Lekarz obłąkanych/Epilog/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lekarz obłąkanych |
Wydawca | Wydawnictwo „Gazety Polskiej” |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Spółkowa w Kościanie |
Miejsce wyd. | Kościan |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Médecin des folles |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Grzegorz powtórzył pytanie głosem zeledwie zrozumiałym.
Stary profesor przyłożył rękę do serca Joanny.
— Żyje! — powiedział — a wyciągnąwszy lancet z pudełka z narzędziami, które zawsze miał przy sobie — miseczki i bandaże! — zawołał prędko.
I zaraz prawie przeciął żyłę u lewej ręki pani Delariviére. Krew wytrysnęła obficie, profesor odetchnął swobodniej.
Joanna zwolna otworzyła oczy, ale je zaraz zamknęła.
Krew płynęła jeszcze.
— Dosyć — powiedział doktor V...
Grzegorz czekał na to. Zatamował krew i obandażował rękę.
Pani Delariviére powtórnie otworzyła oczy, uniosła się trochę, spojrzała na okół wzrokiem, w którym nie było nic nieprzytomnego i poruszyła ustami, ale nie wydała żadnego głosu.
Głowa opadła jej na poduszki i zdawało się, że zemdlała.
— Lekarstwo — zawołał doktor V...
Grzegorz podał mu małą flaszeczkę.
Sławny uczony łyżeczkę mikstury wlał w usta chorej przy pomocy Grzegorza.
— Teraz — powiedział — czekajmy... za kwadrans wielka zagadka rozstrzygnięta zostanie...
Paula Baltus padła znowu na kolana obok łóżka i znowu zaczęła modlić się gorąco.
Klaudjusz Marteau stał przy oknie i ocierał łzy z uczciwej swej twarzy.
Dwaj lekarze stali nieruchomi u wezgłowia pani Delariviére.
Grzegorz śmiertelnie był blady, miotały nim straszne obawy.
Upłynęły dwie minuty.
Śmiertelną ciszę w pokoju przerywał tylko stały szmer niespokojnego oddechu chorej.
Upłynęło pięć minut.
Doktor V... ujął rękę Joanny. Nagle poczuł, że ręka ta zadrżała. I on sam zadrżał także.
Pani Delariviére przeciągnęła się, jak ta, co się przebudza, przesunęła ręką po czole i usiadła na łóżku. Otworzyła oczy, a łagodne, niebieskie jej źrenice zatrzymały się na twarzy pochylonego nad nią Grzegorza.
Skinęła lekko głową i rzekła:
— A! jesteś doktorze... zdaje mi się, że zadowolony będziesz dziś ze mnie... Czuję się zupełnie dobrze... i jestem pewną, że mi dziś jeszcze pozwolisz opuścić Melun... Tak mi pilno zobaczyć moją córkę...
Grzegorz nic nie odpowiedział, łzy radości dusiły go literalnie.
Cel jego został osiągnięty.
Pani Delariviére poznała go.
Pięć miesięcy obłędu minęły dla niej jak sen... Zdawało jej się, że wczoraj przybyła do Melun... Niestety! do radości młodego człowieka mieszała się myśl gorzka... Joanna zapytała o męża... Co jej powiedzieć, jak przyjmie wiadomość okropną?
W tej chwili drzwi się otworzyły i ukazał się w nich człowiek jakiś w podróżnem ubraniu i przystanął w progu. Potem przebiegł szybko pokój i padł na kolana przy łóżku chorej.
Grzegorz i Paula zdołali zaledwie powstrzymać okrzyk.
Bóg cud widocznie uczynił.
Przybyłym był pan Delariviére, którego Fabrycjusz za umarłego ogłosił.
Joanna ujęła ręce męża i odezwała się do niego z przecudnym uśmiechem.
— A to ty, Maurycy... Czekałam na ciebie... spałam tak długo, ale snem bardzo pokrzepiającym... Czuję, że jestem zupełnie zdrową, możemy jechać, wszak prawda, doktorze?
— Tak jest, proszę pani — odpowiedział Grzegorz — ale naprzód trzeba wziąć jeszcze łyżeczkę lekarstwa, które wzmocni panią bardziej jeszcze.
Joanna usłuchała, a położywszy głowę na poduszki, zasnęła na nowo z uśmiechem na ustach.
Pan Delariviére wyciągnął do sąsiedniego pokoju obecnych tej wzruszającej sceny.
— Ocalona, wszak prawda? — zapytał. — Ocalona, ukochana moja Joanna?... Odzyskała rozum?
— Tak, panie — odpowiedział Grzegorz — tak, dzięki sławnemu profesorowi doktorowi V..., którego panu przedstawiłem...
— Nie... nie... To ty wszystko zrobiłeś przy pomocy Bożej... kochane dziecię — odrzekł stary uczony.
— Ach! — wykrzyknął pan Delariviére — bądźże błogosławiony doktorze... jakże ja będę ci mógł okazać nieskończoną wdzięczność moją... Jak.
Grzegorza serce zabiło nadzieją.
