Lekarz obłąkanych/Tom I/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lekarz obłąkanych |
Wydawca | Wydawnictwo „Gazety Polskiej” |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Spółkowa w Kościanie |
Miejsce wyd. | Kościan |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Médecin des folles |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pan Delariviére zwrócił się do Grzegorza.
— Doktorze, wszakżeś sam powiedział, że nasza chora powinna tu pozostać jeszcze dni parę, aby zupełnie przyjść do siebie...
— Stanowczo, proszę pana — odrzekł młody człowiek.
— Zabroniłeś pan również wszelkiego żywszego wzruszenia?...
— Bezwarunkowo.
— Czy nie uznałby pan jednakże, że wzruszenie łagodne, wzruszenie, do którego żona moja miałaby się czas przygotować, nie naraziłoby jej na niebezpieczeństwo?... Czyby jednem słowem nie uznał pan doktor za możliwe pozwolić na spotkanie matki z córką?
— Nie widzę żadnej ku temu przeszkody. Radość jest doskonałym środkiem leczniczym. Widok ukochanego dziecka może przyspieszyć wyzdrowienie. Zalecam tylko pani, abyś panowała nad sobą, abyś nie zanadto wielką dawała folgę uczuciu.
— Przyrzekam ci to, panie doktorze! — zawołała widocznie ucieszona Joanna. — Potrafię być silną w szczęściu, potrafię się powstrzymać...
— No, to wszystko będzie dobrze.
— Skoro tak — odezwał się znowu bankier — to jutro pierwszym zaraz pociągiem pojadę do Paryża i córkę sprowadzę.
— Jutro!... — pomyślał Grzegorz — jutro zatem będę wiedział o wszystkiem.
I głośno dodał:
— Odchodzę, ale powracam wieczorem. Teraz tylko jeszcze raz pani zalecam, niech pani panuje nad swojem usposobieniem wrażliwem i nerwowem. Przedewszystkiem potrzeba pani spokoju. Niech pani odrzuci wszelkie myśli kłopotliwe... wszelkie obawy. Niech pani będzie spokojną, a wkrótce znikną wszelkie ślady przebytej choroby. Każę przynieść pani buljonu, bo potrzeba się posilić, a za kwadrans łyżeczka lekarstwa spowoduje znowu sen długi i głęboki. — Co do pana, widzę ze zmienionych pańskich rysów, że upadasz ze znużenia, wypocznij więc także przez parę godzin. Radzę to jako przyjaciel, nakazuję jako doktor.
— Przypilnuję, ażeby był posłusznym — odezwała się Joanna z uśmiechem.
Grzegorz opuścił pokój, zadysponował dla chorej filiżankę lekkiego buljonu i wyszedł z hotelu, nękany niepokojem, nad którym nie był w stanie zapanować.
— Jeżeli to młode dziewczę, które bankier przywiezie jutro, jest tą, którą kocham, kto wie, czy to, co się stało, nie będzie dla mnie okolicznością szczęśliwą?... Wyprowadziłem jej matkę z niebezpieczeństwa rzeczywistego i groźnego, to przecież do czegoś upoważnia! A może...
Doktor nie dokończył swojej myśli i wzruszył ramionami.
— Niedorzeczne marzenia! — westchnął — łudzę się i nic więcej! Podobieństwo jest nadzwyczajne, ale niczego nie dowodzi! Natura ma czasami dziwne kaprysy. A gdybym się nawet nie mylił, to i cóż mi z tego przyjdzie? Jeżeli ta, którą pokochałem, jest jedynym dzieckiem bogatego bankiera, czyż jego majątek nie stanie się nieprzebytą przepaścią pomiędzy jego córką, a lekarzem w małej prowincjonalnej mieścinie? Cóż z tego, że im oddałem przysługę? Zapłacą mi za wizyty i będę zupełnie skwitowany. Nawet do ich wdzięczności nie mam żadnego szczególnego prawa, boć postąpiłem tylko jako lekarz; każdy inny byłby zrobił to samo. Najlepiej zapomnieć o tem szaleństwie!... Ale czyż mogę? a gdybym mógł, czyż zechcę to uczynić?
Grzegorz Vernier z głową pełną troski, z sercem miłością wezbranem, rozmawiał ze sobą coraz więcej pomieszany w gorączkowym monologu, to szybkim to znowu wolnym krokiem podążał przez ulice miasta. Nie wiedząc, co się z nim dzieje, poszedł w zupełnie inną stronę. Po trochu zaczął się jednakże uspakajać. Zorjentował się nareszcie, spojrzał na zegarek, i zamiast do domu, poszedł odwiedzić czekających na niego pacjentów.
