<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Leśniczy
Podtytuł Obrazek wiejski
Pochodzenie „Tygodnik Mód i Powieści“, 1890, nr 22-35, 37-46
Redaktor Jan Kanty Gregorowicz,
Emil Skiwski
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1890
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Gdyby kto powiedział więźniowi, na wieczne zamknięcie skazanemu: za kilka dni otworzę drzwi twojej ciemnicy, — gdyby kto powiedział mającemu umrzeć: czeka cię życie, — gdyby kto powiedział nieszczęśliwemu: niedola twoja skończona...
Gdyby!... ani jeden, ani drugi, ani trzeci wierzyćby nie chcieli odrazu.
Panu Ludwikowi powiedziano wprost:
— Za trzy tygodnie będziesz widział...
On przeląkł się tego. Zdawało mu się, że to niemożliwe, że go łudzą, że jest przedmiotem żartów.
Jakto? więc w rzeczy samej on mógłby widzieć słońce, świat, drzewa, kwiaty, wodę, to wszystko co jest najpiękniejszego w przyrodzie? Miałyżby się otworzyć oczy jego, od tylu lat zamknięte? Czy to możliwe? czy podobne do osiągnięcia? Po tylu latach! Miałżeby ujrzeć świat i swoje dziecko ukochane, jedyne?
Tak, Anielcia utrzymuje go w tem przekonaniu, przyznaje się otwarcie do podstępu, całuje po rękach, o przebaczenie prosi. Marzyła o tem oddawna, chciała to uczynić, lecz przeszkadzano jej, musiała uciec się do podejścia, w czem jej stary, tak zawsze życzliwy Kaliński dopomógł.
Uwiozła ojca i ślady zatarła za sobą; niech jej teraz szukają opiekunowie i przyjaciele, w tej chwili nie obchodzi ją nic, nie myśli ani o domu, ani o majątku, ani o narzucającym się jej konkurencie, o nikim i o niczem, tylko o ojcu; oddałaby połowę życia za to, żeby mu przywrócić światło, żeby go wyzwolić z mroków nieustannej nocy. To ją jedynie zajmuje, to, i Adaś Kaliński trochę, ale bo też Adasia nie można z innymi ludźmi równać, tak potrafi wlać ducha i nadzieję w nieszczęśliwego kalekę... Jest na każde zawołanie, cichy, nienarzucający się, dyskretny. O sobie nigdy nie mówi, a spojrzenie ma takie dziwnie pociągające i sympatyczne.
Dzień stanowczy się zbliża. Pan Ludwik jest zdecydowany i napozór zupełnie spokojny.
Jeszcze dziś, jutro, a pojutrze tak, albo tak... Światło lub noc nieskończona, aż do grobu. Zapewniają że będzie światło, a Anielcia modli się o to ze łzami. Codzień raniutko wstaje i biegnie do kościoła, a ukląkłszy w kąciku za filarem, ukryta w cieniu, niewidziana przez nikogo i nawzajem nikogo niewidząca, modli się z całą siłą tej czystej, gorącej wiary, która, jak mówi Pismo św., góry przenosi. Niepodobna, żeby taka modlitwa nie została wysłuchana.
Kaliński tymczasem podróż odbywa, ale wcale nie po sukcesyą. Żadne dziedzictwo go nie czeka, nie miał takich krewnych, którzyby co zostawić mu mogli. Po przybyciu do stacyi kolei, zaraz wsiadł do wagonu, a za nim ów wysłany przez pana Hieronima Żydek. Argus ten wywiązywał się ze swego zadania bardzo sprytnie i zaraz z drogi list jeden, a niebawem i drugi wysłał. Ponieważ pan Hieronim, spodziewając się tej korespondencyi, codzień umyślnego na pocztę posyłał, więc wiadomości o Kalińskim dochodziły do Magdzina względnie szybko. Zaraz po odebraniu pierwszych dwóch listów, które jednocześnie przybyły, pan Hieronim zmarszczył czoło i udał się do swego przyjaciela. Winterblum siedział w fotelu zamyślony, znać było że go troska gniecie i niepokój męczy. Przygryzał wargi, a małe jego oczka biegały wciąż niespokojnie.
Zobaczywszy wchodzącego pana Hieronima, trzymającego listy w ręku, zerwał się z krzesła.
— Wiadomość! — zawołał, — dawajże prędzej. Gdzież są? gdzież się ukryli?...
— Kto?
— A no, pan Ludwik, Anielka!
