<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ X.

— Przypuśćmy — ciągnął Fabrycjusz — przypuśćmy, że o pani hotel dobijają się gwałtownie, że na wagę złota płacą pani za okna. Zgadzam się na to, ale wiem, że pomimo wszystko znajdzie pani jakiś jeszcze pokoik dla przyjaciół. Będziemy się kontentować jednym, jak najmniejszym, poprzestaniemy na jednem łóżku i jednem oknie. Panie zajmą łóżko, ja z panem Lindelly przepędzimy noc w fotelach.
— Noc tem prędzej przejdzie, gdy nie będzie zbyt wygodną — przerwał mały baron. Jedno okno dla czworga, niech pani będzie łaskawa!
— Jedno okno albo śmierć! — wykrzyknął Pascal de Landilly. — Pani Lariol! pani wszakże nie zechce doprowadzić tych dam do rozpaczy! niech nam pani wynajdzie jaką celkę maleńką, a stanie się pani prawdziwym dla nas aniołem!
Mały baron wyciągnął pugilares i pokazał właścicielce hotelu dwa bilety stofrankowe.
— Kiedy nie mam wcale pokoju — lamentowała ostatnia.
— Za trzysta franków, pani Lariol... za trzysta franków! — zawołał Pascal i dołączył trzeci bilet.
Pokusa była nie do zwalczenia.
— Dajesz pan tyle? — zapytała.
— Aha! prawda wychodzi na jaw!... Masz pani zatem pokój?
— No, jest niby jeden na trzeciem piętrze... ale go obiecałam właśnie wczoraj...
— Czy wzięła pani zadatek?
— Nie.
— No, więc bierz go pani odemnie i układ skończony. Dawaj nam pani klucze, a pieniądze schowaj do kieszeni.
Pani Lariol wzięła bilety bankowe, ładnie się ukłoniła i szepnęła:
— Niech mi pan wierzy, że to wcale nie pieniądze mnie zdecydowały.
— Przekonani jesteśmy o tem — odrzekli wszyscy czworo ze śmiechem.
— A na dowód — ciągnęła gospodyni — ośmielę się państwu kazać podać wino szampańskie.
— Przyjmujemy chętnie i wypijemy zdrowie pani najlepszym Cliquot, jaki się w jej piwnicy znajduje... Będzie to szyk prawdziwy.
Tiennetta przyszła z zawiadomieniem, że śniadanie podane.
— No, żywo do stołu — odezwała się Matylda — a po południu spacer czółnem po Sekwanie... Przepadam za pływaniem czółnem i za łowieniem ryb na wędkę.
Pozostawmy naszych gości przy stole i gdy delektować się będą potrawką z węgorzy, powróćmy do pana Delariviére, któregośmy zostawili przy łożu żony.
Joanna spała ciągle jeszcze. Sen jej był coraz spokojniejszem. Chwilami niewyraźny uśmiech ukazywał się na ustach i rozjaśniał łagodne jej rysy. Bladość twarzy zeszła zupełnie.
Żadne przykre przeczucia nie dokuczały już bankierowi. Z oczami, wlepionemi w ukochaną Joannę, którą przez godzinę długą, jak wiek cały, uważał za nieżyjącą, dziękował Panu Bogu i doktorowi Vernier. Pogrążony w tym milczącym zachwycie, nie spostrzegł nawet jak czas szybko przechodzi.
Nagle spostrzegł, że żona poruszyła się lekko. Otworzyła oczy i wsparłszy się na łokciu, zaczęła się rozglądać ze zdziwieniem po pokoju.
Bankier pochylił się ku niej, ujął ją w objęcia, przycisnął czule do serca i szepnął niewyraźnym ze wzruszenia głosem:
— Joanno... kochana Joanno.
Chora zapytała:
— Gdzie ja jestem?
— Jesteśmy w Melun — odpowiedział bankier.
— W Melun? — powtórzyła Joanna — dlaczego nie w Paryżu?...
— Dlatego, moje kochanie, że chociaż byliśmy już tak blisko celu naszej podróży, nie mogliśmy ruszyć dalej...
Joanna pochyliła głowę i przymknęła oczy. Zdawało się, że szuka czegoś w pamięci.
— Tak — powiedziała po chwili. — Przypominam coś sobie niewyraźnie. Widzę, jak przez mgłę. Dziwne jakieś osłabienie mną owładnęło... Zdawało mi się, że dusza uleciała z ciała, że cię opuściłam na zawsze.
— Cierpiałaś bardzo, biedaczko.
— O! bardzo... Ale na co przypominać sobie te cierpienia. Już się skończyły... przeszły... Od jak dawna tu jesteśmy?
— Przybyliśmy nad ranem.
— A teraz która?
— Druga po południu.
— I ja ciągle spałam?
— Tak, dzięki Bogu, bo ten sen był dla ciebie zbawieniem. Obecnie gdy się już obudziłaś, trzeba tylko zachowywać się podług przepisów doktora.
