Lenin (Ossendowski, 1930)/Rozdział XXIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lenin (Ossendowski, 1930) |
Pochodzenie | cykl Na przełomie |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Concordia Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wieść o zamachu na Lenina z błyskawiczną szybkością rozniosła się po całym kraju. Budziła różne myśli, zmuszała do nowych poczynań.
Kontr-rewolucjoniści, zgrupowani dokoła prowadzących wojnę domową „białych“ generałów i zwalczani przez dyktatora socjaliści podnieśli głowy.
Ze wszystkich końców Rosji przychodziły do Moskwy doniesienia o wybuchających powstaniach, tworzeniu się miejscowych rządów — jaskrawo prawicowych; liberalno-inteligenckich; socjalistycznych; złożonych z ludowców, należących do Zgromadzenia Narodowego; wreszcie — mięszanych, przypominających niesforny, rozbieżny rząd Kierenskiego.
Pomiędzy temi nowotworami wkrótce rozgorzały walki klasowe i idejowe, co osłabiało znaczenie i siły powstających rządów.
O tem dokładnie wiedziano w Kremlu, gdzie Radą komisarzy ludowych, w zastępstwie Lenina, kierowali Trockij, Kamieniew, Stalin, Bucharin, Rykow, Cziczerin.
Trockij, pomysłowy organizator i świetny, porywający mówca, dokazywał cudów. Pod jego naciskiem, wciągnięci do „czerwonej“ armji oficerowie z wielkiej wojny w przyśpieszonem tempie kształcili proletarjackich oficerów i ujmowali w karby samowolne, rozpuszczone wojska, wprowadzając z ramienia komisarzy ludowych surową dyscyplinę.
Zniesiono bezpowrotnie wiece i rady żołnierskie, ustalono taki ład i bezwzględny posłuch, o jakich w koszarach i szeregach przedwojennej armji nigdy nie słyszano. Specjalni komisarze polityczni, postawieni przy dowódcach, zajęci byli wychowaniem żołnierzy w duchu patrjotyzmu komunistycznego i dozorem nad nastrojem oficerów i żołnierzy.
„Wojenny komunizm“ ogarnął całą Rosję, pozostającą pod rządami Kremlu.
Zasadą prawa stała się formuła: „wszystko, co nie jest wyraźnie dozwolone, zostaje surowe zakazane i karane bez litości“.
„Czeka“ pracowała, jak olbrzymi młot, burzący życia ludzkie. Cała ludność składała się ze szpiegowanych i szpiegujących.
Mury miały uszy i oczy. Każde słowo niebaczne okupywane było śmiercią.
W całym kraju wyławiano resztki dawnej szlachty, arystokracji i kapitalistów, prowokowano, oskarżano o nieistniejące spiski, zamachy i zbrodnie, rzucano pod rzygające kulami karabiny maszynowe, pracujące w lochach gmachów, zajętych przez oddziały „czeki“.
Trockij szalał, targał czarną bródkę i krzyczał przeraźliwie, wpadając w histerję:
— Musimy wytępić burżuazję i szlachtę, aby na nasienie nie pozostało nikogo! Nie mamy prawa szczędzić wrogów, którzy mogą rozsadzić nas od wewnątrz!
Chińskie, łotewskie, fińskie i madjarskie oddziały karne pracowały w dzień i w nocy.
Oficerowie, zmuszeni głodem i znęcaniem się do służby na rzecz dyktatury proletarjatu, dozorowani przez podejrzliwych agentów rządu, pracowali ze wszystkich sił, dopomagając tym, którzy wymordowali ich ojców i braci, zgwałcili siostry i córki, zabili cara i hańbą okryli ojczyznę, zdradziwszy aljantów i podpisując ciężki dla sumienia narodowego pokój w Brześciu-Litewskim.
Ich wytężona praca miała pożądane dla Trockiego skutki.
Czerwona armja zaczęła stawiać kontr-rewolucji zażarty opór, a nawet tu i ówdzie przechodzić do ataku zwycięskiego.
Wszelkiego rodzaju specjaliści zmuszeni byli pod groźbą oskarżenia o sabotaż, stanąć do pracy w fabrykach.
Było to zadanie trudne, prawie niewykonalne. Zniszczone, zrabowane i popalone przez robotników i żołnierzy zakłady przemysłowe, z braku materjałów, nie mogły być natychmiast naprawione i uruchomione. Z trudem udało się inżynierom puścić w ruch niektóre fabryki, zaledwie częściowo, lecz i te co chwila stawały, wyczerpawszy zasoby surowców.
— Wojna żywi wojnę! — powtarzał w swoich mowach i artykułach Trockij, przypominając sobie słowa Napoleona. — Zwalczcie nieprzyjaciela, stojącego przed wami, a znajdziecie tam wszystko, co jest wam potrzebne, a co dostarczają „białym“ cudzoziemcy!
Oddziały karne i całe zastępy komisarzy grasowały po wsiach.
— Znoście chleb dla wojska! — nawoływano. — Pamiętajcie, że zwycięstwo armji jest zwycięstwem waszem. Jej klęska pociągnie za sobą pozbawienie was ziemi i karę śmierci dla was z wyroku sądów dawnych właścicieli i „białych“ generałów!
Wylękli wieśniacy, pod wpływem mów, lub pod naciskiem bagnetów i kar, zwozili zapasy żywności na punkty aprowizacyjne, wzdychając, klnąc w duchu i drżąc przed nadchodzącą zimą, bo rozumieli, że miała przynieść ze sobą głód i choroby.
W tem środowisku chłopskiem, ponurem, przerażonem, oddawna już przebywała rodzina inżyniera, Walerjana Bołdyrewa.
Zamieszkali w zwykłej chacie, należącej do Kostomarowa.
Był to człowiek lat 60-ciu, pochodzący ze starej rodziny szlacheckiej, wykształcony, za młodu długo przebywający zagranicą. Już w wieku dojrzałym porwała go idea Leona Tołstoja o „zbliżeniu się do natury“, która stanowi najczystsze źródło moralności, głęboko chrześcijańskiej. Kostomarow osiadł od lat trzydziestu na małym szmacie roli, prowadził życie zwykłego wieśniaka, pracując osobiście bez pomocy najemnych robotników w polu i koło domu. Powszechny szacunek i miłość otaczały go za to. Dowody uznania miał podczas szalejącej wichury rewolucyjnej, gdy chłopi okoliczni obrali go na prezesa Rady wieśniaczej. Zrzekłszy się tego zaszczytu, potrafił on jednak wstrzymać swoich sąsiadów od napadów na dwory szlacheckie, od mordu i „iluminacyj“. Przekonał właścicieli rozległych posiadłości, aby dobrowolnie oddali chłopom ziemię, zostawiając dla siebie tyle, ile mogli sami wraz z rodziną uprawiać.
