzystencyi. Źle się dzieje na świecie, bardzo źle i jeżeli tak dalej pójdzie, to doprawdy przyszłość nie będzie ponętną...
Długo przemawiał na ten temat. Pan Ludwik słuchał i przyznawał że, bądź co bądź, jest w tych słowach trochę racyi.
— Widzisz bo, szanowny panie Ludwiku — rzekł, kończąc swe wywody przyjaciel — ja gdybym miał córkę, nie powierzałbym nigdy jej losu w ręce młodzika, bo dzisiejszemu pokoleniu ufać nie można; wolałbym kogoś starszego, wyprobowanego, który miał czas zasłużyć sobie na wiarę. I panu to radzę.
— Ależ panie, jeszcze mam czas.
— Zdaje się panu tylko... trudno miéć pojęcie jak szybko kwiatki rozwijają się... dopiero co był pączek, aż tu oto trochę rosy, trochę słońca i już mieni się najpiękniejszemi barwami, już jaśnieje... zachwyca.
Pan Ludwik może się domyślał o co idzie i rozmowę na inny przedmiot skierował; swoją drogą słowa małego człowieczka ciągle brzmiały mu w uszach. Dotychczas niewidomy uważał Anielcię za dziecko, mniemając, że jeszcze przez długi czas miéć ją będzie przy sobie, teraz nowy przyjaciel powiedział mu, że tak nie jest.
Tak prędko, myślał pan Ludwik, tak prędko, i przywoławszy Anielcię, kazał jej stanąć obok siebie, a dotykając ręką jej ramienia, chciał się przekonać jak jest wysoka.
— Ślicznie wyrosłaś, moje dziecko — mówił — masz wzrost twej matki, duża jesteś.
— I to mnie martwi — odrzekła.
— Dlaczego?
Dziewczyna westchnęła.
— Taka wysoka — odrzekła — taka duża, a niczem nie zajęta, dnie upływają jedne za drugiemi, i cóż z nich? co robię? w czem komu użyteczną jestem?...
— Robisz to co wszystkie panienki w twoim wieku. Zajmujesz się domem.
— Ah, ojcze, alboż tu można czem się zająć na seryo? Ciocia całe gospodarstwo w ręku trzyma i nie pozwala się wyręczać... ojczulek...
— Czemuż nie kończysz? co chciałaś powiedziéć.
— Chciałam to powiedziéć — odrzekła z westchnieniem — że ojczulek teraz mnie nie potrzebuje, ani towarzystwa mego nie żąda.
— Przywidzenie!
— O nie, dawniej byliśmy ciągle razem, ojczulek bezemnie kroku jednego nie zrobił, a teraz...
— Moje dziecko, pragnę się odzwyczaić od twego towarzystwa, żeby rozstanie się z tobą było mi mniej przykre.
— Rozstanie się? Nie rozumiem... dlaczego ja mam rozstawać się z ojczulkiem?
— Wyjdziesz zamąż... opuścisz mnie.
— Ależ przedewszystkiem ja zamąż wychodzić nie myślę, a gdyby nawet przyszło do tego, nie opuszczę ojca. Zawsze będziemy razem, niech więc ojczulek nie przyzwyczaja się do mojej nieobecności, ponieważ sprawia mi to wielką przykrość. Moje miejsce przy tobie, ojcze; pozwól mi jak dawniej być twoją przewodniczką, towarzyszyć ci na spacery, czytywać książki... tak jak to było dawniej, drogi mój, kochany, ojczulku.
Rozmowa ta, na uściśnieniu się skończyła; ojciec przyrzekł, że wszystko wróci do dawnego trybu, ale przyrzeczenia tego nie mógł dotrzymać. Mały człowieczek nie odstępował go, a w jego obecności Anielcia czuła się nieśmiałą i skrępowaną... Prześladował ją westchnieniami, spojrzeniami i prawieniem komplementów przy każdej sposobności. Unikała go, okazywała mu niechęć swą w sposób bardzo wyraźny, on się tem jednak nie zrażał i zawsze musiał się znaleźć na jej drodze.
