<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IX.

Pascal de Landilly, młodzieniec dwudziesto dwu letni, pochodził jak powiedzieliśmy, z dobrej i bogatej rodziny, osiadłej na prowincji, niski, szczupły, raczej chudy, wyglądał na suchotnika, lubo cieszył się niezłem zdrowiem, którego nadużywał niegodziwie. Ponieważ chciał uchodzić za ostatni wyraz szyku, nosił, aby się tęższym wydawać, ubranie za szerokie i wyglądał w nim fatalnie. Ubranie to sporządzone z materjału w różnokolorowe kraty, olbrzymi kołnierzyk, otaczający cienką szyję, krawat jedwabny blado niebieski, przeciągnięty przez złotą obrączkę, ozdobioną podkowami o diamentowych gwoździkach, spinka u mankietu w tym samym stylu, skarpetki jedwabne różowe w białe paski, małe buciki z ogromnemi fontaziami, kapelusz okrągły z brązowego filcu opasany wstążką niebieską, sprawiły by niemałą z pewnością uciechę jakiemu komikowi z Palais Royale, albo śpiewakowi bouffe z Cafe concert.
Jasne blond włosy pana barona, rozdzielone i zaczesane nad wąskiem czołem, małe wąsiki, rzadkie faworyty, oczy fajansowe, usta zawsze na wpół otwarte do śmiechu, monokl wreszcie jakby wprawiony w oko, nadawały jego fizjognomii wyraz zarozumiałego idjoty. Śmiał się bezustannie i bez żadnej przyczyny, gałkę od laseczki trzymał ciągle w buzi i przybierał postawę pajaca, poruszanego umieszczoną w tyle nitką.
Pod względem moralnym była to nicość zupełna. Głupi i śmieszny, nie był wcale takim złym, ani takim rozpustnym, za jakiego się okazywać pragnął.
Młoda blondynka nazywała się Matylda Jancelyn.
Towarzyszka jej brunetka kryła pod arystokratycznym pseudonimem Adeli de Cèvrac prawdziwe swe nazwisko de Gerlache.
Fabrycjusz Leclére wszedł do hotelu a za nim mały baron i obydwie kobiety.
W sali ogólnej, zupełnie teraz pustej, przygotowywano kawę.
Pani Lariol królowała po za palisandrowym kontuarem, na którym ustawione były butelki z różnymi likierami, stosy spodków, a na każdym po cztery kawałki cukru, masa łyżeczek i imbryk platerowany, zupełnie nowy, błyszczący.
Dzielna gosposia opuściła natychmiast zajmowane stanowisko i podążyła ku wchodzącym.
— Kogo ja widzę, to pana Fabrycjusza! — wykrzyknęła wesoło.
— W jego własnej osobie, kochana pani — odrzekł młody człowiek. — Przyprowadzam pani gości!...
— Bardzo panu wdzięczna jestem — odparła pani Lariole i pięknie dygnęła. — Ale, dla czego to — dodała zaraz — tak już bardzo dawno nie pokazywał się pan u nas?
— Nie byłem blisko półtora miesiąca...
— Akurat czterdzieści dni.
— Co za pamięć? — powiedział, śmiejąc się Fabrycjusz.
— Dlatego tak to dobrze pamiętam, iż byłeś pan po ostatniem posiedzeniu sądowem w tym samym dniu, w którym skazano na śmierć mordercę pana Baltusa...
Lekki dreszcz przeszedł od stóp do głów młodzieńca, ale twarz nie zdradziła w niczem tego, co się w duszy działo i odpowiedział z uśmiechem:
— A prawda! Zupełnie o tem zapomniałem...
— A jednak — ciągnęła pani Lariole — możesz się pan pochwalić, panie Fabrycjuszu, żeś jak nikt pilnował całej tej sprawy! Co dzień w sądzie, jak zapisał.
— Proces istotnie bardzo żywo mnie zajmował! Tak samo jak urzędnicy, jak sędziowie, jak wszyscy zresztą szukałem rozwiązania zagadki... Bo nie ma nic więcej zaciekawiającego, jak trudna do odgadnienia zagadka, którą się ma nadzieję rozwiązać. Z gorączkową ciekawością wsłuchiwałem się w odpowiedzi nieszczęśliwca, zasiadającego na ławie oskarżonych.
— I może będziesz go pan żałował? — wykrzyknęła pani Lariol.
— Dlaczegożby nie?...
— Taki nędznik wcale nie zasługuje na litość... zabił, dobrze zrobią, że i jego zabiją! — A! domyślam się, czybyście państwo nie przybyli przypadkiem...
Pani Lariol nie dokończyła.
— Dla asystowania rozwiązania dramatu — dokończył Fabrycjusz. — Zgadła pani!.. Dzienniki paryskie ogłosiły, że egzekucja odbędzie się jutro.
Gospodyni skinęła głową potakująco.
— Nie chcieliśmy otóż — wykrzyknął baron de Landilly i wzruszył ramioami, zdawało mu się bowiem, że przy tym ruchu figura jego dobrze się wydaje — nie chcieliśmy, aby ta mała uroczystość familijna bez nas się obyła. Nie widziałem nigdy, jak gilotynują, więc też powiedziałem Fabrycjuszowi: „Trzeba nam pojechać, mój przyjacielu, to będzie w dobrym guście!“ Te panie naparły się, żeby nam towarzyszyć.
