Listy z nieba/Piwo i cuda
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Listy z nieba |
Wydawca | Instytut Wydawniczy PAX |
Data wyd. | 1982 |
Druk | Drukarnia Wydawnicza w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Milczenie trzymało stół i łąkę w bezruchu. Ten i ów z księży i ze starszych gości ocknął się nagle z zasłużonej drzemki. Na łące miłośników drzemki nie było, jedynie wójt spał niezmącenie.
Matij Zełenczuk podszedł do Maksyma, przeciął ciszę ostro:
— My wam dziękujemy, daj Boże Hafijce, daj Boże rodowi! Już po kazaniu, można iść do chaty.
Stół i łąka zafalowały, wszyscy wstali nagle. „Daj Boże, daj Boże“, przeszło szmerem aż pod buki. Białoczerwony tłum zakotłował i wzbierał wokół Maksyma. Tymczasem od razu otoczyli go zwarcie duchowni pierwszego i drugiego stopnia i goście od stołu. Tłum łąkowy osadzał się, oddzielał na mniejsze skupienia, jak płyn kipieniem rozłożony na składniki.
Ci, co wybierali się do domu, zatrzymali się wokół ścieżki poniżej stołu. Wyżej po prawej stronie stołu duchowni trzeciego stopnia zwolnieni już od wodza i nastawników, od więzi i namaszczenia, upodobnieni do innych, skupili wokół siebie tych, którzy zamierzali pozostać jeszcze w gościnie. Na lewo w górze pod bukiem Wasyłyna oblepiona dzieciakami w konopianych płótnach, o konopianych głowach, to ściągała krzykiem niesforną hałastrę, to odpędzała się od dzieci jak krowa od bąków.
— Ciotko, a co dalej z Jaskółką? — piszczała najmniejsza dziewczynka. — Ja chcę o Jaskółce. — Wasyłyna to sykała, to przekrzykiwała łamiącym się głosem ochrypłej trembity. Poniżej buka młodzi ludzie skupili się nachylając się troskliwie nad śpiącym wójtem. Pokazywali palcami, szeptali.
Maksym ściśnięty tłokiem siedział nadal na stołku. Stary kanonik stanął nad nim, obejmując go prawą ręką. Wódz diaków, Kropiwnicki, pierwszy żegnał się z Maksymem. Tanasij wyższy od wszystkich, z dala pieścił wzrokiem trzech starych przyjaciół, jak kobyła z cienia patrzy na źrebięta pasące się w słońcu. Młodszy Tanasij cisnął się do ojca jak cielę, które niechętnie rozstaje się z gazdą. Z rzeszy gotowej do odejścia wymknął się na palcach ku stołowi Nykoła Słowak. Wykręcając głowę w bok, nasłuchując chytrze, podziwiając czy nicując, badał starych uśmiechem dwuznacznym.
Kropiwnicki trzymał długo rękę Maksyma, mierzył go nieruchomym wzrokiem. Zapytał cicho: „To tak?“ — Maksym wzruszył ramionami: „U mnie tak.“ „Ale to nie wszystko?“ — odważył się nieco głośniej Kropiwnicki. Maksym patrzył pytająco. Znalazłszy odpowiedź ucieszył się: „Przyjdźcie jeszcze, przyjdźcie na dłużej, albo — zostańcie teraz, prosimy.“
Kropiwnicki oglądał długo niebo, skrzywił się, szeptał do kanonika:
— Deszcz pewny, ogórki w inspektach, a pojutrze znów święto cerkiewne, znów robota.
Kanonik potakiwał życzliwie z roztargnieniem, diak przecisnął się przez tłum, odszedł pośpiesznie. Tanasij kłaniał mu się z daleka. Słowak, krzywiąc się w rozczarowaniu, wykręcił głowę w drugi bok w ślad za diakiem. Czekał obok stołu.
Z prawa i z lewa, z góry i z dołu nieustannie cisnęli się goście do Maksyma. Ściskali go, życzyli, dziękowali.
Tymczasem od miejsca gdzie spoczywał wójt, chichot rozsypywał się deszczem. Niebawem dziwne ziele zeń wykwitło. Wśród szeptów i chichotów stąd i zowąd muzyka skupiła się wokół rumianego wyrostka o żywych oczach, zwanego Hrycio Ohyrok. Hryć upewnił się starannie, że wójtowej już nie ma na łące, po czym z powagą wygłosił śpiewankę-kronikę chrzcin, na nutę bohaterskiej dumy o Doboszu.
Oj popid haj, na horboczku
Pyw nasz wijtyk horiwoczku.[1]
Gaweciowa skrzypka pieściła starowieczną melodię, cymbały smęciły się rozlewnie, dudka kończyła zwrotkę ponuro. Młodzi sypali się ze wszystkich stron, a Ohyrok dalej trzymając się słów starej dumy wyciągał pieśń o biednym wójcie.
