Lekarz obłąkanych/Tom II/XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XV.

Klaudjusz Marteau, po zwiedzeniu brzegów Sekwany i warsztatów żeglugi, porobił potrzebne sobie zakupy, za wcale umiarkowane ceny. Nabył ładne czółenko, kajak, jachcik i dużą łódkę spacerową. Był zachwycony. Czuł, że żyje, że odmłodniał przynajmniej o jakie lat dziesięć. Oczekiwał 15 czerwca, jako początku sezonu połowu. Laurent i exmajtek zgadzali się najwyborniej i prędko stali się najlepszymi przyjaciółmi w świecie. Pewnego wczesnego poranku Laurent zastukał do niego do drzwi.
— Ho! ho! pan już na nogach — odezwał się majtek.
— Chciałem cię prosić, abyś mi dopomógł trochę.
— Z całego serca panie.
— Podjemy najpierw cośkolwiek, a za pół godziny wyruszymy.
— Gdzież, proszę pana?
— Do Paryża.
— Do Paryża! A cóż będziemy robić w Paryżu?
— Przeprowadzimy się, mój bracie.
— A to mi się podoba, a kogo będziemy przeprowadzać, za przeproszeniem pana, panie Laurent?
— Pan Fabrycjusz wymówił lokal przy ulicy Clichy, a mnie wydał rozkaz, abym zabrał wszystkie jego graty, pościel, garderobę, broń i przewiózł ją tutaj.
Zjedli śniadanie i udali się pieszo do stolicy. Trochę po dziewiątej przybyli na ulicę Clichy i weszli do parterowego mieszkania, jakie czytelnicy nasi już znają. Otworzyli najpierw okna, potem obejrzeli wszystko, co było do zapakowania i udali się za kupnem pak, w które mieli zapakować graty pana Fabrycjusza, jak się wyrażał Laurent. Gdy powrócili ze sprawunkiem, Laurent wypróżnił wszystkie szuflady, a Klaudjusz popakował to wszystko bardzo zręcznie i porządnie. Wszystko już było prawie gotowe. Pozostawała jeszcze jedna tylko paka, przeznaczona na broń, pałasze, szpady dawne i teraźniejsze.
— Zajmij się ostatnią skrzynią — rzekł Laurent do Klaudjusza — a ja pójdę po wóz tymczasem.
Eks-marynarz zajął się bronią. Zdejmował ze ściany po jednej, starannie obwijał płótnem i układał w skrzyni. Pakowanie zdawało się już skończone. Na ścianie widać było same już tylko gwoździe. Klaudjusz chciał się przekonać, że niczego nie zapomnieli, spojrzał na kominek, na wszystkie sprzęty i powtórnie zaczął przeglądać szuflady. Wysunąwszy jednę z nich z małego biureczka, znalazł rewolwer, pomiędzy zużytemi rękawiczkami. Wziął go, żeby razem z inną bronią do skrzyni zapakować. W chwili, kiedy miał go owinąć starym fularem, coś się oderwało i z głuchym brzękiem upadło na podłogę. Eks-marynarz schylił się i podniósł małą blaszkę srebrną, wielkości dziesięciu sous, z wyrzniętym na niej herbem. Blaszka ta przytwierdzona dwiema maleńkiemi stalowemi śrubkami, oderwała się od kolby rewolweru. Klaudjusz spojrzał na kolbę. Owalne wyżłobienie w drzewie wskazywało miejsce, gdzie była umieszczona blaszka.
— Śrubka niedobrze trzymała — mruknął Klaudjusz Marteau — a w wilgoci wszystko się odkleiło... Nie moja to wina... Zresztą łatwo to naprawić...
Włożył śrubki do dziurek, ale machinalnie spojrzał na blaszkę. Znajdowały się na niej duże dwie litery F. L. Zobaczywszy te litery, Klaudjusz poruszył się żywo, zaklął po cichu i ze zmienioną twarzą położył rewolwer na stole, z kieszeni zaś wyciągnął olbrzymią portmonetkę. Otworzył ją, przeszukał w jednej z przegródek, która zawierała przeróżne drobiazgi i wyjął drugą blaszkę srebrną, zupełnie podobną do pierwszej, tak samo z dwoma wyrzniętemi literami F.L. Klaudjusz porównał jednę i drugą. Zupełnie były do siebie podobne.
