Lenin (Ossendowski, 1930)/Rozdział XXX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Lenin (Ossendowski, 1930)
Pochodzenie cykl Na przełomie
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1930
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXX.

Na kilku frontach szalała wojna domowa. Coraz to nowe większe i mniejsze armje powstawały przeciwko dyktatorom kremlińskim. Odcięci od całego świata blokującymi Rosję aljantami i podtrzymywanemi przez nich „białemi“ wojskami, komisarze, jak żeglarze na tonących okrętach, ciskali w przestrzeń swoje „S. O. S.“ Było to jednak nie rozpaczliwe wołanie o pomoc, lecz groźne ostrzeżenie, czynione „wszystkim, wszystkim“, całemu światu, że proletarjat czyha na stosowną chwilę, aby wywiesić na szczycie wieży Eiffla, na Westminsterze, na Kapitolu Waszyngtońskim, nad Wiedniem, Rzymem i Berlinem czerwoną flagę rewolucji.
Czerwoni żołnierze znęcali się nad schwytanymi do niewoli „białymi“ oficerami, wycinając im na ramionach szlify, a z bioder zdzierając pasy skóry, przypiekano nad ogniem, wydłubywano oczy; rąbano siekierami; polewano wodą na mrozie, zamieniając ludzi na słupy lodowe; topiono w przeręblach setki związanych sznurami „wrogów proletarjatu“.
„Biali“ płacili komunistom okrucieństwem za okrucieństwo. Komisarzom wyrzynano na piersiach pięciopromienne gwiazdy; odrąbywano uszy, nosy i dłonie; wędzono nad ogniskami; próbowano na jeńcach ostrza szabel kozackich; strzelano do nich, jak do żywych tarcz; powieszonymi „czerwonymi“ żołnierzami zdobiono drzewa przydrożne, aleje parków i ścieżki leśne.
Komuniści — chłopi z nad Wołgi, znalazłszy rannego oficera „białej“ armji, rozpruli mu brzuch i, wyciągnąwszy jelita przybili je gwoździem do słupa telegraficznego. Bijąc jeńca kijami i potrącając, zmusili go do biegania wokoło przy rykach śmiechu, aż upadł, wyciągnąwszy z siebie wnętrzności, któremi omotał słup.
Chłopi na Uralu, podtrzymujący „białych“ generałów, znęcali się nad komisarzami bardzo pomysłowo. Zdarłszy z nich ubranie, dokonali łatwej operacji wprowadzenia do kiszki odchodowej patronów z dynamitem i, zapaliwszy lont Bickforda, spowodowali wybuch żywego pocisku. W innem miejscu komuniści, idąc za przykładem uralskich włościan, nabijali jeńcom usta prochem, obwiązywali szmatami i drutami, poczem rozsadzali żywy granat wśród wybuchów ponurej wesołości i żartów.
Wojna domowa ogarnęła całą Rosję i stawała się coraz bardziej zaciekłą, okrutną i dziką.
Rosyjski człowiek w kraju swoim niczego i nikogo nie żałował i nie oszczędzał. Ludzi wszędzie było bez liku, niby karaluchów i pluskiew w brudnych, kurnych, cuchnących chatach; wsie oddawano na pastwę płomieni bez miłosierdzia, bo czyż nie obojętne było, że podpalono je, gdy i tak każdego roku pożary pochłaniały słomiane, nędzne wsie i drewniane, chaotycznie zbudowane miasta?
Wylękli, ograbiani przez „czerwonych“ i „białych“ mieszkańcy wiosek i miast codziennie spotykali innych władców i ciemiężców, śpiewając naprzemian to „Międzynarodówkę“, to „Boże, chroń cara“, tracąc pojęcie o prawie, moralności i człowieczeństwie.
Cudzoziemskie wojska nie miały powodu do litości dla Rosjan, bo albo pamiętały o zdradzie ich względem aljantów, albo o ciężkiej niewoli w głębi olbrzymiego kraju. Francuzi, Anglicy, Japończycy, Niemcy, Austrjacy, Madjarzy, Czesi, Polacy, Łotysze, rzygali kulami i pociskami swoich dział, dźgali bagnetami, wieszali i rozstrzeliwali tę „dzicz wschodnią“ tych „Tatarów obłąkanych i okrutnych“.
Rosja krwawiła straszliwie.
Z nią razem, o niczem już nie wiedząc, krwawił ten, który zamierzał wykuć dla niej lepszy świetlany byt.
Włodzimierz Lenin leżał w ciemnym pokoju bocznej oficyny Kremlu, przez długie miesiące walcząc ze śmiercią.
Fania Kapłan mierzyła dobrze. Zdawało się, że zamierzała zadać mękę dyktatorowi za mękę, którą udręczył naród.
Kula, zatrzymując się w kości pacierzowej, przebiła ważne sploty nerwowe. Lekarze, otaczający rannego, całą nadzieję pokładali w sile tego barczystego, krępego człowieka o kopulastej czaszce, mongolskich policzkach i oczach skośnych, teraz ciągle przysłoniętych sinemi powiekami.
