Lisowczycy/Rozdział XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lisowczycy |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W Witebsku po wszystkich kątach szeptano i plotkowano o powrocie pana Karola Lisa z postrzelonym synem — lisowczykiem.
Jedni żałowali poważanych w całej okolicy Lisów, jako że gościnni byli, na sejmikach stateczni, a i rodu starego, zacnego, o którego przewagach za dawnych czasów kroniki pisały.
Drudzy głowami kiwali i mruczeli:
— Kara to Boża za nieprawości swawolnego wojska, w którym młody Lis służył, a inni Lisowie też, bo powrócili z łupami znacznemi.
Niektórzy bronili jednak Lisów, mówiąc na to:
— Sporo Lisów, Ossendowskich, Korsaków i innych poszło za Lisowskim na Ruś, protekcją swoją sprawę królewicza popierając. Ale po powrocie do kraju, na wojnę w Cesarstwie już się nie zaciągnęli, oprócz łęczyckiego Andrzeja Lisa — druha hetmana ich — Rogawskiego, i ninie po koronnych chorągwiach służą, pod hetmanów buławą. Młody Marcin wszakże dopiero z niewoli moskiewskiej przyszedł i swawoli lisowczyków, gwałtów i rabunków nie jest winien!
W obszernym zaś domu Lisów cisza panowała, trwogi i smutku pełna.
Służba na palcach chodziła; nikt głośniejszego słowa nie wyrzekł; kapelan codziennie nabożeństwo odprawiał.
Pan Karol, sędziwy pan Ksawery i bezręki pan Ignacy krążyli po domu, posępni i niemal zrozpaczeni. Po kilka razy dziennie mknęła kolasa po imć Ferdynanda Klotza, nader uczonego medyka, który samego kanclerza, Lwa Sapiehę od dychawicy, a starostę orszańskiego Aleksandra Sapiehę i wojewodzica witebskiego — Paca od ran leczył skutecznie.
Pędzili, co koń wyskoczy, pacholikowie do Rygi, skąd sprowadzono innych lekarzy znamienitych. — Niemców rodowitych, a uczonych mocno.
Zjeżdżali do domu Lisów medycy i radzili nad chorym Marcinem.
Już rok blisko minął od dnia, gdy zdradliwa kula najmity przeszyła pierś rycerza.
Długo nie goiła się rana, ropiła, krwią ociekała, a była, jako brama rozwarta, przez którą siła i życie z potężnego ciała uchodziły.
Nie czuł oddawna Marcin zatrutej strzały wogulskiej, ino na bliznę, po niej pozostałą, nieraz spoglądał z uśmiechem, wspominając o przygodach i bojach na dalekim, mroźnym Sybirze, gdzie, jak się od innych Lisów dowiedział, sam bez pomocy ostawion był.
Lecz, snadź, ręką polską wypuszczona kula jadowitsza była, bo oto nie goiła się rana i, jak rdza szlachetny bułat źre, tak toczyła ona junaka.
Wkońcu zagoiła się wszakże. Przyszły jednak potem inne, straszniejsze przypadłości...
Marcin Lis leżał bezwładny i nie mógł z łoża boleści się podnieść, bo nogi miał nieruchome, zimne, nie swoje.
W półciemnej izbie, gdzie chory junak przebywał, cicho było, jak w grobie. Rycerz leżał spokojny, nie uskarżał się i nie złorzeczył nikomu.
Spowiadał się codziennie, bo czuł, że śmierć stoi nad wezgłowiem jego łoża, a chciał, jako chrześcijanin na sąd Boży stanąć.
Pani Barbara, wychudła, zsiniała i zrozpaczona, ręce łamiąc, do syna nieraz przypadała i szeptała gorąco:
— Zacóż Bóg nas tak straszliwie nawiedził?
Marcin wtedy surowo patrzył na matkę i mówił cicho:
— Snać na wojnie ubiłem kogoś, kto Bogu miłym był. Za to... owa kara ciężka i Boże pomstowanie...