W Magdzinie zachowywano dawne tradycyjne obyczaje, w wigilię Bożego Narodzenia gromadzili się przy stole wszyscy domownicy i Kaliński bywał też zapraszany.
Pan Ludwik uprzedził o tem małego człowieczka.
— Zwyczaj taki oddawna tu jest — rzekł.
— Chwalebny, zacny, patryarchalny — mówił pan Winterblum, udając zachwyt. — Co może być piękniejszego i bardziej rozrzewniającego nad widok rodziny zgromadzonej przy jednym stole z domownikami. Ja to cenię, szanuję, przepadam za tem... W takich chwilach istotnie trudno się od łez powstrzymać, bo... czyjeż serce mocniej nie uderzy, na widok tej rozrzewniającej harmonii...
— Kalińskiego co rok zapraszamy — rzekł pan Ludwik.
— Słusznie, bardzo słusznie... wyjątków robić nie należy. Mógłbym ja panu, szanowny panie Ludwiku, coś o tym człowieku powiedziéć, ale... nie pora po temu... Przy sposobności uczynię to... dziś jest dzień wesela i radości... który nie powinien być zamącony niczem.
W największym pokoju dworku, nakryty był stół długi, śnieżnej białości obrusem. Pod obrus podesłano siana, w kącie postawiono potężny snop pszenicy. Zamiast lampy, paliły się w wysokich kandelabrach duże świece woskowe, gdyż ciotka Józefa była tego zdania, że tylko takie oświetlenie jest na dzień tak uroczysty właściwe. Oczekiwano pojawienia się pierwszej gwiazdy, ażeby zasiąść do stołu. Pani Józefa ubrała się w paradną suknię, pan Hieronim w nowy tużurek, pan Winterblum jako człowiek światowy, zjawił się we fraku, z wstążeczką orderową, z potężnym złotym łańcuchem przy kamizelce. Do jakiego orderu należała wstążeczka trudno było dojść, mieniła się albowiem wszystkiemi możliwemi barwami, ale bądź co bądź dodawała powagi. Pan Mieczysław już nie garbił się i nie kulił jak zwykle, owszem, był wyprostowany i usiłował wydać się znacznie wyższym niż był. Wygolił twarz starannie, wypłowiałe włosy uczernił, na nos włożył binokle w złotej grubej oprawie.
Chciał być poważny i przystojny... dla Anielci, a wydał się jej bardzo zabawnym, tak że o mało nie parsknęła śmiechem, ujrzawszy go tak wyelegantowanego.
Brakowało jeszcze Kalińskiego.
Pani Józefa z niecierpliwością spoglądała to na zegar, to przez okno na gwiazdy, które się już na wyiskrzonem niebie ukazywać zaczęły.
— Dlaczego nie widać go dotychczas?
— Nadjedzie — mruknął pan Hieronim.
— Siadajmy do stołu — rzekł pan Ludwik.
— Jeszcze chwilkę... pana Kalińskiego nie ma — odezwała się ciotka.
— Cóż mu się stać mogło?
— Nie wiem — rzekł pan Hieronim.
— Hm, zapewne nic wielkiego — odezwał się słodziutkim głosem Winterblum, bądź co bądź jednak, na oficyalistę, któremu pracodawca robi honor... cokolwiek nietaktownie.
Zapanowało dość przykre milczenie. Pan Hieronim chodził wielkiemi krokami po pokoju i niecierpliwie targał wąsy.
— Wiesz co bracie — rzekł — jestem tak wygłodniały, że dałbym chętnie za wygranę wszelkim ceremoniom... i...
— A nie można.
— Nie wypada, nie wypada — cedził przez zęby pan Mieczysław — aczkolwiek... no, ludziom nie mającym odpowiedniego wychowania, dużo trzeba wybaczyć... na tem właśnie polega wyższość.
