Lekarz obłąkanych/Epilog/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lekarz obłąkanych |
Wydawca | Wydawnictwo „Gazety Polskiej” |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Spółkowa w Kościanie |
Miejsce wyd. | Kościan |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Médecin des folles |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W godzinę po tej dramatycznej i głęboko przejmującej scenie, jaka się rozegrała w hotelu pod „Wielkim Jeleniem“, Grzegorz w towarzystwie profesora udał się do willi Baltus i pozostawiwszy profesora w salonie, wszedł do pokoju panny Delariviére.
Młoda dziewczyna leżała na wpół na szezlongu, przy otwartem oknie. Bledszą była jeszcze i bardziej niż zwykle osłabioną.
Grzegorz przeląkł się widocznej w niej apatji.
Edma przyjęła go z uśmiechem i podała na powitanie wychudłą rączkę, białą jak kość słoniowa.
Przypominamy czytelnikom, że starano się ukryć przed ukochaną chorą skazanie Fabrycjusza Leclére’a.
Nie domyślała się nawet, że wczoraj wieczorem matka jej przeniesioną została do Melun, dla zobaczenia egzekucji mordercy.
— Kochana Edmo — odezwał się Grzegorz — jakże się czujesz dzisiaj?...
— Nic mi nie dokucza, drogi przyjacielu, ale strasznie jestem osłabioną.. Zaledwie, że mogłam przyjść do łóżka tutaj...
— Zdaje mi się, że życie ze mnie uchodzi... a jednakże... takam młoda... ażeby umierać... takbym gorąco żyć pragnęła...
Co mówisz! — zawołał Vernier cały drżący. — Czyż może umrzeć ktoś, kogo tak wszyscy kochają?
— Przyrzekam ci bardzo prędko wyzdrowienie, długą szczęśliwą przyszłość...
Edma uśmiechnęła się smutnie:
— Wierzyłam w przyszłość i szczęście... — szeptała — ale gdy twoja miłość, twoje staranie nie zdołały mnie ocalić... któż mnie ocali?...
— Dotykały mnie ciosy zbyt ciężkie, jak ci wiadomo. Obłęd matki, to klęska pierwsza, a od dawna już odgadłam to, co staracie się ukrywać przedemną.
— Wasze milczenie powiedziało mi wszystko... Ojciec na pewno nie żyje... To też siły moje wyczerpują się do ostatka...
— Edmo! — odpowiedział żywo Grzegorz. — Kwiaty pochylone przez burze, podnoszą się pod tchnieniem promieni słońca...
— Prawda, ale gdzież dla mnie promień słoneczny?...
— Właśnie ci go przynoszę.
— Mówisz żeby mnie pocieszyć...
— Kochana Edmo — ciągnął dalej — zbierz całą pozostałą energję... bo będziesz jej bardzo potrzebować. Mam ci oznajmić ważne nowiny.
I w dodatku pomyślne jeszcze?... Bardzo szczęśliwe.
Młoda dziewczyna uniosła się trochę. Małe rumieńce wystąpiły jej na policzki, oczy się rozjaśniły.
— Mów!... mów... jak najprędzej — zawołała.
— Boję się...
— Nie obawiaj się niczego... Będę spokojną... przyrzekam ci...
— Chodzi o moją matkę, nieprawdaż?...
— Tak... Ostateczna próba, na którą doktor V... i ja liczyliśmy tak bardzo, odbyła się dziś rano...
Oddech zaparł się w piersiach Edmy.
— I cóż? zapytała słabym, zaledwie dosłyszalnym głosem.
— I próba się powiodła!...
Matka odzyska rozum?...
— Stał się cud prawdziwy... pani Delariviére już została uzdrowiona...
— Przysięgasz mi?...
— Przysięgam!...
Edma złożyła ręce.
— Przytrzymaj mnie... — szeptała. Potrzeba na kolanach podziękować za to Bogu...
— Poczekaj... — odpowiedział Grzegorz — dziękczynna twoja modlitwa, dwojaki będzie miała powód. Ojciec twój....
Nie dokończył.
— Żyje?.. — wykrzyknęła młoda dziewczyna.
Żyje... — powtórzył doktor.
— Napisał?...
Tak...
Powróci?...
Tak.
Jest już może w drodze?...
Jest już we Francji...
Może w Hawrze?...
Bliżej.
W Paryżu?...
Jeszcze bliżej... Jest w Melun i za godzinę zobaczysz go i ucałujesz...
Edma krzyknęła, a nadludzka radość rozlała się po jej twarzy.
