Lekarz obłąkanych/Tom II/XXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXV.

— Ah! nędzniku! — krzyknęła młoda kobieta, zdoławszy nie bez trudności unieść się na kolana, a potem na nogi. — Nędznik zamyka mnie, a ogień się wzmaga! Chce mnie spalić żywcem, morduje mnie... a ja jestem jego siostrą!... Ratunku!... ratunku!... ratujcie mnie!... Ja nie chcę umierać... Ratujcie mnie!... Ja się chcę pomścić!...
Ta chęć zemsty dodała nieszczęśliwej sił potrzebnych do zaczołgania się aż do małej komórki, o której wspominaliśmy powyżej. Wyjęła szkatułkę, w której zamknięte były jej papiery i włożyła w nią czek, podpisany przez Pawła de Langenois, a sfałszowany przez Renégo. Zrobiwszy to i wiedząc, że drzwi są zamknięte, pobiegła do jednego z okien z zamiarem wyskoczenia z pierwszego piętra na dół z narażeniem się na śmierć niechybną. Niestety płonące firanki i obicia tworzyły nieprzebytą barykadę... Musiała się cofnąć aż na sam środek pokoju. Dym stawał się coraz gęściejszym; chciała znowu wołać o pomoc, ale słowa uwięzły jej w gardle. Padła na kolana i nagle przyszła jej na pamięć modlitwa z lat dziecięcych. Powtórzyła ją machinalnie, patrząc błędnemi oczami na płomienie. Ogień się rozszerzał. Matylda mogła liczyć minuty, jakie jej pozostawały do życia.
Tymczasem z zewnątrz spostrzeżono pożar. Obie służące Matyldy, słysząc rozpaczliwe wołania swojej pani, straciły głowy i latały po sąsiedniej ulicy, wołając: pali się!
Mieszkańcy w tej części Neuilly, oddzieleni są jedni od drugich dużymi ogrodami; niektórzy jednak zaczynali przybywać na miejsce katastrofy, pełni najlepszych chęci, ale bezsilni zupełnie. A zresztą cóż robić? Ciemny, gęsty dym zalegał wszystkie wyjścia. Ogień doszedł do schodów. Wedrzeć się bowiem w dom gorejący, było to skazywać się na śmierć pewną.
Nagle jednakże na wpół spalone drzwi saloniku rozpadają się na części pod silnem uderzeniem... Człowiek w ubraniu marynarskim wpada do pokoju, z którego dochodziło wołanie, dym go jednak oślepia i nie widzi nic... woła... nikt mu nie odpowiada...
— Do pioruna! — krzyknął ten człowiek. — Czyż przybyłem za późno, albo nie trafiłem do właściwego pokoju?...
Nagle błysk płomienia przeżyna ciemności i oświeca miejsce, gdzie znajduje się Matylda, skurczona i nieruchoma, trzymająca ciągle szkatułkę w rękach.
Marynarz wsuwa tę szkatułkę za swoją bluzę flanelową, chwyta i unosi młodą kobietę, która traci przytomność w silnych jego ramionach, wychodzi z pokoju, jednym skokiem, tak, jak wszedł; rzuca się na schody, których zwęglone stopnie usuwają mu się pod nogami i nakoniec wydostaje się żyw ze swoim ciężarem.
— Wielki już był na to czas! — odezwał się, wciągając snop świeżego powietrza. — Do pioruna, przygrzewa tam zanadto!...
W tej chwili jakiś młody człowiek przebił się przez tłum, jaki się zebrał na drodze, prowadzącej do palącego się domu, i zaczął wołać z nieopisanem w głosie przerażeniem:
— Matylda! gdzie jest Matylda?
— Jeżeli to o tej pani pan mówisz, oto jest — odrzekł Klaudjusz Marteau.
Głowa zemdlonej spoczywała na ramieniu marynarza, Paweł de Langenois, zobaczywszy śmiertelną bladość młodej kobiety, zachwiał się i zbladł śmiertelnie.
— Nie żyje! Nie żyje! — powtarzał.
— Żyje, proszę pana — odrzekł Klaudjusz — zemdlona tylko...
— Czy pewnym pan tego jesteś?
— Najpewniejszym!... młoda pani nie ma nawet zadraśnięcia!... Wynieśmy ją tylko z tego tłumu, gdzie się można udusić, a niedługo przyjdzie do siebie...
Ciekawi rozstąpili się przed odważnym wybawcą, który mógł nareszcie wydostać się za sztachety. Paweł de Langenois poszedł za nim. Stracił głowę zupełnie.