— Jestem pewna — wtrąciła Anielcia — że pan Kaliński nie spóźnił się bez racyi, musi w tem być jakaś poważna przyczyna.
Winterblum złożył usta do złośliwego uśmiechu i chciał odpowiedziéć, ale w tejże chwili brzęk dzwonka oznajmił, że ktoś nadjeżdża.
Niebawem wszedł Kaliński z Adasiem. Ukłonił się wszystkim i zbliżył się wprost do pana Ludwika.
— Niech mi pan wybaczy — rzekł — żem się spóźnił, ale schwytałem defraudacyę w lesie, to mi zabrało trochę czasu.
Rzekłszy to zwrócił się do pani Józefy.
Przez tą krótką chwilę pan Winterblum znalazł sposobność szepnąć panu Ludwikowi do ucha:
— Samochwalstwo w lichym gatunku; mógłby trochę zgrabniej zachwalać swoją gorliwość.
— On nie kłamie — odrzekł również cicho pan Ludwik.
— Jestem wprost przeciwnego zdania.
Kaliński zwracając się znów do pana Ludwika, rzekł:
— Skorzystałem z łaskawego zaproszenia i przywiozłem z sobą Adasia, który przybył do mnie na święta.
— A pan Adam, bardzo miły gość, proszę.
Nastąpiła prezentacya.
Anielcia zarumieniona jak różyczka, podała młodemu człowiekowi obie ręce.
— Serdecznie się cieszę, że pan sobie przypomniał nas — rzekła.
Winterblum przez binokle przyglądał się młodemu człowiekowi.
— Student — rzekł — student... szczęśliwy!
— Dlaczego?
— Najszczęśliwsza to doba życia... wspomnienia na całe życie zostają.
— Pan był na kursach w Warszawie? — spytał Adaś.
— Co za idea! — odrzekł mały człowieczek ramionami wzruszając — ja byłem... spytaj pan raczej, gdzie nie byłem?... Heidelberg, Bonn, Berlin... całe Niemcy przeszedłem... Pan filolog?
— Nie.
— Matematyk?
— Medyk, panie.
— Ah, medyk... Eskulapa dziecię.
— Przybrane — i Hygiei.
— Jest to — rzekł pan Winterblum — wydział na który garnie się dzisiaj większa część młodzieży. Medyk, prawnik; prawnik, medyk, i nie rozchodźcie się! Czysta nauka nikogo już nie nęci, nikt nie ma ochoty poświęcać się studyom matematycznym, lub filozoficznym, bo pokolenie dzisiejsze jest przedewszystkiem praktyczne. Uczy się dlatego, żeby zdobywać pieniądze. Przemęczy się kilka lat na wydziale prawnym, lub medycznym, w nadziei, że zaraz po skończeniu kursów, zaczną mu składać pieniądze bogaci klienci, lub pacyenci. Rubel jest ideałem dzisiejszego wieku, jest bożkiem, któremu wszyscy się kłaniają. Zdaje się, że wracają czasy złotego cielca... ideały zaś są w pogardzie.
— Kto to, szanownemu panu powiedział? — odezwał się student — na jakiej podstawie przychodzi pan do wniosków krzywdzących młode pokolenie?
— Znam ludzi, panie, znam dobrze. Nie od dziś żyję na świecie, chleb z niejednego pieca jadłem, sfera moich obserwacyi była bardzo rozległa.
— Pan Mieczysław jest pessymistą — wtrącił niewidomy.
— O! wolałbym stokrotnie optymistą być... ale to co widzę dokoła usposabia mnie inaczej. Już nie wrócą się dobre dawne czasy, kiedy ludzie żyli nie dla marnego kruszcu, lecz dla idei, kiedy umieli poświęcać się jedni dla drugich, kochać się.
— A czy dziś nie umieją? — zapytał nieśmiało Kaliński.
