<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Listy z nieba
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1982
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV. DŁUGI
1

Goście doborowi i liczni goście z waternika pozasiadali jak się dało przy stole i naokoło na łące. Wiatr uderzał gorącymi porywami, potem ucichł, było gorąco, nawet duszno. Dla ochłody podawano piwo garncami.
Opodal stołu, widzialny dla wszystkich, siedział Maksym z twarzą nieruchomą, z oczyma wpatrzonymi w ziemię. Poważny czy smutny pociągał z olbrzymiej fai. Dym rozprężał się z fai, jakby rozładowywał się z niej cały waternik, to sklepiał się daszkiem nad głową Maksyma, to w zakrętasach wywikływał się z popielatych włosów, których dawna konopiana jasność siwiejąc zmierzchnęła się w stop stalowy. W odróżnieniu od tylu świątecznych czupryn włosy Maksyma wcale nie były namaszczone. Czasem powiew wiatru porwał dym, i zaraz także włosy podnosiły się nieco za dymem i opadały jak niewyczerpane legowisko dymowych zapasów. Na straży stanęło za Maksymem sześciu muzykantów, dwaj trembitarze, dwaj dudziarze, dwaj fłojeryści, jednym z nich był Andrijko Płytka. Nie palili tytoniu, szeptali wstrzemięźliwie. Z komory przyniesiono skrzynię z rewaszami. Zza dymu, z surowej twarzy oczy Maksyma napinały się ku nim leśnymi błyskami, jak promień słońca, co przeciska się przez las smerekowy i zagina się między mchy i pnie, docierając do mrocznych zakątków. Tanasij usiadł najbliżej Maksyma. Za Tanasijem stało krzesło Foki, lecz on krążył wokoło zaniepokojony. Tanasij pytał:
— Ty palisz, Maksymie, od kiedy?
— Tytoniu nie palę, ino arnikę, goryczkę, różne zioła — przy rewaszach tylko.
Uwiadomieni goście z innych chat ściągali wolno po jednym, po dwóch z tej i z owej strony, zasiadali to szerokim koliskiem bliżej stołu, to nieco wyżej w cieniu wielkich buków. Trawa odrosła czupurnymi kępami, jak młodzieńcowi, który wrócił z wojska, odrastają kędziory. Zdeptać jej nie można było, a siedziało się wygodnie, miękko. Znów białość koszul płóciennych i peremitek starszych kobiet, to przykrywała trawę niedużymi całunami, to wsuwała się do niej jak do kołyski. Znów czerwień portek, zapasek i chustek jaskrawię przeczyła zieleni, wyzywała ją buńczucznie, a wciąż podkreślała jej moc wszechobecną. Ciemne jądro strojów księżych i pańskich skupiło się tylko przy stole.
Maksym wyjmował ze skrzyń powoli, z rozwagą, nie jakieś drobne deszczułki i trzaski rewaszowe, lecz same rewasze główne, tablice przeważnie jaworowe, łopaty szerokie jak pierś ludzka, sięgające od ziemi po kolana, każda zaopatrzona w krótką rączkę.
Ochrona przyszła do głosu — zagrali trembitarze, długaśne trąby jak działa dla dalekiego obstrzału uderzyły wysoko, bojowo. Od razu onieśmieliły wrogów rodu i społeczności jasienowskiej. Potem dudki zaczęły skargi jękami zalęknionej dziatwy koziej, lecz zaraz dobyły tonów cerkiewnych, chroniących. Pod ich ochroną fłojery wyciągały z łona dawności przejrzystą pępowinę, omotały nią obecnych. Muzyka urwała się nagle, i zaraz Maksym mówił, zacinając się co chwila:
— W rewaszu najstarsze to: obaj karbują wspólnie, a kasują tak samo, jeden bez drugiego nie ruszy rewasza. Tamten może sobie siedzieć gdzieś na Bukowinie, za górami, na Madiarach, czy na Létczynie na dole, a ja tutaj. I tak latami, pośpiechu nie ma. Przyjdzie kiedyś do mnie, czy ja do niego, zapłaci mnie, czy ja jemu. Znów kasujemy razem, czy karbujemy, na wszystko jest dowód — małe deszczułki, odcinki, patyki. Bez rewaszu zdziczeje gazda. — Maksym oglądnął się ostrożnie, zakończył: — Chyba odda wszystko co winien, rewaszami w piecu zapali i pójdzie.
Pociągnął z fai, dym pędzony powiewem owijał się wokół głowy, przesłaniał, to odsłaniał twarz. Tanasij skorzystał z przerwy:
— Dobrze mówisz, mnie nie od dzisiaj korci cisnąć te trzaski do pieca i pójść w świat. A tu człowiek przywiązany za nogę, jak kura pustą nitką.
Maksym wypuścił kłąb dymu, mrużył oczy, patrzył przed siebie, wypatrywał przeciwników. Mówił twardo, śmielej:
— Jeśli przywiązany, to nie nitka pusta, korzeń trzyma. A gdy twój korzeń powędrował gdzieś, za korzeniem wędruj. Tylko kiedy wleczesz za sobą korzeń, to źle. Widziałem taką rzecz: ponad Kiedrowatym w Czarnohorze tęga kiedra rozsiadła się na skale. Samiutka jak cesarz na tronie. Kiedyś zasiała się w szczelinie, a jej korzenie jak jaszczurki wlazły do środka skały. A potem wyhodowały się w skale na tęgie smoki, i skała pękła. Wypuściły drzewo do góry, potem same powędrowały za drzewem na skałę i tam na wietrze, na słońcu, czy na mrozie skamieniały. Drzewo męczyło się na tronie dobry tuzin lat. W końcu i ono skamieniało. — Nie mów, że nitka, i człowiek nie wykręci się. Jeśli chce się zabrać stąd, gdzie jest, miarkować musi gdzie korzeń. Naprzód niechaj rewasze w porządku zostawi, a potem niech sobie idzie. Temu to w rodzie naszym chowamy rewasze nasze i nie tylko nasze.
Foka podawał ojcu drżącymi rękami pociemniałe kłody, pozawijane w nowe jaskrawe chusteczki. Kłody ciosane niezgrabnie, czy to że topór był zbyt tępy, czy to że nazbyt twarde drzewo. Karby duże, wypukłe, pokryte dymem starym, niby starannie wygładzoną emalią. Na każdym rogu kłody widać było nieco jaśniejsze szarawe znaki wężowe i słonkowe. Maksym ujął od spodu obiema dłońmi stare kłody, położył je na kolana, uderzał palcami jak po cymbałach. Świadomi poznawali po ciężarze i po dźwięku, że były to kłody cisowe, a okiem trudno by rozróżnić. Maksym znów mówił ciszej, z trudem:
— To najstarsze księgi dziada gromowego. Nie krewny, ale nam przekazał. To był ślepiec, wyczytywał palcami. Kto go raz widział pod samym wierchem, pod Ihrecem, w chmurach, ten go tam szuka zawsze. I widzi jeszcze. Kudły białe do pasa, oczodoły jak watry, głos ciężki, jakby mruczało watrzysko jałowcowe. I sam kłodziasty, ciążył nad Ihrecem. Stary wiedział wszystko od korzenia aż do czubka. Dla mnie to za dużo, on od wielkiej mądrości, ja od całkiem małej. On dla innej rodziny karbował, dla wielkiej, ja dla małej. Jednak rewasz prawdziwy, wychodzi z niego, że świat do zgody ciągnie. Dla zgody miejsca dużo, długi wielkie. Foka wie niejedno, ale to dla innej okazji, nie dla chrzcin —
Starannie zawijał rewasze, dał je Foce, Foka włożył je do skrzyni, wskazywał palcem na inną skrzynię, i zaraz Trofymko, poważny, nadęty godnością przysunął ją z trudem. Maksym wziął kłodę nieco gładszą, staranniej toporem ciosaną, jak gdyby świeżą, bo czerwoną, jak łatwo poznać można było z drzewa kiedrowego. Maksym mówił:
— To dziadowy rewasz. Dziad długo żył, nikt nie wie ile lat, on sam nie wiedział. Może sto dwadzieścia, może sto czterdzieści. Krzemienny był człowieczysko, na stare lata dziecko spłodził. Pamiętam dziada — ręce jak doubnie w karbach i w bliznach, żyłami nabrzmiałe. Lice jak kora popękane i żółte i sine, i popieliste. Na głowie kosmyki stwardniałe, siwe i żółte, jak brody mchów na kiedrach. A oczy niestare, leśne, ciekawe jak u młodego wilka. Do roboty zawzięty, wesoły. Sam rębał, sam kłody dźwigał nieraz aż stamtąd z góry. Raz jakoś tak załamał się pod kłodą, serce czy co? Z drzewa urodził się, od drzewa zginął.