Opuśćmy go, a powróćmy do ogrodu, gdzie pod kasztanami Fabrycjusz Leclére, mały baron de Landilly i dwie kobiety kończą już śniadanie.
Podróż i świeże powietrze zaostrzyły apetyt, jedli też wszyscy czworo, jak najęci. Liszki, których się tak obawiał mały baron, okazały się bardzo dyskretnemi. Żywa wesołość, na pozór przynajmniej, dochodziła do szczytu. Oczy błyszczały, krzyżowały się wybuchy śmiechu, głosy podnosiły się coraz bardziej. Jeden tylko Fabrycjusz Leclére zachował krew zimną w pośród ogólnego upojenia. Silił się na udawanie wesołości.
Adela de Cevrac (właściwie Greloche) przypomniała spacer po Sekwanie.
— Do czółna! — wykrzyknął Landilly głosem piskliwym, zapalając trzecie z rzędu cygaro. — Ja biorę na siebie kierownictwo wyprawy.
— Postaraj się sam sobą kierować, kochany przyjacielu, co wcale nie będzie łatwem, bo masz bardzo ciężkie pierze! — zawołała Matylda. — A gdy będziemy w czółna, proszę żadnych a żadnych głupstw... Inaczej nie wsiądę, bo nie umiem wcale pływać...
— Bądź spokojną! — odrzekł Fabrycjusz. Przyjaciel Pascal nie wzbudza i we mnie wielkiego zaufania... weźmiemy zatem przewoźnika.
— Brawo i w drogę!...
Damy poprawiły mikroskopijne kapelusiki i uzbroiły się w wykoronkowane parasolki.
Pani Lariol ukazała się uśmiechnięta.
— Czy państwo zadowoleni? — spytała.
— Jesteśmy zachwyceni! Niech żyje pani Lariol!
— O której godzinie obiad ma być podany?
— O siódmej! Tylko prosimy, żeby zupa rakowa była pieprzną i żeby raki zaostrzyły nam pragnienie.
— Punkt o siódmej wszystko będzie gotowe — odrzekła pani Lariol.
Głośny okrzyk zadowolenia przyjął słowa gospodyni, następnie obie pary udały się na wybrzeże, przeszły most, a po drugiej stronie na lewo ujrzały wypisany dużemi literami znak:
Czołna i statki do wynajęcia.
Oto port upragniony! — powiedziała Matylda, wskazując na szyld. Przyłożyła jednocześnie obie ręce do ust i zaczęła krzyczeć z całej siły:
— Hej! przewoźnicy, przewoźniczki i wszystko co żyje, przybijajcie do brzegu!... Tylko co tchu!... Na poczekaniu!... — a zwróciwszy się do Fabrycjusza, dodała pospiesznie:
— Idź, weź czołno.
Fabrycjusz wyprzedził towarzystwo i udał się do baraku parterowego, zbudowanego ze starego drzewa i pokrytego płaskim dachem.
Mała staruszka, opalona i pomarszczona od słońca i wiatrów, jak stary kosz od masztu, siedziała pod drzwiami i robiła pończochę niebieską. Była to wdowa Gallet we własnej osobie. Podniosła się, zobaczywszy podchodzącego Fabrycjusza.
— Proszę pani — odezwał się ten ostatni — życzyłbym sobie wynająć czołno do przejażdżki.
— I owszem, proszę pana... Jedno... dwa... ile pan sobie życzy... — | wskazała na szereg czołen, przywiązanych przy brzegu.
Czworo nas jest — powiedział młody człowiek, wskazując na towarzystwo.
A, są i damy... Dam zatem „Piękną Lizę“, doskonałe czołno, będzie wam w nim tak wygodnie, jak u siebie w domu... Nieboszczyk mój mąż biedaczysko sam je budował...
Poczciwa kobieta zrobiła gest, jakby sobie łzy ocierała i dodała:
— Czy potrzebny będzie przewoźnik?
— Tak jest, proszę pani... Umiem i ja wiosłować, ale nie chcę się męczyć.
— I bardzo słusznie... Dam państwu tęgiego chłopa, będziecie zadowoleni...
I wdowa Gallet zawołała:
— Hej! hej! Bordeplat!... spacer...