Lekarz obłąkanych/Epilog/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lekarz obłąkanych |
Wydawca | Wydawnictwo „Gazety Polskiej” |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Spółkowa w Kościanie |
Miejsce wyd. | Kościan |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Médecin des folles |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
La Gourgone, usiłując się odczepić, przewrócił się, nie wiedząc o tem. Zamiast wypłynąć na wodę po prawej stronie przegradzających sztachet, to jest w stronę ogrodu, wylazł z wody na lewo, to jest w tem samem miejscu, którędy wlazł przed kilku minutami. Otóż postawiony żołnierz, który co wieczór trzymał straż na odkrytej galerji, ponad drogą, okalającą więzienie, posłyszał krzyki, przystanął i zaczął się przysłuchiwać. La Gourgone powtórzył wołanie. Żołnierz, nie mając wątpliwości, że się stało coś nadzwyczajnego, wychylił się na drogę i niespokojnie wpatrywał w ciemności. Po chwili wydało mu się, że jakiś cień wylazł ze studni i zeskakuje z cembrowiny.
— Kto idzie?... — zawołał, nabijając broń.
— Nieszczęście moje... — pomyślał zbieg — złapałem się jak szczur w pułapkę!... Zmyliłem drogę!.. Drugi raz nie wskoczę w studnię za nic w świecie, lepiej być schwytanym, jak się utopić!
Żołnierz, nie otrzymawszy odpowiedzi, powtórzył:
— Kto idzie!... — głośniej jeszcze, a że nikt nie odpowiedział, złożył broń, wziął na cel ciemną postać, którą widział, iż się poruszała a teraz stanęła, i znów się odezwał:
— Odpowiadaj, albo strzelę!
— La Gourgone, ledwie żywy, nie miał siły wymówić ani jednego słowa.
Żołnierz pociągnął za kurek.
Błyskawica przerżnęła ciemności, rozległ się strzał i jednocześnie krzyk boleści. La Gourgone runął na drogę.
Wystrzał poruszył cały personel więzienny. Przybiegli dozorcy. Podniesiono ex-galernika bezprzytomnego, z kulą w łopatce i zaniesiono go do infirmerji, gdzie wezwano dyżurnego doktora.
W pięć minut przejrzano sypialnie i przekonano się o nieobecności Fabrycjusza Leclére i Bec-de-Lampe. Policja i żandarmerja została natychmiast powiadomioną. Chodziło o ujęcie zbiegów. Nie wiedząc, że ucieczka została odkrytą, będą według wszelkiego prawdopodobieństwa chcieli uciekać koleją. Rozstawiono straż w okolicy stacji i Bec-de-Lampe poznany pomimo jego przebrania, został zatrzymany w chwili, gdy przy kasie kupował bilet drugiej klasy.
Przysłowie powiada, że kruk krukowi oka nie wydziobie. Musimy zaprzeczyć temu stanowczo. Łotrzy wszelkiego kalibru gotowi są zdradzić i wydać jedni drugich, skoro w tym widzą korzyść jakąkolwiek. Komisarz policji zapewnił Bec-de-Lampe’owi względy władzy, jeżeli dopomoże do odnalezienia Fabrycjusza Leclére i bandyta poprowadził agentów do mieszkania Laurenta.
Ex-kamerdyner, energicznie badany, stracił zupełnie głowę i pomimo całego przywiązania do swego pana, opowiedział bezwiednie wszystko, co widział.
Komisarz był człowiekiem zręcznym. Domyślił się natychmiast tego, o czem Laurent nie wiedział.
— Do willi Baltus! — rzekł, zbierając ludzi swoich. — Dałby Bóg, żebyśmy na czas przybyli.
Wiemy, że dzięki Foxowi, chartowi Fryderyka Baltus, nie spóźnili się wcale.
Dodajemy jednocześnie, że poczciwe psisko, otrzymawszy rany niezbyt dotkliwe, żyło jeszcze.
— Dzielne stworzenie... wykrzyknął Klaudjusz — będę się zajmował tobą!.. będę cię leczył i wyleczę!...
Dotrzymał danego słowa...
∗ ∗
∗ |
Nie mamy potrzeby zapewniać, że ucieczka, tak dowcipnie obmyślana, wykonana z taką odwagą, wpośród okoliczności tak dziwnych, a zakończona tak dramatycznie, narobiła niemałego hałasu w Melun i okolicy.
Dzienniki paryskie opisywały najdrobniejsze szczegóły. Zapomniany już od kilku dni Fabrycjusz stał się znowu jakąś postacią legendową, jakimś bohaterem zbrodni, ponurą gwiazdą pierwszego rzędu.