Poprawił fajkę, zakłębił dymem. Tanasij mruknął ostrożnie:
— No tak, żył bez końca, nie pamiętał on ani nikt, wyszło, że z drzewa się urodził. —
— Ja tam przy tym nie byłem — usprawiedliwiał się Maksym — a wszyscy tak samo opowiadali. Dziad tylko ojcu opowiadał o kiedrze, a ojciec mnie. Dziad był z lasem jak ze swoimi, wiary starowiecznej. — Maksym podniósł głos: — Tu ot, wszystkie rewasze pokasowane, same szczerby, drzewo znów czerwone jakby wczoraj ścięte, nikomu nic nie winien! Tylko nam ten jeden dług zostawił: słonkowy kołowrót. Iść za biegiem słońca! Znak taki a nie inny 卍. Bo tamten odwrotny — bezbożny, tak jakby słońce nam coś było dłużne.[1] W którym roku umarł, nie ma, kalendarza nie było. Było to dwa dni przed świętą Pokrową, dzionek był taki kraśny. Pochowali go w lesie, na górze, po dawnemu. Tak nakazał. — Maksym odwrócił głowę od rewasza, mrużył oczy: — Byłem jeszcze mały, miałem sarniuka przyswojonego i uciesznego kotka z Kut. Na Jasienowie kotów wtedy nie było. We trójkę uganialiśmy się po podwórzu, chowaliśmy się, bawiliśmy się. Dziad śmiał się jak dziecko, prosił: „Ano, Maksymku, ano jeszcze z kotkiem.“ Gdy usłyszałem wtedy, że upadł pod kłodą na górze, wziąłem kotka i capa, och jak biegłem! Pokazać chciałem dziadowi nasze zabawy, uweselić go, aby nie umierał. — Przybiegłem tam, oho! już i kotek nie pomógł. Od tego czasu pierwszy smutek upadł na Jasienowo.
Tanasij westchnął jak miech. Jakby na dany znak, wzdychanie rozszerzało się równomiernie wokół stołu, poza stół aż pod buki. Maksym potrząsnął włosami, odłożył taflę, Foka podał mu następną deskę jaworową, równoboczną, posiwiałą, także ciosaną toporem. Strzały i wężyki, zapuszczone barwą czerwoną zdobiły naokoło brzegi rewaszu. Tanasij pochylił się naprzód, zaglądał ciekawie.
— To ojcowski rewasz — mówił Maksym. — Na dole na samym końcu krzyż zakarbowałem, kiedy umarł, i sadzą zamaściłem. I kalendarz jest. Pani kasztelanowa zostawiła nam kalendarze, pouczała, że to od urodzenia Jezusa, bo starowieczny kalendarz od początku świata i trudny i niepewny. Było to na samo Boże Narodzenie roku 1837. Smutno. Pomyśleć tylko, między nami nie ma takiego tęgiego jak ojciec, wyższy był od Tanasija. Z cyćki tak się wyhodował, z batogiem biegał do cyćki. Rechotał zawsze szeroko, dla wszystkiego miał śmiech, buchało zeń jak z hołowyci, co mówię, jak z zastawy na Riabyńcu. Do czasu — — Rękę szeroko podawał, całego człowieka zagarniał. Czasem fosznął jak smoła z watry, mogło poparzyć — i znów śmiał się. Tanasij znał go dobrze.
Tanasij zakiwał głową z namaszczeniem i dodał:
— Przez całą dobę nie mogliśmy się nagadać. Co naopowiadał o junakach Wasylukowych, jak wojowali przeciw Kutom na darabach skrzydlatych, a co o Tureczczinie, to cały rok trzeba by słuchać. Pił nieczęsto, a głowę miał nie słabszą od mojej. Jemu cesarz to sąsiad i pobratym, jemu i morze po kolana. Oho, gdzie szukać takich dzisiaj w tym zamartwionym świecie.
Najbliżej Maksyma na trawie siedział z fłojerą Andrij Płytka, Śmierć Leśna. Po radosnym wytrysku swej fłojery, zacichł na nowo. Ożywił się znów przy słowach Maksyma. Otwierał usta, łowił stare wieści. Przy nowszych rewaszach wymknął się cicho z łąki, z góry było słychać głos jego zatroskanej fłojery. Znów zakrążyły wokół stołu od człowieka do człowieka szepty, a na łące także. W nich, jakby słowa do starowiecznej nuty Andrijkowej, imiona tych pobratymów z butynu, co zginęli pod lawiną na Skorusznym. Lecz zaraz szepty ucichły, bo Maksym opowiadał dalej:
— No i z tych małych deszczułek przeniesione wszystko, pokasowane, a tu dług ostateczny, pośmiertny. Szesnaście cielątek dla wdów i sierot, dziesięć dałem zaraz po pogrzebie, a potem jeszcze sześć. I dwadzieścia cztery służby Boże w siedmiu parafiach, jedna w Pistyniu w łacińskim kościele. A tu jeszcze krzyż nakazał ojciec kupić do ormiańskiego kościoła w Kutach. Aby nie byli gniewni ormiańscy święci, że nasi na darabach całym towarzystwem z ich watażkiem Dmytrem Wasylukowym napadali na Kuty. To w porządku. Ojciec pilnował rewaszy do cotu. Mnie też uczył od dziecka. Przecie jest tu jeszcze coś, także dług: dziesięć skór niedźwiedzich dla kniazia z Krzyworówni, aby się kniaź nie gniewał. Ojciec złoty człowiek, sprawiedliwy także ale gorączka, a kniaź nic nie winien. Ojciec tylko raz jeden zakarbował samowolnie na jeden bok tylko. Z tego śmiech jego wysechł. Naprawić chciał, a za późno. Za późno, no i ten rewasz nie zamknięty. Ja nie sędzia, nie, ale to nie rewasz. O tym jest jeszcze osobna deszczułka. — I znów na końcu rewasza znak stary, słonkowy dług, aby się za słońcem obracać.
Maksym westchnął cicho, przerwał, patrzył na ziemię. Wzdychanie rozsypało się i rozwiało zaraz, bo tymczasem podczas przerwy wsypało się na łąkę sporo nowych osób, które w ukryciu czekały na stosowną chwilę. Pośpiesznie szedł krokiem tanecznym w białym płóciennym ubraniu, z kożuszkiem starannie złożonym przez ramię, Słowak z Bereżnicy, badając Maksyma marząco kpiącym wzrokiem. Za nim stąpał smukły, żylasty Slipeńczuk z Krzyworówni, dostatecznie, nawet wszechstronnie uzbrojony, ciągnąc żonę, otyłą pulchną blondynkę w odmiennym stanie. Przepędził ich rój młodzieży z trzeciej chaty, rozprysnęli się błyskawicznie, migiem siedli na trawie. W ostatniej chwili jeszcze kilka starszych par z trzeciej chaty przyczłapało niezdecydowanie. Wołano je stąd, stamtąd, rozglądali się, jak krowa na nowe obłoki. Maksym czekał, ktoś syknął, ospali goście przysiedli tam, gdzie stali. Zasiała się nowa cisza, nabożna, nieco trwożliwa. Foka usiadł na krześle za Tanasijem. Maksym wziął nową tablicę jaworową, czystą, bez żadnych ozdób a gładziutką, jakby ją dopiero co ociosano.