Pan Winterblum spojrzał na starego leśnika z pewnem zdziwieniem, jak gdyby chciał zapytać, jakiem prawem wtrąca się do rozmowy, wnet jednak przybrał słodko-kwaśną minę i rzekł, przymrużając oczy:
— Łaskawy panie, dyskusya w tym przedmiocie zaprowadziła by nas dalej niżbyśmy chcieli.
— Wszelkie wogóle dyskusye psu na budę się nie zdadzą — rzekł rubaszny zawsze pan Hieronim — i lepiej jest doprawdy, zamiast próżno tracić słowa, zająć się tym oto szczupakiem, który przynosi zaszczyt naszej gospodyni. Co prawda, to prawda, takiej kuchni jak w Magdzinie w całej okolicy nie znajdzie.
— Kochany brat przesadza — odezwała się ciotka Józefa.
— Prawdę mówię szczerą, jak zawsze.
— W samej rzeczy — rzekł Winterblum — tu każda potrawa jest znakomita... Prawda? mój młody sąsiedzie?
Zapytanie to zwrócone było do Adasia. Mały człowieczek postanowił koniecznie wyciągnąć go na dysputę i wywołać gorętszą rozmowę, choćby sprzeczkę. Od pierwszego wejrzenia powziął do studenta szczególną nienawiść i postanowił mu dokuczyć w jakikolwiek bądź sposób. Radby go był ośmieszyć, przedstawić w najgorszym świetle, po prostu uniemożliwić w tym domu. Patrzył uważnie na Anielcię i wyobraził sobie, że w spojrzeniach jej od czasu do czasu na Adasia rzucanych, dostrzega coś, czegoby widziéć nie chciał, jakieś iskierki, z których płomień z czasem powstać może. Wiedział, że z takim rywalem, za którym przemawia uroda, młodość, życie tryskające ze źrenic, porównania wytrzymać nie może, przeczuwał, że pojawienie się jego pod tym dachem, zburzyć może plany, tak szczegółowo, pracowicie obmyślane. Student siedział naprzeciw panny Anieli, mogli patrzéć jedno na drugie, mogli z sobą rozmawiać, jeżeli nie ustami, to wzrokiem, a młodzi bez użycia słów tak wiele powiedziéć sobie potrafią.
Powtórzył zapytanie.
— W kłopocie jestem — odrzekł Adaś — jak mam na to szanownemu panu odpowiedziéć.
— A to dlaczego?
— Nie znam się na tem.
— No, proszę... to dziwne.
— Owszem, zupełnie naturalne. Jestem młody i zdrów, co jem to mi smakuje, bez względu czy to chleb suchy, czy jaka zbytkowna i wykwintna potrawa. Na studyowanie gastronomii, ani czasu, ani sposobności nie miałem.
— Aha, oddasz się więc pan tej sztuce w przyszłości?
— Nie wiem, przyszłości nie przesądzam, ale zdaje mi się, że nie.
— Nie?
— Zawód, któremu poświęcić się pragnę, nie daje wiele swobodnego czasu; kto mu się odda pozostać musi jego niewolnikiem na zawsze.
— Do chwili otrzymania patentu przynajmniej.
— Wcale nie; nauka nie kończy się z chwilą otrzymania dyplomu i w ogóle nie kończy się nigdy.
— Pysznie pan deklamuje.
— Do tego nie mam talentu, odpowiadam tylko na pytania i mówię co myślę.
— Mieczysławie „post pisces” — odezwał się pan Hieronim — już ci raz powiedziałem, że dysputy na nic się nie zdały. Oto masz wino, dobre wino; pozwól będę podczaszym, naleję kieliszki, ty zaś, jako człowiek światowy i uczony wznoś toasty i powiedz coś takiego... już wiesz... uczyć cię przecież nie potrzebuję.
Mały człowieczek uśmiechnął się.
— Masz słuszność — odrzekł. — Wnoszę pierwszy toast, na cześć szanownego i kochanego gospodarza, który zgromadził nas tu przy wspólnym stole w dniu tak dla wszystkich uroczystym. Za zdrowie pana Ludwika!