Stary dziwak przyjął rodzinę Bołdyrewych uprzejmie, lecz podejrzliwie.
Na wstępie odrazu spytał:
— Powiedźcie mi szczerze, Walerjanie Piotrowiczu, czy macie zamiar tylko ukrywać się przed rewolucją, czy też pracować?
— Chcemy pracować, a brat mówił mi, że moglibyśmy pomagać panu, — odparł Bołdyrew.
— Pomocy nie potrzebuję, bo sam daję sobie radę od trzydziestu lat — rzekł Kostomarow. — Jednak, skoro chcecie pracować i jesteście inżynierami, przychodzi mi do głowy pewna myśl...
Usiedli i długo się naradzali.
W parę tygodni później w dużej szopie, stojącej na skraju wsi Tołkaczewo, powstało nieznane dotąd w Rosji przedsiębiorstwo komunalne.
Były to warsztaty dla naprawy i ulepszenia narzędzi rolniczych.
Wkrótce jednak plan został znacznie rozszerzony. Na prośbę Rady wieśniaczej dostarczono z miasta nieczynną lokomobilę, tokarkę i kilka innych mechanizmów, wywiezionych ze zburzonej przez rewolucyjne tłumy fabryczki. Inżynierowie wciągnęli do przedsiębiorstwa zbiegłych do wsi przed głodem w miastach i przymusowym poborem do wojska ślusarzy i kowali i rozpoczęli pracę na szeroką skalę.
Spółka komunalna, kierowana przez starego Bołdyrewa i Piotra, zaczęła produkować pługi amerykańskie, kosiarki, maszyny do siewu, żniwiarki i drobne narzędzia rolnicze.
Grzegorz Bołdyrew namówił chłopów, aby zwozili z pobliskiej fabryki metalurgicznej, spalonej przez robotników, i z porzuconej kopalni — szlakę i glinę. Z tych materjałów przyrządzał nawozy sztuczne i cegłę. Inżynierowie, wiedząc, że będę mieli kłopot z paliwem, zaczęli wspólnie z chłopami kilku wiosek eksploatować dawno opuszczone szyby, dostarczając węgiel do Tołkaczewa i znaczną część paliwa zamieniając w mieście na potrzebne towary i materjały.
Pani Bołdyrewa miała dużo pracy z wyżywieniem produkującej komuny, rozrastającej się z każdym dniem.
Skromny warsztat do naprawy starych pługów i kucia koni stawał się fabryką, posiadającą swoje filje w kopalniach węgla i gliny.
Pani Bołdyrewa została mianowana przez spółkę głównym buchalterem przedsiębiorstwa, bo prowadziła księgi w tak wzorowym porządku, że przybywający tłumnie komisarze nie tylko z Nowgorodu, lecz nawet z Moskwy nie mogli się nadziwić. Księgi świadczyły najwymowniej o zasadzie komunistycznej kontroli pracujących nad przedsiębiorstwem, o odrzuceniu metod, stosowanych przez kapitalizm.
Rząd proletarjatu, zaniepokojony poważnie upadkiem przemysłu, otaczał opieką powstającą w Tołkaczewie komunę produkcyjną. Dowody tego mieli młodzi Bołdyrewy w chwili powołania do wojska wszystkich mężczyzn do lat 40-tu.
Natychmiast stawili się do biura poborowego.
Przewodniczący, posłyszawszy ich nazwisko, uśmiechnął się chytrze i rzekł:
— E—e, nie! Poco mamy posyłać was na front? Tam niezawodnie przejdziecie na stronę „białych“! Potrzebni nam tu jesteście i tu pozostaniecie w swojej komunie. Pracujcie, jak dawniej...!
Wystawił dla nich świadectwa uwolnienia i pożegnał.
Chłopi cieszyli się z takiego wyniku. Lubili pracowitych, pomysłowych i zdolnych inżynierów, rozumieli, że istnienie pracującej komuny zabezpieczało ich przed najazdem komisarzy. Podarowali Bołdyrewym kawał ziemi i wspólnemi siłami zbudowali dla nich dom.
Życie stawało się coraz bardziej znośne i normalne.
Pani Bołdyrewa gorąco dziękowała Bogu za opiekę i pomoc, widząc już, że wyprowadził ich z mrocznego labiryntu piętrzących się zewsząd niebezpieczeństw i ciosów nieprzewidzianych.
Ze zdumieniem i szacunkiem patrzyła teraz na męża i synów.
Byli to już inni ludzie, których przedtem nie znała.
Stary Bołdyrew z dziwną łatwością otrząsnął się ze swej gnuśności i lekkomyślności. Odmłodniał, nabrał chęci do życia i walki.
Rutyna długoletniego, wprawnego administratora, wielkie doświadczenie fachowe i gruntowna wiedza obudziły się w całej pełni. Umiał obliczyć wszelkie możliwości, ocenić sytuację, wybrnąć z matni trudności, jakie nagromadzał codziennie naiwny rząd ludzi ciemnych, brutalnych, nieprzygotowanych do trudnych zadań życiowych. Lawirował zręcznie, zmuszając do poważnego namysłu niewykształconych, a bardzo pewnych siebie i opornych komisarzy, zawsze potrafił przekonać wahających się towarzyszy komuny.
Posiadając z natury miękki charakter, nawiązał najlepsze, przyjazne stosunki z chłopami, wywierał na nich wpływ moralny tak wielki, że przychodzili do niego tłumnie po rady, a uważali za szczęście, gdy odwiedzał ich w domu.
Pani Bołdyrewa, zawsze spokojna, uprzejma i dobra, w każdej chwili była gotowa dopomóc sąsiadkom w ich kłopotach domowych.
Kroiła dla nich suknie, uśmierzała waśnie domowe, uczyła dzieci i leczyła, jak mogła i umiała.
Synowie, pod wpływem, niegdyś panujących w domu utarczek pomiędzy rodzicami i śmiesznych spóźnionych miłostek ojca, w Piotrogrodzie tracili coraz bardziej szacunek dla niego, mimowoli patrząc na matkę z pogardliwem politowaniem. Teraz zmienili się do niepoznania. Zdolności i energja starego Bołdyrewa imponowała im i wzbudzała nieraz nieukrywany zachwyt.
Utalentowani w swoim zawodzie, pracowici i nie cofający się przed żadną czynnością, szli do ojca po radę, słuchali uważnie i uznawali jego autorytet i wyrobienie życiowe. Podziwiali równowagę ducha, pracowitość i umysł matki, nazywając ją swojem „ministerstwem spraw zagranicznych“.
