Lekarz obłąkanych/Tom I/LXXV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lekarz obłąkanych |
Wydawca | Wydawnictwo „Gazety Polskiej” |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Spółkowa w Kościanie |
Miejsce wyd. | Kościan |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Médecin des folles |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W pół godziny Fabrycjusz stanął przed bramą domu zdrowia i zaraz wszedł do gabinetu Rittnera.
Doktor, zobaczywszy go, zdziwił się niepomału.
— Jeszcze ty!... — wykrzyknął.
— Jeszcze ja!... — odrzekł młody człowiek ze śmiechem.
— Wizyta ta ma ważny jakiś powód zapewne?
— Naturalnie !...
— O cóż idzie?...
— Czy możesz przyjąć pensjonarkę?
— Warjatkę?
— Nie... Wuj mój wyjeżdża jutro do Nowego Jorku na miesiąc i zabiera mnie ze sobą, a Edmę życzyłby sobie zostawić na ten czas w twoim domu, w pobliżu matki... Czy to możebne?...
— I jak jeszcze... To twoja myśl naturalnie, mój drogi, a przyznaję, że bardzo sprytna!... Powiedziałeś sobie: „Gdy mama i córeczka znajdą się w ręku Rittnera, który mi jest całkiem oddany, wszystko mi pójdzie jak z płatka... Czy tak?
— Nie rozumiem dobrze twojej myśli.
— Cóż znowu?... Rozumiesz mnie wybornie... Pamiętaj, że znam się doskonale na wszelkich grymasach.. Czytam w twojej duszy, jak w otwartej księdze... Możesz na mnie zupełnie liczyć. Dostatecznem będzie w danym razie przesłanie mi telegramu w tych oto mniejwięcej słowach: „Zajmij się pomieszczeniem sum, o jakich ci mówiłem”, a po przybyciu do Paryża nie będziesz już potrzebował dzielić się sukcesją kochanego wujaszka.. Co do mojej części w tym spadku, o tem w tej chwili nie mówię. Ułożymy się ze sobą jak dwaj bracia.
Fabrycjusz hipokryta, miałby był ochotę zaprotestować, ale spojrzenie wspólnika zatrzymało mu słowa na ustach.
— No, więc ułożone — rzekł ze zwykłym swoim uśmiechem doktor — przyjmuję nową pensjonarkę, żeby ci zrobić przysługę. Każę przygotować dwa wygodne pokoje: mały salonik i pokój sypialny, zupełnie oddzielony od pomieszczenia warjatek... Kiedy mi przywieziesz panienkę?
— Jutro rano.
— Jakież zlecenia szczegółowe?
— Nikt na świecie nie powinien wiedzieć, że Joanna i jej córka tutaj się znajdują...
— Śpij o to spokojny... Tajemnice mego domu dobrze są strzeżone.
— Co do wynagrodzenia pieniężnego?
— Zapłacisz mi tysiąc franków miesięcznie...
— Proszę za pierwszy miesiąc.
— Doskonale...
Fabrycjusz pożegnał się z doktorem i powrócił do Neuilly.
Nieobecność jego nie trwała dłużej nad półtorej godziny.
W chwili, kiedy wszedł do pokoju bankiera, zastał tam już Edmę, która zaraz po jego wyjeździe weszła do pokoju ojca. W kilku słowach pan Delariviére przedstawił córce rzecz całą.
Edma ucieszyła się, że będzie matkę często odwiedzała.
— A cóż — zapytała żywo, witając Fabrycjusza.
— Wszystko jak najlepiej. Rittner zgadza się na przyjęcie kuzynki.
— O! mój kuzynie, jakże ci jestem wdzięczną za tę dobrą nowinę! — zawołała Edma. Jestem pewna, że moja obecność będzie dla mamy najskuteczniejszem lekarstwem, jestem pewną, że po przybyciu zastaniecie ją zupełnie zdrową.
— Oby Bóg cię wysłuchał, drogie dziecię — szepnął pan Delariviére, który usiadł przy biurku i napisał depeszę, zawiadamiającą swego pełnomocnika w Nowym Jorku, że przyjedzie niebawem.
Podał papier siostrzeńcowi i powiedział:
— Kości rzucone! Każ zaraz zanieść ten telegram.
Nazajutrz ze świtem młody człowiek był już na nogach. Kazał Laurentemu zapakować bieliznę i ubranie.
— Pan wyjeżdża? — zapytał Laurent.
— Dzisiaj nawet, z moim wujem.
— Czy pan mnie ze sobą zabierze?
Nie... Twoja obecność jest tutaj potrzebna... Musisz doglądać służby i utrzymywać wszystko w porządku. Za dwa lub trzy dni przyjdzie tu z Melun poczciwy bardzo człowiek, były majtek okrętowy, niejaki Klaudjusz Marteau. Pomieścisz go w Pawilonie, wychodzącym na bulwar w głębi ogrodu. Przyjąłem go do służby. Zorganizuje on mi małą flotyllę do wycieczek po Sekwanie.