Wszyscy powstali i trącili swe kieliszki o kieliszek niewidomego. Pan Ludwik dziękował, chciał coś odpowiedziéć, ale mały człowieczek do słowa przyjść mu nie dał.
— Panowie! — zawołał, nalewając kieliszki — dwa toasty odrazu. Jeden za zdrowie gosposi, która z taką umiejętnością, powiem nawet z takiem talentem dogadza naszym podniebieniom... a drugi na cześć młodości, urody, wdzięków, jaśniejących blaskami wiosny, na cześć najpiękniejszego kwiatka całej okolicy... mało powiedziane! całego kraju! wnoszę toast na cześć panny Anieli!
Zerwał się z krzesła i chciał przejść naokoło stołu, ażeby zbliżyć się do Anielci i dopełnić toast jakimś komplementem, lecz zawadził nogą o krzesło i upadł na podłogę. Adaś najbliżej siedzący zerwał się i pomógł powstać niefortunnemu adonisowi. Ten zamiast podziękować, obraził się.
— Dajże pan pokój — rzekł — jeszcze o swoich siłach wstać mogę.
Pan Ludwik usłyszawszy łoskot, zaniepokojony zapytał co się stało.
— Bagatelka — odezwał się pan Hieronim — pan Mieczysław potknął się i upadł. Nic mu złego nie będzie.
Wypadek ten acz drobny, zepsuł jednak humor biesiadnikom. Kaliński, który do pana Hieronima czuł urazę, a Winterbluma cierpiéć nie mógł, radby jak najprędzej wracać do domu, pani Józefa, dość przesądna, poczytywała upadek za złą wróżbę, Anielcia tylko miała wielką ochotę śmiać się.
Mały człowieczek całą złość swoją na Adasiu chciał wywrzéć. Spierał się z nim, i dysputował o różnych kwestyach. W tej szermierce pan Mieczysław unosił się i zapalał. Adaś zachowywał się poważnie i z godnością.
Kiedy wstano od stołu, pan Mieczysław zbliżył się do gospodarza domu, odprowadził go na bok i półgłosem rzekł:
— Badałem tego młodego człowieka, rozmyślnie wyciągałem go na rozmowę, aby się przekonać, co to za jeden.
— I cóż?
— Smutne wnioski, panie Ludwiku, bardzo smutne.
— Nie podobał się panu!
— Nie... otwarcie to panu powiadam, wcale mi do gustu nie przypadł. Pan nie słuchałeś uważnie mojej z nim rozmowy, a ja naumyślnie wszczynałem kwestye zasadnicze. Chciał się wykręcać, zbyć mnie, jak to mówią, ni tem ni owem, ale ze mną sprawa nie tak łatwa. Przyparłem go do muru, musiał powiedziéć co myśli.
— I...
— Przewrócona głowa, nabita najzgubniejszemi teoryami, krótko ci panie Ludwiku powiem, to po prostu jest jakiś nihilista, którego nie radziłbym ci w domu swoim przyjmować.
— Nie spodziewałem się tego po nim. Gniazdo z którego pochodzi dobre jest.
— At, cóż tam gniazdo! może ono zresztą być bardzo dobre, temu nie mam prawa zaprzeczać, ale ptaszek licha wart. Niech go nie znam. Mówiłem panu, że cała dzisiejsza młodzież jest taka, nie chciałeś wierzyć, tymczasem znalazł się zaraz żywy dowód.
— Może za surowo go pan sądzisz.
— Ha! ha! za surowo? Przeciwnie, zdobywam się na najwyższą pobłażliwość, radbym go nawet zwrócić na dobrą drogę, ale zdaje mi się, że nadaremną byłaby wszelka praca w tym celu podjęta. Jest niesłychanie zarozumiały i uparty. Zdaje mu się, że posiadł mądrość całego świata i że wszystko co powiedziéć raczy, powinno być uważane za wyrocznię. Powtarzam moją dobrą i życzliwą radę, panie Ludwiku, nie znęcaj go do swego domu. Taki człowiek jak on wiele złego może zrobić. Rozumiesz pan przecie, że własnego celu w tem nie mam. Moje przekonania są ustalone i nic ich nie wzruszy, a dysputować lubię, ale jest ktoś, komu by jego teorye mogły w główce przewrócić a tej główki szkoda.