Istotnie, pani Bołdyrewa posiadała niezrównaną umiejętność przemawiania do ludzi i ujarzmienia zbyt porywczych. Wieśniacy szli do niej, jak do sądu najwyższego.
Rodzina Bołdyrewych, niedawno rozpierzchła i płynna, luźnie ze sobą związana, stawała się mocną, zahartowaną, spojoną wzajemnym szacunkiem i miłością, czemś twardem, niewzruszonem jak stal, jak skała granitowa.
Nigdy nie rozmawiali ze sobą o tak nieoczekiwanie wybuchających wypadkach, burzących ich życie, jako ludzi bogatych i szanowanych w towarzystwie.
Raz tylko, podświadomie odpowiadając na myśli, które się rodziły czasami w głowach synów, Bołdyrew rzekł:
— Przewaga prawdziwego inteligenta zawiera się w tem, że w każdej sytuacji potrafi zająć odpowiednie stanowisko i zasłużyć na szacunek.
Pomyślał chwilę i dodał:
— I wiecie co? Ten szacunek jest cenniejszy i trwalszy od tego, jaki zdobywa się drogą wysokiego urzędu, urodzenia i majątku! Tam może się on rozprysnąć w jednej chwili. Tu — nigdy, bo oparty jest na zrozumieniu naszej wartości realnej!
Grzegorz Bołdyrew, zarządzając kopalniami, często wyjeżdżał z Tołkaczewa i zwiedzał dalsze wsie, skąd chłopi wysyłali swoich ludzi do szybów węgla i gliny.
Przekonał się wkrótce, że wysiłki Rady komisarzy ludowych, skierowane do rozbicia włościan i do rozkładu rodziny, w sposób niezwykle szybki dochodziły do nieoczekiwanych wyników.
Przekonał się o tem jeszcze bardziej, gdy komisarze zażądali od komuny Bołdyrewych, aby zorganizowała produkcję soli z wody mineralnej w pobliżu Starej Rusy.
Komuna wydelegowała Grzegorza.
Pewnego razu, siedząc w chacie miejscowego komisarza — chłopa, usłyszał wściekłe krzyki, tupot nóg i nawoływania głośne:
— Sąsiedzi, na pomoc! Biją nas łobuzy! Do broni!
Grzegorz wyszedł z chaty.
Chłopi, uzbrojeni w rewolwery, karabiny, przyniesione do wsi przez uciekających z frontu żołnierzy, biegli z zawziętemi twarzami i z wściekłością w oczach.
Przy ostatnich domach już wrzała bitwa. Rozlegały się strzały, rwały się dzikie okrzyki i przekleństwa, błyskały bagnety, siekiery, wznosiły się i opadały ciężkie kłonice, drągi.
Bitwa trwała długo. Kilka trupów, deptanych przez walczących, zaległo pobojowisko. Nareszcie wszystko ucichło. Chłopi rozeszli się po domach, unosząc w oczach ognie bitewne.
Komisarz, zastępujący dawnego wójta, opowiedział inżynierowi o przyczynach zatargu.
— Biada, towarzyszu! — skarżył się, kiwając głową. — Źle się to skończy... Komisarze z miasta przysłali do wsi tych łobuzów — chłopów, którzy oddawna utracili ziemię i gdzieś tam włóczyli się po świecie. Przyszli teraz, żądają ziemi, odbierają innym chłopom bydło, pługi, statki domowe... Gwałt! Krzywda nam się dzieje! Pomyśleć tylko, co to za ludzie! Piotr Frołow — pięć razy w kryminale siedział za kradzieże, Łukasz Borin, — zesłany do katorgi za napad na pocztę i zamordowanie urzędnika; Szymon Agapow — żebrak, włóczęga bezdomny, pijaczyna, rozpustnik, umie pieśni śpiewać, wesołe historje opowiadać i tyle tego! Nam takich sąsiadów nie potrzeba!... My całe życie trzymaliśmy się pazurami tej ziemi — matki, polewaliśmy ją swoim potem, a teraz musimy się dzielić z łobuzami, nicponiami, leniuchami, ludźmi nikczemnymi. Dlaczego? Czy to podług prawa?
Pochylił się do Grzegorza i szepnął:
— Prawdę powiem: tego przy carze nie było... A teraz niby to swój rząd mamy. Ech! Zdaleka wszystko pięknem się wydaje, a zbliska...
Spojrzał badawczo na Grzegorza, szukając współczucia w jego oczach.
Inżynier przywykł już mieć się na baczności wobec zbyt szczerych wynurzeń nieznajomych ludzi, więc odpowiedział spokojnie:
— Wszystko się ułoży, towarzyszu! Narazie tylko wydaje się to i owo niedogodnem.
— Ułoży się? Jeżeli nie, to sami sobie poradzimy... — mruknął komisarz.
— Oby tylko nie tak, jak dziś! — zauważył Bołdyrew. — Nie ujdzie to wam płazem!
— Obaczymy... — warknął komisarz i ponuro spojrzał na inżyniera.
Dwa tygodnie spędził Grzegorz w wiosce i doczekał się sprawdzenia swojej przepowiedzi.
W kilka dni po bitwie chłopów z pogardzaną przez nich „biedotą“, czyli bezrolnymi, oderwanymi od włościaństwa ludźmi, późno w nocy, gdy w chatach dawno już zgasły światła, wtargnął do wsi konny oddział nowogrodzkiej „czeki“. Pobici i wyparci przez chłopów „łobuzy“ zbiegli do miasta, oskarżyli sąsiadów o pogwałcenie dekretów rządu i przyprowadzili ze sobą żołnierzy, dowodzonych przez komisarza, agenta „czeki“.
Pobudzono mieszkańców wioski i wywleczono z chat na wiec.
Przestraszeni słuchali groźnej mowy komisarza, mało co rozumiejąc, gdyż był to cudzoziemiec — Łotysz, źle władający mową rosyjską.
Zrozumieli jednak, że chodziło o „biedotę“ i jakiś kontrrewolucyjny zamach, dokonany przez chłopów. Zrozumieli ostatecznie, gdy komisarz kazał wszystkim stanąć w szereg i, odliczając każdego piątego, stawiał osobno.
Jeden z żołnierzy objaśnił:
— Towarzysze włościanie! Ci ludzie stają się zakładnikami i będą rozstrzelani, jeżeli nie wydacie swoich sąsiadów, którzy zabili bezrolnych towarzyszy, upominających się o ziemię...
— Ziemię daliśmy im... Oni obdzierali nas, zabierając krowy, konie, pługi... Niema takiego prawa! — zawołał stojący wśród zakładników komisarz wiejski.