— To nie jest wiadomość o nich, nie mam pojęcia gdzie się znajdują i w jaki sposób można się o tem dowiedzieć.
— Więc?
— To są listy od Żyda, którego wysłałem za Kalińskim, dość interesujące, słowo daję.
— A cóż mnie ten twój Kaliński może obchodzić? Pojechał po sukcesyą, owszem, niech ją sobie odbiera, skoro podróż jego nie daje wskazówki, gdzie tamci są.
— Jednak przeczytaj — rzekł pan Hieronim.
Winterblum przebiegł oczami jeden i drugi list i oddał je panu Hieronimowi.
— I cóż — rzekł tamten, — co o tem myślisz?
— Nic.
— To źle. Powiedz mi, czyś ty w rzeczy samej tak się zakochał na starość, że ci to szaleństwo zdolność myślenia odbiera? Jakto, więc nie przeraża cię sam kierunek podróży, jaką obrał ten intrygant?
— Nie myślałem o tem.
— Ależ, człowieku, on wykupił bilet do Odessy, on jedzie tą samą drogą, którą ty tylokrotnie jeździłeś, on chce zbadać twoję przeszłość, on przeciwko tobie coś knuje.
— Zkądże?
— Ależ to jasne! Cóż u dyabła mógłby mieć za cel? Pocoby jechał tak daleko. Nie, kochanie, powtarzam ci, coś ci się w głowie popsuło.
Pan Mieczysław patrzył na swego towarzysza wystraszonym wzrokiem.
— Być to może — szeptał, — być może, ale cóż robić?
— Rychło pytasz się o to! Trzeba się było zastanowić dawniej... trzeba było kuć żelazo, póki gorące. Tysiące mogliśmy ztąd wziąć, tysiące, ale należało jednego pilnować, nie udawać Adonisa na starość, nie myśleć o dziewczynie, która, między nami powiedziawszy, wnuczką twoją byćby mogła!
Winterblum spuścił głowę na piersi.
— I cóż — mówił nieubłagany wąsacz, — cóż będzie, jeżeli ten rozmaite twoje sprawki wykryje, jeżeli się w dowody zaopatrzy, o co nietrudno? Co będzie? Zresztą mniejsza o ciebie, jak sobie posłałeś, tak się wyśpisz... zemkniesz ztąd i będziesz dalej broił po świecie, ale ja? za co ja mam cierpieć? Szperania Kalińskiego mogą i na mnie rzucić złe światło i uczynić mi pobyt w Magdzinie niemożliwym. Na dyskrecyą Kalińskiego liczyć nie mogę, przeciwnie, wiem że nienawidzi mnie, w łyżce wodyby mnie chętnie utopił. No, więc cóż będzie teraz?
— Cóż będzie? — powtórzył jak echo Winterblum.
Postanowiono czekać dalszych listów. Potwierdziły one w zupełności domysły pana Hieronima. Żydek, który za Kalińskim chodził jak cień, doniósł, że ten, przyjechawszy do Odessy, udał się zaraz do pewnego agenta i przy jego pomocy zbierał wiadomości, odnoszące się do pana Winterbluma.
— Niema co czekać! — zawołał pan Mieczysław zrozpaczony, — trzeba sumę, jaką zdążyłem na Magdzinie zahypotekować, sprzedać natychmiast, sprzedać też zboże jakie jest, konie, bydło co lepsze i, wziąwszy co się da, uciekać.
W tym celu udali się do miasteczka, ale rzecz dziwna, Żydzi, zwykle tak chętni do kupna, tym razem nie mieli najmniejszej ochoty, nie chcieli zawierać kontraktów. Zaledwie po długich certacyach znalazł się jeden amator na paręset korcy i to nie chciał zapłacić wpierw, nim zboże będzie do miasteczka odstawione.
Pan Hieronim wydał dyspozycye, żeby fornale raniuteczko wybrali się ze zbożem, oraz żeby sześć koni wyjazdowych wyprowadzono na jarmark.
Około godziny 8-ej rano, sądząc że polecenie jego zostało spełnione, udał się na folwark. Spichlerz był zamknięty, a konie, na sprzedaż przeznaczone, chrupały spokojnie siano przy żłobach.
— Co to jest! — krzyknął rozgniewany, — gdzie stangret? dlaczego konie jeszcze nie w drodze?
Stangret, czapkę w ręku trzymając, wyszedł przed stajnię.
— Nie słyszałeś to, bałwanie jeden, com ci wczoraj zapowiedział?