— To mój własny rewasz. Tu po lewej stronie dwie kluczki kręte, dwa pytania — potem je odprostowałem. Jedna kluczka kiedy ożeniłem się, druga kiedy żona umarła. Za młodu chciałem się żenić z inną dziewczyną, cichą niemrawą jak ja sam. Spotykaliśmy się na carynce, oboje z owcami, patrzyliśmy jedno na drugie jak te owce. Martwiliśmy się i tyle. Ojciec mówi: „Nie! To niedobra para, kiedy zanadto do siebie podobni.“ Wyszukał mi żonę: „Masz!“ I cóż? Ja do lasu, ona do tańca, ja do chudoby, ona do szumu, głównie do tołoki. „Tak dobrze, tak najlepiej“ — mówił ojciec. A mnie gdzież do tego? Z początku myślałem, że ucieknę w świat, dumałem, aby się zatracić, co ona dumała — nie wiem. Sama nie doiła, nie przędła, nie prała, od tego są inne. Jak na tołokę muzykantów nasprasza, natraktuje, nahałasuje, tańcem zakręci, to robota sama kręci się wesoło. Cała robota śpiewa od świtu do nocy. Moja Parasczina jak błyśnie oczyma, jak zaśpiewa: „Oj koby ja ne śpiwała, taj ne hałakała, dawno by my wże zazula na hrobi kowała“[2], to przetaki stukają, to kołowrotki turkocą, a ludzie hałakają, pieśń porywa robotę jak rzeka. Nikt się nie znudzi, nikt się nie zmęczy, za dzień zrobią więcej niż my wszyscy za miesiąc. A było co prząść, wełna nie śmierdziała w komorze. Sukna natkanego kopice pod sam swołok, po latach jeszcze sprzedawaliśmy w Sygiecie. I liżnyki tak samo. Komora złota była od przędzy konopianej. I było z czego — ogrody z lnem, z konopiami zaprowadziła, nikt jeszcze u nas takich nie widział, całe pole śmierdziało konopiem. Zbudowaliśmy na samym końcu zagrody osobny skład dla konopi. Potem z tego były góry płótna. A sama Parasczina ledwo ręką tknie, tylko śpiewem ochotę zakręca. I przyjęciami. Hospody! A przyjęcia jakie? Sama z Kosowa na koniu pełny terh misek przywiozła, każdemu pod nos osobna miska, albo i dwie. Potrawy jakie! Pierogi jak na dołach, hołubci, a szczególnie ogórki kiszone, nigdzie tego jeszcze nie było, wszystkim po gębach ciekło. Jesienią zbiegali się ludzie jak do pożaru: ręce do konopi, gęby do ogórków, nogi do tańca. Ani kłócić się, ani upierać się nie miała czasu Parasczina. „Dobrze, dobrze“, a zawsze po swojemu zrobiła. Zachciało się jej chustek, paciorków modnych dla siebie samej, a dla nas mężczyzn pasów wysokich, zagórskich. Zwołała ludzi, przepasała pistolety jak watażko i hajda! Tamtędy przez chmury, przez Czarnohory, całym rojem konnym na jarmark do Sigetu. Nawiozła wszystkiego, czego u nas oczy ludzkie nie widziały, nawet dwóch najmitów wyszukała. Foka rósł w tym szumie, mówić ledwie umiał, za rękę go jeszcze wodzili, a tańczył na pokaz. Nogi miękkie uginały się, a dla tańca to akuratnie, lepiej tańczył niż chodził. Ojciec mówił: „To rozumiem, to synowa dla mnie.“ I prawda, wiedział jak trzeba, było dobrze. Ona z prawa, ja z lewa, a razem. Rozchorowała się nagle, zawołała mnie i tak powiada: „Maksymku, nie wiem coś ty dumał sobie, a może tak, że ja za chłopcami uganiam, żem na chłopów łakoma. Przysięgam ci przed Bogiem, że nie. Lubiłam tylko, aby szumno wciąż, nowo wciąż, aby rosło wszystko. Tyś nie narzekał, było dobrze, dziękuję ci za życie.“ Kiedy umarła, chodziłem po lesie, szukałem która smereka dla mnie przeznaczona do powieszenia się. Ha, gdzież takiemu długi dźwigać, co swoją własną żurbą wciąż obrzemieniony. Ale wyprostowałem się, im mniej człowiek sobą się gryzie, tym prostszy. Innych zmartwień i tak ma dość, inne rewasze też niełatwe. Odtąd niech Foka dalej za mnie karbuje i kasuje, kiedyś wam odczyta. Czy skasowane długi, czy odłożone tylko? —
Spoglądał ku Foce. Potem wziął nową tablicę jaworową, wykładaną wężykami z drucików miedzianych, paciorkami czerwonymi i niebieskimi, podobnie jak zdobi się laski. Na rogach tablicy widniały w kółkach wzory słonkowe.
— Oto Fokowy rewasz, naprzód gwiazda czerwona, urodził się w lecie na święto watrowe, było to w roku 1835, wiem, bo pytałem księdza, kiedy do metryki zapisywał. Boże, jakie to było czarniutkie, mówili, że czorteniatko, ale przecie nie, bo pokazało się wesolutkie jak żona. No i dalej rok 1848, rejwachy, wojna koszucka, wojsko madiarskie zbuntowane uciekało stąd na Węgry, za nimi wojska cesarskie stąd od strony Bukowca, a Moskale od dołu rzeki. Foka znikł z Madiarami, dwóm cesarskim wojskom pod nosem się przesmyknął. W chacie zmartwienie: „A może go porwali?“ Gdzie tam, on ich porwał, u niego na wszystko taniec i śmiech, z tej samej kości, co ojciec mój i żona. Przetańcował na Węgry i z powrotem, nakichał na pogonie. I dalej rok 1856, tak mi mówili panowie urzędowi z guberni, kiedy Foka zgłosił się, po prostu uciekł do wojska, nie pytając mnie wcale. Nie miał gdzie bliżej, prosto do Wenecji, poznać czyja natura. Ale to, to już za dużo, nie pozwoliłem, odebrałem go. — Potem tuhy rok przyszedł — u nas dość ciężko, głodnawo, ale Foka już gazda, dużo zaradził. Na Podgórzu był głód, z niektórych wsi podgórskich rozbiegli się ludzie. Potem Kałynka przyszła do nas z ojcem i z krową, przystali na najmitów. Jakoś niedawno przedtem Foka posłał swatów do młodej, bogatej wdowy tutejszej. Znali się od dziecka, razem tańczyli i śpiewali. Ja widziałem znaki a pamiętałem, co ojciec mówił: „Niedobrze kiedy para podobna do siebie“. Nie nalegałem, trwało to dość długo i wyszło w końcu, że Foka nie z tamtą się ożenił, tylko z Kałyną.
Tu jeszcze gwiazda zielona, wiosenna. Urodziła się Hafijka, rewaszu swego nie ma jeszcze, dopiero dziś chrzczona. — Maksym patrzył w rewasz, mruknął: — Czy obdłużona od razu?...
Foka niezwłocznie wstał ze stołka, okrążył stół. Pierwszy grom zamruczał z Czarnohory. Pytanie Maksyma przebuszowało przez tłum łąkowy. Ten i ów z siedzących opodal wstał, by przyglądnąć się zielonej gwieździe. Jeden za drugim wracali na miejsce, szeptali półgłosem:
— Zielona, to dobrze, to Jurija.
— Ale czy będzie żyć? — wyrwało się którejś babie.
— Któż wie — westchnęła inna.
Foka wrócił, znów usiadł naprzeciw ojca. Znów gromy mruczały z daleka, wszyscy spoglądali ku skłębionym chmurom. Maksym podniósł głos:
— Kiedy urodzi się dziecko, wspominamy dzieje rodu. Ty mówisz, Skuluku: „Biedne maleństwo, od razu je do szkoły przeznaczyli...“ Ha, gdybyż tyle biedy! Każdy biedny, bo ciążą na nim długi. Ale jest takie ziele na pół łokcia z nasieniem jak kluczka, każdy je zna, nazwane: skoczek, bo kiedy dojrzeje owoc, pstryknie i odskoczy sobie jak najdalej od matczynego ziela. A może by tak samo odskoczyć? Odskakuj, odskakuj, długi poskoczą razem ze skoczkiem, a może jeszcze prędzej, i ziele nie ucieknie. Człowiek ziele i nieziele, niech się przezwie, niech się przebierze, pobieli albo poczerni jak sobie woli i niechaj skacze. Ale wiedzieć musi, pamiętać, inaczej się nie zwolni.



2

Maksym zapatrzył się w rewasz. W przerwie nowa procesja gości wmaszerowała od strony zagrody. Wszyscy duchowni drugiego stopnia wysypali się z ram szklanych i kroczyli w dostojnym szeregu. W sporym odstępie za nimi drobnymi kroczkami dreptał ich szary wódz Kropiwnicki, na łączce jeszcze bardziej nikły niż przy stole. Wpłynęli, jak Riczka wlewa się do Czarnej Rzeki — a jeszcze przez dłuższy czas każda płynie osobno, jedna mleczną, druga czarną falą. Tu na łące barwy z rewaszów wydobyte przez cięcia poprzeczne czy ukośne, ukryte wzory słojów drzewnych, a stamtąd z góry z malowideł pstra mozaika bogumiłych.
Tymczasem czyhał jeszcze żywioł trzeci. Zielona trawa i młodzież na trawie. Zaledwie wyszli duchowni ze szkła, zaledwie zwolnili się z więzi, a już w oczach tłumu górskiego przybrali postać czeredy hamanów. Z trawy, spośród grona młodzieży powitały ich nieprzystojne pryski śmiechu. Duszony przez chwilę śmiech zrywał się ponownie, potem gził się, trzaskał po duchownych, jak wiatr po starych dachach. Rozpierał się, groził, że zmarnuje całą uroczystość. Uwagi szeptane, uwagi coraz głośniejsze rozśrubowywały i nicowały przybyłych. W końcu rozszerzył się śmiech niepohamowany, uprawniony. Nawet ów jedyny sprawiedliwy z trzeciej chaty, sam Piotruś Sawicki, nie pomógł. Naprzód drgały mu wąsy, potem dusił się śmiechem, wreszcie obrócił się twarzą ku trawie, śmiał się do syta jakby kurczowo. To nie sen: apostołowie ruszali się w szkle i wyszli ze szkła. To nie potwarz: łąka przygwoździła ich jako pstrokatych sczeznyków, którzy urwali się z łańcuszków przedpiekla. I nie zmyślenie to: śmiech z trawy przepędzał ich biczem nie do piekieł, lecz do cyrku nad Prutem w Kołomyi, tam gdzie ich miejsce.