— Do pioruna! — wykrzyknął prawie głośno — czyż to możebne?.. Te dwie blaszki tak są do siebie podobne, jak dwie krople wody, a ja jednę znalazłem pod śniegiem w małem czółenku, którego użył morderca tej nocy, kiedy pan Fryderyk padł przeszyty kulami. Co to ma znaczyć?
Położył blaszki jednę przy drugiej i znowu im się przypatrywał, bo chciał jeszcze wątpić. Ale jakże tu wątpić, kiedy prawda niezbita jest przed oczami?
— F.L. — mówił dalej, ocierając rękawem czoło zroszone zimnym potem. — Nie ma co mówić, to znaczy Fabrycjusz Leclére! Więc ja dobrze odgadłem i przeczucia moje wcale mnie nie myliły.. Był drugi morderca!... Nie, nie drugi... jeden tylko... ten, do którego należała broń znaleziona na miejscu zbrodni, a od której odleciał w czółnie herb, podobny do tego... Pan Fabrycjusz Leclére! Nie ma wątpliwości... to zanadto bije w oczy. To przecież jego cyfra! Fabrycjusz Leclére, siostrzeniec bogacza, bankiera, mąż przyszły może panny Pauli Baltus!... Doprawdy, to krew ścina się w żyłach!... Niewinny zapłacił za niego... Gdybym był wręczył tę blaszkę sądowi i powiedział, co widziałem, byłbym może ocalił niewinnego!... Do wszystkich piorunów, co ja zrobiłem?
I Klaudjusz Marteau chwycił się za głowę i pięścią uderzył się w czaszkę z rozpaczy. W tej chwili posłyszał w sąsiednim pokoju głos Laurenta. Wstał natychmiast, ukrył jak mógł swoje wrażenie, blaszkę herbową wsunął do wielkiej portmonetki, a rewolwer wrzucił do skrzyni. Laurent wszedł z woźnicą. Ź
— Skończone? — zapytał Klaudjusza.
— Tylko dopasować wierzch i zabić — odpowiedział ten ostatni, opuszczając głowę, ażeby ukryć pomieszanie.
— No, kończ prędzej i jedziemy.
Klaudjusz zabił skrzynie i mógł już pokazać twarz zupełnie prawie spokojną. W kwadrans wynieśli paki, Laurent uprzedził szwajcara, że trzeba wywiesić kartę na mieszkanie, i że co tydzień będzie przychodził dowiadywać się, czy nadeszły jakie listy pod adresem pana Fabrycjusza. Dopełniwszy tego wszystkiego, odjechali do Neuilly.
Dziwnym zbiegiem okoliczności, w chwili właśnie kiedy Klaudjusz Marteau trzymał w ręku niezbity dowód winy Fabrycjusza Leclére, młody lekarz Grzegorz Vernier wchodził do wielkiego magazynu broni przy ulicy Richelieu. Właściciel znajdował się sam w sklepie i przyjął wchodzącego uprzejmie. Grzegorz wyjął z kieszeni rewolwer, jaki prokurator rzeczypospolitej w Melun wydać kazał pannie Baltus i zapytał się właściciela magazynu broni, czy ten rewolwer kupiony był u niego i kto go kupił. Że rewolwer kupiony był w jego magazynie, o tem zapewnił Grzegorza, ale komu był sprzedany tego nie wiedział. Grzegorz zawiedziony zabrał broń i wyszedł. Wszystko mu się wymykało kolejno. Nadzieje zawodziły go jedna po drugiej. Stukał do dwudziestu drzwi domów zdrowia, poszukując śladów Joanny, ale nigdzie nie umieli mu odpowiedzieć. Z drugiej strony broń, która, jak mu się zdawało, miała go doprowadzić na ślad prawdy, stała się zupełnie nieużyteczną. Kto wie tymczasem, kiedy nadejdzie odpowiedź pana Delariviére na list Pauli? Kto wie, czy Grzegorz zdolny będzie wyleczyć warjatkę i dowiedzieć się od niej strasznej tajemnicy. Pozostawał mu jedyny więc tylko środek dla dowiedzenia się nazwiska tajemniczego skazańca w Melun, i zasięgnięcia wiadomości o jego przeszłości... Pojechać do Melun...