Przytomność powracała choremu rzadko i na krótko.
Długie doby mijały w cierpieniach, malignie, krzykach obłędnych, przeraźliwych. Lenin miotał się, zgrzytał zębami i bredził całemi godzinami. Wygłaszał mowy, a lewa ręka o skurczonych palcach wykonywała ruchy, niby narzucała ogromne litery na olbrzymim papierze.
Były chwile, że leżał nieruchomy z rękami i stopami zimnemi, bezwładnemi.
— Paraliż? — pytali, spoglądając na siebie, lekarze.
Lecz ranny nagle podnosił rękę i znowu pisał na niewidzialnym papierze, mrucząc urywanym głosem:
— Życie... szczęście... Helena... wszystko dla rewolucji, towarzysze!...
Później szamotał się z dozorującymi go sanitarjuszami, usiłował podnieść ciężkie, nabrzmiałe powieki i krzyczał:
— Dzierżyński... Torquemada... żandarm Fedorenko — pies plugawy... wściekły... Pod mur z nimi!... Powiedz mi....Feliksie Edmundowiczu... czy Chińczycy zadusili ...Piotrusia ...Dora... Dora... ach, ach! Dora Frumkin... Gdzie Dora? Towarzysze... powiedźcie Plechanowowi, że... ciężko zabijać...
Jęczał długo, żałośnie, a z pod sinych powiek toczyła się łza i nieruchomiała nagle, jakgdyby zamarzała na wystającym policzku, kościstym, żółtą obciągniętym skórą.
Zgrzytał zębami i poruszał blademi, wydętemi wargami, szepcąc niewyraźnie:
— Socjalizm, wszechludzka równość... furda!... mrzonki!... Najpierw precz z wolnością... to nie dla proletarjatu... później teror... taki, żeby Iwan Groźny... w grobie się wzdrygnął ..i tak przez pół wieku, może, przez stulecie całe... Wtedy... zrodzi się jedyna cnota... jedyna ostoja socjalizmu... ofiarność... Lękiem wyzwolić ciała... przekształcić dusze... Nie gniewaj się, nie patrz surowo, Heleno!... Taki nakaz... straszny... To nie ja!...
Znowu zapadał w bezwład. Myśli, błąkające się w mózgu, odlatywały w mrok: czuł, że stacza się w otchłań bez dna... wiruje wśród odłamków światów, poszarpanych ciał ludzkich, porwany przez prąd potężny...
Rzęził, wyrzucając obłędne słowa, bez związku i znaczenia, słabnął, pogrążając się w milczenie, nieruchomy, prawie nieżywy. Wtedy pochylali się nad nim lekarze, dotykali pulsu, nadsłuchiwali, czy bije jeszcze serce Lenina — serce nikomu nieznane, tajemnicze, jak Rosja, — porywcza i obojętna, zbrodnicza i święta, mroczna i jasna, nienawidząca i miłująca, pochylająca głowę, jak skrzydlaty serafin Boży, i zuchwale podnosząca groźne oblicze Lucyfera; jęcząca, jak sierota na skrzyżowaniu dróg rozstajnych, i przerażająca dzikim świstem i okrzykiem Stieńki Razina, watażki okrutnego; płacząca krwawemi łzami Chrystusa i we krwi braci nurzająca się, jak najeźdźca tatarski.
Tak myślał oddany dyktatorowi, uwielbiający go doktór Kramer, trwogą o życie przyjaciela zgnębiony i przerażony.
Lecz serce jeszcze biło słabem, ledwie uchwytnem tętnem.
Dopiero po trzech tygodniach rozwarły się czarne oczy skośne i ze zdziwieniem oglądały pokój półciemny, majaczące w mroku stroskane, niespokojne twarze Nadziei Konstantynówny i doktorów.
Zaczął mówić słabym głosem.
Wypytywał o wypadki i znowu zapadał w sen, czy omdlenie.
Teraz jednak przytomność coraz częściej powracała. Tylko chwilami drętwiały mu prawa ręka i noga, nie mógł uczynić żadnego ruchu, ani słowa przemówić.
Czasami chciał powiedzieć coś, zapytać, lecz język odmawiał mu posłuszeństwa, bełkotał, wydając urywane mruczenie i bluzgając śliną.
— Objaw paralityczny... — szeptali lekarze.
Lenin zwalczał jednak te ataki. Zaczynał mówić i znów poruszał się swobodnie.
Nadzieja Konstantynówna spostrzegła, że chory coraz częściej krzywi się, marszcząc czoło, i oczy mruży.
Pochyliła się nad nim i spytała:
— Może, chcesz czego? Powiedz mi!
Uczynił znak, aby się niżej nachyliła, i szepnął:
— Mózg mój zaczął pracować... Muszę pomyśleć nad różnemi sprawami... Chciałbym pozostać sam...
Krupskaja była ucieszona. Lenin niezawodnie powracał do zdrowia, bo pożądał samotności, podczas której tak potężnie pracowała myśl jego. Porozumiała się z lekarzami i ranny pozostał sam w półciemnym pokoju.