— Jakto! — wrzasnął dowódca oddziału. — Nie wiecie, że własność prywatna została zniesiona na zawsze? Wszystko jest wspólne... No! będę liczył do trzech. Powiadajcie, kto z was brał udział w bitwie?
Chłopi opuścili głowy i milczeli posępnie.
— Raz... dwa... — liczył przejezdny komisarz, wyjmując z pochwy rewolwer.
— Trzy!
Nikt słowa nie wyrzekł. Stojący przy zakładnikach agent „czeki“ przyłożył lufę rewolweru do ucha komisarza wiejskiego i wystrzelił. Chłop z roztrzaskaną głową runął na ziemię.
Zrozumieli wieśniacy całą prawdę. Zaczęli wnet mruczeć do siebie i potrącać się łokciami.
Z szeregów wystąpiło ośmiu chłopów i, zdejmując czapki, bełkotali niepewnemi głosami:
— Wybaczcie, towarzyszu komisarzu! My nie wiedzieliśmy i broniliśmy się przeciwko gwałtowi. Jakoś się stało, że tamtych zabito, a innych pokaleczono... Wybaczcie!
Komisarz skinął na żołnierzy. Otoczyli stojących przed szeregiem wieśniaków i wyprowadzili za wieś.
Złemi, mrocznemi oczami patrzyli za nimi chłopi, wyły i zawodziły baby, płakały dzieci przerażone.
Po chwili buchnęła salwa. Żołnierze powrócili sami.
— Pogrzebiecie tamtych później! — zawołał komisarz. — A teraz pamiętajcie, że dekrety są poto, aby je wykonywano!
Chłopi milczeli zgnębieni i przerażeni.
Komisarz ciągnął dalej:
— Musicie obrać teraz nową Radę dla swojej wsi. Rząd wystawia swoich kandydatów.
Rozwinął arkusz papieru i odczytał nazwiska wyłącznie bezrolnych chłopów, — znienawidzonej, pogardzanej „biedoty“, byłych aresztantów, włóczęgów, żebraków.
— Kto protestuje? — zapytał komisarz, podnosząc rewolwer.
Nikt się nie odezwał.
— Jednogłośnie obrani! — zakończył ceremonję „wolnych i nieprzymuszonych“ wyborów komisarz i kazał podać konia.
Przez cały czas pobytu Grzegorza Bołdyrewa we wsi Apraksinoj rządziła „biedota“. „Władze“ podzieliły mieszkańców na bogatych, czyli „kułaków“ i na „średniaków“. Zaczęło się od wywłaszczenia bogatych chłopów, a gdy z nimi skończono, przystąpiono do rekwirowania nadmiaru bydła i majętności, należących do „średniaków“.
Trwało to dość długo. Nowi władcy, nie krępując się niczem, ufni w pomoc władz centralnych, wyprawiali do miasta odebrane u sąsiadów bydło i prowjanty, zmieniali zdobycz na wódkę, nowe ubranie, buty lakierowane lub przegrywali w karty. Wieś szybko ubożała. Chłopi ze strachem czekali nadejścia wiosny i rozpoczęcia robót polnych.
Nie mieli ani ziarna na zasiew, ani dobrych pługów, ani koni...
Surowa zima północna okrywała pola, ulice i chaty wioski grubą płachtą śniegu. Chłopi nie wychodzili z domów, obawiając się pokazywać na oczy rozpanoszonej „biedocie“, ciągle pijanej, bezczelnej, zuchwałej. Z rozpaczą patrzyli na puste półki, umieszczone w prawym kącie izb pod pułapem, i wzdychali.
Stały tam niegdyś ikony Zbawiciela, Bogarodzicy, świętego Mikołaja Cudotwórcy, obrazy jaskrawe, w szatach z błyszczącego metalu, na których zapalały się i migotały iskierki od płonących przed niemi lampek olejnych i świec woskowych. Ścigani przez władze za wiarę w Boga wieśniacy ukryli je w lochach, gdzie przechowywano ziemniaki i kapustę kiszoną. Pod brzemieniem trwogi i nieszczęść wydostawali po nocach obrazy święte i stawiali na dawnych, należących do nich miejscach, zapalali świeczki i, bijąc pokłony, błagali o przebaczenie i miłosierdzie.
Modlitwy były krótkie, nic nie znaczące, uparte, niewolnicze błagania:
— Boże, zmiłuj się! Boże, zmiłuj się!
I tak bez końca — dziesiątki, setki namiętnych, jednostajnych jęków, przerywanych głuchemi uderzeniami kolan i głów o podłogę, westchnieniami ciężkiemi i szmerem rąk, któremi kreślono znak krzyża, mocno, rozpaczliwie przyciskając sobie palce do czoła, ramion i piersi.
Obrazy ze św. Mikołajem ożywiały w pamięci cara, który, opuszczony przez wszystkich, zginął z rąk rządu robotników i chłopów.
Był dla ludu pomazańcem Bożym, ziemskim Bogiem, znienawidzonym, lecz pełnym odwiecznego uroku.
— To — kara Boża za niego, za cara — ojczulka! — szeptali chłopi ze strachem i wydobywali ukryty w szczelinach pomiędzy belkami ścian zakopcony, pożółkły portret Mikołaja II-go, stawiali go pomiędzy ikonami i znowu bili pokłony, wzdychali i skamłali żałośnie:
— Boże, zmiłuj się nad rabami twoimi! Boże, zmiłuj się! Boże, zmiłuj się!
Byle zaszczekał pies na ulicy, lub doszły odgłosy kroków, w popłochu ściągano z półek obrazy święte i portret cara, wciskano pomiędzy ziemniaki, zwoje przędzy lnianej, belki domostw lub pod puste kadzie i kamienie, zdmuchiwano świeczki i trwożnie wyglądano przybysza.
Czasem, kryjąc się pomiędzy chwastami ogrodów warzywnych i w zaroślach nad jarem, przedzierał się do wioski żebrak wędrowny, unikał spotkania z komisarzami, wchodził do pierwszej od skraju chaty, rozmowę zaczynał, badał, macał ostrym, podejrzliwym wzrokiem każdą twarz, każdą parę oczu, zadawał przebiegłe pytania, wzdychał, lękiem przejmował, przerażającemi przepowiedniami gnębił, wtrącał w otchłań rozpaczy, napomykał o czemś niewyraźnem, tajemniczem i, poznawszy ludzi, przekradał się później od chaty do chaty i, bojaźliwie oglądając się, szeptał szybko, niby się obawiając, że nie skończy na czas.
Były to ponure, straszne opowieści. Skrawki, okruchy prawdy tonęły we mgle domysłów i tajemniczego, mistycznego fałszu.