Osieroceni na chwilę duchowni drugiego stopnia, jak liście zdarte i ciśnięte wiatrem o ziemię, nie mogli zatrzeć swych odrębności, a jak listki wydarte z księgi i porozrzucane bezładnie, stracili sens. Gdyby nawet wyprzedzając swoje czasy rozebrali się do naga, zrzucając szaty wielobarwne, zdzierane z nich bezlitosnym śmiechem, nie zatarłyby się przecież ich twarze wykrzywione wirami i przenikliwymi przeciągami powołań z jednej strony, a ciężaru własnego z drugiej. W trzeźwym świetle popołudnia z tych fałd na licach, dla innego światła przeznaczonych, zgrzytały rozdźwięki między zamiarem a rzeczywistością.
Z fioletową godnością, a nawet pychą jednego z diaków sąsiadowała buraczkowa czerwień, jaką się osiąga po długich latach zażyłości z trunkami. Nieznacznie wyniosły uśmiech natchnionego aktora skaził się lisią chytrością sprzedawcy medalioników, czyhającego na Bogu ducha winnych nabywców. Twarz układnego śpiewaka rozdwoiła się: masce dyplomaty-milczka urągał podlizajko księży, zamiatacz cerkiewny.
I z tego wszystkiego razem niesforna młodzież, dorwawszy i się raz rozhukanego konia, szukała sobie sposobności do śmiechu, który niełatwo dał się zagasić. Nadaremnie sykano od stołu i z góry od buków. Młodzieńcy jasienowscy, którym do śmiechu wystarczało już, aby ktoś z sąsiadów włożył kożuch z Żabiego albo postoły z Rożna, którzy znęcali się niemiłosiernie nad biednym Cyganem, nie przeczuwali wcale, że gdyby oni sami, w swych czerwono-zielono-białych strojach i w ciężkim uzbrojeniu, ukazali się kupą na ulicach stolicy Monarchii, tłumy gapiów witałyby ich podobnym śmiechem, co najmniej biegłyby za nimi, aby zobaczyć, w którym cyrku będą ich pokazywać. Wobec maskarady diaków i pielgrzymów odpustowych nie mieli żadnych hamulców.
Jak zwarty szereg wojska, zaskoczony ogniem z flanki, zanim opamięta się do przeciwataku, rozprószy się w poszukiwaniu rowów i wzniesień, tak goście z Durijki rozsypali się, szukając ratunku. Odgadli, że jedynie pontyfikalna czarność ich proboszczów może im dostarczyć cienia zbawiennej monotonii. Rozsiani i przytuleni pod skrzydłami czarnych sutann, nie kusili już nikogo. Bo zrozumiale, że także ksiądz jest człowiekiem i może mieć koło siebie swego pstrokatego czorta, a nawet dwóch.
Gdyby bogumili słuchali prawdziwych przyjaciół, nie pokazaliby się wcale na łące. Prawdziwi przyjaciele pouczyliby ich, że żyjące dzieło sztuki, jeśli od razu nie skamienieje, wyzywa do zuchwałego szyderstwa, bo im odrębności rzadsze, tym bardziej śmieszne. Niestety my wszyscy, zbyt odrębni, niechętnie słuchamy prawdziwych przyjaciół, którzy wskazują nam życzliwie, że osobistości ukryte za jednolitymi strojami mają życie ułatwione. Przeciwstawiamy się im zbyt ostro twierdząc, że gdyby któryś z monotonów odsłonił się na chwilę zza maski, spotkałby się ze śmiechem tak rozsadzającym, jak rozdźwięk jego własnych skłóconych i szczekających na się żywiołków. Jako że u współczesnych kłócą się ze sobą nie tylko nogi, tułowia i głowy, lecz każda część głowy, każdy palec skądinąd wyrwany i dla prędkości ześrubowany jak bądź. A oto dla spętania pstrokacizny naszych czasów i aby się nie rozsypała, podarowano nam niespożyte obręcze jedności: jedną przemożną walkę o byt, jedną przemożną płciową chuć i niestety już nie tak jednolicącą przynależność do klasy, i ich walkę. Jednolitość walki ma ten skutek, że klasy pękają i rozsypują się w drobiny, którym wyłażą nieznane lub niewidzialne dotąd szpony, rogi i kły.
Wpatrzony w rewasze Maksym nie zauważył na razie zjawienia się nowych słuchaczy, a Tanasij rozklejał się z zakłopotania, w jaki to Purym niesamowity roztańczyły się obrazy ze szkła. Spoglądał badawczo na Maksyma, to znów ponuro na diaka. Tymczasem uroczysta powaga ulotniła się z łąki. Śmiech buszujący po zieleni rozluźniał napięcie, ośmielał. Już cała łąka szumiała, raz tu, raz tam tryskał śmiech nowy, jak odniemiałe źródło ciepliczki. Przecie wciąż jeszcze karcąco sykano od stołu, gdy sam Maksym ogarniając wzrokiem to przybyłych, to wesołość łąki, ucieszył się. Zaśmiał się bezbronnie, głośno. Także Tanasij zrozumiał, rozweselił się. Śmiech panoszył się — znak był dobry.
I my, swoi czy obcy, po latach stu czy po tysiącu zechciejmy to zrozumieć: im więcej śmieszności, tym więcej okazji do Łaski. Jak długo duchowni byli w szkle, można się było przynajmniej przerazić. Od kiedy wypadli z ram, byli tylko śmieszni. Czyste jagniątka, czyste kurczątka boże, zdane na uśmiech łaski cierpliwego Boga, a wzywające ludzi do podobnej cierpliwości, bo nie widząc własnej śmieszności, śmiesznością gardzą i stąd nie mają Łaski. Śmieszność podfruwa z ufnością ku Bogu, jak mały ptaszek, co podąża ku orlemu gniazdu w skale. Bo najmniejszy ptaszek gnieździ się w szparach orlego gniazda, które go chroni od zakusu wrogów. Nie zadeptujmy śmiesznych, nie gaśmy ich. Wznieśmy się do spojrzenia orła, który ich nie dostrzega, a jeszcze lepiej, wyobraźmy sobie jak Łaska uśmiecha się do śmiesznych.
Żegnając się z zespołem bogumiłych, pochowanych w cieniach rewerend księżych, w jakichże wyrazach mamy utrwalić ich dla potomności? Czy w takich, aby ukazać, jakimi byli — jak to się mówi — w rzeczywistości? A zatem, same bryły, grudy, sam ił? Czy w takich, jakimi wydawali się w ramach świetlnych? Nie znęcajmy się nad sobą, stańmy po stronie światła.
W owe czasy żaden z diaków, tym mniej żaden z pielgrzymów nabożnych, nie pochodził z samej Wierchowiny. Podobny zawód nie licował ze słobodą czy nawet ze czcią, nie przypadał nikomu do smaku. Uchodził za zajęcie stosowne dla przybłędów, bo takim tylko uchodzi chleb błazeński. Toteż władze cerkiewne, nie mogąc sobie wyszukać innych pomocników, zarzucały swój niewód na wszelakie rybki wędrowne, a już ciaśniejsza sieć Kropiwnickiego ciągnęła je podług swych zamierzeń. A oto ci, których najgłośniej sławiły zaniemiałe dziś, a nieraz szydercze, ustne kroniki owych czasów. Wspomnijmy trzech najsławniejszych diaków: Kuryło przezwany Hikało (od wyklinania „ahi“), Iwan Burmyło i Józef Szprync.
Kuryło schronił się w cieniu swego proboszcza z Jasienowa. Był rodem znad Dniestru, zasłynął z tego, że jako diak tępił gorliwie przemówników, prześladował górskich pogan. Szpiegował zapamiętale czarowników, z zapałem uczył się przemówek przeciw przemówkom, przyswajał sobie prądy przeciw prądom. Nałykał się porywów, które rodzą się z wyklinania na odległość i z walki przeciw czarom. To było jego powołanie. I stąd jego przezwisko. Znad długiej węgierki kudłata bezzębna starcza twarz Kuryła-Hikała, poorana bruzdami rozpaczy, z otwartymi ustami i zwisającą dolną wargą, wznosiła oczy w oczekiwaniu wkroczenia niebios tak bolesnym, że niemal bluźnierczym.
Młody diak z żabiowskiej cerkwi, Burmyło, zasłynął jako śpiewak na całą Czarną Rzekę. Wybił się z przygarniętego przez proboszcza sierocego przybłędy. Przez długie lata był zamiataczem cerkwi i przestając z duchownymi wyłącznie, uduchownił się jak się dało. Wszelako z czasem najbardziej z wszystkich diaków upodobnił swój strój do gazdowskiego. Urozmaicał go wszakże wciąż czymś nowym, to nadającą się dla zalotnej mołodyci barwną chustką na szyi, to niebieskim kolczykiem w lewym uchu. Od lat najmłodszych wtajemniczany w sprawy cerkwi nauczył się milczenia, wyrósł na dyplomatę o wszechprzebaczającym uśmiechu. Dyplomata serca dla układów międzyparafialnych, międzygminnych, międzyurzędowych, może powołany do jeszcze rozleglejszych układów międzypotencjalnych, poza śpiewem diak miał w zapasie dla wszystkich jedno tylko wstrzemięźliwe: tak. Rzadkość na owe czasy — człowiek piśmienny, nie tylko dla chrzcin i ślubów i dla spraw chórów kościelnych — tak, także dla komisji szacunkowych, dla obdukcji zwłok — tak. I wreszcie dla spraw ostatecznych, dla pogrzebu, dla pokazowo odśpiewanej żałoby — tak.