Leżał z otwartemi oczami, patrząc w sufit.
Pozostawał długo bez ruchu, wreszcie zmarszczył czoło i szepnął:
— Marja Ebner Eschenbach... Tak, niezawodnie — Eschenbach!... Jak to? „Cierpienie — wielki mistrz. Ono podnosi dusze ludzi“ ...Hm, hm! Alfred de Vigny napisał kiedyś coś podobnego: „Możliwe, że cierpienie jest niczem innem, jak prowadzeniem najbardziej treściwego życia...“
Umilknął i tarł czoło. Po chwili mruknął w zamyśleniu:
— Kto powiedział, że „dla ulepszenia“ gatunku człowieka pożyteczne są okrucieństwo, gwałt, niedola, niebezpieczeństwo, wstrząsy duchowe, zagłębienie się we własnem „ja“ ...potrzebne jest wszystko złe, straszne, tyraniczne, zwierzęce i podstępne także, jak i wszystko, przeciwne temu? Kto to powiedział? Ach — tak! Nietzsche! Dotychczas wszystko w porządku! ...Cierpienie i okrucieństwo... Cierpienie zrodziło okrucieństwo, okrucieństwo rodzi cierpienie... Wkońcu — świetlana meta — lepszy gatunek „człowieka“ ...wyższa forma jego bytu ...Dla tego żadna ofiara nie jest zbyteczna! Żadna... A Helena? Złotowłosa Helena w żałobnym welonie? ...Niebieskie oczy ...usta wykrzywione, krzyczące!...
Jęknął i przymknął oczy.
— A jeżeli całe okrucieństwo i cierpienie zakończą się powrotem do dawnego życia? Poco tyle ofiar, tyle łez, krwi, jęków? Poco zginęła Helena i Dora — piękna, naga Sulamit, kochanka Salomonowa, i Zofja Wołodzimirowa, i mały Piotruś, i ten blady Sielaninow, który odnalazł mnie aż w Tatrach?... Poco?
Myśli biegły wartko, jedna po drugiej, niby ktoś bardzo szybki i wprawny nizał perły na sznurek gładki i śliski.
Lenin szeptał i słuchał sam siebie.
— Nie jestem pewny... Więc eksperyment? Próba? Szalona, okrutna próba? Cha-cha! Nikt na nią się nie ważył: ani francuscy przywódcy komuny, ani Blanqui i Bakunin, ani Marks i Liebknecht... Oni — marzyli... Ja — zrobiłem. Ja? Po wsiach wierzą, że jestem Antychrystem... Antychrystem...
Umilknął i zwarł szczęki rozpaczliwym ruchem.
Podnosząc oczy, mówić zaczął prawie głośno:
— Nie wierzę, żebyś istniał i rządził światem, Ty — Bóg! Jeśli przebywasz w tajemniczej krainie, daj znak, objaw swoją wolę, chociażby gniew swój! Oto ja — Antychryst bluźnię przeciwko Tobie; przekleństwa i ohydne szyderstwa ciskam w oblicze Twoje! Pokaraj mnie, lub daj dowód, że istniejesz! Daj! Zaklinam Ciebie!
Długo czekał, nadsłuchiwał, pałającemi oczami wodząc po suficie i ścianach.
— Nakreśl na murze ogniste: „Mane, Tekel, Fares“! Błagam! Zaklinam!
Cisza niezmącona panowała w pokoju.
Lenin słyszał tylko tętnienie krwi w skroniach i swój syczący oddech.
— Milczysz? — rzekł, zaciskając pięść. — Nie jestem więc Antychrystem, ale, może, i Ty nie istniejesz? Jesteś prastarą, zgrzybiałą legendą, ruinami dawnej świątyni, w której straszy?... A gdybym był zwykłym śmiertelnikiem i zawołał na cały świat: „Pogardzam Tobą, bo...“
Wbiegli lekarze.
Lenin bełkotał słowa, roztargane na strzępy, pogmatwane; pianę miał na wargach; leżał zwieszony z łóżka, bezwładny, zimny.
Znowu mijały tygodnie walki ze śmiercią.
W krótkich chwilach przytomności Lenin z przerażeniem patrzył w prawy kąt pokoju, gdzie pozostały mosiężne haki od wiszących tu niegdyś obrazów świętych i szeroka smuga, zakopcona dymem lampki olejnej.
Coś szeptał. Lekarze starali się zrozumieć dźwięki, uporczywie powtarzane przez chorego, lecz były to słowa, nie mające żadnego znaczenia i takie dziwne w ustach Włodzimierza Lenina.
Drżąc i ukradkiem, bojaźliwie patrząc w kąt, powtarzał:
— Zjawa... zjawa... zjawa...
Niezawodnie gorączka zatruwała mózg, ukryty we wspaniałem czole, jak kopuła, podnoszącem się nad przenikliwemi, gorejącemi oczami. Bredził w malignie. Co chwila tracił przytomność.
W nocy, gdy pielęgniarka i Nadzieja Konstantynówna zasypiały, Lenin otwierał oczy i czekał, szczękając zębami i ciężko dysząc.