— Gdzie ją zanieść — powtórzył — gdzie jej udzielić potrzebnej pomocy?
— To nie będzie trudno — odpowiedział Klaudjusz Marteau. — Jeżeli pan chce pójść ze mną, umieścimy biedną panią w pewnem miejscu.
— Gdzie?
— U moich państwa... tu zaraz obok. Państwo są w dalekiej podróży... więc nikomu nie przeszkodzi. Zgadza się pan?
— Z wdzięcznością. Idź, ja pójdę za tobą...
Klaudjusz Marteau był siły tak nadzwyczajnej, że młoda kobieta, którą niósł na swych rękach, wydawała mu się lekką jak piórko i wcale też z nią nie zwalniał biegu. Najwyżej o czterysta lub pięćset kroków widać było posiadłość pana Delariviére, bankiera. Na wpół drogi, na bulwarze Sekwany, marynarz spotkał Laurenta, podążającego w stronę pożaru. Opowiedział mu co zaszło i zakończył temi słowy:
— Dawaj pan pokój dla tej pani, panie Laurent...
Intendend, łakomiąc się prawdopodobnie na wysokie wynagrodzenie, uczynił zadość żądaniu marynarza...
— Idę naprzód — powiedział — skoro przybędziesz, pokój będzie gotowy.
Zawrócił zaraz i powrócił do willi. W pięć minut po tem, Matylda ciągle nieprzytomna, leżała na łóżku, w pokoju na parterze. Eksmajtek przypatrywał jej się z uwagą.
— To dziwne — mówił sobie po cichu. Założyłbym się o dwa dukaty za jajko na twardo, że widziałem gdzieś tę milutką twarzyczkę... Ale gdzie i kiedy? — Nie mogę przypomnieć sobie...
Paweł de Langenois stał przy łóżku, trzymając w swoich rękach lodowatą rękę Matyldy, przerażony ciągłą nieruchomością biednej dziewczyny. Odwrócił się do Klaudjusza i Laurenta i powiedział:
— Stan tej pani przeraża mnie, potrzebaby doktora i to jaknajprędzej...
— Niech się pan nie obawia — odrzekł Laurent, — posłałem już po doktora do Courbevoie.
Klaudjusz Marteau nie znosił bezczynności... To też opuścił willę i powrócił na miejsce pożaru, gdzie obecność jego była potrzebną. Kiedy miał wychodzić przez furtkę na bulwar Sekwany, spostrzegł, że zatrzymał przy sobie srebrną szkatułkę, wyjętą z rąk młodej kobiety w chwili ratunku.
— Oddam ją najpierw — pomyślał sobie, cofnął się więc do mieszkania i postawił szkatułkę na stole. Zrobiwszy to, powrócił do ognia. Pomoc nadbiegła ze wszystkich stron, ale za późno. Z eleganckiego domku pozostało zaledwie kilka ścian sterczących. Straż zalewała wodą dymiące się szczątki. Komisarz policji podejrzliwy, tak z natury, jak i ze swego powołania, zaczął wypytywać służące. Biedne dziewczęta potraciły zupełnie głowy, odpowiadały też, że nie wiedzą o niczem, że wypadek musiał nastąpić z nieostrożności pani... Komisarz chciał zobaczyć panią, ale nikt nie umiał mu powiedzieć, gdzie nieznany wybawca zaniósł nieszczęśliwą. Klaudjusz Marteau, widząc, że nie ma już co robić, powrócił do willi, rzucił się na łóżko i zasnął głęboko.
Doktor z Courbevoie jeszcze nie przybył. Laurent przez dyskrecję opuścił pokój. Paweł de Langenois sam pozostał przy zemdlonej Matyldzie.
Musimy wytłomaczyć czytelnikom to zjawienie się w porę Klaudjusza na miejscu katastrofy.
Wieczór był bardzo piękny, więc zapaliwszy fajeczkę, spacerował nad brzegiem Sekwany, gdy spostrzegł niezwykłe światło w oknach domu Matyldy i krzyki służących: „pali się!“ Odwaga i szlachetne instynkta dokonały reszty. Co do wice-hrabiego de Langenois czytelnicy zdziwili się zapewne jego nagłemu powrotowi do domu, który opuścił ze wzgardą na ustach i złością w sercu. Może zapytają się siebie, co za nagła zmiana nastąpiła w zapatrywaniach tego młodego człowieka? Winniśmy w tym względzie objaśnienie, jakie zrobimy w krótkości.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.