— Słyszałem, wielmożny panie.
— Dlaczegóż więc nie spełniłeś rozkazu? Bierz mi zaraz te konie i prowadź na jarmark.
— Niech się wielmożny pan nie obraża i nie gniewa, ale ja tego nie zrobię.
— Co?
— Nie mogę; na mnie odpowiedzialność za konie, na karbowym za zboże; dopóki dziedzic nie powróci, jednego ziarnka ztąd nikt nie weźmie.
— Proszę! któż to tak rozporządził?
— Sam dziedzic, przez pana Kalińskiego.
— Czyś ty oszalał!? — krzyknął pan Hieronim, przyskakując do chłopa, — czy ci się we łbie przewróciło? Nie wiesz kto ja jestem? nie wiesz kto tu od tylu lat rządzi?
— Wiem, wielmożny panie, ale i to wiem także, że kto wczoraj rządził, dziś może nie rządzić, a dziedzic w swojej własności ma prawo tak czynić, jako chce. Niech się wielmożny pan na mnie nie gniewa, bo ja nie sam z siebie mówię, ale tak, jak mam przykazane, jak cała służba ma przykazane.
— Więc to pan Kaliński takie rozkazy wydał?
— Nie pan Kaliński, tylko przez pana Kalińskiego dziedzic. Każdy ma zapowiedziane, co w jakim wypadku czynić, i ma się rozumieć, każdy musi się słuchać.
— Powiedz-że mi, więc to tak szczegółowo macie określone?
— A juści... powiedział pan Kaliński tak: do roboty, jaką pan rządzca zarządzi, macie iść i podług rozkazania spełnić sumiennie.
— Proszę, co za łaska!
— Inwentarz macie obrządzać jako i zawsze, pilnować dobytku i budowli od złodzieja, od ognia i od każdej przygody, żeby się co złego nie stało i żeby nie było żadnej szkody, ani straty. Wywieźć z folwarku do czasu przyjazdu dziedzica nic nie wolno, ani ziarnka zboża, ani słomki, ani żadnej rzeczy, która jego jest. Z lasu wolno drzewa brać tyle tylko, co na opał, z pnia nie ważyć się rąbać, jeżeli zaś kto z obcych poważyłby się drzewo brać, to całą hurmą iść i bronić, choćby do bójki miało przyjść. Walić a nie dać, po wójta posłać, chłopów ze wsi do pomocy przywołać... jeżeliby zaś...
Pan Hieronim dość już miał, zgrzytnął zębami i pobiegł do swego przyjaciela, wzburzony do najwyższego stopnia, wściekły z gniewu. Porwała go pasya i gotów był tłuc i druzgotać wszystko, co miał przed sobą. Pan Mieczysław, ujrzawszy go w takim stanie, wymknął się chyłkiem do drugiego pokoju, drzwi na klucz za sobą zamknął i obawiając się, aby ich rozgniewany uderzeniem pięści nie wybił, otworzył okno i cichaczem wymknął się do ogrodu.
Pogoda była szkaradna, deszcz padał, grzęzkie błoto przykrywało ścieżki i uliczki, a pan Winterblum... spacerował, ale i w ogrodzie nie czuł się dość bezpiecznym, wyszedł więc na drogę w stronę lasu, z trudnością wyciągając nogi z błota i poślizgując się na gliniastym gruncie.
Karbowy, który do sąsiedniej wioski konno jechał, aż się przeżegnał ze zdumienia, ujrzawszy go na drodze.
— Chryste Jezu! — zawołał, — a pan tu co robi?!
— Cóż mam robić? — odrzekł opryskliwie; — spaceruję sobie, przechadzki używam.
— W taki czas? po takiem błocie! i w deszcz?
— Głowa mnie boli, chciałem się orzeźwić i wyszedłem... ale istotnie teraz przekonywam się, że spacer taki nie jest bardzo przyjemny. Czuję, że mi chłodno, mogę się zaziębić. — Mówiąc to, podniósł kołnierz od paltota i trząsł się jak w febrze.
Chłopu żal się zrobiło tej małej, skurczonej od zimna kreatury.
— Et — rzekł, — do czego to podobne. Niech się oto pan wróci do domu, bo w tych bucikach niedaleko pan zajdzie. Siadać na mego konia i jechać, ja piechotą pójdę do wsi.
To rzekłszy, chłop zsiadł, pomógł panu Mieczysławowi wgramolić się na siodło i radził dla rozgrzewki prędko jechać.
