Lekarz obłąkanych/Tom II/XXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXIV.

— Pawle! — krzyknęła, składając ręce, — błagam cię na klęczkach, nie powtarzaj tego okropnego oskarżenia... Pomyśl tylko, co mówisz.
— Mówię, — wykrzyknął pan de Langenois, którego ogarniał gniew coraz większy — mówię, że mnie wzięłaś za głupca, aleś się pomyliła!... Twój braciszek sądził, że prowincjonalny szlachcic, świeżo z życiem paryskiem zapoznany, dosyć zakochany i dosyć na to bogaty, ażeby wsunąć w bukiet papierek różowy, wartujący dwadzieściapięć tysięcy franków, jest głupcem, albo warjatem, rzucającym podpisy nierozważnie i jako człowiek zręczny chciał skorzystać z mej głupoty, sfałszował czek i skradł mi dwadzieścia tysięcy franków!...
— Nie!.. tysiąc razy nie!... zawołała Matylda z egzaltacją. — René by tego nie zrobił !... On jest moim bratem!... Ja za niego odpowiadam... znieważając jego, mnie znieważasz...
— Cicho bądź... — krzyknął piorunującym głosem Paweł po odegraniu komedji kobiety rozkochanej, nie odgrywaj mi dramatu kobiety znieważonej!... Próżne zabiegi, nie jestem wcale głupcem...
— Boże mój!.. Boże! — szepnęła Matylda, zalewając się łzami. — Czy to ty mówisz, Pawle? Posądzasz mnie naprawdę o współudział w zbrodni tak okropnej?...
— Ja nie popełniłem fałszerstwa, przysięgam — odezwał się René, któremu powróciła krew zimna. — Porozumiejmy się spokojnie, panie wice-hrabio, osądzi mnie pan inaczej.
— Jesteś zdolnym do wszelkiej podłości! Chcesz się tłomaczyć!... Dobrze, pozwalam na to! Tylko proszę mówić jasno i krótko!...
Otworzył znowu książeczkę z czekami, z której wyrwaną była jedna karta i mówił:
— To takie proste, mój panie, że dziecko nawet zrozumie! Cyfra z czeku została wywabioną, inna na jej miejsce wypisaną. To pańskie dzieło... Zamiast dwudziestupięciu tysięcy franków, jakie ja wypisałem, wypisano pismem podobnem do mego sumę czterdzieścipięć tysięcy franków... Czek ten przeszedł z rąk siostry pańskiej do twoich, pan go przedstawiłeś i panu pieniądze wpłacono... Zapieraj się pan teraz, bardzo proszę.
Matylda padła na kolana przed Pawłem. Zrozumiała podłość Renégo.
— Łaski!... — szeptała, wyciągając błagalnie ręce. Łaski! na miłość Boską....
— Łaski powiadasz! — powtórzył pan Langenois. Ah! bądźcie spokojni! Nie oddam was w ręce sprawiedliwości. Gdybym was oskarżył, musiałbym świadczyć przeciwko wam przed sądem!... Potrzebaby się przyznać głośno, żem żył w stosunkach z siostrą fałszerza!... Potrzebaby poruszyć dużo błota, a ja się boję powalać!... Żyjcie spokojnie w swojej hańbie i podzielcie się rabunkiem... Ja potrzebuję powietrza, odchodzę...
Matylda załamywała ręce, powtarzając:
— Litości! ja nic nie jestem winną.
Wice-hrabia nie słuchał i mówił dalej:
— Oczczędzam was nie dla was, ale dla mnie samego... Ale niechaj was nigdy nie napotkam na mojej drodze... Zapomnijcie nawet mojego nazwiska... Ja was nie znam już wcale... Brzydzę się posłać was na galery i nie chcę nawet zachować dowodu waszej zbrodni...
Mówiąc to, pan Langenois rzucił na dywan sfałszowany czek, który trzymał w ręku i wyszedł z pokoju, nie patrząc na Matyldę, powtarzającą ciągle zagasłym głosem:
— Litości... litości... Ja jestem niewinną... i kocham cię bez granic.
René uśmiechnął się cynicznie w chwili, kiedy drzwi się zamknęły i rzucił się na czek fałszywy, jaki leżał pomiędzy nim a siostrą.
Młoda kobieta dostrzegła, a raczej odgadła poruszenie brata. Uprzedziwszy, schwyciła papier i stanęła przed nędznikiem z okiem błyszczącym z wściekłości, z nieszczęsnym papierem w ręku. Nerwowe drżenie wstrząsnęło całem jej ciałem, a zęby dzwoniły. Wyciągnęła rękę ku Renému, który cofnął się mimowoli, zdumiony i wystraszony tem groźnem zachowaniem się siostry.
— Ah! — krzyknęła Matylda ponuro, Paweł mówił prawdę, jesteś podłym, nędznikiem, fałszerzem!...
— I cóż dalej? — odrzekł brutalnie wspólnik Fabrycjusza i Rittnera — co cię to obchodzi? Czy nie oddałem ci, co do ciebie należało? Czy winienem ci co jeszcze?... Co mnie obchodzą twoje przekleństwa? — Oddaj mi czek i bądź cicho!...