— Bardzo dobrze, proszę pana.
Fabrycjusz otworzył szufladkę od biurka i wyjął pakę biletów bankowych.
— Zostawiam ci dwadzieścia pięć tysięcy franków.
— Aż tyle, proszę pana?
— Tak, daje ci je do obrachunku, przy końcu miesiąca wypłacisz wszystkim zasługi i rachunki dostawców. Klaudjusz pobierać będzie po sto dwadzieścia pięć franków miesięcznie. Dasz mu także pieniądze, jakich będzie potrzebował na zakupy.
— Wiele zażąda?
— Tak jest... Ufam mu w zupełności.
Fabrycjusz schował pieniądze spowrotem do biurka, zamknął je, a klucz oddał Laurentowi, dumnemu, że dostała mu się trzecia funkcja, niemniej honorowa jak dwie pierwsze, funkcja kasjera.
— Czy pan ma jeszcze co do rozkazania? — zapytał.
— Poślesz na stację Maillot po powóz na cztery osoby; niech zajedzie około jedenastej.
— Dobrze, proszę pana — poślę chłopaka stajennego, a sam zajmę się pakowaniem walizy.
Fabrycjusz udał się do pana Delariviére.
Wybiła właśnie dziesiąta i jednocześnie rozległ się dzwonek, oznajmiający śniadanie.
Edma, pan Delariviére i Fabrycjusz znaleźli się w sali jadalnej. Pobladła twarzyczka i zaczerwienione oczki dziewczyny świadczyły, że noc spędziła bezsennie.
— Co tobie, drogię dziecię? — zapytał ojciec — wyglądasz, jakbyś płakała.,
— Bo naprawdę trochę płakałam i smutno mi bardzo...
— Dlaczego?
— Że mnie opuszczasz, kochany ojcze...
— Wiedziałaś przecie o tym odjeździe wczoraj jeszcze.
— Wczoraj myślałam tylko o szczęściu zbliżenia się do mamy. Dzisiaj myślę tylko o tem, że się mam rozłączyć z tobą, ojczulku... Trzydzieści dni samotnych!... to prawie wieczność cała! Jak długo będziecie na morzu?
— Dziewięć dni.
— Dziewięć dni pomiędzy niebem a wodą, to straszne!...
— Dawniej, kochane dziecię, na odbycie podobnej podróży potrzeba było kilku miesięcy.
— Napiszesz do mnie tatusiu?
— Jak tylko stanę w Nowym Jorku; gdyby zaś statek powrotny nie zaraz odchodził, to przyślę ci depeszę.
— Polecam was opiece Pana Boga, niech was wszystkich potężnem ramieniem swojem otoczy...
Śniadanie skończyło się prawie w milczeniu.
Fabrycjusz powrócił do swojego pokoju i napisał długi, a niezmiernie czuły list do Pauli. Objaśnił jej okoliczności, jakie go zmuszały do oddalenia się od niej, bez pożegnania jej nawet i dodał naturalnie, że kiedy osoba jego przebywać będzie lądy i morza, serce i dusza w willi Melun pozostaną.
Skończywszy, przeczytał raz jeszcze to co napisał, i był zupełnie zadowolony.
Powrócił do pokoju pana Delariviére. Laurent przyszedł oznajmić, że powóz już czeka, Edma zabrała bardzo mało
i to najskromniejsze rzeczy. Mała jej walizka nie zajmowała wiele miejsca.
— Do Auteuil! — rzucił Fabrycjusz stangretowi, szczegółowy adres zachowując na później.
Powóz zatrzymał się przy ulicy Raffet o trzy kwadranse na dwunastą. Frantz Rittner oczekiwał przybyłych i przyjął ich ze zwykłą sobie uprzejmością trochę sztywną. Poprowadził gości do apartamentu Edmy, który składał się z dwóch pokoi w pawilonie na lewo, nad salonem poczekalnym. Oba te pokoje umeblowane były ze skromną elegancją, miały szerokie okna, wychodzące na ogród, pełen zieleni i kwiatów. Były jasne, wesołe.
— Prześlicznie! — odezwała się Edma — będzie mi tu zupełnie dobrze.
Słowa wiernie malowały myśli dziewczęcia, a jednakże obawa jakaś, jakieś ponure przeczucia ściskały jej serce. — Zeszli do salonu. Pan Delariviére nie chciał usiąść.
— Czy pan nas już opuszcza? — zapytał Rittner.
— Czy nie wiesz, doktorze, że wyjeżdżam w daleką podróż? — odezwał się starzec po pewnem wahaniu.