Koń, rad że do stajni wraca, puścił się z miejsca galopem, co jeszcze bardziej utrudniło położenie małego człowieczka. Nie umiejąc jeździć, ani konia opanować, uchwycił się oburącz za grzywę i krzyczał ratunku; przestraszony tem koń pędził wcwał i nie zatrzymał się aż przed stajnią, gdzie nadbiegli wnet ludzie i zabłoconego, wystraszonego jeźdźca, który z przerażenia słowa wymówić nie mógł, zdjęli z siodła.
Pan Hieronim widział całą tę ostatnią scenę z okna i, pomimo wzburzenia, nie mógł się od śmiechu powstrzymać.
— Cóż to się stało? — zapytał, gdy pan Mieczysław w pokoju się znalazł, — zkąd myśl używania przejażdżki konnej na taki czas?
— Daj mi pokój, chory jestem... położę się... febrę mam, czy co, głowa boli, dreszcze... oto kazałbyś mi herbaty dać.
— Dobrze, bardzo dobrze, w tej chwili... kładźże się, leż... rozgrzej się.
— Słuchaj, panie Hieronimie — rzekł mały człowieczek, — mnie się zdaje, że to już moja ostatnia godzina.
— Co znowuż!
— Od kilku dni już zdrowym się nie czuję, dziś miałem noc niespokojną i gorączkę, rano ledwie z łóżka się zwlokłem... później, obaczywszy ciebie tak okropnie rozgorączkowanego, zlękłem się... doprawdy nie wiem jak to się stać mogło... wyskoczyłem przez okno, brnąłem po kostki w błocie, a później ten koń... przestrach, przeziębienie... ostatecznie to się może bardzo źle skończyć.
— Tak sądzisz?... może więc po regenta poślesz i zapiszesz mi swoje majętności... co? a może lepiej dasz mi ciepłą ręką? Polecam ci ten drugi sposób, jako mniej kosztowny i mniej skomplikowany.
— Ty nie żartuj, regent niepotrzebny, ale po doktora poślij, bo powiadam ci, źle ze mną.
— Nie wierzę ja w ich mądrość i potrzeby sprowadzania nie widzę... Wypij z pięć szklanek gorącej herbaty z arakiem, przykryj się dobrze, prześpij i za parę godzin zdrów będziesz, jak ryba.
Pan Mieczysław zasnął, pan Hieronim zaś bardzo energicznie wziął się do roboty. Wyciągnął zpod łóżka ciężką skrzynkę dębową, bardzo mocno okutą, otworzył ją, wydobył pieniądze, przeliczył i schował do wielkiego pugilaresu. Poczem uporządkował swoje papiery, garderobę, różne rzeczy i te starannie poukładał w tłomokach i walizkach.
— Niema tu co już robić — mruczał przez zęby, — to bydlę wszystko popsuło... trzeba Wólkę w dzierżawę wziąć i znów od początku kawałka chleba się dorabiać.
Rzeczywiście o sześć mil od Magdzina był folwarczek do wzięcia; pan Hieronim projektował niegdyś, że go kupi, lecz teraz, gdy mu się wszystkie plany pokrzyżowały, pomyślał, że lepszy rydz niż nic, i postanowił o dzierżawę układy zacząć. Mógł ją wziąć korzystnie i zaraz, bo właściciel zpowodu interesów rodzinnych potrzebował koniecznie przenieść się na mieszkanie do miasta. Pan Hieronim widział, że tu w Magdzinie zupełnie już grunt pod nogami traci i że cokolwiek się stanie, czy pan Ludwik wróci, czy nie, jemu już tu pozostawać nie wypada. Posłał też zaraz do Wólki konnego posłańca z oznajmieniem, że nazajutrz sam przybędzie, i z prośbą, żeby na niego czekano. Wiedział na pewno, że właściciel z takiego rzeczy obrotu będzie ucieszony i że odda mu folwark bez wielkich targów, byle coprędzej mógł się udać tam, gdzie go pilniejsze sprawy powołują.
Wieczorem dopiero pan Winterblum dał znak życia.
— Cóż, lepiej ci? — zapytał pan Hieronim.
— Istotnie, znacznie rzeźwiejszym się czuję... mogę nawet powiedzieć, że jest mi daleko lepiej, prawie dobrze.
— A widzisz, poco było wzywać lekarza i opasać się łacińską kuchnią. Ja bo znam tylko dwa lekarstwa: arak i koniak.
— Nie wiedziałem, żeś taki doktor.