Słysząc te słowa, do klęczącej przy synu pani Barbary zbliżała się młoda niewiasta o słodkiem obliczu, podnosiła, pocieszała staruszkę łagodnemi słowy, a później pochylała się nad chorym i mówiła poważnym, natchnionym głosem:
— Miłościw jest Pan na wysokości i drogami nieznanemi prowadzi nas do szczęśliwości. Zaiste powiadam wam, iżem żadnej łzy nie uroniła, bo oto wierzę, że przeminą dni kary i dopustu Bożego i powróci siła, podniesie się Marcinek... Luby mój, słoneczko złote, ufaj w miłosierdzie Boże!
— Krzysiu, Krzystko słodka... — szeptał junak i rzewnie wpatrywał się w modre oczy umiłowanej dziewczyny, za którą oto teraz umierał powoli, w męce i tęsknicy.
W męce i tęsknicy... Nie o sobie jednak myślał i troskał się młody rycerz.
Inne, stokroć cięższe i boleśniejsze myśli gnębiły go zatruwały duszę.
Oto przyszło nowe zwątpienie, czy aby nie zgrzeszył wojsku sławnem, lecz okrutnem i samowolnem służąc. Słyszał bowiem od ojca, że w Rzeczypospolitej, która nad Dniestrem rubieży ojczystych broniła przed Tatarami i Turkami, coraz głośniej rozlegały się oskarżenia, że przyczyną nieszczęśliwej wojny byli lisowczyki, których król Zygmunt nieopatrznie, aby ich gwałtów się wyzbyć, cesarzowi w sukurs posłał.
Mówiono też, że od lisowczyków poszła zaraza nieposłuchu, bo już inne chorągwie, a nawet kwarciane hardo głowy podniosły.
Myślał tedy junak, że wojna moskiewska, niemal samem wojskiem zmarłego pułkownika Lisowskiego prowadzona, Rzeczypospolitę o słabość przyprawiła i plagę niekarności rzuciła.
A wtedy kajał się i bił w piersi, szepcąc suchemi ustami:
— Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina! Boże bądź miłość dla mnie grzesznego!
Zwierzał się ze swoich zwątpień przed innymi Lisami dawniej w chorągwiach Kleczkowskiego, Rusinowskiego i Rogawskiego służących, a ci uspakajali go, jak mogli:
— Prawda to jest — mówili — że hetman nasz, świeć Boże, nad jego duszą! winien był harców samowolnych na rzecz fałszywych carów-Dymitrów, ino wszakże sławnie, jak nikt, wolę króla, hetmanów i Sejmu wypełniał! Odkupił chyba swoje winy ciężkie, a sławą wielką oręż polski okrył! Nie byłoby, gdyby żył pan Aleksander Lisowski i pułkownik Czapliński, co na Rusi zginął, ich wojsko o niecnotę oskarżone i niemal na banicję skazane! A i to rzec należy, że nie wszystkim słuchom wierzyć można, bo to watahy hultajstwa pod lisowczyków się podszywają i sławie ich mocno szkodują!
Przychodziły także na junaka zwątpienia, a rozpacz porywała go żelaznemi szpony, gdy się dowiedział od krewniaka po kądzieli, pana Władysława Haraburdy, towarzysza pancernej chorągwi wielkiego hetmana, o porażce pod Cecorą, męczeńskiej śmierci Stanisława Żółkiewskiego, uprowadzeniu w jasyr hetmana polnego Koniecpolskiego, Łukasza Żółkiewskiego, syna wielkiego hetmana koronnego, Mikołaja Potockiego, księcia Koryckiego, Kazanowskiego i innych.
W takiej dobie, gdy cała Polska otworem stała dla tatarskich zagonów, gdy tylko pan krajczy koronny, Stanisław Lubomirski, z sześciu rotami czoło stawiał rozpaczliwie, — on Marcin Lis leżał bezczynny, nieruchomy, umierający.
Dowiedziawszy się o tem, łkać zaczął ciężko i głucho, a łzy rycerskie zmieszały się z krwią serca, bo rana mu się z nadmiaru troski i wzruszenia otworzyła nagle.
Przybyli znowu: uczony imć Ferdynand Klotz i niemieccy medycy z Rygi, naradzali się, kiwali głowami mądremi i orzekli, pana Karola Lisa na osobności obstąpiwszy:
— Nostrio iudico[1] smutną waszmość panu nowinę communicare[2] musimy. Synowi waszmości, qui os humerosque deo similis est[3] życia pozostaje dni pięć.