Sunęły przed nim lekkie mgły, niby nici przejrzyste, niby żałobny welon Heleny Remizowej...
Przychodziła, blada, z twarzą wykrzywioną, z oczami, w których miotały się przerażenie i rozpacz, stawała nawprost wezgłowia i wyciągała czerwony skrawek papieru, z palącem się na nim słowem: „Śmierć“! Stała długo, głową potrząsała i groziła leżącemu, lub przeklinała, podnosząc ręce...
Odchodziła powolnie, a za nią sunęła naga postać Dory, okrytej falą czarnych włosów, zbliżała się do łoża, pochylała się nad nim i roniła na pierś Lenina krwawe łzy...
W powietrzu drgała i tłukła się po kątach jękliwa, żałosna nuta:
— O — o — o — oj! O — o — o — oj!
— Czy to burłaki ciągną krypę ciężką i jęczą pod chylącym ich ku ziemi, tnącym barki sznurem mokrym? — miota się myśl dręcząca, chwiejna, usiłująca omamić, oszukać.
Z mgły zwisającej czołga się na kolanach, siwa, groźna Mina Frumkin, skarży się, szlocha bez łez i wśród zawodzeń i jęków ciska krótkie hebrajskie przekleństwo, ciężkie, jak głaz.
Za nią kroczy wysoki, blady, o oczach płomiennych Sielaninow... a tuż — tuż za nim car bez głowy... caryca, wyrywająca sobie bagnet, wbity w brzuch; ...carewicz z twarzą krwią zalaną; ...cały korowód miotających się, straszliwych zjaw... Skamlanie... szczęk zębów... syk urywanego oddechu... szamotanie się... westchnienia.
Nie! to jego zęby wydają zgrzyt ostry, jego gardło skamla, jęczy, jego pierś z sykiem dysze... to on, Włodzimierz Lenin chce się porwać z łóżka i słabnącemi ramionami, w oplocie bandaży, walczy z Nadzieją Konstantynówną, sanitarjuszką i dyżurnym lekarzem.
— Och! — wzdycha z ulgą i zapada w sen głuchy i ślepy.
Nad ranem budzi się chory i znowu myśli.
Mętny świt sączy się przez szpary firanek; zjawy, spłoszone zalatującemi tu odgłosami z placu i korytarzy, nie przychodzą. Zaczaiły się gdzieś po kątach i czyhają, lecz wyjrzeć ze skrytek swoich nie śmią... przeklęte duchy nocne, mamidła dręczące!...
Po południu kazał przyprowadzić do siebie agenta „czeki“ Apanasewicza i pozostał z nim sam na sam.
Patrzy w skośne oczy dyktatora nieznany Leninowi człowiek, jakiś dziwny, tajemniczy, jak wąż. Nie wiadomo, czy tylko spogląda nieruchomym wzrokiem, czy mierzy przestrzeń dla skoku.
Lenin szepce, ledwie poruszając ustami:
— Zjawy... umęczonych przychodzą do mnie... grożą, przeklinają... To nie ja zabiłem! To — Dzierżyński!... Nienawidzę go!... Torquemada... oprawca... szaleniec krwawy! Zabij go! Zabij go!
Chce wyciągnąć rękę do stojącego przed nim człowieka. Nie może. Zimne ręce ciężą mu, niby ołowiem nalane... Wargi zaczynają latać, język sztywnieje, występuje piana na usta i spływa na brodę, szyję i pierś...
— Za... tow... bra... Hel... złot... — szeleszczą bezładnie i rozpryskują się jęki, pomruki, bełkot...
Lekarz odsyła agenta. Apanasewicz odchodzi, kiwając głową i szepcąc służalczo:
— Ciężko chory! Taki cios... wódz narodu... jedyny... niezastąpiony...
Znowu pełzły jednostajne, długie dni gorączki i zrywającego się na krótko szału, wlokły się nieskończone, ciężkie godziny omdlenia, nieprzytomnych szeptów, niewypowiedzianych skarg beznadziejnych, jęków głuchych, krzyków chrapliwych.
Miotał się Lenin i walczył z niewidzialnemi postaciami, które tłoczyły się koło jego łoża, zaglądały mu pod powieki, płakały krwawo nad nim, zawodziły ponuro, syczały, jak żmije...
Nie wiedział, że wybuchnęła przepowiadana przez niego w licznych mowach i artykułach rewolucja w Kilonji i lotem błyskawicy przemknęła po całej Germanji, zmuszając Hohenzollernów do abdykacji, a armję niemiecką — do cofnięcia się poza Ren i do zawieszenia broni; nie przeczuwał, że już rozprysło się na części dumne imperjum Habsburgów i, że we wszystkich krajach wśród chaosu wypadków, sporów i zawieruchy rewolucyjnej podnosił głowę głoszony z Kremlu komunizm. Już przemawiał śmiało ustami Liebknechta i Róży Luksemburg w Berlinie; już nawoływali do dyktatury proletarjatu Leon Jogiches — Tyszka — w Monachjum, Bela Kuhn — w Budapeszcie, Majsza i Miller w Pradze, lecz głosów ich nie słyszał twórca i prorok komunizmu wojującego. Borykał się ze śmiercią.