— Podły fałszerzu, ciągnęła młoda kobieta — pytasz, co mnie to obchodzi? Zwróć mi szczęście, które mi zniweczyłeś na zawsze. Byłam kochaną, zapomniałam o przeszłości fatalnej... On także mógł o niej zapomnieć... Miałam przyszłość przed sobą... To wszystko zniszczyłeś... Dzięki tobie Paweł de Langenois pogardza mną i teraz, kiedy wie o twojej nikczemności, zechcesz go może zamordować, jak zamordowałeś Fryderyka Baltusa przed kilku miesiącami.
Posłyszawszy to nazwisko ostatnie, René zadrżał gwałtownie, zbladł jak widmo i czuł, że mu się w głowie zawraca. Powiódł wokoło błędnemi oczyma, aby się przekonać, że nikogo nie było, co by słowa siostry posłyszał. Następnie zachwiał się jak pijany i zamruczał:
— Milcz, nieszczęśliwa warjatko!... Milcz!...
— A! — mówiła Matylda. której źrenice zaszły krwią. — Boisz się niegodziwcze... chciałbyś, żebym milczała!... Nie spodziewaj się tego... Będę mówiła i powiem wszystko... Znam cię teraz nędzniku... Znam cię dobrze, nie tylko fałszerzem jesteś, ale i mordercą, albo wspólnikiem mordercy. Z tego czeku dowiedziałam się o wszystkiem, albo raczej zrozumiałam wszystko... To z powodu sfałszowanego czeku, takiego jak ten, Fabrycjusz i ty postanowiliście zamordować Fryderyka Baltusa.. Mam dowód w ręku... Mam list, który Leclére pisał do ciebie, a który u mnie zgubiłeś. — Nie zrozumiałam go wtedy... Dzisiaj rozumiem każde słówko... Schowam ten list, tak samo, jak schowam i ten czek, będzie to broń moja przeciwko tobie! Wróć mi moją miłość!
wróć mi moje szczęście! Wróć mi Pawła, albo poślę na szafot i ciebie i Fabrycjusza!...
I młoda kobieta, podobna do mściwej furjatki, przystąpiła z podniesioną ręką do brata, René, siny ze strachu i wściekłości, pochwycił ją za ręce.
— Oddaj mi czek!... oddaj mi list!... wołał głosem, który świszczał przez zaciśnięte zęby.
Matylda powtarzała:
— Wróć mi Pawła!... wróć mi moje szczęście!... inaczej szafot!... Czy słyszysz?
— Dawaj te papiery... te papiery... — odpowiedział René.
— Nigdy!
— Ja chcę i będę je miał.
— Wzywam cię!...
Nędznik przyjął wezwanie!... Lewą ręką z siłą przez wściekłość zwiększoną, objął Matyldę, a prawą chciał jej czek wyrwać... Młoda kobieta jednakże usiłowała wyswobodzić się z brutalnego uścisku brata, wiła się jak wąż, gryzła go po rękach, wołając:
— Nie, nie dostaniesz!... Zabijesz mnie prędzej... Wróć mi szczęście moje...
René zdyszany nic nie odpowiadał. Walka była straszną. Matylda, chociaż słabsza, nie dała się łatwo pokonać. Nagle, jakimś niespodziewanym, nadzwyczajnym wysiłkiem wyrwała się, wsunęła czek za stanik sukni, schowała się w kąt saloniku i zaczęła bronić się, jak tygrysica.
René znowu do niej przyskoczył i walka rozpoczęła się na nowo. Słychać było urywane oddechy i głuche tupania. Wspólnik Rittnera pochwycił siostrę za ramiona i ściskał tak, że mógł ją zdusić albo przynajmniej pozbawić przytomności.
Zapewne byłby tego dokazał, kiedy naraz się zachwiał i stracił równowagę. Nogi mu się zaplątały w długi tren sukni Matyldy. Upadł na wznak, pociągając za sobą młodą kobietę i tak oboje tarzali się po ziemi, on ściskając ją coraz bardziej za gardło, ona broniąc się zębami i paznokciami.
Ta dziwna grupa wiła się po dywanie niby węzeł węży, zawadziła o stoliczek, na którym stał pięcioramienny kandelabr, i przewróciła go. Ani brat, ani siostra nie spostrzegli tego w pierwszej chwili. Co ich obchodziła ciemność. René chciał raz już skończyć, pochwycił prawą ręką szyję Matyldy, jego zaciśnięte palce ściskały jak kleszcze, paznokcie zadzierały skórę. Młoda kobieta zaczęła chrapać, jeszcze jedną sekundę, a chrapanie to zamieniłoby się w konanie. René podniósł się co żywo. Wielka jasność napełniła mały salonik.
— Ogień! — mruknął fałszerz.
Matylda, na wpół zduszona, przyszła do przytomności, żeby powtórzyć: — Ogień!...
Przewrócone z kandelabrem świece zapaliły firanki, a pożar rozszerzał się z piorunującą szybkością, napełniając atmosferę gęstym dymem palących się materji.
— Chciałaś mnie posłać na szafot, kochana siostrzyczko — krzyknął René. — Teraz już się ciebie nie boję, twoja tajemnica zginie razem z tobą... I jednocześnie wyleciał z pokoju, zamknął za sobą drzwi na klucz i pozostawił Matyldę wśród płomieni.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.