Chciała się podnieść, ale złamana wzruszeniem, upadła z powrotem na fotel i straciła przytomność.
— Grzegorz, zaniepokojony trochę, wezwał doktora V... na pomoc.
Stary uczony przybiegł spiesznie.
— Powiedziałeś jej? zapytał.
— Tak, kochany profesorze...
— W takim razie omdlenie jest wypadkiem najnaturalniejszym, niema się czego obawiać... Przywrócimy zaraz biedaczkę do przytomności...
— Potem wybadam ją dokładnie i powiem ci swoje zdanie. Po pięciu minutach Edma otworzyła oczy...
— Czy mi się śniło? — szepnęła.
— Nie — odpowiedział stary profesor.
— Więc to wszystko prawda? Matka moja nie jest już warjatką, a ojca zobaczę?
— Tak, kochane dziecię, wszystko to święta prawda, ale jeżeli nie uspokoisz się zupełnie, zmusisz nas, że dla twojego własnego dobra, opóźnimy twe zobaczenie się z rodzicami.
Och! jestem już spokojną, jestem zupełnie spokojną! — odrzekła żywo młoda dziewczyna.
— A więc daj mi tego dowód, odpowiadając na kilka pytań, jakie ci zaraz zadam...
Przyrzekłem Grzegorzowi — mówił — że w przeciągu dwóch tygodni powrócę ci zdrowie, muszę więc dotrzymać obietnicy.
Po dokładnem zbadaniu sławny profesor oświadczył:
— Zupełnie jestem zadowolony z ciebie, kochane dziecię, wszystko pójdzie jak najlepiej...
I wyprowadził Verniera do drugiego pokoju, gdzie rzekł do niego:
— Wiesz, kochany chłopcze, że lekarzowi choćby najzdolniejszemu, nie powinno być wolno leczyć ukochanej przez niego osoby...
Dla czego, nauczycielu?
— Dla tego, że w takim razie umysł nie posiada ani dostatecznej pewności, ani zimnej krwi.:
— Miłość oślepia naukę, waha się, próbuje... i nie robi tego, co potrzeba...
Mamy właśnie przed sobą wymowny dowód tego...
— Ty, taki przewidujący zazwyczaj — ciągnął dalej sławny uczony — nie poznałeś dobrze stanu swojej narzeczonej, i nie mogłeś postawić sobie jasnej djagnozy...
Obawiałeś się, jak mi mówiłeś, choroby sercowej, która, jak ci się zdawało, uwydatniła się już różnymi charakterystycznymi przejawami...
Nic podobnego nie istniało i nie istnieje.
— Mamy do czynienia z anemją, spowodowaną wzruszeniami i zmartwieniami Edmy, brakuje czerwonych kulek w krwi zubożałej...
Trzeba temu śpiesznie i w zupełności zaradzić...
— A czy pokonamy chorobę? — zapytał Grzegorz.
— I to środkiem bardzo prostym a bezzawodnym. — Żelazo, jak wiesz, jest w tym razie najskuteczniejszym środkiem...
— Użyjemy żelaza, ale nie pierwszego lepszego, użyjemy żelaza oczyszczonego, jednem słowem „dialysi Biavals“, czyniącego cuda prawdziwe...
Magdalena, stara służąca Grzegorza, przerwała naradę doktorów, wchodząc do pokoju.
— Pan Delariviére przybył do willi — odezwała się — i pyta, czy może widzieć pannę Edmę...
— Kochany profesorze — powiedział Grzegorz — czy tak nagłe zobaczenie ojca nie zaszkodzi chorej?
— Wcale nie. Zresztą będziemy przecie przy tem spotkaniu.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W dziesięć minut później ojciec i córka padli sobie w objęcia. Łzy radości płynęły im z oczu.
∗ ∗
∗ |
W tydzień po odzyskaniu zmysłów, pani Delariviére siedziała pod cieniem wielkiej lipy w parku willi Neuilly Saint James, gdzie w ciągu naszego opowiadania dość często prowadziliśmy naszych czytelników.
Fox, wielki hart, uleczony z ran, opierał inteligentną swoją głowę na kolanach tej, która mu zawdzięczała swoje życie.
Obok niej siedziała Edma, która bardzo szybko powracała teraz, do zdrowia, dzięki kuracji doktora V..., dalej Maurycy Delariviére, Paula Baultus i Grzegorz Vernier.
Ten ostatni był już teraz urzędownie narzeczonym Edmy.
Miljoner ex-bankier z radością oddał rękę swej córki człowiekowi wyjątkowej prawości i szlachetności, człowiekowi, któremu Joanna rozum zawdzięczała.