W rzadkie chwile przytomności, bał się pozostać sam, a w nocy, widząc, że pielęgniarkę zmorzył sen, budził ją i błagalnie patrzał na nią, mówiąc tylko oczami, pełnemi gorących, niespokojnych błysków:
— Boję się... nie śpijcie, towarzyszko!
Wracając znagła do świadomości, a nie mogąc wydać głosu i nawet poruszyć ręką, drżał i z lękiem bezmiernym oczekiwał dręczących go zjaw.
Przychodziły do niego i stawały z obydwóch stron łoża.
Inne widma, wyzierające zewsząd, trzęsąc się od złośliwego śmiechu, mknęły chyłkiem, znikając bez śladu w otchłani pustki bez kresu, zaczynającej się tuż przed źrenicami jego i uchodzącej w dal kosmosu.
Były to straszne zwidy, najstraszniejsze i najokrutniejsze.
Brat Aleksander, czerwono-siny, z wywalonym językiem obrzękłym i czarnym, ze stryczkiem, zaciskającym mu szyję, majaczył przed nim, jakgdyby kołysząc się na sznurze szubienicy i rzucał słowa niewyraźne, ciężkie i niemiłosierne. Rzęził, z wysiłkiem ruszając opuchniętemi wargami i długim, sztywnym językiem:
— Ginęliśmy na szubienicach... w lochach Schlüsselburga, w kopalniach Sybiru... Pestel, Kachowskij, Rylejew, Bestużew... Żelabow... Chałturin... Perowskaja... Kibalczycz... ja — brat twój... i setki... tysiące męczenników — umieraliśmy z radosną, dumną myślą, że torujemy narodowi naszemu drogę do szczęścia... Lecz oto przyszedłeś ty... w proch, w nicość obróciłeś ofiarę naszą... zabiłeś w nas radość i spokój... Przygotowaliśmy drogę dla ciebie... zdrajcy... oprawcy... tyrana... Przeklęty bądź na wieki wieków!... Przeklęty!...
Odzywała się głosem groźnym w swej boleści druga postać, stojąca przy łożu... Siwa głowa trzęsła się, głęboko zapadłe oczy błyskały ponuro... podnosiła się wysoko dłoń o palcach skrzywionych jak szpony.
— Znowu Mina Frumkin, stara żydówka... — tłucze się pod czaszką myśl i szybuje, jak nietoperz, błyskawicznie, bez szmeru.
Lecz zjawa szeptać zaczyna gorąco i gniewnie:
— Nie oszukasz siebie! — Próżno!... Musisz poznać mnie... Jam matka twoja!... Uczyłam ciebie miłości dla ludu uciemiężonego... pobudzałam do rzucenia mu promienia światła... krzewiłam wiarę w potęgę najwyższą, która jest wszystkiem i poza którą — nie masz nic... Przelałeś morze krwi... rozpętałeś dzikie żądze ciemnego ludu... na zbrodnie posłałeś go... na Boga rękę zbrodniczą podniosłeś... Szalony, nie wiesz, że przesądzone są drogi życia ludzi i ludów! Nic nie uczynisz poza tem!... Każden wysiłek dumny zginie w głębinie wieków, jak ziarnko piasku na pustyni... Zostanie po nim wspomnienie czarne i imię twoje znienawidzone, przeklinane przez pokolenia, aż staniesz się marą obłędną i utoniesz w niepamięci po wieki wieków... Przeklęty bądź!...
Zbierał całą wolę, wszystkie siły, słabą, zdrętwiałą ręką zrzucał ze stolika flaszki i szklanki, budził dozorujących go ludzi i syczał:
— Nie śpijcie!... Nie śpijcie!... Oni mnie zamordują... Brat... Matka... Helena... Dora... Sielaninow... wszyscy, wszyscy czyhają na mnie!... Nie śpijcie!... Błagam... rozkazuję!...
Powoli, słabnąc, przeminęła gorączka a z nią razem odeszły majaki nocne, zjawy okrutne, nielitościwe.
Lenin już siadywał na łóżku i przeglądał dzienniki.
Dowiedział się o wszystkiem.
Wojna skończona! Rewolucja hula po świecie! Komunizm wzmaga się i potężnieje. Jego mózg — dzielna Róża Luxemburg, serce jego płomienne — Karol Liebknecht i ręka żelazna — Leon Jogiches działają, rozbijając szeregi ugodowców socjalistycznych i ciosy zadając przerażonym imperjalistom!
Cóż wobec tych radosnych wypadków znaczyły wysiłki Anglji i Francji, aby zwolnionym, niepotrzebnym na froncie materjałem wojennym wzmocnić siły kontrrewolucji w Rosji? Proletarjat w Europie powstanie i zwycięży, a wtedy...