Także potężny diak z Uścieryk, Szprync, schronił się obok swego grubego proboszcza. Był rodem spod Kołomyi, podobno pochodził z jakichś Szwabów. Z wojskowej tradycji wysłużonego podoficera pozostała mu tylko czerwona bluza ułańska przerobiona na kachtankę, jak gdyby była odziedziczona po dawnych watażkach. Na jego obliczu, nieobcym zastarzałym śladom silnych napojów i zastygłym w hektyczną czerwień, z jego zmrużonych zaciekle oczu feldfebla, gdy spręży się w nich złość do wybuchu na zastrachanych rekrutów, wstawało nieoczekiwanie surowe powołanie naocznego widza piekieł. Rozkwitało gorąco, jak oleander na śmietniku podwórza koszar, zadeptanego butami. Mrukliwy urzędnik od porządków cerkiewnych, co twardo ściągał opłaty za chrzciny i za pogrzeby, Józef Szprync władał głosem spłaszczonym, chrapliwym lecz potężnym. Podczas śpiewanych uroczystości gramolił się na głosie jego, jak na apokaliptycznym koniu ponury jeździec z trąbą sądu. Dudniły z niej ostrzeżenia zza świata i groźby piekieł, niemiłosiernie tratujące małość ludzką i grzech.
Duchowni trzeciej klasy wraz z rodzinami stłoczeni nieskładnie, jak cielęta nieco postarzałe lecz bogumiłe, stanęli na górnym skraju łąki. Utrzymując strój swego otoczenia nie mieli potrzeby rozbiegać się ani chować, lecz zakłopotani obecnością wielu ludzi, siadali niezwłocznie na trawie w tym miejscu gdzie stali. Rozweselony Maksym nie patrzył już na rewasze, uczestniczył w weseleniu się gości, a dziedzic korzystając z przerwy zapytał go:
— Cóż to za znaki słonkowe i czemuż długi?
Mimo gwar Maksym odpowiadał chętnie, płynnie:
— Dobrze pytacie, panie. Choć nie bogacka moja komora, a gdzież ma być porządek jak nie w głowie. Znak to — „och!“ Gdy w żywny czwartek pociera się drewienka, ułożone za biegiem słońca, dla dobycia watry żywej i czystej, dobrze się człowiek napoci. Gdy ogień fosznie i westchnie od ziemi: „och!“ zmachany człowiek razem z ogniem westchnie — „och“. To przypomnienie: zgodnie razem, a zawsze za biegiem słońca.
— A czemuż długi? — powtórzył dziedzic.
Łąka zamilkła od razu, słuchano bez jednego szeptu. Maksym mówił dobitnie:
— Gdy dzieci stąd z ziemi biorą dług przed Hospodem, to wcale nie tak, aby ojciec zwalał brzemię na mnie, a ja na syna. Nie! Czy to niemowlęciem, czy może jeszcze w łonie matki ja sam zgłosiłem się do Słońca na zakład dla Niego, z poręką za ojców. My wszyscy po to, aby prostować rewasze, aby ojców ciągnąć z czarnego na białe, my w zakładzie, my to Słońcu winni. Ojcowie nam wdzięczni, ich wdzięczność bierze nas — dzieci na ręce i niesie przed tron Hospoda...
Maksym obracał w rękach deszczułkę. Poderwał się na miejscu, ściągnął twarz, patrzył przed siebie surowo; wziął deszczułkę do lewej ręki, podniósł prawą otwierając dłoń. Długa dłoń z wyciągniętymi nadmiernie długimi palcami, chuda, choć ani twarda ani mozolasta, raczej miękkokostna, bez ostrych kątów, nawet bez wystającej kostki w przegubie, drgała wieloma węzłami żył jak gdyby siecią oczek. Szczególnie zwiększony puls u nasady kciuka tętnił czujnie dużym niebieskim okiem. Maksym mówił zawzięcie:
— Taka ręka, co wyciąga się do Słońca, a potem kasuje, zdradza, tfu! — to rewasz zaniedbany, gorzej jeszcze, przeinaczony, oszukańczy. Taką odrąbać, cisnąć do ognia! A taką, co słaba tylko, obezosobiona i zwiędle naprawia, taką potrzaskać dobrze, przynajmniej niech żal swój świadczy. To nie dla sądu, to dla siebie, każdy za siebie — pośpieszył się Maksym. Opuścił zwiędłe rękę na kolano, niebieskie oczka żył rozluźniły się.
Szumej potrząsał mocno obfitolistnym drzewem słuchaczy. Listki znieruchomiały, oczy błyskały cicho jak bukwy i żołędzie. Potem listki szeptały: „Nie pił przecie wcale, może to fajka, może zioła?“ Diak Kropiwnicki przyglądał się Maksymowi z nieruchomą twarzą. Maksym wziął nową deszczułkę do prawej ręki, bąknął:
— A tu już inne sprawy, to pański rewasz — pokazywał szeroką łopatę jaworową zadymioną, zakarbowaną karbami rodów pańskich z Krzyworówni i z Jasienowa. Drgnął nagle, jakby go kto obudził, zaglądnął do wypalonej fajki, oparł ją o nogę, odłożył tablicę, podniósł oczy, przybił twardo:
— Już wypalona fajka, dość! Trajkocę wam jak Waratyn i Paratczyn, jak wszystkie potoki naokoło. A tu takie sprawy z tego kąta tylko.
— Maksymie — prosił dziedzic — to mnie właśnie interesuje, to moi krewni, znajomi. A może z rewaszów wychodzi, że was ktoś skrzywdził?
— Nie wychodzi wcale. Tu goście, nie ma ich co zaginać wszystkich na nasze koło! Powiedzą: „Paple dziad“, i słusznie. To kiedyś osobno...
Pan Jakobènc cmoknął, zaprotestował samorzutnie, rozciągając słowa i zdania męcząco:
— Są-tacy-co-paplą, oho, aż-do-mdłości. O was nikt tego nie powie. Rachunek — sakrament najświętszy. Raz na rok — to można — to trzeba — taj już.
— Powiedzcież raczej — śmiał się Foka — raz na dziesięć lat, bo u ojca to tak wychodzi.
Duwyd Bernhaut wstał i usiadł zaraz. Koniec końców w ciągu całego świętowania uległ odrobinę usilnym, a nawet natarczywym zaproszeniom gospodarzy. Łyknął sobie wódki, a także piwa, nie tak dużo, wszelako trochę więcej niż w ciągu czterech szabasów razem. Mówiąc przerywał, rumienił się:
— Ja przepraszam — ja taki gość trochę z boku — chcę powiedzieć coś — ja chcę powiedzieć i to bardzo dużo, tak — ale aby nikt się nie obraził.
— Proszę, Duwydku, mówcie swobodnie — namawiał Foka — dlaczegóż ktoś miałby się obrazić?
— Dlaczego? ja nie wiem, a to wiem, że kiedy się nic nie gada, to nikt się nie obraża. A to bardzo dużo! No, to nie tak znów dużo: ja proszę, aby gazda mówił dalej.
— Ojciec ma gadać — żartował Foka — a może i na niego ktoś się obrazi?
— Utraktowaliście mnie wódką, gazdo, a teraz sobie kiepkujecie. A mnie się przypomniał mój tatuńcio, jak mówił o rodzie. Ktoś sobie pomyśli: „Ot, faktor od drzewa, od bydła.“ A ja jestem z rodu... Co tu gadać, mnie drzewo i bydło tyle obchodzi co mus. Ja na wszystkim znam się, kiedy mus, mógłbym handlować i szczurami, psami także i nietoperzami też. Tylko ludźmi nigdy, nie daj Boże! bo tatuńcio mówił, że trzeba być zawsze człowiekiem, a człowieka nie wolno sprzedawać nawet Panu Bogu. On i tak nas nie kupi, to same paskudne interesy. Gdyby tatuńcio przyszedł tutaj choć na jedną minutkę i powiedział mi jedno słowo takie jak Maksym mówi, to co ja bym dał za to? Aby Pan Bóg dał mnie i wam do kupy, abyśmy mieli to, co ja bym chciał dać za to. Czasem człowiekowi coś braknie, tak jak mnie teraz. Może powiecie, że mnie wcale niczego nie brak, tylko właśnie tej wódki za dużo. A ja powiadam, jest coś takiego, co najbardziej potrzebne, a człowiek nie wie. A kiedy się dowie, to już za późno. No i za późno, jak w tamtym rewaszu. Ale przypomnieć można? Dlatego ja chcę, nie, ja proszę, aby Maksym dalej mówili. I jak już to tak idzie, to ja jeszcze coś powiem. To nieprzyjemnie, a troszeczkę przyjemnie. Że różne rzeczy przychodzą na nas Żydów. To nie od dziś. My się czasem lękamy i bywa taki niejeden, co by całkiem chciał odskoczyć, co by się przebrał, ostrzygł i przemalował. A po co? Jego i tak poznają. To co nam pozostaje na tym świecie? Porządni ludzie. I jakby coś takiego: niepotrzebnego — to ja bym od razu przybiegł do Maksyma, jak do swego tata.
