Listy z nieba/Wytrzeźwienie

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Listy z nieba
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1982
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV. WYTRZEŹWIENIE

Wychodzili z domu na carynkę. Było ciepło, nawet duszno. Tanasij wskazywał na słońce zanurzone w topieli rozdymionych chmur.
— Patrzcie, czorty leją smołę na słońce. Niech leją, nie pierwszy raz, nie zagaszą, przepali im huzycie na wskroś.
W oddali na Czarnohorach rozkłębiło się widowisko niesamowite. Od chuchania świętego Jurija pękł cały stężały waternik Zimy, ukryty w Czarnohorach. Z łoskotem niedosłyszalnym wystrzelały zeń wybuchy smoły wciąż przecinane ognistymi rohatynami. Z rozchlastanej brahy chmur sadziły się strzelistymi wirami i złotoczarnymi śrubami zorze piekielne zrumienione u nasady ceglasto.
Zaskoczony we śnie młody wietrzyk połoniński sprężył się, szarpnął, zerwał pęta chmur, odbił się w nagłym skoku od miękkiego kłębowiska. W pośpiechu przecwałował przez wielkie Żabie, zarył nosem w skalne wrota na zakręcie Rzeki pod Hromową. Stanął dęba, zatrzymał się. Uśmierzony ciepłem, jasnością i swobodą, wyzwolony od chmur, truchcikiem wykręcał się przez ciepłą Krzyworównię i Jasienowo. Tańczył radośnie nad Szumejową kiczerą. Cały zielony świat tańczył z nim i szumiał.
Zaledwie goście wyszli z waternika, gazda Andrij Płytka przezwany Śmierć Leśna, który podczas rozmów ani razu nie zagrał, i zaledwie odezwał się raz i drugi, zerwał milczenie z fłojery. Zagrał skocznie, sypnął z fłojery boteje psotnych kózek i zuchwałych capów, rozpędzonych w szturmie wiosennym dla zdobycia połoniny. Za Płytką, za jego fłojerą goście z waternika sypali się jak boteje. Gawecio dopędził Płytkę, skrzypka jego dopędziła wichrową nutę fłojery. Tanasij chwycił dech z wiatru, zaśpiewał, ciskając pieśń na płaje wiatrowe:

Na wysokij połonynci tepłyj witrec wije,
Rozkołysze, rozhulaje, swit widmołodije.[1]

Stary Grak-Januszewski podreptując z tyłu za Tanasijem usiłował mu wtórować. Mimo woli utykał na kulawą nutę Hołowską senną jak wiatr przed słotą, i odstawał. Głos Tanasija na bujnym wierzchowcu prokuriewskiej nuty wyprzedził go i zagłuszył:

Oj, zełena-zełenynka, zeliń-zełenyna!
Jaka wesna zapaszneńka, zapaszna’j detyna.[2]