— Wiem o tem, bo gdyby nie ta podróż, córka pańska nie znajdowałaby się tutaj.
— Doktorze, mam prośbę do ciebie. Pragnąłbym przed opuszczeniem Paryża i Francji zobaczyć choć na chwilę ukochaną moją żonę... czy nie odmówisz mi tej łaski?
— Nie, proszę pana — odrzekł Rittner — nie odmówię jej panu, bo pewny prawie jestem, że dzisiejsze zobaczenie się nie będzie niebezpiecznem...
Bankier zadrżał z radości.
— Dziękuję! — wykrzyknął — dziękuję z całej duszy!
— Jeżeli pan łaskaw — odezwał się Frantz Rittner — to służę panu.
Pan Delariviére dodał żywo:
— Proszę, uczyń mi pan jeszcze jedną łaskę...
— Jaką?
— Przeraża mnie ten pokój, w którym widzieliśmy chorą zeszłym razem. Czy nie podobna sprowadzić tutaj Joanny, albo do ogrodu?...
Doktor namyślił się chwilę.
— Dobrze — rzekł nakoniec — wydam zaraz rozkaz stosowny...
Nacisnął guzik dzwonka elektrycznego i weszła infirmerka.
— Proszę sprowadzić do ogrodu pensjonarkę spod numeru piątego. Czekać będziemy na nią pod wielkiem drzewem cedrowem.
A zwracając się do swoich gości, dodał:
— Chodźmy...
Drzewo wskazane przez Frantza stało pośrodku wielkiego trawnika, pod niem umieszczona była ławka z darniny... Upłynęło kilka sekund w zupełnem milczeniu i nareszcie otworzyły się drzwi zabudowania głównego. Ukazała się Joanna. Szła wolno, wsparta na ramieniu infimerki. — Obojętne jej spojrzenie błądziło do okoła, zdawało się, że nic nie widziała.
Prześliczna twarz, strasznie zmieniona, wydawała się zupełnie spokojną. Edma poruszyła się, aby pobiedz na spotkanie matki, ale doktor ją powstrzymał. Pan Delariviére drżał cały. Obłąkana zbliżała się zwolna, jakby we śnie magnetycznym pogrążona. Na dwa kroki przed gromadką zatrzymała się nagle.
— Matko! — szepnęła Edma — moja mamo...
Joanna zwróciła oczy na córkę. Wyciągnęła rękę, pogłaskała po jedwabistych jej włosach, spadających w złocistej frendzli nad czołem i głosem łagodnym, przyciszonym powiedziała:
— Kłosy dojrzałe... złociste, jak promienie słońca... Oh! co za prześliczne będzie żniwo!...
Osunęła się na ławkę darniową, opuściła oczy i poruszyła ustami, ale nie wymawiała ani słowa.
Edma usiadła obok, ujęła rękę matki i okryła pocałunkami. Joanna zdawała się nie czuć tego wcale. Pan Delariviére przysiadł się również.
— Joanno... droga Joanno — rzekł z bolesnem wzruszeniem. — Spojrzyj na mnie... czy mnie poznajesz?
Twarz obłąkanej ani się poruszyła. Jakby nic nie słyszała, ani nie rozumiała. Starzec pochylił się i przycisnął usta do pochylonego jej czoła. Ani drgnęła.
— Pan Delariviére wybuchnął płaczem i zakrył twarz rękami. Doktor dał znak infirmerce, a ta wzięła chorą pod rękę. Podniosła się posłuszna, poszła za swoją przewodniczką, nie obróciwszy głowy ani raz jeden.
— O! lepiej się oddalić! — wykrzyknął starzec — lepiej jej nie widzieć wcale, aniżeli patrzeć na to.
— Postęp od trzech dni jest jednakże bardzo znaczny — odezwał się Rittner. — Po powrocie pańskim z Ameryki, jeżeli nie nastąpią jakie nieprzewidziane komplikacje, będzie jeszcze lepiej.
— Oby Pan Bóg cię wysłuchał, doktorze, ja nie śmiem się jednakże spodziewać.
Nadeszła chwila rozstania. Edma z sercem wezbranem, z oczami łez pełnemi, czuła wzrastające czarne przeczucia. Ojciec i córka rzewnie płakali, jedno w objęciu drugiego. Zamienili ostatnie smutne słowa pożegnania i bankier, pociągnięty przez Fabrycjusza, opuścił ten dom, w którym pozostawiał wszystko, co miał najdroższego na ziemi.
O szóstej minut pięć wuj i siostrzeniec wsiadali do wagonu, o północy byli w Hawrze, gdzie pan Delariviére podniósł nazajutrz miljon dwakroć sto tysięcy franków w przekazach na dom Rothschilda, a następnego dnia wsiedli na parowiec Albatros, który miał ich zawieść do Nowego Jorku.