Lekarz obłąkanych/Epilog/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lekarz obłąkanych |
Wydawca | Wydawnictwo „Gazety Polskiej” |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Spółkowa w Kościanie |
Miejsce wyd. | Kościan |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Médecin des folles |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Posłaniec postąpił parę kroków ku Laurentowi.
— Żywność dla więźnia? — zapytał.
— Tak... — odpowiedział kamerdyner, starając się o ile można, zapanować nad swojem wzruszeniem.
— Podejmiesz się pan załatwić?...
— I owszem... to przecież moja specjalność...
— Weź pan zatem...
— Dla kogo?
— Dla Fabrycjusza Leclére... Nazwisko wypisane jest na pakiecie...
— Dobrze... A od kogo to?...
Po chwili wahania Laurent odpowiedział:
— Od damy... od młodej damy...
Garbusek uśmiechnął się znacząco.
— Rozumiem! — odpowiedział — od pogrążonej w smutku kochanki... Pan płacisz za odniesienie?..
— Proszę franka.
— Dziękuję... Protegowany młodej damy, za dziesięć minut będzie miał pakiet w ręku.
Posłaniec udał się do więzienia. Laurent odszedł. Bardzo mu się przykro zrobiło na myśl, że pan jego cierpi, zamknięty po za tymi wysokimi murami. Kiedy doszedł do rogu sąsiedniej ulicy, musiał się oprzeć na chwilę o ścianę.
Nie mógł utrzymać się na nogach. Powoli przyszedł do siebie, bardzo zadowolony z tego, co zrobił, ale bardzo też zaniepokojony o rezultat tego postępku.
Posłaniec wszedł do kancelarji więzienia.
— Dla więźnia Fabrycjusza Leclére... Od pewnej damy.. — rzekł, składając pakiet na stole.
— Co?... — zapytał dozorca służbowy.
— Żywność...
— Dobrze, zaraz ją zobaczymy...
Powiedziawszy to, dozorca rozwiązał serwetę i odezwał się do jednego z kolegów, który siedząc na boku, czytał „Journal de Saine et Marne“.
— Ho... ho... damy interesują się łotrzykiem, zaplątanym w sprawę morderstwa Baltusa, i Bóg wie, w wiele innych jeszcze zbrodni...
Niema w tem nic dziwnego — odrzekł ów drugi dozorca — taki ładny szelma chłopak, laleczka, jak go przezywają w więzieniu! Ale ładny czy nie ładny, łotr skończony, co się nazywa... Pozwolił osądzić i skazać na śmierć za siebie jakiegoś biedaczynę, który niewinny był jak dziecię nowonarodzone... Utną mu łeb i po wszystkiem...
— Tymczasem zje sobie lepsze, niż my śniadanie — odrzekł dozorca, przeglądając zawartość przesyłki. — Dbają do licha o szelmę! Świeży chleb, kura pieczona, figi, butelka wina to co się nazywa śniadanie! Osóbka, co to przysłała, musi być bardzo przywiązana do nędznika! Trzeba to wszystko obejrzeć szczegółowo... Łotr może mieć poza więzieniem sprzymierzeńców i pomocników, którzy myślą nad tem, aby go wyswobodzić.. Trzeba mieć dobre na to oko. I mówiąc to dozorca wziął nóż, przekroił chleb na dwie połowy, a tak samo zrobił i z kurą.
— Niema nic podejrzanego — rzekł. — Co do fig, to nie w nich przecie podano by mu drabinkę sznurową... Wszystko można mu dać, oprócz butelki, która według przepisów musi pozostać tutaj... dostanie szklankę wina teraz, a drugą wieczorem. Od tego się nie upije... Pójdę po niego...
I dozorca wyszedł, zawiązawszy z powrotem serwetę. On to właśnie, jak słyszeliśmy, przywoływał Fabrycjusza. Ten ostatni spiesznie zbliżył się do niego. Nędznik nie przyjmował nikogo oprócz adwokata, broniącego jego sprawy; widział go dnia poprzedniego, a nie była to zwykła godzina wizyty prawnika.
— Czy panie dozorco zapytał się — do sali gościnnej mnie wzywają?...
— Nie... do kancelarii...
— Zapewne dla spełnienia jakiej formalności?...
— Dla tego, żeby ci oddać pakiet.
— Pakiet... powtórzył zdziwiony Fabrycjusz.
— Tak... jedzenie przesłane przez jakąś pannę, którą bardzo interesujesz...
— Cóż to za panna?...
— Musisz ty o tem wiedzieć... bo ja nie znam jej wcale... Chodź prędko...
Leclére, niezmiernie zaintrygowany, wszedł do kancelarji z dozorcą, który powiedział:
— Masz chleb, kurę i figi... dama zna się na rzeczy...
Zjesz śniadanie jak bankier jaki... Jest jeszcze i butelka wina, ale nie możesz jej zabrać... musisz wypić tutaj... czy dać ci zaraz szklankę?...
— Pod warunkiem, że się pan ze mną trąci...
— Ja się nie trącam z więźniami...