Postanowił to uczynić zaraz nazajutrz. Wychodząc od fabrykanta broni, udał się na stację kolei żelaznej na plac Bastylji i niezadługo znalazł się w Saint-Maude w domu rodziców. Był tak zmienionym, że matka w pierwszej chwili prawie go nie poznała. Ojciec zaniepokoił się jego bladością, wychudłymi policzkami i zapadniętemi oczami.
— Kochane dziecię — powiedział — ty bodaj zanadto się męczysz! Nie potrzeba nadużywać pracy... Zabije cię ona nakoniec.
— Jeszcze kilka tygodni takiego udręczenia, kochany ojcze — odrzekł Grzegorz — i będę mógł trochę wypocząć... W tej chwili idzie o coś zupełnie innego... przybyłem tu, ażeby się ojca zapytać...
— O co takiego?
— Przypominasz sobie, ojcze, że przed kilku dniami rozmawialiśmy o śmierci skazanego, z powodu której nawet ojciec tak się był bardzo rozgniewał.
— A następstwem gniewu tego była ta fatalna kongestja: — odrzekł architekt — tak, w samej rzeczy przypominam to sobie. Adjunkt Lambert, najlepszy w gruncie człowiek, doprowadził mnie do ostateczności swojemi absurdami.
— Z powodu fotografji, jaką ojcu pokazywał, a w której ojciec poznał rysy człowieka przygniecionego odłamem kamienia przez wybuch miny.
— Właśnie. Zdaje mi się, że widzę jeszcze tego biedaka tak odważnego i tak cierpliwego w swoich cierpieniach.
— Czy ojciec ciągle jeszcze utrzymuje, że się nie myli co do tego podobieństwa?
— Dziś pewniejszy jestem tego, niż kiedykolwiek.
— Jeżeli mnie pamięć nie myli, znał się ojciec z inżynierem tamtejszym.
— Który jest tam jeszcze zapewne.
— Nie pamięta ojciec, jak się nazywa?
— Pamiętam doskonale... nazywa się Dubail.
Grzegorz wyjął karnecik i zapisał nazwisko inżyniera.
— Niech mi ojciec raczy jeszcze powiedzieć, czy inżynier Dubail mieszka jeszcze w Millerie?
— Nie, w Aix les Bains, o dwie mile od Millerie. — Jaką drogą mam się udać, żeby się dostać do Millerie?
— Koleją aż do Genewy, a od Genewy do Evau statkiem parowym.
— Dziękuję ojcu, już odchodzę, muszę się widzieć z tym panem Dubail, później opowiem ojcu o wszystkiem. Opowiadanie będzie długie, a teraz nie mam tyle czasu. Jutro muszę być w Genewie.
— Jedź, moje dziecię, i niech cię Bóg prowadzi!
Grzegorz ucałował rodziców, powrócił do Melun, udał się do Pauli Baltus, opowiedział jej o swojej bezskutecznej bytności u fabrykanta broni i uwiadomił zarazem, że zaraz wieczorem wyjeżdża do Genewy.
— O, gdybyś pan mógł odnaleźć tę nić Arjadny! — szepnęła młoda dziewczyna w westchnieniem.
Głębokie przygnębienie opanowało ją teraz po zbytniej poprzedniej egzaltacji.
Pozostawmy Grzegorza, wsiadającego do pospiesznego pociągu, przechodzącego przez Melun, powróćmy do Joanny i jej córki, którą opuściliśmy na bulwarze Souche, pomiędzy koszarami bastjonu i la Muette.
