Lekarz obłąkanych/Tom II/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lekarz obłąkanych |
Wydawca | Wydawnictwo „Gazety Polskiej” |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Spółkowa w Kościanie |
Miejsce wyd. | Kościan |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Médecin des folles |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz rano Paula, uszczęśliwiona wynalazkiem Grzegorza, jechała do Paryża w towarzystwie młodego doktora na ulicę Saint-Lazare, do Jakóba Lefébre. Bankier wyjechał na parę dni. Panna Baltus zażądała od kasjera, aby na przekaz wydany przez nią na imię Grzegorza Vernier, wypłacono taką sumę, jakiej tenże zapotrzebuje.
Powracając od bankiera, wstąpiła do swojego notarjusza i prosiła, aby się udał do domu zdrowia w Auteuil, dla spisania aktu kupna.
— W akcie tym nie ma być najmniejszej wzmianki o mnie — dodała. — Doktor Vernier figurować będzie jaka właściciel jedyny. Życzeniem mojem jest także, aby nazwisko moje nie było nawet wspomnianem, aby nikt zgoła nie wiedział, że ja daję pieniądze na to kupno.
Spotkanie się naznaczone zostało na południe. Grzegorz przybył punkt o dwunastej z notarjuszem Pauli. Rittner oczekiwał już na nich ze swoim. Ułożony akt sprzedaży podpisanym został przez obu notarjuszów, potem Grzegorz oddał Frantzowi przekaz na okaziciela na dom bankiera Jakóba Lefébre.
Więc pojutrze — rzekł Grzegorz — pojutrze obejmę zakład i odbędę pierwsze wizyty z panem, doktorze.
— Będę gotów na pańskie rozkazy.
— O której godzinie rano odwiedzasz pan pensjonarki?
— O dziesiątej.
— Przybędę więc przed dziesiątą.
Rozeszli się. Grzegorz pospieszył do panny Baltus.
— Cóż? — zapytała, ujrzawszy doktora.
— Wszystko, proszę pani, skończone.
— Kiedyż wchodzisz w posiadanie?
— Pojutrze o dziesiątej rano.
— Będę panu towarzyszyć, zwiedzimy dom zdrowia razem i wtedy nie będziemy już o niczem innem myśleć, tylko o odnalezieniu pani Delariviére i Edmy.
Biedna Edma! — biedna Joanna! Od usiłowanej ucieczki, jakiej byliśmy świadkami, pozbawiona codziennej wizyty córki i spaceru po ogrodzie, stawała się coraz smutniejszą, coraz bardziej ponurą... Płomyk życia dogorywał w niej tak, jak zagasło już światło jej inteligencji. Kuracja Rittnera, silne środki zadawane w dozach nadmiernych, robiły swoje. Można było przygotowywać już całun, trumnę i naprzód już grób wykopać. Edma, złamana ciosem, przechodzącym jej siły, była bliżej śmierci, niż życia. Gwałtowna febra mordowała biedaczkę. W chwilach zatrważających paroksyzmów dostawała maligny, której nie uspakajały wcale podawane lekarstwa.
Pomocnik Rittnera, który doglądał młodej dziewczyny, nie przewidywał innych skutków, jak śmierć lub obłąkanie.
— Nieszczęśliwe dziecię — powtarzał nieraz — zwariuje jak jej matka. Lepiejby było, żeby umarła!
Sprzedaż i kupno domu zdrowia odbyło się tak szybko, iż doktor Rittner nie mógł się dość wydziwić, iż tak mu się szczęśliwie udało.
— Jestem wolny! — powtarzał, zacierając ręce. — Wyjadę kiedy mi się tylko spodoba, nic nie zostawię poza sobą...
Po wyjeździe Grzegorza i dwóch notarjuszów rozpoczął pakowanie swoich rzeczy. Obiecywał sobie zaraz pojutrze wyjechać do Niemiec i to pociągiem pospiesznym. Niech tylko Vernier obejmie zakład w posiadanie. Nie zajmował się wcale swoimi chorymi.
Skoro tylko znajdę się daleko od Paryża — mówił sobie — niech się robi co chce... Nie mam się już czego obawiać... Interesowani nie będą mnie poszukiwać, żebym im dotrzymał słowa... A przytem gdzieżby mnie znaleźli?...
Frantz Rittner zniknie... Nie pozostanie po nim ani śladu...
Nagle myśl jakaś go zastanowiła i padła jak lodowata kropla wody na jego rozkoszne marzenia. Dla opuszczenia Francji, dla zniknięcia potrzebne mu były papiery, na obce, nie jego nazwisko. Przed czterema oto dniami powziął wyspowiadanie swych projektów ucieczki Renému Jancelyn i dał mu do podrobienia ubiegłe paszporty. Wprawny fałszerz zobowiązał się najformalniej zregulować daty i odnieść bezzwłocznie dokumenty. Tymczasem René nie dawał najmniejszego znaku życia.
— To dziwne! — pomyślał doktor. — Co znaczy to opóźnienie i to milczenie?
Skoro tylko spakował swoje walizy, kazał uprzedzić pomocnika, że pragnie z nim pomówić. Młody Niemiec nie dał czekać na siebie.
— Kochany mój kolego — odezwał się doń Rittner — muszę ci oznajmić bardzo niedobrą nowinę. Musimy się rozstać ze sobą.
— Spodziewałem się tego — odpowiedział pomocnik.
— Naprawdę?
— Tak, panie doktorze... widziałem dwóch notarjuszów, przybyłych tu dzisiaj rano i domyśliłem się, że pan sprzedajesz swój zakład.
— Nie myliłeś się kolego... rozstaję się z panem z żalem prawdziwym, bo pod żadnym względem nie miałem panu nic do zarzucenia... Ale ważne sprawy powołują mnie nagle spowrotem do mojego kraju... Czy i pan przypadkiem nie chciałbyś zrobić tak samo?
— O! wcale nie, panie doktorze, a nawet gdybym chciał, to bym nie mógł tego uczynić.
— Dlaczego?
— Jestem zbiegłym żołnierzem i zanotowanym jako taki. Ciężka kara dotknęłaby mnie w Niemczech...
— A czy nie życzyłbyś pan sobie pozostać na posadzie w Auteuil?
— Wolałbym ją, niż każdą inną.
— Pozostań więc pan tutaj, skoro ci jest dobrze.
— Pragnąłbym bardzo, ale czy pański następca zechce mnie zatrzymać?
— Dlaczegożby nie? Następca mój obejmuje zakład pojutrze rano... Przedstawię mu pana w taki sposób, że pozycja twoja nietylko się nie zmieni, ale znacznie owszem polepszy.
— Bardzo będę wdzięcznym panu za to...
— Jeszcze słowo. Czy pogrzeby dwóch zmarłych już się odbyły
— Tak, panie dyrektorze...
— Czy reprezentanci obydwu rodzin byli obecni?
— Byli, panie dyrektorze.
— Bardzo dobrze — pomyślał sobie Rittner — mam zatem jeszcze dwie wcale okrągłe sumki do odebrania przed wyjazdem... Przejdę się jutro do sukcesorów.
I pożegnał pomocnika.