— A jednak ciebie nie mogłem z waryacyi wyleczyć.
— O! tylko bardzo proszę... dość już żartów.
— To nie żarty, to szczera prawda, jeżeli się człowiek, tak jak ty, zadurzy na starość, lekarstwa na to niema... popełnia głupstwa za głupstwami i w rezultacie ginie. Twoja karyera w Magdzinie już skończona, nie masz tu co robić... daję ci jedyną radę, zabieraj się i jedź.
— Ale dokąd?
— Ha, gdzie cię oczy poniosą. Wszędzie może ci być dobrze, byle tylko nie tu...
— Ja jednak za wygraną nie daję.
— Cóż więc zrobisz?
— Będę siedział tu i czekał powrotu pana Ludwika. Wszystko da się wytłumaczyć i wyjaśnić. Nie byłbym sobą, gdybym go nie potrafił przekonać o swoich najlepszych i bezinteresownych intencyach. Czekam stanowczo powrotu.
Pan Hieronim rozśmiał się.
— Tak — odrzekł, — czekasz powrotu Kalińskiego, który zbiera bardzo ciekawe szczegóły, odnoszące się do twojej biografii.
— O... o! nie strasz mnie napróżno... ja się tak łatwo nie dam zjeść w kaszy, niech spróbuje ze mną wojować, a zobaczymy, kto mocniejszy. Nie z takim miewałem już do czynienia i ostatecznie zawsze wychodziłem zwycięzko. Powiadasz o jakichś tam szczegółach mojej biografii. Zapewne! Szczegóły mogą być nieprawdziwe, mogę im fałsz zarzucić.
Twarz pana Mieczysława wcale tej pewności siebie nie zdradzała; znać było na niej obawę i niepokój, pan Hieronim popatrzył na niego uważnie, wzruszył ramionami i rzekł:
— Jak chcesz. Rób, co ci się podoba. Siedź tu, albo wyjeżdżaj, twoja wola. Co do mnie, już powzięłem postanowienie. Nie będę czekał, aż pan brat powróci po konferencyi z Kalińskim, podziękować mi za pracę w Magdzinie; wolę podziękować pierwszy i wycofam się wpierw niż on powróci, ty zaś, jak powiedziałem, uczynisz jak ci będzie najdogodniej. Zostań, czekaj, konkuruj, a na wesele mnie zaproś, przyjadę. Ja lubię takie widowisko ciekawe.
Tegoż dnia jeszcze, od Żydka, który z polecenia pana Hieronima wszystkie kroki Kalińskiego śledził, nadszedł list, pełen najgorszych dla pana Mieczysława wiadomości. Pokazało się, że cichy i małomówny leśniczy, człowiek który, jak się zdawało, pięciu zliczyć nie potrafił, doskonale radził sobie w dużem i obcem mieście i przy pomocy sprytnego agenta odgrzebywał wszelkie sprawki pana Winterbluma i zaopatrywał się w różne przeciwko niemu świadczące dowody, nie żałując na to pieniędzy i zachodu.
Pan Hieronim, przeczytawszy list, oddał go małemu człowieczkowi.
— Dowiesz się ciekawych rzeczy — rzekł z ironicznym uśmiechem.
Winterblum zgrzytnął zębami i pobladł, przekonał się bowiem, że sprawa jego jest bezpowrotnie stracona, że nie pozostaje mu nic, jak tylko opuścić conajprędzej tę okolicę.
— Pójdę za twoją radą — rzekł cicho.
— Najrozumniej postąpisz — odpowiedział pan Hieronim. — Wszystko zepsułeś, zmarnowałeś... teraz cierp.
— Ależ, człowieku, ja przecież w ten majątek pewien fundusz włożyłem, własne, krwawo zapracowane pieniądze, i bynajmniej nie mam zamiaru dać ich w prezencie twemu kuzynowi.
— Ha... czego to ludzie nie robią z wielkiej miłości — rzekł pan Hieronim, uśmiechając się złośliwie; — ofiaruj je pięknej Anielci.
— Proszę, przestań mnie dręczyć, czy jeszcze mało wycierpiałem w tym szkaradnym kącie? Poco ja przybyłem, poco? poco?
— No, nie rozpaczaj, pieniądze twoje są zahypotekowane; możesz je kiedyś odebrać, możesz egzekwować, w ostateczności możesz komu odstąpić.
— Ale komu?
— O to bądź spokojny, ja sam znajdę ci Żydka, który tę sumę chętnie nabędzie.