— Znaki straszne pokazały się na niebie... Krzyż, obalony przez węża,... miecz ognisty... jeździec blady na koniu rudym... Anioł ze świecznikiem dymiącym,... Antychryst przyszedł i państwo swoje na ziemi zakłada... Widział go we śnie pustelnik Arkadjusz błogosławiony z Atosu... Dwa ów Antychryst posiada oblicza: jedno — Lenina, drugie — Trockiego...
— Boże, zmiłuj się nad nami! — wzdychali chłopi.
— Nasamprzód podniósł rękę Antychryst na pomazańców Bożych... Umarł już śmiercią męczeńską nasz car nieszczęśliwy, przez sługi niewierne porzucony, rychło patrzeć padną w proch cesarz austrjacki, cesarz niemiecki, a po nich — inni... Cara — męczennika zamordowali... a głowę jego posłali do Moskwy... do Kremlu... Lenin pluł na nią i Trockij pluł, a potem w piecu palił... Gdy to robili, burza straszna rozszalała i wszystkich w przerażeniu pogrążyła... W Kremlu straszyło później przez dni dziewięć... Czerwoni żołnierze widzieli błąkające się po nocach blade, gniewne, złowróżbne zjawy... Patrjarcha Filaret... pierwszy car Michał Teodorowicz... Iwan — groźny car... Zamordowany przez Tatara Godunowa — Dymitr — niemowlę... surowa carewna Sofja... mocarny Piotr Wielki z ciężkim kijem w ręku... Później kara Boża dosięgła Lenina... Postrzelony — umiera... Widzenia ma krwawe... miota się... zrywa się z łoża i wyje po nocach: „Ratujcie, zachłysnę się we krwi... Krew już zalewa cały Kreml!“ Wierni żołnierze uratowali w Jekaterynburgu carewicza młodego i carewnę Tatjanę, tę, która miłosierna była dla rannych żołnierzy... Mnich z Wałaamu Florjan wywiózł z Ałapajewska zwłoki zamordowanej, Bogu miłej wielkiej księżny, mniszki pobożnej — Elżbiety Teodorówny i pogrzebał ją w pobliżu Jerozolimy, w Ziemi Świętej. Przy grobie jej cuda się objawiają — uzdrowienia chorych, jasnowidzenia prorocze, pocieszenie zrozpaczonych... Następca tronu, carewicz Aleksy, ukrywa się na Syberji i jest pod opieką sławnego wodza Kołczaka, który wyżenie prędko bolszewików za Ural i na Moskwę pójdzie... Francuzi i Anglicy są już na Murmaniu, w Archangielsku, w Odesie i pomagają naszym...
Mówił i mówił, roznosząc trwożne i pogmatwane wieści po wsiach zgnębionych, w rozpaczy i strachu żyjących.
Przebiegały Rosję jakieś staruchy, straszne, trędowate, pozbawione nosów i warg, półobłąkane.
Szeleszcząc zachrypniętemi, wyżartemi przez choroby gardzielami i potrząsając rękami nad siwemi, powichrzonemi głowami, syczały, jak sowy:
— W Kijowskiej Ławrze[1] bolszewicy powyrzucali z grobów zwłoki świętych pańskich, czaszki i kości zmarłych pustelników, od wieków sączące wonny olej, obrazy cudowne, zbeszcześcili świętości i popalili. Łotysze, Finnowie, Madjarzy i Chińczycy męczą, mordują biskupów i popów, mnichów wieszają na drzewach przydrożnych, wbijają na pale, nad zakonnicami bezeceństwa czynią... W dzień Wielkiej Nocy strzelali do patrjarchy Tichona, a on, aczkolwiek ranny, nie przerwał nabożeństwa i, wołając wielkim głosem: „Chrystus zmartwychwstał, Alleluja!“ krew swoją Bogu-Ojcu i Synowi jego ze łzami ofiarował!... Antychryst panuje, pan wszelkiej nieprawości i złośliwości szatańskiej... Znaki widome i głosy tajemne nawołują: „Powstań, lud Boży, zrzuć antychrystowe plemię i Bogu swemu służ wiernie, albowiem w Nim tylko moc, nadzieja i zbawienie!“
Znikały staruchy tajemnicze, jak szare, chyże myszy, biegły dalej, roznosząc trwożne opowieści, budzące ponury lęk, osłabiający ducha, skradając się, jak widma nocne, szerzyły strach od słonecznych gajów Krymu, aż po pustynne, tundrą pociągnięte brzegi morza Białego... Siały dreszcz mistyczny.
— Antychryst przyszedł... — szeptali ciemni chłopi. — Zguba, śmierć idzie, zagłada rodzaju ludzkiego... Któż z nas oprze się? Kto zwalczy wroga Chrystusowego? Gorze nam! Gorze!
Z jękiem i westchnieniami wpadali w bezwład, w rozpacz, odbierającą resztki sił i myśli. Wyglądali Archanioła z ognistym mieczem kary i z trąbą złocistą, wołającą na sąd ostateczny przed końcem świata.
We wsi, gdzie przebywał Grzegorz, działo się coraz gorzej.
Komisarze z „biedoty“, widząc przestrach i pokorną obojętność, zaczęli znęcać się nad ludnością. Targali za brody starców, urągali sędziwym wieśniaczkom. Porywali młode kobiety i dziewczęta, poili je wódką, urządzali z niemi orgje dzikie, rozpustne, obdarowując sztukami barwnych perkalików, pstremi chustkami, wstążkami.
Zgnębione jednostajnem, ubogiem i nędznem życiem, kobiety szybko zrozumiały swoją sytuację. Były pożądane, więc mogły wykorzystać to. Pozbawione trwałych zasad moralnych wkrótce przeszły ciałem i duszą na stronę zwycięzców.
Nowa klęska spadła na wieś. Rozwiewały się, jak opary nad łąkami, tradycje rodzinne, stare, dobre obyczaje.
Obok chaty, zamieszkałej przez Grzegorza Bołdyrewa, stał dom niegdyś bogatego wieśniaka, Filipa Kuklina.
Zupełnie zrujnowany przez komisarzy wpadł w rozpacz. Jedynem podtrzymaniem jego stała się żona, młoda, rezolutna Darja. Nikogo się nie obawiając, urągała władzom, sypiąc dosadne słowa, niby z rogu obfitości.
Urodziwa baba o śmiałych oczach i białych, równych zębach wpadła w oko sekretarzowi Rady wiejskiej. Pod jakimś zmyślonym pozorem zwabił ją do siebie i zatrzymał na hulankę z muzyką, wódką, tańcami. Darja powróciła do domu pijana, wesoła, rozbawiona.
Na wyrzuty i upomnienia męża machała ręką i powtarzała:
— Gwiżdżę na ciebie i na nasze życie marne! Choć krótko, a użyję! Chcę żyć dla siebie...