Gawecio stanął obok starego. Cygańskie oczy wyskakiwały za śpiewem, cygańska skrzypka za wiatrem. Jak do pożaru w wyścigu lecieli ludzie z zagrody z instrumentami i bez instrumentów. Nie gasili, sami zapalali się. Już zajęły się cymbały, trzaskały słodkimi, smolastymi iskrami. Pełkotały ognisto-mroźnymi bryzgami wodospadu, skręcanego wichrem. Brzęczały z nich roje świetlików, sypały się żółte pyły kwiatów kiedrowych. W wyścigu tonów dudka wyprzedziła wszystkie, przebiła się przez całą kapelę, potem siodłała kapelę, trzymała je w organowym przemożnym finale, aż cała muzyka, hamując nagle pęd, stawała dęba.
Wiosenny wiatr i muzyka otrzeźwiły do reszty Tanasija. Porywał do tańca stojących obok, jednego za drugim takim ruchem, jakby w rozmachu młócenia chwytał snop za snopem i ciskał je pod cepy. Zdławił w uścisku syna, Tanasija młodszego. Ten hopał w susach, rozkraczał się brzydko, aby nie prasnąć o ziem, szastał się ciężko a miękko jak niedźwiedź. Porwana przez starego, synowa ogniście łyskała oczyma, a nie mniej różowymi łydkami spod zapaski. Odwzajemniała się ojcu wirując nim zapamiętale z zaciętymi ustami. Ksiądz Buraczyński pochwycony znienacka, suwał się gwałtownie a sztywno, jak wieża tańcząca na szczudłach. Stukał butem o but, jakby na ćwiczeniach wojskowych. W przerażeniu topielca ciskanego przez fale, zanurzonego po oczy, machał oczyma jeszcze pośpieszniej niż nogami. Zaplątał się w sutannę, opadł na ręce Tanasija, dał mu się unosić jak wypchany płaszcz. Dziedzic tańczył z wdziękiem walcowym chętnie i ambitnie, lecz rychło stracił oddech, naprzód poczerwieniał, potem pobladł. Tanasij pożałował go i porwał z kolei Maksyma. Stary Maksym nie ustępował Tanasijowi. Nie puszczał go w rozmach ani na krok, ani tędy ani owędy, uparcie tańczył na jednym miejscu, niby grzyb stalogłowy wywijany wiatrem. Zaledwie dotykał palcami ziemi. Dopiero Foka w mig zatańczył Tanasija. Okręcił go i strzelił z nim w uścisku w powietrze. Przysiadł a trzymając krzepko wirował nim z przysiadu, jakby wojownik starowieku dobywał i walił wieżę oblężniczą. Cisnął go na ramię niedbale jak Dawid Goliata. Stary chwytał powietrze i błagał: „Daruj życie, dość.“ Matij czekał na uboczu gotów do tańca, lecz Tanasij był już nasycony. Na pociechę zatańczyli jeszcze dwaj najsławniejsi tancerze, znani na leckim, na uhorskim i na wołoskim boku: Foka i Matij. Skakali w objęciach w powietrze, tam błyskawicznie rozluźniali objęcia, chwytali się za ręce, spadali w kółeczku przysiadem, ukośnie oparłszy nogi wirowali arkana. Strzelili raz i drugi z pistoletu. A były to dla nich tylko przygrywki taneczne dla zabawy gości, bo dla takich zawodników taniec winien trwać dobę z poprawką. Muzyka urwała się nagle.
Tanasij jeszcze sapał i foszkał głośno jak niedźwiedź, kiedy natknie się niespodzianie na człowieka w gęstym maliniaku. Ocierał pot z czoła. Spłoszony z Czarnohory młody wiatr ustatkował się nareszcie, przejeżdżał sobie zaledwie po czuprynach tancerzy, suszył pot, odświeżał.
Wszyscy czekali na pieśń Tanasija dla chrześniaczki. Tanasij stanął obok muzyki, słuchał. Dwie kukułki, jedna przed nim, druga za nim, nawoływały się bez przerwy. Ta co przed nim, wcale daleko za rzeką pod lasem smerekowym, ta co za nim tuż obok na bukowince Szumejowej. Pierwsza oddalała się po trosze, wabiła coraz to słodziej, ta z bukowinki przybliżała się jak wiew gorący z czarowną lecz szorstką groźbą. Ta uciekająca, choć przed oczyma a niewidzialna — to młodość, a tamta za plecami — któż wie?
Wiatr ucichł. Przyczajone przed wiatrem na trawach pszczoły i trzmiele ośmieliły się. Zaskwierczały jak iskry, nie podarowały swych złotych drobin, obciążone nimi wzbiły się i zabrzęczały. Tanasij słuchał.
Muzyka zagrała nutę odmierzoną, opowiadającą pieśń dla recytacji, podającą każde słowo jak jajo pisane na jasnej jaworowej misce, a niektóre ponuro na czerwonym cisowym talerzu. Stare wino nie wyczerpało się jeszcze, Tanasij zaśpiewał:

Oj, hulaka ja, śpiwaka, staryj-ne mołodyj,
Podywitsy dobri ludy, czy ja szcze ne hoden.[3]

Tanasij przerwał i czekał. Na zew śpiewu posypało się jeszcze sporo ludzi z zagrody. Kukułki odwróciły kierunek lotu i śpiewu. Ta z daleka zza rzeki przybliżyła się, ta chropawa z bukowinki oddaliła się, wysłodziła głos. W czasie przerwy cymbały chłopięcymi kroczkami dreptały sobie wdzięcznie. Znów śpiewał Tanasij, muzyka szła za nim:

Posłuchajte dobri ludy szo chocziu kazati:
Jekim szumom zaszumiły Szumejowi chaty:[4]

Kukułki wtórowały w tym samym tempie, niemal na tę samą nutę. Towarzyszyły nieustannie. Tanasij odpowiadał kukułkom:

Nadi mnoju zazułyci, chmary czy zornyci,
Czy ony na smert’ wiszczujut, czy ony na żytje.
A jaż toto ne trebuju i w dumci ne maju,
Śpiwankamy wse łopoczu wid maja do maja.[5]

Tanasij wyprostował się, uderzył się po pistoletach, wyzywał niewidzialne wieszczki:

Kuku, kuku, zazułyci, ty wesneczko kuku!
Poky Hospod myłosernyj ne podast my ruku.
Mut zazulky prylitati, wesneczky weseli,
I mut cerkwy budowati w Synyciach anheli.
Mut wesneczky wse wstawati, zazuli tremtity,
Tanasewi spiwanoczky ne zahynut w świti.[6]

Tanasij uśmiechnął się zwycięsko, muzyka grała dalej. Z kolei opowiadał słuchaczom śpiewem dobitnie, jeszcze wolniej:

Teper sobi zaspiwajmo jek wesnow hołuby,
A komuż ta spiwanoczka? Hafijeczci lubij.

Zaszumy ty kedrowynko, Szumejowyj rode,
Boż chrestyły my detynku na ces den Hospoden,
Aby tota diwczynońka hulała-szumiła,
Tak jek wsi kernyczeńky na sjetoho Jurija,
Aby tota diwczynońka szczesływa, weseła,
Homoniła taj szumiła na wsi hyrski seła.
Oj, Hafijko bidaszeczko, bidaszko czicziena!
Połonynki zaszumiły, szumy j’ty, detyno!
Werchowynkow, połonynkow mesz witrom huditi,
Szczebetati taj spiwati, taj świt wesełyti.[7]

Tanasij przerwał, badał wrażenie swego utworu, słuchacze trwali w zadumie uważnej, tylko obie kukułki wadziły się w pobliżu zawadiacko. Szydziły nierytmicznie: chicha, chicha-chu-cho, chichi-chachu. Tanasij zakończył uroczyście:

Totu tobi spiwanoczku dido staryj złożyw,
Aby Hospod zmyłoserdyw, koby na rik dożyw.[8]

Ilekroć przyspieszał Tanasij, tylekroć tym raźniej pociskał struny i skakał razem ze skrzypką Gawecio. Przytupywał to prawą to lewą nogą, uderzał głową w powietrze, kłapał ustami, parskał, grał całym ciałem. Cymbały galopowały połonińskim tabunem grzywiastych tonów, fłojera oddychała głęboko z piersi drzewa, z piersi ludzkiej. Dudka trzymała w wędzidłach rozhukane tony. Bęben przyczepiał się do wdzięcznych nut, jak zuchwały młokos to do tej, to do owej dziewczyny. I już ją przegina, kładzie na trawę, a ona mu pryśnie śmiechem w nos, zemknie od niezgrabiasza i śpiewa ze śmiechem potoczystym, kuszącym. Ilekroć zwalniał śpiewak, organowe nuty dudki górowały nad innymi, przydając uroczystości jego słowom.
Wszyscy słuchali w milczeniu, w podziwie. Zaledwie skończył Tanasij śpiewankę, młodzi chłopcy i dziewczęta, chwytając się za ręce i wirując wokół Tanasija i Gawecia samorzutnie zaśpiewali pod nutę skrzypiec pochwałę dla skrzypka, rzetelną odpłatę za docinki i szyderstwa:

Oj, muzyku-cyhanyku, delornyj muzyku,
Majeż z tebe switok bożyj utichu wełyku.
Oj, lubyj cyhanyku, muzykante bożyj,
Sydy z namy, jisz, pyj z namy, taj kobys wik prożyw.[9]

Tymczasem najmita Trofymko wyszukał dla Maksyma fajkę jałowcową tak tęgą jak laska wójtowska. Nabijał grubo i starannie jej głowicę, tak sporą jak garnuszek, ziołami przygotowanymi w drewnianych pudełkach. Goście podziwiali niezwykłą faję. Wymyty i wyczesany nad podziw Trofymko stanął obok Maksyma z fają, nadął policzki uroczyście i czekał. Był to znak, że mogą już udać się do stołu na łąkę.
— No, już wino z nóg wytańczone, głowa wyśpiewana, swobodna, można słuchać rewaszów — stwierdził Tanasij.





  1. Na wysokiej połonince ciepły wietrzyk wieje,
    Rozkołysze, roztańczy, świat odmłodnieje.
  2. Oj, zielona-zieloność, zieleń-zieloność!
    Jaka wiosna pachnąca i dziecko pachnące.
  3. Oj, hulaka ja, śpiewak, stary, nie młody,
    Popatrzcie, dobrzy ludzie, czy ja jeszcze niezdatny.
  4. Posłuchajcie, dobrzy ludzie, co chcą powiedzieć:
    Jakim szumem zaszumiały chaty Szumejowe.
  5. Nade mną kukułki, chmury czy gwiazdy,
    Czy one na śmierć przepowiadają, czy na życie.
    A ja o to nie dbam i w myśli nie mam,
    Śpiewankami ciągle trajkocę od maja do maja.
  6. Kuku, kuku, kukułeczki, ty wiosenko kuku!
    Dopóki Bóg miłosierny nie poda mi ręki.
    Będą kukułki przylatywać, wiosenki wesołe,
    I będą cerkwie budować w Synyciach aniołowie.
    Będą wiosenki ciągle wstawać, kukułki trzepotać,
    Tanasijowe śpiewaneczki nie zaginą w świecie.
  7. Teraz sobie zaśpiewamy jak na wiosnę gołębie,
    A dla kogóż ta śpiewaneczka? Dla Hafijeczki miłej.
    Zaszum ty lesie kiedrowy, Szumejowy rodzie,
    Bośmy ochrzcili dziecko na ten dzień Pański,
    Aby ta dziewczynka tańczyła-szumiała,
    Tak jak wszystkie źródełka na świętego Jurija.
    Aby ta dziewczynka szczęśliwa, wesoła,
    Dźwięczała i szumiała na wszystkie górskie osiedla.
    Oj, Hafijko kochaneczko, kochanie śliczne!
    Połoninki zaszumiały, szum i ty, dziecino!
    Na wierchu, na połonince będziesz jak wiatr huczeć,
    Szczebiotać i śpiewać i świat rozweselać.
  8. Tę tobie śpiewaneczkę dziad stary ułożył,
    Aby Pan Bóg się zmiłował, by do drugiego roku dożył.
  9. Oj, muzyku-Cyganie, wspaniały muzyku,
    Ma z ciebie świat Boży wielką uciechę.
    Oj, luby Cyganie, muzykancie Boży,
    Siedź z nami, jedz, pij z nami i abyś wiek przeżył.





Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.