— No, to weź pan sobie całą butelkę, daruję ją panu...
— Nie przyjmuję, ale odeślę do infirmerji.
— Jak się panu podoba.
I Fabrycjusz, zabrawszy swój pakiet, powrócił na podwórze więzienne.
La Gourgone i Bec-de-Lampe, przerażeni tak samo jak i ich towarzysz, oczekiwali powrotu Lecléra. Najmniejsza rzecz obudzała w nich podejrzenie i przybierała w ich oczach ogromne rozmiary. Drżeli, aby cały ułożony plan ucieczki nie spełzł na niczem.
Fabrycjusz ukazał się ze związaną serwetką, z jednego rogu której wyglądał biały chleb i łapki od kury.
Bandyci odetchnęli swobodnie.
— Wiktuały! — wykrzyknął La Gourgone.
— Tak... Przesyłka, ale nie wiem od kogo...
— Nie trzeba nigdy troszczyć się o to, skąd pochodzą rzeczy dobre... — zauważył filozoficznie Bec-de-Lampe.
— Jakiekolwiek jest pochodzenie tych dobrych rzeczy — odpowiedział Fabrycjusz — zastąpią one wyśmienicie zwykłe nasze śniadanie. — Zapraszam was.
— Naprawdę?
— No, a czemużby nie naprawdę!... Pomiędzy towarzyszami nie może być ceremonii...
La Gourgone cmoknął językiem, zabłysły mu oczy.
— Doskonale się składa powiedział bo właśnie jeść mi się chce okropnie.
— Siadajmy w około serwetki, która nam posłuży za obrus i jedzmy.
Usadowili się wszyscy trzej w cieniu na kamieniach w rogu podwórza, każdy wyciągnął z kieszeni łyżkę żelazną pobielaną, Fabrycjusz zaś rozłożył chleb przekrajany na dwoje, rozebraną kurę i figi.
— Ach! — zauważył Bec-de-Lampe — zrewidowali wszystko. Na nasze szczęście jednak nie znaleźli ani puginału w chlebie, ani rewolweru w kurze.
— Rozdziel chleb — odezwał się Fabrycjusz — a ja się zajmę rozebraniem kury.
— Ale jak i czem?...
— Zaraz zobaczycie...
Naostrzył o kamień trzonek łyżki i bardzo zręcznie poodcinał skrzydła i udka.
Koledzy bandyci patrzeli nań z prawdziwem uwielbieniem.
— Że szyk ma, to ma! — odezwał się La Gourgone.
— Znać w nim lepsze pochodzenie... — dodał Bec-de-Lampe z przekonaniem.
— Od dziesięciu lat, gdy jadłem jakiegoś starego koguta, nic podobnego na zębach nie miałem — zauważył wesoło La Giourgone.
— Za tego zaręczam wam odpowiedział Fabrycjusz — napewno będzie kruchy...
Zabrali się do jedzenia.
— Sapristi! — wykrzyknął La Gourgone po spożyciu pierwszego kąska — to delicja prawdziwa! — Co za smak, co za zapach! Mam kuzyna, co miał znajomego, którego matka chrzestna jadła bażanta... doprawdy, że bażant to musi być taka sama zupełnie bestja.
W niespełna pięć minut z chleba pozostały tylko okruszyny, a z kury same kości i to obrobione z dokładnością anatomiczną.
— Dwa razy trzy to sześć — odezwał się Fabrycjusz wypada zatem dla każdego z nas po dwie figi... Oto przyjaciele, wasze porcje.
La Giourgone i Bec-de-Lampe rzucili się chciwie na niespodziewany deser.
— Aj! odezwał się ten ostatni po ugryzieniu smakołyka — na jakiś kamień natrafiłem, czy co? O mało nie wyłamałem zęba.
Wyjął z ust owoc, rozłamał dla wyjęcia tego czegoś twardego, na co natrafił zębem, a obejrzawszy się do koła, szepnął z cicha:
— Milczenie i baczność, brachy!... To nie żaden kamień!... To węgorz pod skałą, igielnik, który z pewnością nie sam się tutaj dostał...
— Dawaj — powiedział Fabrycjusz, wyciągając rękę po rurkę metalową, jaką mu Bec-de-Lampe podawał.
— Schowaj — mruknął La Giourgone. — Dozorca patrzy w tę stronę.
Fabrycjusz schował igielnik do kieszonki od kamizelki.
— Więc myślisz? — zapytał — że zawartość tego drobiazgu musi być interesującą?
— Yes, milordzie, przekonasz się, że mam rację... Ale miej się na baczności i nie daj się złapać! Najlepiej rozejdźmy się, ażeby nas o jakie porozumienie się nie posądzili...
Nie potrzebujemy zapewniać, że Leclére był niezmiernie zaintrygowany. Chciał się jak najprędzej dowiedzieć, co zawierał znaleziony w fidze igielnik, ale niebezpiecznie było zaspakajać ciekawość na podwórzu, w obecności różnych więźniów, pomiędzy którymi mógł się znajdować i szpieg jaki.