— Precz głupie, bezsilne zjawy — wytwory mózgu, trawionego gorączką! — myślał Lenin. — Jakże nędznie brzmią głosy wasze, jakże bezsilne i jałowe są groźby i śmieszne — przekleństwa, strachy na małe dzieci nierozumne!
O wszystkiem teraz zapomniał Lenin; porwały go całkowicie wypadki. Żył w nich i dla nich. Zwoływał komisarzy — kolegów, doradzał, pouczał, wahających się przekonywał, do nowych czynów popychał, pisał dla nich mowy, projektował wiece, kongresy, kierował wszystkiem.
Widział i rozumiał, że praca kipiała. Był przekonany, że powodzenie „białych“ armij powinno się skończyć prędko, bo już zdarzały się w nich wypadki zdrady, zamieszek i rozkładu. Już tu i ówdzie kontr-rewolucyjni generałowie przebąkiwali nieopatrznie o powrocie do dawnego ustroju monarchicznego, przerażając i podnosząc przeciwko sobie włościan, robotników, żołnierzy i zwiększając tarcia pomiędzy różnemi rządami dzielnicowemi, istniejącemi w Rosji.
Śmiał się cicho Lenin, oczy mrużył i ręce zacierał.
Wkrótce chodzić zaczął, jeszcze niepewnie, chwiejnie, potykając się co chwila i przystając, aby odetchnąć, nabrać sił, ledwie tlejących w jego barczystem ciele.
Przybywały delegacje nieraz z dalekich miejscowości, aby ujrzeć na własne oczy dyktatora, przekonać się, że żyje, że jest gotów do walki, do obrony wspaniałych zdobyczy rewolucji.
Odwiedzały go grupy robotników, ukradkiem przed „białymi“ przedzierających się z południa, z kopalni węgla i żelaza, z fabryk metalurgicznych na Uralu, z warsztatów tkackich, położonych w obwodzie moskiewskim; przychodzili poważni, zaniepokojeni i skupieni chłopi z bliskich i dalekich wsi.
Ze wszystkimi rozmawiał Lenin, przyjaźnie, jak równy z równymi, rozumiejąc każdą myśl i najmniejszy odruch duszy, wypytując uważnie, zadając niespodziewane pytania, wyjaśniające to, czego nie dopowiadali, lub nie chcieli wyznać delegaci.
Robotnicy utyskiwali na wyczerpujące prace przymusowe, złe odżywianie, brak potrzebnych instrumentów i surowe kary.
— Nawet dawniej tego nie było! — oburzonym głosem skarżył się przed Leninem stary robotnik. — Pracowaliśmy dziesięć godzin, jedliśmy dosyta, mogliśmy kupować, co się zechciało, za złe obejście awantury robiliśmy, strajki, bunty. A teraz? Mamy tylko stęchły chleb z plewami, suchą rybę śmierdzącą; towarów żadnych; żony nasze i my sami chodzimy, jak żebracy, dzieci też nic nie mają; napół nagie, bose nie mogą z domu wyjść, ani do szkoły, ani na zabawę... Pracujemy po 12 godzin, nie licząc dodatkowej roboty, dobroczynnej, na rzecz państwa w dni świąteczne?! Jeżeli policzyć, to po 14 godzin wypadnie!... Jeżeli nie wyjść w swoim czasie — bez chleba zostawiają nas komisarze, do sądu ciągną, a, jak się powtórzy, to i pod mur stawiają...
Lenin słuchał i oczy mrużył, myśląc:
— Można tak rządzić, póki szaleje wojna... A co będzie, gdy się skończy? Jak damy sobie radę?
Robotnikom odpowiadał z dobrotliwym uśmiechem:
— Trudno, towarzysze! Wasze państwo, wasz rząd... Musicie zwyciężyć kontrrewolucję, wtedy inaczej będzie... Wkrótce połączymy się z zachodnimi towarzyszami. Wszystkiego będziecie mieć w bród, gdy zajrzymy do kieszeni europejskich burżujów! Bogactw nazbierali oni dla was niewyczerpane zasoby! Cierpliwości! Tymczasem — wszystko dla zwycięstwa proletarjatu! Nie uskarżajcie się, nie zniechęcajcie, pracujcie ze wszystkich sił, bo koniec już blisko! Wierzcie mnie!
Odchodzili z przebłyskami nadziei w sercach, zachwyceni prostotą, szczerością i zrozumieniem ich krzywdy przez „swego Iljicza“.
Lenin po ich odejściu notował sobie nazwiska delegatów, a sekretarz wyprawiał do prezesów Rad i „czeki“ listy poufne, aby zwrócono na niezadowolonych robotników baczną uwagę i stanowczo przecięto rosnące protesty.
Chłopi głuchemi głosami zanosili skargi „ziemi“.