— O Anielci pan mówisz?
— Tak... o kimżeby jak nie o niej?
I znów pochylił się do pana Ludwika i szeptał.
Podczas tej rozmowy Adaś zbliżył się do panny Anieli.
— Spodziewałem się — rzekł — że ujrzę panią w Warszawie, że przyjedzie pani z ojcem.
— Niestety, nie mogłam, nie udało mi się.
— A ja myślałem o tem codziennie... byłbym przewodnikiem, zaprowadziłbym państwa wszędzie, a po operacyi pilnowałbym ojca pani.
— Dziękuję serdecznie... wybieram się ciągle.
— A dlaczegóż przyjazd tak się opóźnia?
— Są przeszkody.
— Trzeba je usunąć.
— Nie zawsze można.
— Jeżeli kto ma silną wolę, a zdaje się, że tej pani nie brak.
Anielcia zarumieniła się.
— Zawstydzasz mnie pan — rzekła — właśnie brak silnej woli z mej strony jest przyczyną, że ojciec mój dotychczas znosi swoje ciężkie kalectwo.
Mówiąc to zarumieniła się, wstyd jej było, że nie zwalczyła przeszkód, że nie zdobyła się na tyle silnej woli i energii, ażeby ojca z pod wpływu obcego człowieka wyzwolić. A doszło już do tego, że ten obcy, tak na pozór cichy i spokojny człowieczek, całym Magdzinem rządził. Wszystko działo się według jego woli. Nie objawiał jej wprawdzie głośno, nie manifestował na zewnątrz, jednak wszyscy domownicy wiedzieli, że on tu jest jedynym i absolutnym panem. O najmniejszą rzecz zasięgano jego rady, która właściwie była rozkazem. Pan Hieronim był tych rozkazów najposłuszniejszym wykonawcą, a sam dziedzic nicby nie przedsięwziął bez porady nowego przyjaciela. Kalińskiego prawie zupełnie odsunięto, pozwolono mu wegetować w lesie i patrzano krzywo, gdy się na folwarku pokazał. Bolał nad tem stary oficyalista, tyloletni nie sługa, lecz przyjaciel domu, ubolewał, wzdychał, lecz nic nie mówił.
Ma się rozumiéć, że o wyjeździe pana Ludwika na czas dłuższy, o kuracyi, bez rady, a właściwie bez zezwolenia przyjaciela, mowy być nie mogło, a przyjaciel ów kilkakrotnie dał się słyszéć ze zdaniem, że byłoby czynem barbarzyńskim i nieludzkim dla rezultatów wątpliwych, a nawet zgoła niepewnych, narażać człowieka na straszliwe cierpienia. Pan Ludwik akceptował to zdanie, a choćby nawet sądził inaczej, to nie mógłby posłuchać głosu przekonania własnego. Był w niewoli. Funduszów żadnych w ręku nie miał... a gdyby o nie poprosił, potrafionoby mu wytłomaczyć, że kassa folwarku pusta, kazanoby mu czekać i czekać bez końca.
Anielcia wiedziała o tych przeszkodach doskonale, ale postanowiła nieodwołalnie je zwalczyć. W jaki sposób to uczyni, jak postąpi nie wiedziała jeszcze, ale... postanowiła i ażeby się nie módz już cofnąć, wyciągnęła rękę do Adasia i rzekła:
— Przyrzekam panu, że najdalej za dwa miesiące będę w Warszawie z ojcem.
Na twarzy młodego człowieka ukazał się rumieniec radości.
— Wszak pozwoli mi pani — rzekł — być waszym przewodnikiem i opiekunem. Zaufania we mnie położonego nie zdradzę.