— Z moją stratą naturalnie.
— Spodziewam się, że stracisz na tej tranzakcyi, ale na to rady niema. Ratuj co można, jedź w świat i na przyszłość strzeż się wszelkich spraw sercowych. Niezawsze to bezpieczne, a w twoim wieku stanowczo szkodliwe.
Przez kilka dni zrzędu pan Hieronim i jego przyjaciel byli w ciągłych podróżach. Pierwszy dobijał targu o dzierżawę, drugi starał się znaleźć nabywcę na sumę. Udało mu się to wreszcie, przy pomocy licznej rzeszy faktorów, ale ledwie połowę mu dali.
Po załatwieniu tej sprawy, pan Winterblum do Magdzina już nie wrócił, lecz koleją żelazną udał się w dalekie strony. Pan Hieronim zaraz dzierżawę objął, a do pana Ludwika zostawił list, w którym usprawiedliwiał swój postępek:
„Nie weźmiesz mi tego za złe, pisał, ale inaczej zrobić nie mogłem. Ja ci w Magdzinie potrzebny nie jestem. Kaliński, do którego masz wielkie zaufanie, da sobie z gospodarstwem radę. Ja muszę sobie los zabezpieczyć. Trafiła mi się korzystna dzierżawka, więc ją biorę. Nie wiem, gdzie się w tej chwili obracasz, więc żegnam cię listownie. Powodzenia wszelkiego ci życzę.”
Zakończył czułościami i uściskami dla pana Ludwika i dla Anielci. List złożył na ręce pani Józefy i odjechał, pozostawiwszy gospodarstwo na opiece karbowego i służby.
Kaliński, powróciwszy z drogi, wprost do dworu się udał, w przypuszczeniu, że już pana Ludwika i Anielcię zastanie. Przygotowany był do stoczenia utarczek o Winterbluma, odkrycia całej jego przeszłości i położenia tamy dalszym jego rządom. Przygotowany był do walki, a tymczasem nie zastał nieprzyjaciela na placu.
Gdy do dworu wszedł, wybiegła ku niemu ciotka Anielci, prawie zrozpaczona.
— Bogu dzięki! — zawołała, — żeś pan nareszcie przyjechał, bo doprawdy nie rozumiem, co się tutaj wyrabia.
— Cóż takiego?
— Uciekają wszyscy, jak od miejsca zapowietrzonego. Ów pan, którego nazwiska spamiętać nie mogę...
— Winterblum.
— No tak... zniknął jak kamfora, nawet nie był łaskaw pożegnać się ze mną. Hieronim także nas opuścił...
— Chyba tylko chwilowo.
— Ale gdzież tam! na zawsze. Nie chce tu dłużej być, mówi że dość już się nawysługiwał ludziom, że czas o sobie pomyśleć, o zabezpieczeniu kawałka chleba na starość. Perswadowałam, prosiłam, żeby przynajmniej do czasu powrotu Ludwika został, ale gdzietam...
— Czy wolno zapytać, dokąd się udał pan Hieronim?
— Dzierżawę wziął i będzie gospodarował. Bardzo to dobrze, ale dlaczego nie uprzedził, dlaczego zostawił tu cały majątek na łasce losu?... Nie wyobrazi pan sobie, jak się bałam. Nie mogłam sypiać z obawy, zdawało mi się, iż podpalą budynki, napadną, zabiją mnie. Sama jedna kobieta w takiej pustce bez żadnej opieki.
— Przecież, Bogu dzięki, nic się złego nie stało.
— Ale mogło.
— Miejmy nadzieję, pani dobrodziejko, że i nadal nieszczęścia omijać nas będą. Tych, którzy odeszli, nie żałujmy, więcej tu oni złego aniżeli dobrego zrobili, korzystali z kalectwa pana Ludwika. Mniejsza o nich; niech idą dokąd chcą, byle już do nas nie wracali. Czy nie miała pani listu z Warszawy?
— Z Warszawy? od kogóżby, panie, nikogo tam nie znam.
— Od panny Anieli.
— Przecież ona z ojcem w Galicyi jest u krewnych.
— Nie, pani, są oboje w Warszawie. Musieliśmy to trzymać w sekrecie z obawy, aby tamci panowie zamiarów naszych nie sparaliżowali. Teraz, gdy ich już niema, nie widzę potrzeby taić prawdy przed panią dobrodziejką.
— Więc Anielcia z ojcem w Warszawie?