— Nie możemy ścierpieć rozpanoszonej „biedoty“, tych nicponiów, marnujących ziemię, krzywdzących prawdziwych ziemiorobów! Nie poznajemy wsi; nieprawość wszelka, ohyda miejska trapi nas! To — nieporządek! Tak nie wolno z chłopami postępować! My pocimy się, karki gniemy, ręce, nogi zbijamy sobie przy pracy, a tu przyjeżdżają łobuzy w skórzanych kurtkach i wszystko zabierają! Pocóż pracujemy wtedy?! To nie podług prawa! Nie! Dać — damy, ino tyle, ile możemy, po sprawiedliwości. Patrz sam, Włodzimierzu Iljiczu, co się dzieje! Wieśniacy w Tambowskiej guberni zaczęli pracować tylko tyle, ile dla rodziny wystarczy! Gdzie tam! Przyjechali komisarze, nabrali zakładników i zagrozili, że rozstrzelają ich, jeżeli chłopi nie będą uprawiali całej roli. Myślała „ziemia“, że to pogróżka dla strachu, a oni pięciu-dziesięciu chłopów postawili pod mur, no, i skończyli z nimi! Tak z nami nie igrajcie, bo to się musi skończyć źle! My dawno wzięlibyśmy się za karabiny i siekiery, ino wojna nam zbrzydła, a tej posoki mamy po same gardło! Cierpimy jeszcze, ale na wszystko przychodzi koniec, Iljiczu! Na wszystko! Powiedz swoim komisarzom, aby po sprawiedliwości rządzili, łobuzów, hołotę zabrali od nas, bo my ich wyrżniemy, jak chwasty na polu...
Lenin zamienił się w słuch, kiwał głową, wyrażał współczucie, obiecywał upomnieć komisarzy, aby nie krzywdzili „ziemi“.
W duchu myślał:
— Aha! Wylazł burżuj... Potężny, o miljonie głów... uparty, cierpliwy nieskończenie, ale i groźny, jak potwór apokaliptyczny!
Nie odważał się przed nim na pogróżki i nie donosił władzom o śmiałych słowach i buntowniczych myślach włościan. Chciał, żeby mu wierzyli i byli pełni zaufania dla niego — takiego prostego w mowie, o chytrych oczach chłopskich i wesołej twarzy człowieka, który jakgdyby wczoraj odszedł od pługa, rozumie wszystkie potrzeby, biedy i krzywdy „ziemi“.
Pewnego dnia z delegacją włościan z nad Wołgi przybył siwy, bezbarwny człeczyna, jakoś dziwnie ubrany, patrzący na Lenina zagadkowemi oczami, łagodnemi i przebiegłemi.
— Pewno jakiś sekciarz — pomyślał dyktator.
Chłopi zanosili zwykłe skargi. Ucisk, grabież, bezprawie, komisarze... słowa te powtarzali bez końca, ciągle powracając do nich.
Mały człeczyna, słuchając utyskiwań wieśniaków, uśmiechał się chytrze i szeptał:
— Próżność wszystko!... Dobrze jest i sprawiedliwie się dzieje. Ułoży się wszystko, sąsiedzi! Nie smućcie, nie siejcie troski w sercu Włodzimierza Iljicza... Niech rychło do zdrowia powraca!... Przed nim jeszcze wielka praca... nie skończona... wielka, oj, wielka!
Gdy delegacja żegnała Lenina i opuszczała jego pokój, siwy człeczyna podszedł do dyktatora i szepnął, ostro patrząc na niego:
— Pozwól mi, Włodzimierzu Iljiczu, pozostać i na osobności powiedzieć ci to, z czem tu przyszedłem.
— Zostańcie, towarzyszu! — zgodził się natychmiast Lenin, dla chłopów wyrozumiały, nigdy niezapominający o „potworze, posiadającym miljon głów“, których ściąć nie mogłyby wszystkie „czeki“ państwa proletarjatu.
Pozostali sam na sam.
Chytry uśmiech nagle zniknął z twarzy gościa. Wyprostował się i uroczystym głosem rzekł:
— Dawno nie widzieliśmy się, Włodzimierzu Iljiczu!
Lenin spojrzał na niego pytająco.
— Dawno! — ciągnął człeczyna. — Raz tylko spotkaliśmy się... w Kokuszkino nad Wołgą... Herbatę u was piłem... Rodzice twoi zaprosili... Uczciwi ludzie byli, dobrzy...
— Ach! — zawołał Lenin i klasnął w dłonie. — Już wiem! Mały, chudy popik, przybyły na pogrzeb dziewczyny wiejskiej...
— Tak, tak! Ojciec Wissarjon Czerniawin... — kiwnął głową gość. — Brata waszego znałem... świeć, Boże, nad jego duszą...
— Co robicie teraz? — spytał Lenin, marszcząc brwi.
Czerniawin uśmiechnął się:
— Na stare lata zmuszony byłem do roli się zabrać, bo popów nie macie w czci.
Zaśmiał się cicho i tajemniczo.
Milczeli długo, mierząc się wzrokiem, przełapując każdy błysk oczu, każdą rodzącą się myśl.
Pierwszy odezwał się pop:
— Przyszedłem wyrazić wam wdzięczność, Włodzimierzu Iljiczu! Wdzięczność ze szczerego serca, znającego miłość i noszącego w sobie zrozumienie głębokie.
To powiedziawszy, nagłym ruchem uklęknął i pochylił się nisko, czołem dotykając podłogi.