Nagle przypadek wymagał nowego, niby dodatkowego śledztwa. Ucieczka i usiłowanie zabójstwa stanowiły nowe ciężkie przestępstwo. Nędznik spokorniał bardzo. Z jego żelaznej energji, z jego potężnej siły woli nie pozostało nic teraz. Owładnęła nim zupełnie apatja. Nie miał już żadnej nadziei. Potrzeba było umierać, dobrze teraz wiedział o tem, a bał się śmierci szalenie.
Nowe oskarżenie przeciwko niemu wytoczono, i sprawa miała być sądzoną niezadługo. Nareszcie nadszedł dzień fatalny. Pod efektownym tytułem „Dramat w Melun“, dzienniki zapowiadały otwarcie posiedzenia.
Na dwa dni przedtem, małe miasteczko przybrało fizjognomję wielce ożywioną i ruchliwą.
Pani Loriot, dawna nasza znajoma, nie wiedziała, jak sobie dać radę, hotel pod „Wielkim Jeleniem“ musiał odmawiać gościnności tłumom podróżnych.
Mnóstwo pięknych kobiet, należących do wszystkich warstw społeczeństwa, przybyło z Paryża.
Panna Adela de Civrac, właściwie Grelache, przyjechała: w towarzystwie barona Pascala de Landilly.
Ciekawość członków izby sądowej nie ustępowała ciekawości publicznej. Wiedziano naprzód, a przynajmniej domyślano się zgóry, że nastąpi straszny pojedynek słowny pomiędzy ministrem sprawiedliwości a sławnym adwokatem, mającym się domagać rehabilitacji niewinnego, skazanego za zbrodnię, której nie popełnił, za zbrodnię, która stała się przyczyną nowej sprawy i miała spowodować nowy wyrok śmierci. Nie mamy potrzeby wspominać, że sala sądowa była przepełnioną. Nie będziemy się silić na opis, jak się przedstawiała. Opisy tego rodzaju, tyle razy powtarzane, wszystkie są zawsze do siebie podobne.
Ogólny szmer, a potem ogólne milczenie zaległo salę w chwili, gdy żandarmi wprowadzili oskarżonego. Usiadł on, a raczej upadł na ławkę winowajców. Postarzał się o jakie dziesięć lat przez te kilka tygodni. Wśród gęstych, dziwnie zaniedbanych włosów, widać było znaczną ilość srebrnych niteczek. Policzki miał zapadnięte i wybladłe, czerwona obwódka okalała powieki, żywe niegdyś źrenice, zdawały się jakby szklane, głowa, którą zwykł nosić bardzo wysoko, zwisła na piersi. Dosyć było spojrzeć na nędznika, aby się przekonać, jak strasznie był przygnębionym. Czy ocknie się w danej chwili pod jakiem niespodziewanem wrażeniem?... Zdawało się to nieprawdopodobnem, ale wszystko jest możebnem. Taki, jak był obecnie, wzbudzał prawdziwą odrazę. Nikt nie czuł dlań żadnej litości. Skoro formalności prawne zostały dopełnione, sekretarz sądu odczytał akt oskarżenia. Był to dokument tem bardziej przejmujący, że napisany bez żadnych upiększeń, wyliczał poprostu jednę za drugą zbrodnię mordercy: zabójstwo, zniszczenie testamentu, trucie, ucieczkę i usiłowanie morderstwa. Dwóch godzin potrzeba było na przeczytanie zarzutów, bardzo obszernych, pomimo całej treściwości opisu.
Prokurator z najlepszą wiarą, z najlepszem przekonaniem usiłował dowodzić wspólnictwa Leclére’a z Piotrem, osądzonym i straconym za tę samą zbrodnię i przez ten sam trybunał.
Pan L., sławny adwokat, wezwany przez Paulę Baltus w celu domagania się rehabilitacji Piotra, słuchał z głęboką uwagą, ale zarazem z najzupełniejszą obojętnością aktu oskarżenia.
Gdy ukończono to czytanie, rozpoczęło się badanie. Wszystkie słabostki Fabrycjusza Leclére od najwcześniejszej jego młodości, na jaw wydobyto.
Prokuratorowi bardzo chodziło o wykazanie, że Leclére przez rozrzutność, przez życie rozwiązłe w całem znaczeniu tego wyrazu, przez próżniactwo nareszcie, doszedł do nieuniknionej w takim razie zbrodni.
O piątej po południu prezydujący zawiesił posiedzenie i odłożył takowe na dzień następny.
Jednem słowem, sprawa w pierwszym dniu ani na krok nie postąpiła i wszyscy liczyli na wielką na dzień następny sensację.