— Panie — odezwał się — zdziwienie moje i panny Baltus uderzyło pana zapewne... Zaraz pan się dowie przyczyny... Nie mogliśmy pana oczekiwać, ani go się spodziewać... Obecność pańska wydaje nam się cudowną...
— Myśleliście, żem umarł, nieprawda? — zapytał Maurycy.
— Mieliśmy akt zejścia przed oczami...
— Myśleliście o cudzie... To istotnie prawdziwy cud, że ja żyję...
— Zostałem rzucony w morze i to konający, podczas okropnej burzy, ze sztyletem wepchniętym w piersi...
— Fabrycjusz Leclére — szepnął Grzegorz.
Pan Delariviére opuścił z boleścią głowę, a po chwili się odezwał:
— Niespodziewana kąpiel zimna, jak się okazało później, dobrze zrobiła, bo zatamowała krew, płynącą obficie z głębokiej rany.
Machinalnie uczepiłem się jakiegoś kawałka okrętu, rozbitego przez burzę, a lubo straciłem przytomność, zesztywniałe ręce nie puszczały swojej podpory.
Nadedniem postać ludzka, porzucona na łaskę bałwanów, zwróciła uwagę sternika statku pocztowego, powracającego do Anglji.
Spuszczono szalupę, zabrano mnie na pokład i zajęto się mną troskliwie, chociaż ocalenie wydało się nieprawdopodobieństwem...
Przywrócony do przytomności, zacząłem bredzić w malignie i nie można było wydobyć ze mnie ani jednego rozsądnego słowa...
Podróż skończyła się. Żyłem...
Oddano mnie więc do szpitala w Dowrze i niespodziewanie przyszedłem do zdrowia... Ordynujący doktor zapewniał mnie, że gdyby nie pchnięcie nożem, które zastąpiło puszczenie krwi i obfity jej odpływ, oczyszczający płuca, byłbym człowiekiem straconym.
Mój morderca mnie ocalił...
— Siły zaczęły mi powracać, ale byłem bez ubrania i bez pieniędzy...
Dzięki temu samemu doktorowi zdobyłem możność dostania się do Londynu, a tam jeden z moich korespondentów dał mi pieniędzy...
— Napisałem zaraz do doktora Rittnera z zawiadomieniem, że wracam...
— Do doktora Rittnera! — wykrzyknął Grzegorz. — Aha!... więc to dla tego nic się nie dowiedzieliśmy... Mój poprzednik opuścił Francję.
— Dowiedziałem się o tem później... — odrzekł pan Delariviére.
— Pojechałem do Dieppe... Z jakiegoś dziennika, który wpadł mi przypadkiem w ręce, dowiedziałem się o zbrodniach i skazaniu na śmierć Fabrycjusza.
Kochałem bardzo tego nędznika... Był to cios dla mnie straszny... Zrozumiałem wtedy, że i ja także stałem się jego ofiarą...
Przybywszy do Paryża wczoraj wieczorem już bardzo późno, udałem się do Auteuil. Pański zastępca opowiedział mi o wszystkiem, co zaszło, poinformował mnie, że i pan jesteś w Melun w willi Baltus...
Dziś rano pierwszym pociągiem przybyłem i pospieszyłem do Panny Pauli!... Odesłano mnie znowu tutaj. Teraz wiecie już wszystko...
— Ale Edma jest cierpiąca, jak mi mówiono. Obawiam się, żeby moje zjawienie się nagłe nie zrobiło na niej szkodliwego wrażenia.
Mów mi o niej, doktorze... Czy życie jej nie jest w niebezpieczeństwie?... Nie potrzebuję wszak obawiać się o moją ukochaną córkę?...
— Ocalimy ją! — odpowiedział Grzegorz. — Córka pańska będzie zdrową, przysięgam panu na to!... Mój sławny profesor i ja, odtąd nią się tylko zajmiemy.
— Doktorze — odezwała się Paula do starego uczonego — zadanie nasze nie skończone jeszcze. Kiedy pan zbadasz panią Delariviére?...
— Wkrótce, przyrzekam to pani.
— Czy nastąpi to dziś jeszcze, czy jutro?...
— Ani dziś, proszę pani, ani jutro... musimy czekać...
— Dla czego?...
— Obudzając zanadto prędko złowrogie wspomnienia, narazilibyśmy ją na nowo na pomieszanie umysłu, który tylko co się rozjaśnił...
— Prawda — szepnęła Paula — trzeba czekać... rozumiem to dobrze...
Słyszeliśmy już nieraz, że pomimo wszelkich usiłowań, w zdrowiu Edmy nie nastąpiło żadne polepszenie.
Wiadomo każdemu, jak wpływy moralne oddziaływają potężnie na siły fizyczne. Kłopoty pomagają niezmiernie do rozwijania się anemii.
Otóż Edma nie mówiła już nic o swoim ojcu i nie pytała jak prędko powróci, bo przeczuwała doskonale, iż ukrywają przed nią jakąś bolesną tajemnicę.
Pewną była śmierci pana Delariviére, a głęboki jej smutek powiększał się coraz bardziej...