— A do mnie nie? — zapytał dziedzic.
— Ja — dla pana wszystko, pan jest bardzo fajny, bo pan jest młody, a jak pan się zrobi starszy —
— To już nie będę „fajny“?
— Kto to mówi — ja tego nie mówię, tylko pan będzie — starszy pan. To nie należy do rzeczy. Maksymie, wy mówicie, że wy od małej mądrości. I ja nie rabin, ja jeszcze od mniejszej, ja od takiej najmniejszej, że z trawy nie widać. Ale z rodu! To ja chcę tej małej mądrości słuchać aż do końca życia. I na tamtym świecie także.



3

— No, niech będzie — mruknął Maksym, podał fajkę Trofymowi, ten nabijał starannie wielką głowicę. Podał ją uroczyście gaździe krzesząc ognia. Maksym zadymił i mówił:
— Abyście nie narzekali, że to sprawy z torby. Ot tu pański rewasz. Naprzód był inny ród. O gazdostwo się nie kłopotali, ani o rewasze. Polowali, tańczyli, grali, a najwięcej w karty. Przecie, nie można rzec inaczej, kraśni ludzie byli. Przeciw urzędom cesarskim trzymali z narodem, ze swobodą. Przechowywali w dworze Wasylukowych junaków. A kiedy Wasylukowych przegnali cesarscy aż na Tureczczinę, i rozbójnicy z Węgier zaczęli tu hulać, panowie przechowali w dworze żydowskiego bohomolca razem z dzieckiem. A rozbójników zagórskich wyłapali. Potem przyszło prawo szubieniczne i za nim pańszczyzna cesarska. Stary pan śmiał się: „Ani ja wam nie będę robić, ani wy mnie, Szumeje. Niech pan cesarz idzie w góry skontrolować.“ — A potem książę kupił oba brzegi Rzeki. Tu jego znak — korona kniaziowa. Z kniaziem było pobratymstwo, aż ojciec go obraził. Aż po kniaziu przyszły spory o potok Riabyniec, naprzód o las, potem o pastwiska. Papiery niby to bardzo ciągnęły za panami, ale niesłusznie, niedokładnie. U nas były rewasze, tymczasem młody pan, ten nowy, kichał na rewasze, złościł się: „Skąd jakieś rewasze! tak wam zakarbuję, że pójdziecie w świat z torbami.“ Nie zakarbował, Krzyworównię przegrał w karty, a Jasienowo sprzedał. Wtedy rozdzieliły się oba majątki. Spory a nawet bójki między pastuchami ciągnęły się dalej. Aż wasz ojciec, panie, zrozumiał rewasze. U nas w komorze siadywał, uczył się rewaszów jak chłopiec. Potem jeszcze świadków starych wyszukał z Krasnoili, znajomych swego ojca. Pojednał się z nami, oddał bez słowa, ot już wyrównane nasze rewasze i pańskie. My zeszliśmy się jak dwa potoki. Wasz ojciec, panie, nie z bogatego rodu, a wszystko leci za nim, sława i majątki. Im więcej daje, tym więcej ma, sława i pieniądz lubią takiego. Ty powiadasz o nim, Tanasiju: „Lasy wyrąbał, co po nim zostanie, same szczerby.“ Rewasze zostaną! Mnie butyny nie w głowie, ale patrz, przecież po tuhym roku była z nich pomoc. Las boży, Tanasiju, dobrze mówisz, temuż i nie taki głośny jak człowiek. Niegłośno umiera i tak samo wskrześnie cicho. Nie da się. Kiedy ludzie będą z tego się uczyć, kiedy rewasze będą twarde, to Hospod szczerby zabliźni.
Maksym Szumej wziął nową taflę jaworową, sporą jak pół stołu, większą od wszystkich. Prócz dwóch głębokich wrębów była zupełnie próżna. Maksym skrzywił się lekko:
— A tu jeszcze patrzcie. Przykrość taka. Nie dla waszych uszu mówię takie słowo, ale ot, widzicie sami, przyrodzenie męskie na pół deszczułki zakarbowane i na czerwono zamaszczone, a obok szubieniczka czarna. Z tego poszło wszystko. Było to tak. Stary kneź pobratymował z ojcem, na polowania razem chadzali. Książę był bezdzietny i raz przywiózł ze sobą panicza, swego siostrzeńca. Cudaczny młodzian, trochę francuski, co dnia inne szmatki naciągał, to czerwone, to zielone, to znowu srokate. Niczego sobie chłopiec, ino strzelał kiepsko, ojciec podśmiewał się z tego. A niechby to jeszcze, najgorsze, że na twarzy całkiem wygolony, bialutką mąką posypany jak panienka. Nasi ludzie śmiali się, że skapłoniony. Ho, ho, gdzie tam skapłoniony.
Maksym przerwał, na łąkę wpłynęła miękkimi krokami baniasta kucharka Wasyłyna wraz z ochotniczym zastępem wyrostków i dziatwy. Niby z białymi pisklętami czerwonogłowa indyczka, ale raczej jak wielki indor nabrzmiały czerwienią. Spieszyła sapiąc, ciągnąc za sobą białą rzeszę o czuprynach lnianych i konopianych. Podobnie jak na wiosnę Baba-wichrowa, odziana w banie obłoczyste, świstliwa i sapiąca, ściąga rozbiegłe po niebie białoróżowe kudełki obłoczne. Wasyłyna nie tylko sapała, także zrzędziła niepotrzebnie: „Gdzieżeście wy? nie rozsypujcie się, chodźcie.“ Z uszanowania dla uroczystości sykała sama na siebie. Rozsiadła się z białym rojem u góry łąki pod bukiem. Maksym dostrzegł dzieci, uśmiechał się wesoło czy figlarnie. Dzieci z przejęciem słuchały kazania, niekoniecznie dla nich przeznaczonego. Wasyłyna zgłaszała się głośnym westchnieniem w przepisanych odstępach. Maksym mówił dalej:
— Ojciec miał siostrę młodziutką urodziwą. Nazywała się Marijka. Czarniutka tak jak Foka, lice białe jak śnieg. Od małego chyża, wesoła, szczęśliwa. Uganiała po carynkach, hałakała, szczebiotała. Od małego przezwali ją „jaskółka“. I tak została jaskółką. Co za dziewczę! Pływała po rzece jak chłopiec. Dorosła już, a jeszcze skakała ze skały do wody. Ojciec ją wstydził, że taka duża dziewka goliznę pokazuje, ale nie zakazywał, wszystkiemu rad. Dorosła już, a bawiła się z dzieciakami w biłyczkę. W mig wdrapie się na drzewo, na sam czubek. Jakich z dziesięciu malców, niby to koty osaczają ją. Lezą za nią na drzewo, ona wierzchołek drzewa rozhuśta, skoczy na drugie, oni tam za nią się drapią, ona już na trzecim i dalej. Potem brała się do chłopczyńskich sztuk i do chłopskich. Dopędzała konia, wskakiwała w biegu. I bardką ciskała i rohatyną, strzelała do szyszek, potem do zwierzyny. Ojciec rozpuszczał dziewczynę bez miary: „Jaskółeczko, moja ptacho“ i lubił się nią chwalić. W tym rzecz. Dawniej u nas — czasem jeszcze teraz — jedno dychanie dowierzało drugiemu. Dzieciaki z niedźwiadkami po maliniakach bawiły się w chowanki. Foszkały jedne na drugie. Niektórzy mówią, że to z głupoty. Ja mówię, że nie. Jaskółka całkiem niegłupia, a kiedy kto zaszedł do nas, znajomy czy nieznajomy, cieszyła się, jakby nie wiem jakie szczęście. Powiadają znów inni, że to po rachmańsku. Rachmanowie patrzą na wskroś, widzą od razu co najlepsze, dowierzają wszelkiemu stworzeniu. Cóż? Z tym paniczem chyba tak samo? Jaskółka ucieszyła się nim od razu. I to by może nic, ale zaczął ojciec Mariczkę razem z panami na polowania ciągać. Któż to widział kiedy? I panicz mało pomału do Jaskółki się przylepił. Niby to na żart. Każe ją przebierać w swoje szmatki na panicza, potem każe sługom mączyć jej lice. I mówi: „Oj jaka śliczna! boska!“ Takie słowo wypuścił z gęby głuptas do dziewczyny, sam słyszałem! Ojciec kwaśniał trochę, ale nie pokazywał, śmiał się: „Niech tam. To gość, i tak się wnet zabierze.“ I gość zabrał się bardzo prędko, ani nikt się nie spostrzegł — razem z Jaskółką. Uciekli. Dawni ludzie dobrzy byli, ufni. Ale kiedy który rozgorzał, zafurczał, to jakby zajął się las latem. Rozbuchał się ojciec, wali do kniazia. Ja za nim, bo kto wie co z tego będzie. Z panami był zawsze na równo, czasem z góry. Bo to watażko Szumej, z Wasylukowego junactwa! Oni nawet z cesarzem to jednali się, to wojowali, jak im wyszło. Przybiega do kniazia, ręki nie podaje, z miejsca krzyczy: „Panie, ja z wami jak pobratym, a wy tego psiego ch... w góry na sznurku przywlekliście. Mnie na biedę, córki nie mam, tylko tę małą siostrę. Szumejowe dziecko nie do pańskich pomyj...“