— Wdzięczność dla mnie? — wybuchnął śmiechem Lenin. — My waszych biskupów, popów i mnichów — darmozjadów przetrzebiliśmy i na cztery wiatry rozpędziliśmy. Cha! Cha! Koniec z tem! Amen! Wstańcie z kolan, jam nie ikona...!
Wissarjon Czerniawin wstał, uśmiechnął się chytrze i szepnął:
— Oj, nie koniec! Oj, nie koniec! Początek dopiero... Za to właśnie wdzięczność chciałem ci złożyć, pokłon do samej ziemi... — szepnął.
— Bredzisz, przyjacielu! — machnął ręką Lenin.
— Myślisz, że zabiłeś wiarę? — począł szeptać pop. — E-e, nie! Zburzyłeś kościół grecki, który był, niby płaz, po ziemi pełzający, nie mający skrzydeł orlich, aby się wzbić do górnego lotu. Tak, jak mówi nasz Maksym Gorkij: „Zrodzony, aby się czołgać, — szybować nie może!“ Ty zrozumiałeś pohańbienie i poniżenie wiary prawdziwej i zmusiłeś ją do życia od początku: od apostołów Chrystusowych, od zebrań tajemnych, męczeństwa i świeczników pierwszych chrześcijan! Wyzwoliłeś wiarę gorącą, niezłomną z więzów kościoła służalczego. Za to wdzięczność ci przynoszę od siebie i trzódki swej wiernej!
Lenin zbladł i próżno silił się wyrzec coś ustami drżącemi.
Pop, nie spostrzegając wzruszenia jego, mówił dalej:
— Myślisz, że chłopa przerobiłeś na tych, co w stadzie chodzą pokorni, jako niemowy od urodzenia? E-e, nie! Oni zrozumieli wszystko, wszystko! Wiedzą, jak trawa rośnie, słyszą, co rzeka szemrze! Porozumiewają się teraz rozważnie, ostrożnie, podejrzliwie, bez pośpiechu siły skupiają... Przemówią naraz wszyscy, a będzie to pomruk, który posłyszy cały świat! Zmuszą oni, aby pochylili przed nimi głowy buntem ogarnięci, nic nie miłujący robotnicy i komisarze, ludzie obcy z krwi lub ducha! Chłopi ciemni, których ty oświeciłeś, do życia powołałeś, dłonią twardą, spracowaną ujmą życie ojczyzny i poprowadzą bez wahań. Za to wdzięczność ci przynoszę, Włodzimierzu Iljiczu, od siebie — sługi Bożego, od „ziemi“ i od duszy umęczonego za lud brata twego, Aleksandra Uljanowa. Przyjmij go, wszechmogący, miłosierny Boże, do przybytku świętych Twoich!
Lenin, robiąc straszliwy wysiłek, wstał i oparł się o stół rękami. Oczy miał szeroko rozwarte, a w nich miotał się strach dziki, obłędny.
Stary pop oczy wzniósł do góry i szepnął z przejęciem namiętnem:
— Umieramy prześladowani, ścigani, umęczeni! Ach! Dobrze, szlachetnie i słodko dla surowej prawdy podlegać nienawiści bezwstydnych despotów, tyranizujących wolność w imię wolności, katujących duszę, aby poznała mądrość przedwieczną!
— Precz! — krzyknął Lenin i zatoczył się, jak pijany.
— Precz! — powtórzył chrapliwie i nagle, zgrzytnąwszy zębami, upadł na fotel w drgawkach.
Coś zadzwoniło przeciągle, syknęło, pękło... Cały świat zawirował, w szalonej spirali mknąc w otchłań wzburzoną, skotłowaną, gdzie snuły się czarne tumany i pełzły, niby blade węże, mgławice majaczące, kreślące w mroku zawiłe, tajemne zygzaki...
Mały, siwy człeczyna wyślizgnął się z pokoju i, ujrzawszy pielęgniarkę, rzekł do niej łagodnie:
— Idźcie do niego, siostro, snadź nie całkiem zdrów jeszcze nasz Włodzimierz Iljicz...
Wyszedł spokojny, uśmiechnięty.
Ciężki i długi atak ponownie pozbawił Lenina przytomności i sił.
Uporawszy się z nim, długo pozostawał w zadumie, nie spostrzegając nikogo i nie odpowiadając na pytania obecnych.
Jedna i ta sama, nieodstępna myśl świdrowała, dręczyła mózg jego:
— Czyżby wysiłek mój poto był, aby doprowadzić lud do przeciwnego bieguna? Byłoby to szyderstwem losu... przekleństwem najstraszniejszem... Jakżeż ciężkie zwątpienia rzucił do duszy mojej ten pop szalony! Nie! Nigdy!
Zadzwonił trzy razy, gwałtownie, niecierpliwie.
Wbiegł sekretarz.
— Piszcie, towarzyszu! — gorączkowym, chrapliwym głosem zawołał Lenin. — W Moskwie przebywa pop Wissarjon Czerniawin. Schwytać i rozstrzelać... dziś jeszcze!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.