Biedna Edma nie znała tajemnic domu zdrowia, urządzonego jak maszyna teatralna. Nie wiedziała, że gdy tylko wyjdzie z zakładu, Frantz Rittner zostanie powiadomiony, iż w tej części działo się coś anormalnego. Drzwi, wychodzące na bulwar Montmorency, nie mogły się otworzyć bez poruszenia sprężyny, która za pomocą przeprowadzonego cienkiego drutu, poruszała dzwonki elektryczne w gabinecie doktora i w jego sypialni. Rittner zaprowadził tę ostrożność, aby wczas być powiadomionym o przybyciu jego wspólników, aby mieć się zawsze na baczności i móc zniszczyć w potrzebie kompromitujące papiery. Idąc za wskazówką, daną mu przez żołnierza na warcie, pobiegł Frantz Rittner za śladem zbiegłych. Mało mu chodziło o Edmę, ale za jakąbądź cenę chciał pochwycić obłąkaną — niewolnicę swoją. Skoro ją spowrotem dostanie, no, toż będzie ją pilnował. I leciał coraz prędzej z oczami wlepionemi w pusty bulwar, o ile mógł sięgnąć najdalej. Wkrótce znalazł się wobec Joanny i jej córki. Pani Delariviére siedziała, albo raczej leżała na pochyłości, w tem samem miejscu, w którem ją pozostawiliśmy, Edma stała przed nią. Ręce miała skrzyżowane na piersiach. Dyszący ledwie Rittner przystanął.
— Coś pani uczyniła? — zapytał groźnie Edmy.
— Chciałam uciec! — odpowiedziała wyniośle młoda dziewczyna.
— Nadużywając mojego zaufania?
— Czyż pana o nie prosiłam?
— Uciec? — powtórzył doktor — Dlaczego?
— Bo chcę, ażeby moja matka żyła i była zdrową, a pański dom za grób dla niej uważam. Widziałam, jakie pan rzucałeś na nią spojrzenia, zrozumiałam i przelękłam się.
Rittner był wściekły i oburzony. Już, już miał wybuchnąć, ale nadludzkim prawie wysiłkiem zdołał zapanować nad sobą.
— Proszę pani — odezwał się na pozór spokojnie — nie mogę odpowiedzieć na zarzut, który litość raczej budzi, aniżeli obraża. Nie umiem i nie potrafiłbym nigdy dojść przyczyny ciężkiej zniewagi, jaką mi pani w tej chwili wyrządziła. I jako lekarz i jako człowiek spełniam zawsze najsumienniej obowiązek mój względem powierzonych mi chorych. Ucieczka ta, gdyby się była udała, miałaby fatalne dla mnie następstwa, ale i dla pani, a raczej dla matki pani nie wyszłaby z pewnością na dobre. Ale wyrozumiałość przedewszystkiem. Uważam to wszystko co się stało za lekkomyślny wybryk młodego, niedoświadczonego dziewczątka i proszę powrócić ze mną.
— Nigdy!... — odpowiedziała Edma gwałtownie.
— Nie zgadzasz się pani na to?
— Nie, panie.
— Zastanów się pani, zanim powtórzysz to słowo.
— Postanowienie moje jest stanowcze i nieodwołalne.
— Pozwól pani, że nie będę wierzył w to wcale. Ojciec pani powierzył mi swoją żonę i córkę z pewnością dlatego, iż miał najzupełniejsze niezachwiane przekonanie, że nie zawiodę położonego we mnie zaufania. Jestem przed nim odpowiedzialnym nietylko za osobę pani, ale i za jej postępowanie. Wiem, jakie ciążą na mnie obowiązki i zrzec się ich nie myślę. Jakbym miał odwagę stanąć przed panem Delariviére po jego powrocie, gdybym nie był w stanie zwrócić mu tego świętego depozytu, jaki mi powierzył? Jeszcze raz wzywam panią, zaniechaj bezużytecznego oporu i racz powracać ze mną. j
— Jeszcze raz oświadczam panu — odparła młoda dziewczyna — że nie powrócę tam za nic w świecie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.