Przybladł i zatrząsł się pan Karol na tę wieść i, nic odrzekłszy eskulapom, do izby chorego syna pokulał. Długo wpatrywał się w wynędzniałe, wypiekami gorączki okryte oblicze junaka, ręką łzę z powiek strząsnął i skinął na pannę Krystynę.
Wyszli do świetlicy i tu stary szlachcic słowa medyków powtórzył pannie. Wysłuchała spokojnie, aż się zdumiał pan Karol.
— Czy waćpanna dobrze słyszała, com mówił? — spytał.
— Słyszałam coś waćpan rzeknąć raczył, — odpowiedziała — ino nie lekarzy, tylko wyroki Boga nieodzowne pozostają. Ja zaś wierzę, że Marcinek żyw będzie i do zdrowia dojdzie!
Widząc, że pan Karol milczy, odeszła do chorego. Szlachcic zaczął przypominać sobie, jak to się wszystko z tą dziewczyną cichą i słodką stało.
Przybyła do Witebska i za przyszłą żonę syna jego się podała. Chciała czekać na przybycie jego, a gdy on i pani Barbara dawno opłakali go i nawet msze żałobne odprawiali, o spokój duszy Marcina prosząc Najwyższego, Krysia twierdziła, że on — żyw i powróci.
Nie uwierzył dziewczynie pan Karol i, dochodzeń unikając, oraz zatargu z możnym starostą, do ojca Krysię odesłał. Ona zaś, odjeżdżając, płakała i mówiła:
— Dobrodzieju, rodzicielu luby mego Marcinka umiłowanego, pożałujesz gorzko swego czynu! Wielkie nieszczęście spadnie teraz na nas, już rychło, ino patrzeć!...
I stało się nieszczęście tak wielkie, że rok ten za dziesięć stanął.
Po postrzeleniu junaka i rozmowie pana Karola ze starostą rawskim, panem Czaplińskim, w cztery oczy, panna wnet do domu Lisów zjechała i chorego już nie odstępowała.
Stała się oto panna Krzysia, ta potulna, cicha i słodka dziewczyna, pociechą i otuchą dla pani Barbary zrozpaczonej i dla stroskanego ojca.
Ona jedna nie rozpaczała, troski łzawej nie miała i nadziei nie traciła.
— Żyw będzie, do zdrowia dojdzie! — powtarzała i rozpalonego czoła junaka dotykała, z miłością patrząc w jego szeroko otwarte, męczeńskie oczy.
— Nic to, luby mój! — szeptała. — Dopust — palec Boży, który ustąpi i za dni męki wynagrodzi stokrotnie! Nic to!...
Usłyszawszy szloch ciężki rycerza, ujrzawszy rozpacz niezgłębioną w oczach pani Barbary i pana Karola, zamyśliła się panna Krzysia i postanowiła ratowanie Marcinka we własne ująć ręce, skoro lekarze odstąpili go.
Przywołała do siebie srogiego Mazura, Jana Starościaka, który tak mocno o swego komendanta się frasował, że ani spojrzał na dworskie krasawice, co do niego ślepia przewracały, aż się mdło robiło, zboku na to patrząc.
— Panie wachmistrzu, — rzekła, — medycy pana naszego dziś opuścili...
Nastroszył wąsy Mazur i burknął groźnie:
— Jeśli wola jaśnie panienki, ja ich migiem za łby uczone nazad przywlekę!
— Nie, na nic to! — powiedziała. — Chcę-ci o inną pomoc imć pana Jana prosić. Trza wziąć co najśmiglejsze konie i popędzić z pismem mojem do Wilna, do wielebnego księdza kanonika Wojciecha Lutomirskiego, który w kamienicy przy Ostrej Bramie mieszka, i, pismo doręczywszy, z odpowiedzią nazad wartko gnać.
— Biegnę konie kulbaczyć! — odpowiedział krótko Starościak i z izby wyszedł.