Zrozpaczony mąż pobił ją.
Darja tejże nocy uciekła z domu. Próżno szukał jej zaniepokojony wieśniak. Zjawiła się po trzech dniach i przyniosła ze sobą papierek, zatwierdzający rozwód, otrzymany na jej żądanie.
Kuklin poszedł na skargę do Rady wiejskiej.
— Takie prawo! — zawołali komisarze ze śmiechem. — Każdy może się rozwodzić i żenić, chociażby na przeciąg jednego dnia. Nie masz teraz żadnej władzy nad żoną! Jeżeli uczynisz jej coś złego, w więzieniu zamkniemy. Teraz koniec z niewolnictwem kobiet! Są wolne i równe nam!
Chłop przekonywał, namawiał, błagał Darję, aby powróciła do domu.
— Wolna jestem! — odpowiedziała, błyskając zębami. — Podoba mi się nasz nowy sekretarz. Za niego pójdę!
— Wychodź lepiej za mnie! — mruknął mąż.
— Po raz drugi?! — zawołała. — Niema głupich!
Kuklin chodził ponury i milczący. Przeżuwał jakieś myśli ciężkie. Wreszcie przeszły one w wybuch wściekłości dzikiej, nieokiełznanej. Przyłapał niewierną, lekkomyślną żonę, związał i bił długo, metodycznie, postępując według „mądrości“ narodowej: „bij i słuchaj, czy oddycha; gdy przestanie, polej wodą i znów bij, aby czuła i rozumiała!“
Przez dwa dni torturował Darję, a gdy zwolnił ją od sznurów, pogroził palcem i, chmurząc czoło, mruknął:
— Teraz mam serce lekkie. Możesz iść... A pamiętaj, jeżeli zaskarżysz, ubiję na śmierć, i żaden komisarz, a nawet sam Lenin ciebie nie ochroni! Pamiętaj!
Baba nie myślała o skardze. Sama się z mężem załatwiła. Zdobyła gdzieś flaszkę wódki, domieszała do niej sublimatu i, łasząc się do męża, rozradowanego z powrotu żony, zmusiła go do wypicia.
Kuklin zmarł.
Darja, stawiona na sąd, nic nie ukryła, opowiedziawszy ze wszystkiemi szczegółami swoją zbrodnię.
Usprawiedliwiono ją, na mocy wygłoszonej przez Lenina zasady, że „sprawiedliwość“ proletarjacka jest zmienną i zależną od okoliczności. Ta sama zbrodnia może być karana śmiercią lub uznana za zasługę przed pracującym ludem.
Został zabity „kułak“, bogaty chłop, drobny burżuj, uczyniła to wolna kobieta, oddana komunizmowi. Poczytywano jej to za zasługę i wypuszczono na wolność.
Grzegorz z przerażeniem przyglądał się rozpuście, otwarcie panoszącej się na wsi. Komisarze i przyjeżdżający agitatorzy umiejętnie siali ją przez kobiety wiejskie, ciemne, żądne zabaw i łakome na stroje, wino i przysmaki.
— Tresują je łagodnemi sposobami, jak zwierzęta — myślał młody inżynier, rozumiejąc, że zarazę podstępnie rzucono w podatne środowisko.
Z prawdziwą radością opuszczał wieś, powracając do swojej komuny w Tołkaczewie.
Tu znalazł też groźne zmiany.
Z Moskwy przyszedł dekret, wprowadzający przymusowe nauczanie.
Starzy, niepiśmienni chłopi i siwe staruchy, uważające alfabet za czarci wymysł, zmuszeni byli uczęszczać do szkoły razem z dziećmi i wnukami.
Przysłany z miasta nauczyciel-komunista wyśmiewał dorosłych, pozbawiając ich powagi w oczach młodzieży, wymyślał brzydkiemi słowami i pod niebiosa wychwalał zdolności małoletnich uczniów.
Z nauką dorosłych wieśniaków jakoś nie szło i wkrótce myśl o natychmiastowem, na rozkaz z Kremlu, wykorzenieniu analfabetyzmu została porzucona. Nauczyciel zwrócił całą uwagę swoją i siły na wykształcenie młodego pokolenia w duchu komunistycznym.
Dzieci przechodziły gruntownie, ucząc się napamięć, nieskomplikowany zresztą „katechizm“ komunistyczny, stanowiący podwalinę nauki; bardzo powolnie i opieszale zdobywały sztukę pisania i czytania oraz rachunku najprostszego, odrabiając zadania kredą na ścianach z braku tablic. Ponieważ w Tołkaczewie nie znalazło się wolnego budynku na szkołę, urządzono ją więc w starej, walącej się szopie.
Ławek nie było, więc uczniowie siedzieli na podłodze, w kożuchach i dziurawych butach filcowych, marznąc i coraz częściej zapadając na zdrowiu.
Na inne nauki rząd proletarjacki nie zwracał żadnej uwagi. Najpierw należały one do wiedzy burżuazyjnej, powtóre sam profesor nie miał o nich pojęcia, a więc pogardzał niemi, jak najnędzniejszym zabobonem świata kapitalistycznego.
Nauczyciel wiejski, licho opłacany, otoczony nieufnością i nienawiścią chłopów, wiedział, że ktoś, daleko mądrzejszy od niego, myślał tak samo i innym myśleć w ten sposób rozkazał.
Był to prezes Rady komisarzy ludowych, Włodzimierz Iljicz Lenin. Dyktator w swoim czasie przyszedł do wniosku, że należy poddać proletarjackiej kontroli z punktu widzenia materjalistycznej filozofji wszystkie nauki, nie wyłączając wiedzy przyrodniczej.
Jego pomocnik, wysoce wykształcony komisarz oświaty — Łunaczarskij, historyk Pokrowskij i córka generała — Aleksandra Kołłontaj pracowali nad przeróbką historji, nad wykreśleniem z literatury utworów i idei burżuazyjnych, a chemję i fizykę, jako oparte na niezłomnych i niezmiennych prawach, uważali za wrogie dla proletarjatu nauki, niemal za przesądy średniowieczne, gdyż Lenin nie uznawał nic trwałego i osnutego na zasadach stałych.
Inne jeszcze zlecenia wypełniał nauczyciel szkoły we wsi Tołkaczewo.
Musiał wpoić w swoich wychowanków, że Bóg i kościół są dla ludu odurzającem i trującem opjum, o którem sam miał słabe wyobrażenie, nigdy go na oczy nie widząc.