— Co za doktora?
— Młodego, bardzo zdolnego człowieka, nazwiskiem Grzegorz Vernier. Nie mam dość słów wdzięczności dla niego.
— No, dobrze — odrzekła z uśmiechem Joanna — spełniajmy zatem zalecenia tego młodego doktora. Podziękujmy mu najprzód posłuszeństwem. Coż kazał robić?
— Co kwadrans brać łyżeczkę tego oto lekarstwa.
I bankier z troskliwością kochanka poprawił poduszki za plecami Joanny, a następnie podał jej łyżeczkę mikstury, którą wypiła bez wahania.
Zalecenie doktora bardzo łatwe jest do wykonania — odezwała się z uśmiechem. — Oprócz trochę goryczy, lekarstwo ma smak wcale przyjemny.
A ująwszy ręce męża, dodała:
— Jakże czas mej nieprzytomności musiał ci się wydać długim, kochany przyjacielu?...
Na wspomnienie przebytych katuszy bankier aż pobladł.
— Nie możesz wyobrazić sobie tej mojej męczarni! — odrzekł. — Pomyśl tylko, ty leżałaś tu bez życia, a ja nic nie mogłem ci poradzić!.. Zdawało mi się, że patrzę na twoje konanie, że życie twoje ulata, a ja nie jestem w stanie go zatrzymać... Straszne katusze! Dziwię się, że nie zwarjowałem!...
— Pojmuję cię, kochany przyjacielu, doskonale cię rozumiem... Ale czy nie przesadziłeś trochę położenia!?...
— Nie!... Przechodziłaś przesilenie okropne... Doktor sam to przyznał otwarcie... Zbytnie zmęczenie podróżą spowodowało w organiźmie groźne zaburzenia. Dzięki Bogu, pokonaliśmy złe ostatecznie.
— Napewno?
— Doktor stanowczo mnie upewnił.
— Czy napisałeś już do Edmy?
— Nie uważałem za potrzebne. Nasze opóźnienie, którego nie zna powodu, nie mogło jej przestraszyć, kiedy tymczasem tak bliski cel podróży, byłby ją z pewnością zaniepokoił... Trzebaby mi było nadto naznaczyć termin przyjazdu, a to było niepodobieństwem. Po następnej wizycie pana Vernier będziemy wiedzieli, czego się mamy trzymać i wtedy napiszę...
Lekko zastukano do drzwi. Bankier opuścił fotel i poszedł otworzyć.
— A! to ty doktorze! — wykrzyknął uradowany, zobaczywszy Grzegorza. — Chodź, chodź, przypatrz się swojemu dziełu! Nasza chora się przebudziła i oczekuje z niecierpliwością, aby ci podziękować...
Młody człowiek z uśmiechniętą twarzą zbliżył się do łóżka.
Pani Delariviére podała mu rękę i szepnęła wzruszona:
— Ocaliłeś mi życie, doktorze... dziękuję za siebie i za tych, co mi są drodzy, dziękuję z całej duszy.
Grzegorz znowu zadrżał, widząc młodą kobietę ożywioną, a szczególniej posłyszawszy jej głos.
— Te same oczy — pomyślał sobie — to samo spojrzenie, ten sam głos! Niepodobna, aby te dwie kobiety były dla siebie obce.
A głośno siląc się na spokój, dodał:
— Spełniłem tylko swój obowiązek, łaskawa pani i szczęśliwy jestem, że mi się udało.
Przyłożył palec do pulsu delikatnej rączki chorej.
— Nie ma już gorączki, nieprawda? — zapytał pan Delariviére.
— Nie, ale puls jest jeszcze trochę nieregularny. Co pani w tej chwili doświadcza?
— Żadnego bólu, ale ogromne osłabienie!
— Czy głowa ciąży pani?
— Więcej niż przed chwilą.
— Czy nie czuje pani apetytu?
— Nie...
— Potrzeba się jednakże czem posilić... Powiem pani Lariol, ażeby przysłała jakiego buljonu.
— Jak długo doktorze, trwać będzie moja rekonwalescencja?
— Dwa albo trzy dni wystarczą bodaj do zupełnego wyzdrowienia.
Na twarzy pani Delariviére odbił się wyraz bolesny.
— Jeszcze trzy dni nie zobaczę mojej córki — szepnęła — nie starczy mi chyba odwagi...
— A czemużby — odezwał się żywo bankier — dziecko nasze nie miało przybyć tutaj?
Posłyszawszy to pytanie, serce Grzegorza zabiło gwałtownie. Jeżeli młoda dziewczyna przybędzie do Melun, wątpliwość jego natychmiast się wyjaśni. Jedno spojrzenie powie mu, czy jego ukochana jest córką tej sympatycznej cudzoziemki a prześlicznej kobiety, o nazwisko której nie miał śmiałości się zapytać.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.