Drogę mu zastąpiła smagła przekorna Anielka, służebna pokojowa pani Barbary i, pisknąwszy: „ach, ulękłam się!“ rzekła, z pod oka patrząc na Mazura:
— A pan wachmistrz dziś, jak owy księżyc srebrzysty!
— A pójdziesz-że ty do piekła, cygo przyczepna! — wrzasnął Starościak i przemknął, nie spojrzawszy na nią nawet.
Panna Krzysia tymczasem usiadła w swojej izbie do układania listu.
Zaczęła od tego, że pamięta, jak długo chorował i ręką prawą nie władał poraniony na wojnie jej chrzestny, pan Filip Wołucki, kasztelan rawski, a za łaską Najwyższego i z pomocą uczoności przewielebnego księdza kanonika (który — to driakiew cudowną przyrządził z ziół i traw, w ziemi świętej uzbieranych) do zdrowia rychło doszedł.
Opisywała niedomogi swego narzeczonego, dzielnego zbawcę z niewoli moskiewskiej, pana Marcina Lisa, który obłożnie chory leży i o pomoc Bożą i wielebnego księdza kanonika, dobrodzieja zacnego, a całej rodziny Czaplińskich druha i bogomolca, prosi usilnie, ona zaś starościanka rawska, Krystyna Czaplińska, ze łzami do rąk dostojnego kapłana przypada i błaga, aby tej prośbie przychylny był.
Donosiła dalej panna Krystyna, że, acz chory pan Marcin Lis docna słabym pozostaje, ona jednakże, rozumem swoim niewieścim powodując się i głosem sumienia, wiary pełnego, postanowiła, po otrzymaniu łaskawej od zacnego księdza kanonika odpowiedzi, — narzeczonego swego niezwłocznie do Wilna sprowadzić, aby w obliczu cudownej matki Zbawiciela, miłosierdziem Bożem i staraniem jego wiernego i cnego sługi i kapłana, a dla niej wielce wielebnego i łaskawego księdza kanonika, zbawion od boleści swojej był.
Podpisawszy i zapieczętowawszy pismo oddała wachmistrzowi, a ten na kulbakę wskoczył, bachmata smagnął i zniknął, jakgdyby kto prochy pod nim zapalił.
Cichutko weszła panna Krystyna do izby chorego i stanęła na progu, posłyszawszy głos pana Karola.
— Cóż synku? — mówił szlachcic. — Takie to nasze żołnierskie życie: dziś kwitniemy, jutro gnijemy... Pod Bogiem chodzimy wszyscy... Każdemu śmierć sądzona... I mnie... i matce... i tobie... Może masz jakieś życzenia... Ja wolę twoją spełnię...
— Nic nie chcę — wyrzekł Marcin cicho, lecz spokojnie.
— Możebyś chciał ślubem się połączyć z Krzysią przed... przed... śmiercią? — pytał pan Karol.
— Nie! — rozległ się cichy głos Marcina. — Ja nie umrę, bo tak mówi Krzysia. Poco nam ślub, my, i bez niego — mąż i żona... przed Bogiem, który serca nasze widzi.
— Może chcesz, abym ściął tego zdrajcę, co postrzelił ciebie, a teraz trzymany jest w tajemnicy od wszystkich w lochu, jak raz pod twoją izbą?
— Nie, ojcze! — odparł junak. — Niech siedzi potąd, aż zdrów będę. Gdybym umierał, prosić będę, abyś go wypuścił i nie ścigał ani jego, ani starosty, Krzysinego rodzica. Ja winowajcom moim, prócz grafa, grzechy ich ze szczerego serca odpuściłem. Amen!
Wtedy z radosnym krzykiem rzuciła się Krzysia do młodego rycerza, po rękach i licach całowała go i mówiła urywanym od wzruszenia głosem:
— Wierzysz mi, słonko jasne! Nie masz w sercu nienawiści dla wrogich swoich! Bóg ujrzy to i wynagrodzi i rychlej, niż my niegodni spodziewać się możemy.