Wprowadzał też do szkoły nową organizację „Komunistycznej młodzieży wiejskiej“, czyli tak zwany „Komsomoł“. Dziatwa szkolna miała posiadać równe z dorosłymi ludźmi przywileje, niezależność od rodziny, prawo sądu nad wykroczeniami kolegów, kontroli nad nauczycielem, oraz jeden tylko obowiązek — szpiegowanie i donoszenie władzom o postępkach i słowach rodziców i mieszkańców wioski.
Ta metoda pedagogiczna odrazu dała smutne wyniki, bo trzech chłopów i dwie baby wrzucono do więzienia w pobliskiem mieście za sarkanie na rząd robotniczo-włościański.
Pani Bołdyrewa, dowiedziawszy się o tem, wyciągnęła gorliwego, chociaż niebardzo mądrego nauczyciela na rozmowę o systemie wychowawczym i przekonała się o zasadniczej, bardzo głęboko przemyślanej idei.
— Zrewolucjonizowane dzieci, usposobione wrogo dla dorosłych, stanowią najlepszy sposób zrewolucjonizowania a nawet rozbicia rodziny i społeczeństwa — pisał towarzysz Lenin! — z zachwytem w głosie wołał nauczyciel.
Plan był wyraźny i w sercu Bołdyrewej wzbudził trwogę. W ciemnej, niczem nie hamowanej, nie kierowanej żadną ideą masie włościaństwa myśl, rzucona przez Lenina, prawdopodobnie, także nieopatrznie, pod wpływem taktyki demagogicznej, jak pamiętne, okupione niewinną krwią i zburzeniem dorobku całych pokoleń hasło: „Rabujcie zrabowane!“ — mogła mieć skutki nieobliczalne i groźne.
Organizację młodzieży komunistycznej zakończono prędko.
Miała ona wytworzyć kadry prawowiernych komunistów, wykształconych w zakresie propagandy idei Lenina i uprzywilejowanych w każdej dziedzinie życia państwa proletarjackiego.
Nauczyciel dawał przykład swoim uczniom. Człowiek młody i wesoły potrzebował rozrywki i zabawy.
Nie mógł obojętnie patrzeć na rozrosłe, dorodne dziewuchy wiejskie, otaczające go podczas pogadanek szkolnych.
Jedna z nich — pucołowata, rumiana Kacia Filimonowa podobała mu się szczególnie. Zaczął zalecać się do niej i wkrótce namówił do odwiedzenia go. Od tego czasu wymykała się do niego po nocach.
Rodzice krzywo patrzyli na to, robili córce gorzkie wymówki, lecz ona ze śmiechem odpowiadała:
— Teraz każda kobieta wolną jest i może sobą rozporządzać!
Tak też czyniła do chwili, gdy przekonała się, że zaszła w ciążę.
Nauczyciel wyrzucił ją od siebie i swoje uczucia zwrócił ku innej dziewczynie.
Kacia porodziła syna. Władze zabrały go natychmiast wraz z matką i odesłały do miasta. W przytułku, gdzie go karmiła, miał pozostać na zawsze.
Dziecko musiało należeć do państwa, gdyż wychowanie domowe, pieszczoty matki, ciepło rodzinne czyniły dziecko niezdolnem czuć i myśleć, jak na proletarjusza przystało.
Dotychczas cicha wieś Tołkaczewo została niebawem wstrząśnięta wypadkami, które coraz bardziej niepokoiły Bołdyrewych.
Wieś, gdzie się znajdowała komuna przemysłowa, tak bardzo potrzebna dla władz, długo nie odczuwała najazdu komisarzy, zwykle obdzierających ludzi na mocy dekretów i bez żadnych dekretów. Tołkaczewo wypełniało sumiennie wszelkie przepisy prawne i żadnych zatargów z władzami nie miało.
Jednak po pewnym czasie przybyli do wsi jacyś agitatorzy z Moskwy. Bluźnili przeciwko Bogu, zrzucili krzyż z cerkiewki, znęcali się nad popem, nawoływali młodzież do rozpusty, urządzali dni wolnej miłości, gdzie ofiarą padały młode kobiety i dziewczyny, żądne zabaw i upominków.
Tołkaczewo spotkały losy wsi Apraksinoj.
Powstały spory, rodziny zaczęły się rozpadać; na ulicach i w okolicy wałęsały się tłumy uciekających z domu dzieci, które wędrowały z jednej wsi do drugiej, aż docierały do miasta. Nikt się niemi nie opiekował, bo rodzice, przejęci niesnaskami w domu, rozwodami, kłótniami, bójkami i skargami do władz, nie mieli czasu na poszukiwanie zaginionych.
Pewnego razu pani Bołdyrewa, rozmawiająca ze znajomą wieśniaczką, spostrzegła młodą dziewczynę, przechodzącą przed domem.
Była to córka komisarza wiejskiego — Mania Szulgina.
— Jak się miewasz? — spytała ją pani Bołdyrewa. — Słyszałam, że zamąż idziesz. Za kogo?
— Za Szczepana Lutowa — odparła, rumieniąc się. — Właśnie mamy się spotkać i ustalić dzień ślubu.
— Daj, Boże, szczęścia! — życzyła jej pani Bołdyrewa.
— Dziękuję! — zawołała dziewczyna i pobiegła dalej.
Szła ku domowi Lutowych.
Szczepan, chłopak 18-letni, czekał na nią przed bramą.
Objął ją wpół i poprowadził w stronę stojącego za domem spichrza.
— Dokąd idziemy? — spytała zdziwiona.
— Muszę tam zajrzeć... — odpowiedział wymijająco.
Otworzył drzwi szopy, wszedł i nagle pociągnął dziewczynę za sobą.
— Słuchaj, Mańka — rzekł, zamykając drzwi. — Należysz do komunistycznej młodzieży, więc musisz spełniać żądania towarzyszy. Chcę, abyś mi się natychmiast oddała! Ślub — to głupie przesądy, obyczaj burżujski!
Skromna, uczciwa dziewczyna milczała, w przerażeniu patrząc w ponure oczy chłopca.
— No, cóż nic nie mówisz? — spytał i objął ją, okrywając szyję jej pocałunkami i głośno oddychając. Twarz miał bladą i zamglone oczy.
— Puść mnie! — krzyknęła i chciała się wyrwać z jego rąk.
— Toś ty taka? — warknął. — Hej, towarzysze, chodźcie tu!
Z poza zwalonych stert słomy rżanej wynurzyło się kilku wyrostków. Zakneblowano dziewczynie usta i zdarto ubranie.
Szczepan, obaliwszy ją na ziemię, upadł na nią. Walczyli długo. Dziewczyna była silna i zwinna. Jednak towarzysze pomogli i obezwładnili ją.