— Tak jest, proszę pani, pojechali tam z nadzieją, że się pan Ludwik wyleczy.
— Co pan mówisz?!
— Z nadzieją pojechali, z czem wrócą, nie wiem.
— Boże... Boże! oby się nie zawiedli!
Nazajutrz telegram przyniósł wiadomość, że się nadzieje ziściły.

. . . . . . . . . . . . . . . .

Anielcia, gdy jej powiedziano, że ojciec wzrok odzyskał, zawołała z uniesieniem: cud! cud! lecz lekarz, który operacyi dokonał, rzekł, że takie cuda dzieją się niemal codzień w szpitalach i klinikach — i dodał, że co jest nadzwyczajnego w tym wypadku, to to mianowicie, że pozwolono biednemu człowiekowi tak długo znosić ciężkie kalectwo i że przez tyle czasu pozostawiono go bez ratunku.
Pan Ludwik niejeden szczegół sobie przypomniał teraz, niejednę okoliczność, na którą dawniej uwagi nie zwracał. Pan Hieronim sprowadzał mu różnych jakoby lekarzy, którzy definiowali, że cierpienie jest nieuleczalne i że kuracya może jeszcze gorsze następstwa sprowadzić, w ostatnim znów czasie inny przyjaciel, p. Mieczysław, także leczenie uważał za bardzo ryzykowne, a aczkolwiek nie odradzał wprost, jednak namawiał, żeby nie śpieszyć i odłożyć na później. To wszystko wyjaśniło się teraz panu Ludwikowi, i namawianie do udzielania plenipotencyi generalnej, i rzekoma konieczność sprzedaży lasu, i inne wydatki nadzwyczajne i odsuwanie Kalińkiego — wszystko stało się jasnem i zrozumiałem.
— Tyś moja wybawicielka i opiekunka — mówił do córki, — tobie teraz wszystko zawdzięczam.
— Nie mam innej zasługi — odrzekła, — nad szczere pragnienie ratowania cię, ojcze, ale moje najlepsze chęci nie mogłyby nic zdziałać, wobec przeszkód ze strony... tamtych. Sama jedna nicbym nie mogła poradzić, gdyby nie panowie Kalińscy. Młodszy zachęcił mnie, natchnął nadzieją, że można ojcu światło przywrócić, starszy o fundusze na to się postarał. Musieliśmy uciec się do podstępu, bo, biedny ojcze, byłeś tak oplątany, żeś już i energią i wolę własną utracił. Ojciec tak wierzył temu panu... Winterblumowi, że chciał nawet...
— A proszę cię, Anielciu, nie wspominaj już o tem... Wstyd mi, żem się dał tak obałamucić szkaradnie... No, moje dziecko, wykreślmy go z naszej pamięci nazawsze. Wróćmy do domu, ruina tam być musi i spustoszenie.
— Choćby nawet kamień na kamieniu nie został, nie upadniemy jednak, będziemy pracowali. Bóg da siły. Zresztą, ojczulku drogi, tak źle jak sądzisz nie jest.
— Alboż ty się znasz na tych sprawach, moje dziecko?
— Ja nie, ale pan Kaliński się zna, a jestem z nim w ciągłej korespondencyi. Wczoraj list otrzymałam od niego.
— I cóż donosi?
— Ciekawe rzeczy. Panowie tamci chcieli wyprzedać wszystko z folwarku, ale pan Kaliński przewidział i kazał ludziom pilnować, aby ani jednej słomki nikt się nie ważył wziąć. Pomimo gniewu wuja Hieronima, ludzie to polecenie wypełnili, powołując się na rozkaz ojca.
— Na mój? nie wiedziałem przecież o niczem.
— Pan Kaliński to zrobił, a sam odjechał pod jakimś pretekstem. Gdy po dwóch tygodniach powrócił, nie zastał już ani wuja Hieronima, ani naszego gościa.
— Co?
— Wyprowadzili się obadwaj z Magdzina... wuj Hieronim dzierżawę jakąś wziął, a tamten pan czmychnął w świat... uciekł, bo zmiarkował, że Kaliński wiadomości o nim zbierał. To, proszę ojca, jak się pokazało, oszust był, kryminalista... zresztą dowie się ojciec od Kalińskiego.
— I ja takiemu człowiekowi chciałem powierzyć twoję przyszłość, twój los, to okropna rzecz!
— Niech ojciec o tem nie myśli... niebezpieczeństwo usunięte, minęło.