Przy brzydkim słowie Wasyłyna ochnęła żałośnie spod buka. Oczy słuchaczy zwróciły się ku bukowi. Po trawie między młodzieżą potoczył się chichot perlisty, jakby niewidzialny leśny bies zaznaczył ślad swego biegu. Diak Kropiwnicki badał wzrokiem kanonika, diak Kiryło wykrzywił się jeszcze boleśniej, diak Szprync naciągnął katapultę w oczach, dyplomata cerkiewny spuścił oczy, nie znalazł powodu, aby powiedzieć — tak. Szumej mówił dalej:
— A książę jak to książę, spokojny, grzeczny, oczy mruży, niedowidział nieboga. Patyk czy też taką rączkę ze szkłami do oczu przykłada, szczebioce: „Mój Szumeju, nieszczęście! dla was i dla nas. Ten heretyk na Podolu z majątkami u grafa miał się żenić. A teraz co: Jaskółka... widzicie, to teraz taka moda, książki takie teraz. To z książek, Szumeju“, tak cierpliwie tłumaczył. A ojciec jak rewknie na to: „Ja wiem z której to książki, z którego rewasza!“ Znów brzydkie słowo wypuścił: — „Ja tego pieska waszego, tego pańskiego chujaszka na mak posiekam. Dziewczyny pokosztował, niech dokosztuje Szumeja. Mnie za to szubienica, to dobrze, to dla ludzi przecie, a przedtem psu — psia śmierć!“ Książę chorowity, zmartwił się, w te pędy położył się do łóżka. Ojciec popędził do domu, jak grom trzaskał po podwórzach, po stajniach, aż psy skomlały. No i jakoś to przeszło tymczasem, tylko tę jaworową deszczułkę chwycił i tak karbował, tak ciął, jakby panicza rąbał. A deszczułka cierpliwa. I to przyrodzenie męskie brzydko zakarbował, czerwienią zabarwił. A obok szubieniczka czarna. Na rewasz przysiągł, że zetnie, wciąż doń zaglądał. I cóż to za rewasz? Jedno zakarbowane, a drugie nie. Tu czarne, tu czerwone, a białe gdzie? Potem odgrażał się jeszcze na panicza, nawet na kniazia. Ja wyrostkiem już byłem, korci mnie zanadto to wszystko, powiadam prosto: „Diedyku mój, twardych rewaszów uczyliście mnie, prawda? Alboż to rewasz? Bogiem a prawdą Jaskółka też trochę winna. A najwięcej kto? Któż widział pchać ją pod oczy takiemu jakiemuś!“ Ten jeden raz ojciec na mnie się rozbiesił. Lice wykrzywiło mu się zębami na wierzch, jakby chciał kąsać. „Ty mnie rewaszów uczysz, pucaku pusty? Ty wiesz jaki to ciężar przyrodzenie męskie? Przeważy wszystko. Dziewczyna winna? Nigdy! Kiedy taki szubienicznik bez honoru przyrodzeniem macha i niesie to przed sobą jak chorągiew świętą — to puści każda. Posiekam i psom rzucę ścierwo. Ale niech ci będzie rewasz! Tej srajdzie też huzycię złupię, będzie uszkodzona do końca życia.“
— Hospody, co z tego będzie — westchnęła od buka Wasyłyna. Dzieci poruszyły się niespokojnie, pytały coś szeptem. Wasyłyna sykała. Bies-chichot podskoczył w kilku koziołkach po trawie wśród młodzieży. Ten i ów z duchownych drugiego stopnia chrząknął znacząco, a inny ukrył oburzenie czy wstyd za księżą rewerendą. Maksym ciągnął dalej:
— Ja już milczę sobie, widzę jaki rewasz. Ojciec od razu posmutniał: „Ależ ona niewinna.“ I do mnie też słodko: „I tyś, synku, niewinny.“ Złoty był człowieczysko, tylko foszkał czasem ostro jak watra jałowcowa. Na swoją własną niedolę. I cóż mu z tego? Ani panicza nie porębał, ani Jaskółki nie uszkodził, zmarniał od tego czasu. Pisali oni potem — panicz i Jaskółka — przez księcia, że wrócą pojednać się z ojcem. Tego tylko było potrzeba ojcu — to u niego rana. Znów księcia niebogę obraził niesłusznie, niepotrzebnie. I w końcu słychać było, że Jaskółka całkiem przebrała się za panią. Rozbijali się po dalekich krajach, nie wrócili nigdy. Rozbijali się, aż się rozbili. Opowiadano tędy i owędy, że razem spadli do berda, nikt się tego nie dogrzebał, czy umyślnie skoczyli czy jak. Nikt nie wie, co prawda. Słuch o nich zaginął na zawsze. Boże im odpuść.
— Słyszycie, ciotko — zaszczebiotała z żalem mała dziewczynka spod buka. — Oho, przepadła Jaskółka.
Wasyłyna groźnie syknęła na dziecko, potem i ona zastękała przepisowo. Chichot na trawie nie zjawił się tym razem. Maksym kończył:
— Po latach rany przyschły, ja ożeniłem się, już i Foka się urodził. A ojcu ręce też przyschły, nie podawał ich szeroko. Nie chodził nigdzie, pobratymi z junactwa Wasylukowego dawno rozeszli się po świecie. Ojciec stary, kniaź stary — sąsiedzi, a nie widywali się nigdy. A nawet o tym nie było nigdy mowy. Przed śmiercią leżał ojciec długo, milczał, a coś miarkował. Wzdychał wciąż i raz powiada do mnie: „Dług zakarbuj, Maksymie: dziesięć skór niedźwiedzich dla kniazia po mojej śmierci.“ Dalej milczał, wciąż milczał. Przychodzę raz, myślę że śpi, a to po wszystkim. Kiedy zawiozłem skóry do Krzyworówni, stary kniaź nieboga oczyma bardzo zamachał, znów w te pędy położył się do łóżka. — Dziesięć skór... ha, dobre i to, ale ten rewasz chyba nie zakończony. Od dziada smutek został, od ojca ciężar. To nie dla osądu, nie, ino dla tego, kto przy życiu zostaje, dla rodu. Dług — od tego nikt nie ucieknie.
Spoglądnął chyłkiem ku Foce, zgarbił się, wypuścił z rąk deszczułkę. Trofym podniósł ją pośpiesznie, włożył do skrzynki. Maksym prostował się, oglądał się, słuchał. Od zachodu, od strony Węgier, grom pomrukiwał jednostajną odległą falą. Maksym mruknął:
— Czas zakończyć, już rozkudłało się niebo.
Tanasij patrzył w ziemię, przeżuwał sennie:
— Długi, same długi. Nie na nitce człowiek, chyba na powrozie, powróz bez końca, nigdy się nie wyplątać. Hospody!



4

Diak Kropiwnicki skrzyżował ręce na piersi, przymknął oczy, dmuchał zagadkowo. Maksym pogładził proste siwe wąsy, odpowiadał wesoło:
— Nie, Tanasiju! kiedy masz długi, to ciążą ci nie tylko we dnie, także we śnie. Ostrzej, dużo ciężej. Jakież sny! Spojrzysz przed siebie: piętrzy się i rośnie mygła. Spojrzysz za siebie: chmarą gonią, doganiają, jakież czarne! Wilki? Nie, długi. Ociec! Wzlatujesz ku niebu, ku górze, i jeszcze gorzej! Posypią się długi gradem takim, jak z mygły pod chmury, złożonej byle jak. Jedna za drugą padają kłody, kłody, długi bez ustanku, na głowę. Ale kiedy znów złożysz mygłę rzetelnie i ciśniesz na nią ostatnią kłodę z pleców, to tak ci lekko, sam do góry wzlatujesz. Tak też kiedy długi zrzucisz. Jak lód z dachu na wiosnę spadnie, i zaraz dach odetchnie, zaświeci, rozweseli się.