Nagle podniosła słodką twarz swoją, pałającą szczęściem, jasnością nieziemską i w natchnieniu mówiła:
— Ujrzałam dziś w nocy, siedząc przy łożu twojem, ujrzałam na jawie cudowne oblicze matki Boskiej z Ostrej Bramy. Patrzała na ciebie, luby mój, długo, długo, a później szepnęła cicho, przenikliwie: „Przybywaj do domu mego, domu łaski Bożej i pocieszenia!” Posłałam imć pana Jana, aby dla nas wszystkich kwaterę zgotował, a, gdy powróci, ruszamy w drogę, Bóg da, po zdrowie!
Pani Barbara, słuchając słów natchnionych, na kolana padła i w modlitwie korzyć się zaczęła, a za nią ukląkł pan Karol i szeptał głośno i gorąco:
— Matko, co w Ostrej świecisz Bramie, zmiłuj się nad synem moim i weź moje życie, jako ofiarę ojcowską!
Trzymając się za ręce, modliło się do istot nieznanych, a bliskich i potężnych dwoje młodych, którym los cierni i głogów, kolcami najeżonych, nie szczędził za cudze, snadź, winy, bo sami w czystości swej popełnić z własnej woli i rozumienia nie mogli.
Przygasała zorza wieczorna, zimowa, a jej szkarłatne, ciepłe blaski padały na oblicza prostych ludzi, pełnych wiary, nadziei i miłości, błogosławionych przez Zbawiciela przed wiekami.
Marcinek nagle podniósł głowę; niby ujrzał kogoś przed sobą.
— Nienawiści nawet dla grafa nie mam, ino porachunek rycerski... — szepnął.
Tymczasem szybko się uwijał srogi wachmistrz.
Jak burza, przyleciał do Wilna i powrotną do Witebska drogę szczęśliwie przebył, koni zacnych nie żałując, bo w kapuzie wiózł pismo księdza kanonika.
Wywołał pannę Krzysię i do rąk list doręczył.
Poczciwy ksiądz Lutomirski, który długo w Ziemi świętej przebywał i misjonarzem chadzał w krajach dalekich, nietylko przyobiecywał starościance opiekę nad chorym, a znamienitym, jak fama[4] głosi, rycerzem, wielmożnym panem Marcinem Lisem, młodzianem z tak zacnego gniazda wywodzącym się, ale nawet pomieszkanie dla wszystkich w domu kościelnym przysposobić kazał.
— Będzie tedy przebywał in spe[5] małżonek jaśnie wielmożnej panny starościanki pod moją ustawiczną observatione, co zgoła niezbędne jest, albowiem driakiew owa, przez lekarzów arabskich od mędrca Awicenny[6] przejęta, wielce skuteczną jest, ino oka nieusypnego wymaga, jako że lekiem jest, a w jednoczasie — trucizną zgoła śmiertną. Jednak zioła na Ziemi Męki Chrystusa Pana wyrosłe, a dane propter imaginem sanctam[7] Ostrobramskiej Panny Najświętszej i pod okiem mojem przyjaznem, spero[8] siły i zdrowia panu Lisowi przysporzą per misericordiam Dei.[9]
Zaczęły się szybkie przygotowania do dalekiej podróży, którą utrudniały głębokie śniegi, okrywające w r. 1620 całą Białoruś, Inflanty i Litwę.
Wszakże — tak się kwapił pan Karol i tak poganiał pachołków imć Jan Starościak, że na początku grudnia państwo Lisowie z panną Krzysią już zamieszkiwali oficynę domu kościelnego przy Ostrej Bramie.
Ksiądz kanonik, Wojciech Lutomirski, długo oglądał badał i wymacywał chorego rycerza, a, snadź, biegły to człek w leczeniu, bo, nikogo o nic nie pytając, oznaki choroby sam rozpoznał i nad niedomogami Marcina długo rozmyślał, aż się spocił i potężną łysinę czerwoną chustą raz po raz wycierał.
— Bene... — mruknął wreszcie. — Zacznijmy od Boga a ja tymczasem driakiew warzyć będę i inne leki...
Zaniesiono bezwładnego junaka przed obraz Matki Zbawiciela i kanonik sam z mszą cichą do ołtarza wyszedł.
Krzyżem leżała pani Barbara i całą mszę klęczał pan Karol, łzawo się modląc.