— Lepiejby daleko zrobiły, żeby były pozostały — odrzekł Fabrycjusz tonem niezadowolonym.
— A dla czego? — zapytała Matylda — czy my córki Ewy nie mamy prawa być ciekawe?
— Kiedy idzie o taki krwawy widok — odrzekł młody człowiek — ciekawość u kobiet zmienia się w okrucieństwo.
Adela Gerlache, przezwana de Cévrac, wzruszyła ramionami i rzekła:
— Patrzcie, pan Fabrycjusz pozuje! Dlaczegóż nie ma być wolno kobietom to, co dozwolone mężczyznom?...
Pascal zabrał głos i odezwał się sentencjonalnie:
— Dlatego, że kobiety są istotami słabemi, kiedy my mamy nerwy ze stali.
— Ze stali! — wykrzyknęła Adela — nie tak bardzo mój niebieski człowieczku. Jeżeli by ci naraz powiedziano, że to ty jutro rano masz być bohaterem tej uroczystości, jaka ma się odbyć na placu, że to ty zajmiesz miejsce skazanego, ciekawam, jakby wygladały te twoje stalowe nerwy.
Słowa te takie przykre zrobiły na baronie wrażenie, że pobladł bardziej jeszcze.
— Podobne żarty wcale mi się nie podobają i są do niczego niepodobne — rzekł, a po chwili przyszedłszy do siebie dodał — rozumiem, że nie byłoby bardzo przyjemnem, spojrzeć w lustro i spostrzedz, że się nie ma głowy na swojem zwykłem miejscu... rozumiem to, że za dużo byłoby szyku... słowo honoru...
— Tak czy owak — zakonkludował zniecierpliwiony już Fabrycjusz — te panie uparły się, żeby tu przybyć, a że kobiety co chcą to zrobią, więc przybyły... Wszelka na ten temat dyskusja, jest już obecnie zbyteczną. Niech oto lepiej kochana pani Lariol każe nam przygotować dobre śniadanie.
— Za kwadransik będzie podane, zaraz każę nakryć do stołu.
— Gdzie nam nakryją? — zapytała Matylda.
— Gdzie panie będą sobie życzyły?...
— W ogrodzie pod drzewami.
— Dobrze, niech będzie... — Różo, Tiennette, stół pod kasztanami.
— A — odezwała się ze śmiechem Adela — nie każe nam pani zapłacić za liszki, co nam będą wpadać w kieliszki?
— Czy panowie sami zadysponują menu?.. — zapytała pani Lariol.
— Pozostawiamy go uznaniu pani, byleby tylko była potrawa z ryb! — odezwał się Fabrycjusz, potrawa z węgorzy, w zakładzie pod Wielkim Jeleniem, ma sławę wszechświatową.
— A, prawda, że to my jesteśmy w Melun! — odezwał się mały baron, klaszcząc w ręce, ubrane w perłowe rękawiczki — jest nawet przysłowie o węgorzu z Melun, że zanim go oprawią, krzyczy apatant!... apatant!... Niech nam pani powie, czy naprawdę krzyczą tak wasze węgorze, gdy je ze skóry obdzieracie?
— Niezupełna to prawda, proszę pana...
— Przysłowie zatem żartuje z nas sobie, czyli brak mu zupełnie dobrego wychowania!...
— Wzięło ono początek z pewnej starej bardzo anegdotki.
— Niech nam ją pani opowie, daję słowo, że będziemy jej słuchać z największą ciekawością...
Pani Lariol prosić się nie kazała.
— Bardzo dawno temu — zaczęła — miano w Melun przedstawiać męczeństwo świętego Barthelamy, który jak niosą tradycje Kościoła, został żywcem odarty ze skóry... Niejaki Languille, mający grać rolę męczennika, przywiązany został do krzyża i miano go niby obdzierać. Gdy jednak zobaczył zbliżającego się z nożem w ręku i okrutną miną oprawcę, stchórzył biedaczysko i zaczął wrzeszczeć okrutnie. Jak się państwo domyślacie, rozweseliło to niezmiernie wszystkich zebranych, a w całem mieście zaczęto powtarzać po prezentacji: krzyczy jak węgorz, gdy go mają ze skóry obdzierać! Oto ta anegdotka.
— Brawo!... — wykrzyknął młody baron z zapałem. — Doskonała historyjka, muszę ją rozpuścić po świecie. Z pewnością będzie miała powodzenie.
— Ślicznie pani opowiada, kochana pani Lariol! ślicznie — odezwał się z kolei Fabrycjusz — ale nie o kroniki miejscowe chodzi nam w tej chwili. Zjemy śniadanie i obiad w Melun, i będziemy nocować tutaj.. Potrzebujemy zatem dwóch pokoi.
— Dwóch pokoi... — powtórzyła z miną zrozpaczoną. — Niepodobna, panie Fabrycjuszu, niepodobna!
— A to dlaczego?
— Dlatego, że wszystkie wynajęte, nie tylko pokoje, ale i okna. Sto franków za jedno, sto franków, kochany panie.
— Pani Lariol — odrzedł młody człowiek — nie wierzę, aby pani nie znalazła dla nas jakiego jeszcze kącika...
— Zapewniam pana!...
— Niech pani nie zapewnia.
— Przysięgam!...
— Niech pani nie przysięga...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.