Lekarz obłąkanych/Tom III/XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XVII.

Laurent trząsł się jak we febrze.
— Miłosierdzie boskie! — mruczał... — mnie byś roztrzaskał czaszkę...
— I wcalebym panu nie dał czekać na to zbyt długo — odrzekł mały Piotrek — pan Klaudjusz może zupełnie liczyć na mnie.
— Dziękuje ci, kochany chłopcze!... — powiedział marynarz. — Masz za to cacko...
— Nie będziesz go potrzebował użyć... odezwał się wystraszony intendent. Będę mu posłusznym, jak tobie.
— Radzę ci to w twoim własnym interesie, panie Laurent... Do widzenia!
— Gdzie mam panu posłać depeszę w razie potrzeby? — zapytał chłopak.
— Do Courbevoie, do restauratora, któremu dostarczamy ryb. Uprzedzę go, aby mnie w danym razie natychmiast zawiadomił. Do widzenia, mój miły malcze, niech cię Pan Bóg ma w swojej opiece! A ty; panie Laurent, bądź grzecznym, powtarzam, bo jeżeli nie... to zginiesz... otwarcie ci powiadam!...
Klaudjusz pocałował małego Piotrka i wyszedł z pokoju. Zeszedł prędko ze schodów, ale wchodząc do sali zaczął kuleć trochę.
Gospodarz, zobaczywszy go, zapytał zdziwiony:
— Jakto, podniosłeś się pan i chodzisz ze zwichniętą nogą! — To doprawdy nie do darowania!
— Aj! — odrzekł Klaudjusz — nie powiadam, że dobrze robię. Ból dokucza mi potężny i chętnie bym pozostał w łóżku, ale co robić, potrzebuję koniecznie jechać do Paryża...
— Narażasz się pan na to, że możesz pozostać na całe życie kulawym.
— E! silny jestem i nie byle co mnie pokona... zresztą nie ma o czem gadać, bo muszę jechać...
— Czy towarzyszące panu osoby także odjeżdżają?
— Nie... Czekać tu będą na mnie parę dni, oto proszę trzysta franków na ich wydatki. Gdy wrócę, porachujemy się...
— Dobrze, proszę pana... Zaraz panu kwit przygotuję...
— Jak się panu żywnie podoba.
— Na jakie nazwisko, jeżeli łaska?
— Klaudjusz Marteau, kochany panie.
— Jedziesz pan pociągiem, wychodzącym o piątej minut czterdzieści pięć, zapytał gospodarz.
— Tak.
— To masz pan czas dostać się na kolej bez zbytniego pospiechu...
— Bo też o pospiechu, jako kulawy myśleć nie mogę...
— Oto kwit pański... k
— Dziękuję... Daj mi pan kawałek chleba, kawałek zimnego mięsa i butelkę wina na drogę...
W pięć minut później Klaudjusz Marteau był już na stacji, kupił sobie bilet drugiej klasy i wyjechał do Paryża. Zdawało mu się, że kolej za wolno idzie, tak mu pilno było. Nareszcie zatrzymali się na stacji świętego Łazarza. Eksmarynarz wyskoczył z wagonu, skoczył do powozu i krzyknął na stangreta:
— Ulica Raffet w Auteuil, tylko jedź, co koń wyskoczy... Sto sous za kurs i drugie sto na piwo.
Stangret podciął konia i poleciał galopem.