Chłopak, dusząc Manię za gardło i wyrzucając krótkie, urywane słowa, zniewolił ją. Wyrostki, ciężko dysząc, drapieżnie śledzili ruchy miotających się ciał.
Wreszcie Szczepan podniósł się i przeciągnął lubieżnie.
— Dobra dziewka! — mruknął. — Ale i ze mnie — dobry towarzysz! Bierzcie ją, kto chce!
Do samej nocy zemdlona dziewczyna i rozpustne wyrostki pozostawali w ciemnym spichrzu, gdzie pachniało żytem, pleśnią i myszami.
Chłopcy wymknęli się chyłkiem i powrócili do domu niespostrzeżenie.
Manię znaleziono dopiero po tygodniu martwą.
Leżała naga, okryta sińcami, pokrwawiona i zmarznięta.
Sąd bez trudu wykrył zbrodnię i chłopców odstawiono do miasta. Bawili tam przez dwa dni. Powrócili zuchwali, butni, chwaląc się tem, że sąd uniewinnił ich, a nawet pochwalił za wymierzenie kary dziewczynie, nie wypełniającej zobowiązań prawdziwej proletarjackiej kobiety wolnej, równej mężczyźnie. Nie miała bowiem prawa odmawiać pożądającym jej komunistom.
Nic nie pomogły skargi ojca Mani, więc przyszedł do Bołdyrewych, aby wypłakać się i użalić.
Poważny, stateczny Szulgin, spostrzegłszy, że Bołdyrewy, w obawie przed wszystko słyszącemi i widzącemi murami, milczą, ze współczuciem patrząc na niego, rzekł, podnosząc dwa palce do góry:
— Przysięgam przed wami, jak przed Bogiem, że zemszczę się...!
Spełnił przysięgę.
Szczepan Lutow nagle przepadł. Nikt go już nigdy nie zobaczył.
Jakaś starucha opowiadała później na ucho pani Bołdyrew, że na własne oczy widziała, jak Szulgin w noc księżycową niósł coś ciężkiego do przerębli i, uwiązawszy stary kamień młyński, wrzucił do rzeki.
Po tym wypadku zaszedł inny, który wzburzył całą wieś.
Stara Wasylisa Leontjewa przybiegła do Bołdyrewych i, szlochając głośno, rozpaczliwym głosem zawodziła:
— Ratujcie, radźcie, dobrzy ludzie! Dziś dowiedziałam się strasznej prawdy! Moja córka będzie miała dziecko od męża mego... od swego ojca! Grzech wielki... zbrodnia przed Bogiem i ludźmi! Doradźcie, co robić? Och! O—o!
Bołdyrewy myśleli długo, nie wiedząc, co mają powiedzieć.
Wreszcie Bołdyrew rzekł:
— Nie wiemy, czy jest to teraz zbrodnią... Nowe prawa inaczej na rzeczy patrzą. Naradźcie się z komisarzem, sąsiadko!
Starucha pojechała do miasta na skargę.
Odprawiono ją z niczem.
Sędziowie szydzili z niej i śmiali się głośno:
— Hej, stara! Cóżeś myślała, że twój mąż nie ma oczu? Woli on młodą córkę od takiej starej szkapy! Nie widzimy w tem żadnej zbrodni. Są to stare przesądy głupie! Powracaj do domu i patrz, jak się miłują ojciec z córką. Cóż to, nie znasz Starego Testamentu? Opowiada on o takich wypadkach. Czemże twój stary gorszy jest od proroków tam jakichś. Jary on jeszcze i ochoczy! Kłaniaj mu się od nas, kobieto, i nie zawracaj nam głowy głupstwami. Wielka rzecz, że — córka! Baba jak każda inna...
Starucha surowo patrzyła na sędziów suchemi, złemi oczami i rzekła spokojnie:
— Popamiętacie mnie... Oj, popamiętacie, bezbożniki!
Tejże nocy spłonął drewniany dom sądu, podpalony nieznaną, mściwą ręką.
Winę zwalono na kilku kontr-rewolucjonistów, byłych urzędników i rozstrzelano ich, ponieważ kara istnieje na to, aby się znalazł zasługujący na nią.
Tymczasem Wasylisa powróciła na wieś.
W nocy, bez szmeru stąpając bosemi nogami, oblała naftą i podpaliła złożone w sieni łuczywo, wyszła z chaty, zaryglowała drzwi i wsunęła pod słomianą strzechę palącą się drzazgę. Dom spłonął jak stóg suchego siana, a w trzasku belek i w syczeniu ognia utonęły rozpaczliwe krzyki ginących ludzi, próżno szukających ratunku.
Wasylisa przez dwa dni błąkała się po wsi z zawiniątkiem, okrytem szalem.
Sąsiadki z podziwem patrzyły na kawałek drewna, otulonego szmatami.
Starucha potrząsała zawiniątkiem, całowała, przyciskając do piersi, i pieszczotliwym głosem nuciła:
— Aj, luli, aj, luli, śpij, wnuczku, śpij, sierotko! Doszedłszy do zamkniętej cerkwi, długo patrzyła na zieloną kopułę bez krzyża i nagle zaczęła podskakiwać i krzyczeć przeraźliwie:
— Hej—ha! Hej—ha! Czerwony ogień pożarł grzeszników; czerwony ogień pożarł sędziów. Hej—ha, puściłam dobre, gorące płomienie... Hej—ha!
Naczelnik milicji, posłyszawszy to, kazał odwieźć obłąkaną do miasta i doniósł władzom o przechwałkach staruchy.
Wasylisa z miasta nie powróciła.
— Rozstrzelali ją z pewnością? — szepnęła do męża pani Bołdyrewa, dowiedziawszy się o tem.
Mąż nic nie odpowiedział. Przeglądał przysłaną z miasta gazetę.
Nagle podniósł głowę i, spojrzawszy na żonę dziwnym wzrokiem, przeczytał:
— Proletarjat odrzuca od siebie starą moralność wrogich klas. Nie potrzebuje żadnej moralności. Żyje rozumem praktycznym, który stokrotnie wyższy jest i czystszy od sztucznej, obłudnej moralności burżuazji. My uzdrowimy, uszlachetnimy świat i, gdybym nie czuł wstrętu do burżuazyjnych, głupich słów, powiedziałbym, że proletarjat jest święty, mądry i bez grzechu!
Spojrzeli na siebie ze zgrozą, i bólem.
— Tak pisze towarzysz Leon Trockij... — szepnął Bołdyrew.
Westchnęli ciężko i opuścili głowy.
Przed oknami pod komendą nauczyciela maszerowali młodzi komuniści i darli się na całe gardło:
„Już od wschodu błyska świt —
Nowy my tworzymy świat
I nowy wykuwamy byt,
Jak dla równego brata brat...“