Skinęła tylko główką, gdyż pan Winterblum zbliżył się i dalszej rozmowie przeszkodził.
Był zły, bolało go, że Adaś rozmawia z Anielcią, że z oczu jej padają na niego przychylne spojrzenia. Dzieweczkę tę uważał już za swoją, zazdrosny o nią był.
Aż do chwili odjazdu Kalińskich nie odstępował Anielci, chodził za nią jak cień, zanudzał ją swoją rozmową. Dawała mu poznać, że wcale jej to nadskakiwanie nie uszczęśliwia, udał że nie rozumie; chroniła się do innych pokoi, czatował przy drzwiach dopóki nie wróciła.
Nareszcie doczekał się upragnionej chwili, w której Kaliński z Adasiem, pożegnawszy towarzystwo, opuścili Magdzin, Anielcia uścisnęła serdecznie rękę młodego człowieka i szepnęła mu:
— Do widzenia!
Zaraz po odjeździe Kalińskich, udał się pan Winterblum do pokoju pana Ludwika i do późnej nocy z nim konferował. Postanowił nie zwłóczyć dłużej i wprost do rzeczy przystąpił. Mówił o przyjaźni niewzruszonej, wiernej, o przywiązaniu do Anielci, słowem oświadczył się. Zagadnięty pan Ludwik nie wiedział na razie co odpowiedziéć. Wywijał się z trudnością, nie mogąc się zdobyć na stanowczą odpowiedź, a przyjaciel nalegał, przedstawiał przyszłość Anielci w najświetniejszych barwach, obiecywał zapisy majątkowe, zabezpieczenie losu... złote góry.
— I już, drogi panie Ludwiku — szeptał głosem słodziutkim — z chwilą, gdy w moje ręce los jedynego dziecka złożysz, możesz spać spokojnie, przekonany, że nic mu do szczęścia nie brakuje. Wierzysz mi chyba, że bezinteresowny jestem, żadnego posagu nie żądam, mówić nawet o tem niechcę. Co, nie wymawiając, pożyczyłem na Magdzin, to niech do jakiego czasu, choćby nawet do najdłuższego, wisi. Możesz mi pan procent płacić lub nie płacić, jak twoja wola. Ja nie upomnę się, ani mnie to wiele nie obchodzi. Zamożny jestem, żyć mam z czego, żonę otoczę komfortem, wygodami, panią będzie... a po mojej śmierci zabierze wszystko co mam. Odpowiedz, panie Ludwiku, decyduj się, bo...
— Zaskoczony jestem tak nagle, czasu do namysłu żądam.
— Bój się Boga, człowiecze! Gdybyś w moje serce mógł spojrzyć... co się w niem dzieje! Ja tę dziewczynę kocham, szaleję za nią, żyć bez niej nie mogę. Panie Ludwiku... miej litość, w niepewności nie trzymaj mnie dłużej! Jeżeli to nie odpowiada twoim widokom, powiedz odrazu. Wolę być zmiażdżony jednem uderzeniem, aniżeli żyć tak jak żyję...
Pod wpływem takich gorących prośb i natarczywych nalegań, pan Ludwik odpowiedział w kilku słowach, że w zasadzie przeciwko związkowi temu nic nie ma, ale woli córki krępować nie będzie.
— Niech ona sama o losie swoim decyduje, ale nie zaraz, nie zaraz... Anielcia to dziecko jeszcze, czekać trzeba, nie nalegać, nie spieszyć.
Winterblum udał się na spoczynek, lecz spać nie mógł, trawiła go gorączka wewnętrzna, dręczył niepokój.
Przygryzał wązkie usta i mruczał sam do siebie:
— Zwłóczyć... czekać, na co? I ty, i córeczka twoja jesteście w moich rękach, na łasce i niełasce. Bez chleba, z torbami oboje pójść możecie, jeśli mnie się podoba. Łaskę im chcę wyświadczyć, a oni czekać mi każą!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.