Panna Krzysia stała przy noszach Marcina i szeptała głośno:
— Matko Boga Umęczonego, Matko i Opiekunko nasza łaskawa oto stoję przed Tobą — niegodna, drobna, jak ziarnko piasku jak owad mizerny, i błagalne modły zanoszę do ciebie. Spojrzyj na tego boleścią zmożonego, a sercem i duszą czystego rycerza! Gdy byłam na dnie rozpaczy, gdy już bluźnić zaczynałam i ręce na siebie nałożyć zamierzałam, — przyszedł on, obronił, wyzwolił a ja serce mu swoje oddałam i myśl każdą, przysięgę przed niebem złożyłam, że miłości dla ludzi możnych i stanu podłego, dla potężnych i ubogich, dla panów i rabów żywot swój poświęcić pragnę. I oto teraz nędzna i zbiedzona, na duchu zmęczona oczy ku Tobie zwracam. Matko nasza i Syna Bożego o łaskę proszę — uratuj, ukój, uzdrów go, bo w nim jest życie i szczęśliwość moja — nędznej, słabej, niegodnej sługi Twojej, Królowo Niebios!
Taka potęga wiary była w słowach dziewczyny, że rycerz, niby już zdrów i silny, był jak niegdyś rękę wyciągnął przed siebie i na głos przysięgę nową jął składać:
— Klnę się na zbawienie duszy, na pragnienie szczęśliwości życia doczesnego, że za łaskę Twoją, Matko Przenajświętsza, szczęścia swego i radości zaniecham, dopóki nie danem mi będzie czynami dobremi ojczyźnie mojej pod Twoją obroną przebywającej wieczyście, przysługę znaczną okazać. Tak mi dopomóż Bóg!
Takiemi słowy modlili się młodzi gorliwie, gorąco, a szczerze.
Gdy powrócili do kwatery — dziwne blaski i wesołość dawno niewidziana biły z twarzy młodego rycerza. Patrząc na niego, w strachu dziwowali się rodzice, płakał jak bóbr wierny wachmistrz Starościak i tylko Krzysia radośnie i spokojnie się uśmiechała.
Wieczorem przyszedł ksiądz Lutomirski. Odesłał Wszystkich precz, zostawiwszy tylko Starościaka. Nacierali wonnem smarowidłem grzbiet chorego i nogi, pijawki stawiali dla odciągnięcia „martwej krwi“, a później driakwi kubek wypił Marcin i ziółka, w miękisz chlebny owinięte, łykał.
Mocne były leki arabskich medyków, bo rycerz przez trzy tygodnie to sił wezbranie czuł, to leżał, jak nieżywy, gotowy ducha wyzionąć.
Kanonik zaś ręce zacierał i mruczał:
— Bene, bene! Idzie wszystko, jakoby z nut śpiewał!
Istotnie wszystko szło dobrze, bo już na wilję rycerz ze wszystkiemi razem przy stole siedział, opłatkiem się łamał, a po wieczerzy to kubek miodu tak zamaszyście wychylił, że pan Karol i kanonik Wojciech Lutomirski aż — w dłonie klasnęli i zakrzyknęli:
— A to ci, mosterdzieju, chwacki kawaler, — i do kufla, i do korda!
— To tylko z dobroci waszej wielebności taka ochota we mnie gra, — usprawiedliwiał się Marcin.
— A, waść, chciałbyś, żeby ja — ksiądz ową driakwią ciebie na księżą oborę posłał?! — śmiał się kanonik zacny. — Nie ten ksiądz, co ma plesz przegolony, a ten co umie dobro pro virili parte[10] czynić! Przysłowie nasze mówi: „dziura w worze, gość w komorze, piasek w mące, woda w łące, kąkol w życie, złość w habicie — rzeczy niecne!“
W wielkiej radości i szczęśliwości, Boga chwaląc i świętej Pannie z Ostrej Bramy dzięki zanosząc z czystego serca, zeszła noc wigilijna, a po niej jeszcze długie dni poprawy zdrowia, powolnego powrotu sił, aż do chwili, gdy Marcin Lis zrazu o kulach, a później bez oparcia i pomocy do kaplicy doszedł i modły korne i dziękczynne długo zanosił.