∗             ∗

Lekarstwo, zaordynowane przez doktora V.... i kilka po nim szklanek letniej wody, poskutkowały i niebawem ulżyły znacznie chorej, oczyszczając żołądek. Niteczki krwiste coraz były rzadsze, oczy traciły wyraz nieruchomy, członki stawały się coraz wolniejsze. Pomimo tych jednak pocieszających symptomatów uczony doktor kiwał głową, co było oznaką, że jest niezmiernie zaciekawiony. Grzegorz wiedział to dobrze.
— Kochany profesorze — rzekł — czy skonstatowałeś coś niebezpiecznego?
— Przynajmniej bardzo dziwnego... odpowiedział doktor V.
— Co takiego?
— Pewna obserwacja jaką zrobiłem, przekonywa mnie, że trucizna podawana była chorej po kilka razy i to w różnych dozach, co przekonywa, że zbrodnia popełnianą jest przez osobę, mającą swobodny przystęp do pani Delariviére..
Edma wtrąciła się teraz.
— Panie doktorze — rzekła — czy pozwolisz mi dać pewne objaśnienia, które się może przydadzą na co?
— Mów, kochane dziecię, słucham cię — odparł uczony.
— Ubiegłej nocy spałam niedobrze i ciągle się budziłam... Naraz wydało mi się, że ktoś po cichu wchodził na schody i zatrzymuje się w sieni. Przejęta jakąś obawą, podniosłam się, zapaliłam świecę, wyszłam z pokoju i weszłam do matki...
— I cóż? — zapytał żywo Grzegorz — co pani Delariviére?...
— Spała i zdawała się spokojną. Uklękłam przy łóżku, pomodliłam się trochę i odeszłam do siebie. Upłynęło kilka minut i jakiś łoskot mnie uderzył... Podniosłam się znowu, bardzo niespokojna tym razem, powtórnie weszłam do matki... Przechodząc przez sień zdawało mi się, że słyszałam zamykające się ostrożnie po cichutku drzwi od sieni... Czy to było tylko złudzenie?... sama nie wiem... Weszłam do matki. Spostrzegłam mamę na łóżku z otwartemi oczami a karafkę z napojem rozbitą przy łóżku.
— Dla czego nie powiedziałaś mi pani o tem? — rzekł z wymówką Qrzegorz.
— Nie przywiązywałam żadnego do tego znaczenia... Rozbita karafka wytłómaczyła mi przyczynę hałasu. Niczego nie byłam pewną; przypuszczałam, że mi się zdawało tylko i nie myślałam już wcale o tem, i dopiero uwagi pana profesora przywiodły mi wszystko na pamięć.
— Aby ktoś przesadzał mur w nocy, to wydaje mi się niepodobnem — zauważył stary doktor. Truciciel musi więc znajdować się na miejscu i znać doskonale wewnętrzny rozkład domu.
— Czyż taki nędznik żyłby pomiędzy nami? — szepnął przerażony Grzegorz. Boże wielki! domysł to przerażający!..
— Kto ma klucz od apteki? — zapytał profesor.
— Ja... — odpowiedział doktor pomocnik.
— Czy zostawiasz go pan czasami we drzwiach?
— Nigdy... zresztą trucizny zamknięte są w szafie, od której kluczyk noszę zawsze przy sobie... Oto jest.
— Czy pomiędzy temi truciznami macie „Datura stramonium?“
— Mamy.
— W jakiej ilości?...
— Najwyżej dziesięć gramów. Używamy tego niebezpiecznego środka tylko w wyjątkowych razach.
— Można doprawdy głowę stracić... — mruknął doktor V...
— Otrucie nie ulega żadnej wątpliwości, ale gdzież jest truciciel! Oto pytanie, zatrważające pytanie... — pomyślał, a głośno dodał:
— Potrzeba rozciągnąć około chorej wielką czujność i to nieustanną...
Poruszenie Joanny przerwało mowę doktora; uniosła się na łóżku.
— Pić — zawołała — pić mi się chce.
Grzegorz podał szklankę wody ocukrzonej. Wypiła ją chciwie, opuściła głowę na poduszki i przymknęła oczy.
— Doktorze — spytała Edma — matce już daleko lepiej, nie prawda?
— Tak jest, proszę pani — odrzekł starzec i spodziewam się, że za kilka godzin jeszcze się bardziej polepszy. Matka pani jest ocaloną.
— Edma rozpłakała się z radości.
— O panie, niech ci Bóg wynagrodzi! Ja mogę tylko modlić się za pana i uczynię to z całej duszy!...
Powóz jakim jechał Klaudjusz Marteau jechał prędko. Stangret zatrzymał konia na rogu ulicy Raffet z bulwaru Montmorency, o dwadzieścia kroków od bramy.
— Masz swoje dwie sztuki — powiedział do niego marynarz.
— Dziękuję obywatelu.
— Teraz biorę cię na godziny... poczekaj tu na mnie...
— Dobrze.
— Czy wiesz, gdzie mieszka komisarz tej dzielnicy?
— Wiem... Przy ulicy Lafontaine, nie daleko stąd.
— Dobrze... Teraz mnie posłuchaj... Wydajesz mi się uczciwym chłopakiem.
— Nie jestem złym — odrzekł śmiejąc się stangret.
— Uważam, że będziesz zdolny wyświadczyć mi pewną przysługę.
— Z całą chęcią.
— Tem bardziej — ciągnął Bordeplat — że za tę przysługę czekać cię będzie dobre wynagrodzenie.
— Wynagrodzenie nigdy nie przeszkadza, ale mogłoby się i obejść bez niego. O cóż idzie?
— Nazywam się Klaudjusz Marteau. Będziesz pamiętał?
— Klaudjusz Marteau?... bardzo dobrze.
— Widzisz tę kratę?...
— Ma się rozumieć!...
— To brama domu zdrowia, do którego wejdę za interesem. Będę tam kwadrans albo i pół godziny... Zależeć to będzie od wielu rzeczy... Jeżeli po godzinie nie wyjdę, to pojedziesz do komisarza policji i powiesz mu, że cię upoważniłem do tego, iżbyś go przyprowadził dopomnieć się o mnie.
— Czy to wszystko?
— Wszystko.
— To nie będzie zbyt trudnem do wykonania.
—Będzie za to dwadzieścia franków na piwo. Zrozumiałeś?
— Zrozumiałem... Za godzinę do komisarza... dopominać się o osobę Klaudjusza Marteau i o zrewidowanie zakładu, jeżeli się okaże potrzeba!
— Doskonale.
I marynarz zadzwonił silnie do kraty żelaznej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.