Daremnie siliłby się ktoś opisać wrażenia, jakich doznawał pan Ludwik. Świat się przed nim otworzył, ponętny, piękny, skąpany w blaskach, wspaniały. Wszystkie cuda przyrody, umarłe przez tak długi czas dla niego, zmartwychwstały teraz i stanęły przed jego oczami w całym blasku i uroku.
A ta córka, którą dzieckiem znał tylko, przedstawiła mu się jako piękny, rozwijający się kwiat, jako żywy obraz tej, którą niegdyś kochał nad życie. Nic nie sprawiało mu takiej rozkoszy jak to, że nareszcie córkę widzieć może. Kochał ją zawsze, teraz, zobaczywszy, pokochał bardziej, niż kiedykolwiek. Uczuł w sobie budzące się siły, gotów był do pracy, do walki z losem, z niepowodzeniem.
Kiedy już odjeżdżali z Warszawy, przyszedł, aby ich pożegnać, Adaś Kaliński.
Anielcia spojrzała na ojca, a w oczach jej można było wyczytać niemą prośbę.
Zrozumiał ją pan Ludwik i, wyciągając rękę do młodego człowieka, rzekł:
— Żegnamy pana tutaj, w nadziei, że go powitamy w Magdzinie...
— Powitamy serdecznie — dodała Anielcia, podając mu rękę.
Adaś zdobył się na odwagę, rączkę tę ujął i do ust przycisnął.
Ciotka Józefa łzami się zalała, ujrzawszy pana Ludwika i Anielcię. Ona nie należała do żadnych machinacyj, wierzyła wszystkim, a więc i panu Hieronimowi i gościowi owemu, przekonana, że każdy w najlepszej wierze i najszczerszych intencyach działa. W gołębiem swojem sercu nie przypuszczała, że istnieją na świecie podłość, egoizm, chciwość, nie zastanawiała się nawet nad tem. Rządziła domem ociemniałego kuzyna, rządziła poswojemu, uczciwie, starając się, aby było jaknajwięcej drobiu, nabiału, żeby była pełna spiżarnia, dobre obiady i przysmaczki do stołu. Poza tę granicę umysł jej nie wybiegał. Ujrzawszy pana Ludwika widzącym, gotowa była uznawać w tem cud, gotowa przypisać go swoim modlitwom gorącym. Rzuciła mu się na szyję, winszowała ze łzami.
Kaliński na powitanie rękę wyciągnął, ale pan Ludwik nie dotknął jej, lecz go w objęcia pochwycił i ucałował, mówiąc.
— Tyś mój jedyny przyjaciel, brat, zbawca! Czem wynagrodzę ci tę przychylność, jakąś mi w nieszczęściu okazał?
— Już jestem za nią wynagrodzony aż nadto — odrzekł stary — tem, żeś mnie pan przyjacielem nazwał, całe życie pracowałem na to... Czeka nas, panie, dużo roboty, będziemy musieli pracować ciężko, oszczędzać, żeby wszystkie szczerby naprawić, żeby majątek ocalić i pannie Anieli przyszłość zabezpieczyć.
Uśmiechnęła się na to Anielcia.
— Nie bójcie się o mnie — rzekła, — moja przyszłość zabezpieczona.
— Co? sukcesya na panią spadła, czy może wygrana na loteryi? — zapytał Kaliński.
— Może... może... ach, dziś jeszcze mówić o tem zawcześnie. Czy pamiętasz, ojczulku, jak czytałam ci biblią w ogrodzie, pod staremi lipami?
— Dlaczego o to pytasz?
— A pamiętasz ten wiersz: „wspomnij, o Panie! że wiatrem jest żywot mój, i nie wróci się oko moje, aby widziało rzeczy dobre.” Wspomniał Pan, i dał wrócić oczom twym i jeszcze one rzeczy dobre zobaczą.
— A pamiętasz, Anielciu — rzekł ojciec — jakeś czytała:

„Myślałam sobie, gdyby to skowronki
„Ze skrzydeł swoich dały mi po piórku,
„Poszłabym z niemi i tylko z tej góry
„Chciałabym jeden mały kwiat uszczyknąć,
„Kwiat niezabudki, a potem za chmury
„Lecieć wysoko, wysoko i zniknąć...”

— Pamiętam.
— Otóż ja ci nie dam zniknąć, moja jedyna... Gdzie cię piórka miłości i losów uniosą, pójdę za tobą i nie rozdzielę się z tobą. Panie Kaliński, napisz do Adasia, żeby przyjechał do nas...

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.