W sam raz mam tu jeszcze jeden rewasz, nie na to co zamknięte, lecz na to co zawieszone. Rewasz ten do czasu niezgrabnie łazi po ziemi, jak pisklę ptasie, potem odbije się. Kiedy byłem chłopcem, zaglądałem do gniazda orlego w skałach. Małe orlę, brzydsze od ropuchy, bose i gołe łazi po gołym gnieździe. Potem porasta brudnym mchem, i rosną mu kapcie włochate na łapach, zaczyna ćwiczyć, machać skrzydłami bez przerwy. Zatykałem gębę by śmiechem nie parsknąć, aby mnie stara orlica nie strąciła ze skały. Ona i dla pisklęcia nie miękka. Ledwo podrośnie małe, matka niewiele w gnieździe siaduje, pilnuje z daleka, wciąż krąży. Każde pisklę żałosne, a orlę najnędzniejsze, do chodu niezdarne, przewraca się co chwilka, strzępy skudłane zwisają mu z golizny. I taka nędza ma być królem! Pokraka łachmaniasta, karmiona nie zanadto, ale bez przerwy macha skrzydłami! Macha tak dniami, aż zgłodnieje, no i przyjrzy się gdzie matka i wyleci. Zabawa cudaczna, bo latać nie umie, nie ma czym, tylko wiruje, w przepaść spada jak martwy liść. Wtedy dopiero matka błyskawicą go dopada, łapie dziobem za plecy i zaniesie w locie do gniazda. Taka to nauka latająca.
Rewasz tak samo: pełza, pełza aż wyleci, w to, co dalekie, w to, co się zbliża. Ot, tu jest taki rewasz osobliwy, latający. Skąd rozpęd ma? Z szeptów, od tych motyli białych, co w wietrze nad przepaściami wirują i lecą dalej. A kto go trzyma za kark jak matka orłowa? Wróżby, ostrzeżenia, warty, znaki. Czy próchno zaświeci w lesie, czy sęk wybałuszył oko, czy woda zadyszała, czy paproć się zakrzywiła. Skąd to wszystko? I dokąd? Wskazuje coś złego czy dobrego? Dlatego z jednej strony trzeba zaciąć znak, a z drugiej pilnować. Bo są także zasadzki. Zasadzki na to podobieństwo: Tu — ryś, a tam — człowiek, kto prędzej skoczy, ten górą. Tego sporo, a tu przykłady.
Obracał w rękach płytę jaworową bez żadnych ozdób ze znakiem watrowym u góry, mówił dalej:
— Zanim polityka zaszumiała w górach, była tu powódź, a ojciec miał sen wyraźny, że powódź jeszcze większa toczy się od dołu rzeki z Kut ku źródłom. Nie czekał w chacie na prawo szubieniczne, na posiepaków, od razu przystał do Wasylukowego junactwa. Po latach przyszły nowe sny, ojciec wrócił... Potem znów coś innego: tuhy rok i ostrzeżenia idą głęboko. Tuhy rok u nas najwięcej z tego, że mróz przychodzi za późno latem, albo jesienią za wcześnie. Znaki idą zewsząd, wciąż trzeba karbować. Mróz około Petra przychodzi raz na dziewięćdziesiąt lat, wtedy wszelka pasznica wymarza, a to widać naprzód z różnych karbów. Patrzcie dalej, w roku 1848 urodziło się u nas cielę z dwiema głowami, z czarną i białą, żyło trzy dni. To znaczy: na dwa boki i do trzech razy. Naprzód rejwachy Koszuckie[3] — to czarne, ale zaraz białe, bo Foka wrócił do domu; potem patent cesarski, służba wojskowa dla wszystkich — to czarne, ale patent swobody też — białe. I trzeci raz, to trwało trochę, ale się sprawdziło, Foka uciekł do wojska — to czarne, wiedziałem, że musi być i białe, odebrałem go. Inne znaki z gwiazd, z chmur, od ptaków. Niejedno zawieszone, rewasz wzbije się, krąży, wypatruje czujnie, twardo.
Gdy rewasz prostował pióra, wślizgnął się na łąkę skrzywiony w kabłąk naczelnik gromady Jasienowo, wójt wytrzeźwiony na pokaz. Skradał się, jak kot dopiero co skarcony, stawiał kroki akuratne jakby nie swoimi nogami. Z umytej świeżo twarzy spod włosów jeszcze mokrych, a zwichrzonych wycieraniem, rzucał spojrzenia badawcze lecz raczej lękliwe. Odwracał się od pryskających nań chichotów z trawy. Wójtycha podniosła głowę spośród tłumu siedzących kobiet, i Głowa gromady natychmiast schronił się w jednej z siedzących gromadek. Wysuwał wszakże głowę, starając się odzyskać powagę. Spoglądając ku mówcy, mrużył oczy krytycznie, chciał na nowo stanąć na świeczniku gromady. Z nadmiaru powagi usnął na trawie, zachrapał monotonnie. Maksym kończył rewasz:
— Potem przyszły butyny na Riabyńcu. Tu zakarbowany mój sen: kłoda, tęga biłania czołga się na brzuchu, wywraca oczy na Fokę. Na łbie liczba siedem. Przekazałem zaraz na Riabyniec: „Wstrzymać butyn na tydzień!“ — Foka posłuchał, przerwał robotę (a jeden nieopatrzny duraczyna od cugów trzymał nadal konie niedaleko mygły. Dobrze, że były wyprzągnięte). Kłoda czyhała siedem dni, siódmego dnia rankiem wypadła, nikt nie wie skąd. Portasz rozsypał się i rozbił ryzę. Kłoda rozbiła mygłę, ta rozleciała się, rozbiła stajnię. Ludzi nie było w pobliżu. Rewasz wyrównany. Tu jeszcze jeden znak czeka, pokaże tam na prawo. Pan pokazywał nam swoje instrumenta, znaki dla pogody. Rewasz latający ma też swoje znaki, uczy się od wszystkiego co lata. Nietoperz nie uderzy się o ścianę stodoły, choćby jak ciemno. Pszczoły i gołębie wiedzą którędy lecieć. Cóż je ciągnie? To co dalekie daje znaki, ale nie z daleka, bo tak pozakręcane, że jest tuż obok. Pokarbuj znaki, potem nocami martw się, szukaj, sięgaj. Jednym okiem, jednym uchem ani nawet dwoma nie złowisz. Mam leśną zagórską krowę, Szestulę, tę z dzikimi oczyma. Do takich spraw najlepszą, zasyczy paproć — już uszami strzyże, dostrzeże, przeczuje, da znak, potem pasie się dalej. Sama się już nie martwi, u krowy — rewasz krowi. Jest jeszcze pies wołoski Bukołan, niech tylko żaba skoczy w łopuchach, on pyta mnie oczyma, trąca pyskiem. Niczego nie zapomni, a beze mnie nic nie zrobi. I cap Czuprej też przydatny, bystry ale zuchwały, zaraz by na rogi brał. Człowiek niech się wciąż uczy. Także od krowy, od psa i od capa, a niech nie będzie bezmyślny jak krowa, zależny jak pies, zuchwały jak cap. Niech się martwi! Są jeszcze i inni pomocnicy, różni — — Wskazują, szepcą po słówku. Rewasz ze strachu zrodzony, zmartwieniem opowinięty, odbije się, leci za znakiem, szuka. Bez tego przepadniesz. Krąż, pilnuj, abyś nie narzekał ani na dolę, ani na Hospoda. Wypadki bywają — może? — ale długów na plecy nie zwalaj ani doli, ani Hospodu. Od człowieka zależy najwięcej — — A tu już są także dla Hafijki sny i znaki.
Niesmak, uprzedzenie czy tylko obcość duchownych drugiego stopnia przecierała się z wolna jak mgła, nie gęsta a ciemna, dlatego tylko, że ma za sobą tło leśne. Przy ostatnich słowach Maksyma diak Kuryło Hikało przytulony do rewerendy proboszcza z Jasienowa wznosił głowę do góry, wypatrywał żałośnie, potem opuścił ją bezwładnie. Dyplomata cerkiewny i śpiewak Burmyło zapatrzył się przyjaźnie w mówcę, jak gdyby przygotowywał ciche: „tak“. Szprync nie po feldfeblowsku otwierał usta, z początku ze zgrozą, potem na miedzy pokusy i porywu. Wódz Kropiwnicki cedził uśmiech przez zadumę. Maksym oddał deszczułki i fajkę Trofymowi. Ten znów nadymał się, spoglądał na tłum z wysoka, zbierał tablice, zamykał je dokładnie, wynosił do komory.
— Dziękuję wam, goście — zakończył Maksym.
Znów trembity zagrały nad głową Maksyma, znów świętowały dudki, znów fłojery rozsnuły mgłę-sieć, jak pająki po przejściu natręta przez puszczę.





  1. Uwaga autora:
    Wzór tego znaku białej magii, znany w całych Karpatach, a rozpowszechniony od najdawniejszych czasów po kilku kontynentach, nie tylko u plemion zwanych „aryjskimi“, skłania do przypuszczenia, że jest skrótem rysunkowym dwu drewienek, służących do skrzesania przez tarcie tzw. żywej watry. Według staroindyjskiej mitologii były one rodzicami Boga Agni. Znak odwrotny, służący magii czarnej, ma kierunek przeciw biegowi słońca, czyli przeciw prawu świata.
  2. „Oj gdybym ja nie śpiewała i nie pokrzykiwała, dawno by mi już kukułka na grobie kukała.“
  3. O powstaniu węgierskim 1848 (od nazwiska Kossutha). Przypisek autora.





Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.