Wozmit mene na topory
Nesit mene do komory
Pidit jeji zapytaty
Czy szcze u pysok me chłystaty.[2]
Każdej zwrotce towarzyszył wybuch śmiechu, tylko muzyka smęciła się zadumą. Potrząsany wybuchami raz w raz we śnie wójt chrapał, jakby na znak protestu, to znów kołysany muzyką usypiał spokojnie.
Od stołu nikt nie zwracał na to uwagi oprócz Tanasija. Siedząc na ławie zaśmiał się raz i drugi. Pogrążając się w zadumę, powiedział głośno:
— Patrzcie, ludzie dobrzy, jak święto Boże wywraca. Ciska człowiekiem jak liściem. Niejeden łajdak robi się słodziutki, a z biednego wójta kiszeczki przy ludziach piorą.
Tymczasem przy stole uroczystość rozwidliła się w rozmowy przyjazne i ucieszne.
Nagle uwagę wszystkich zwróciło niespodziane zjawisko. Z góry, z prawej strony zagrody wleciało z wrzaskiem sześć pokracznych postaci. Zapachło od nich nawozem. Kobiety wykrzykiwały, bo tak się należało, i uciekały ku stołowi. Co mniejsze dzieciaki rozwrzeszczały się nie na żarty, chowały się pod zapaskę grubej Wasyłyny. Wójt zbudził się nagle, przecierał oczy. Muzyka ucichła i rozproszyła się.
Sześć pokrak — zwierzyna i myśliwi. Przodem uciekały z jękiem cztery maszkary, zamaskowane skórami zajęczymi z wystającymi spod kapeluszy uszami i ogonami zajęczymi. Ścigane ofiary były przebrane w poszarpane łachmany: gazda z siekierą i flaszką, ksiądz ze skarbonką i kropidłem, Żyd z książką i torbą, pan ze strzelbą i laską. Każdy okryty ponadto starą werecianą płachtą wymazaną obficie nawozem. Pochyleni ku ziemi podpierali się co chwila palcami, jakby niepewnie czuli się na dwóch nogach. Pędzili przed siebie, szukali schronienia. Za nimi, trzaskając długimi biczyskami goniły dwie Mary z dzikim wrzaskiem: hej, ha! bij go! pal go! Przodem kłapała ciężkimi buciskami czerwona Mara z głową dzika, z wywalonym z pyska ozorem, z rogami sarnimi na czole, z rozpostartymi skrzydłami kani na karku. Za nią stąpała cicho bez obuwia biała Mara w nie opasanej koszuli, z czaszką końską zawiniętą w białą peremitkę, zamiast głowy. Mary pstrykały susami za zwierzyną, dosięgały ją z daleka długimi batogami. Ścigana zwierzyna: gazda, ksiądz, Żyd i pan uciekali pod stół, pełzali pod stołem, tuląc się do rewerend księży. Wśród pisku kobiet czerwony rogacz z pyskiem dzika skoczył przez stół, roztrącając naczynia. Podczas skoku skrzydła przekrzywiły mu się i opadły. Jakiś dziarski chłopczyna stojący obok Wasyłyny krzyknął: „Panie czort! a skrzydła?“ Czerwony rogacz, nie dbając o to, napędzał spod stołu zwierzynę ku białej Marze. Ścigane maszkary skomlały po psiemu, klękały przed prześladowcami, po czym zmykały wcale zgrabnie i szybko na czworakach w górę aż pod buki. Prześladowcy ścigali je z wrzaskiem, czerwoniec kłapał butami, biała Mara skakała cicho. Nagle od prawej strony zagrody wyrosła z ziemi postać wysoka ponad wzrost człowieka. Pastuch w płóciennym ubraniu i w grubym pasie węgierskim, ściskającym tułów aż pod pachy, podwyższony przez to, że na twarz i na głowę nałożył ogromną spiczastą czapę ze słomy, ze słońcem słomianym w czubie czapy. Kroczył powoli, w rękach trzymał trembitę. Zadął krótko, trzykrotnie.
Przy stole Matij Zełenczuk objaśniał dziedzicowi:
— To nasz Petrycio Siopeniuk, to wszystko z jego głowy.
Skoro tylko trembitarz zagrał, obie Mary, rogata i końsko-głowa, zapiszczały przeraźliwie. Teraz i one w przerażeniu szukały schronienia, zabiegając pod stół do stóp księży. Goniona dotąd zwierzyna — gazda, ksiądz, Żyd i pan — podnosili się z wolna, oczekiwali pod bukiem, wyciągali ręce jakby do modlitwy. Pastuch dogonił jedną Marę po drugiej, każdej odebrał biczysko, strzelał batem, chłostał Mary. Mary rozdzierały się przeraźliwym wrzaskiem, śmiech przegrzmiał przez łąkę i przez stół. Trembitarz, trzaskając z bata, przepędził Mary przez łąkę ku stokowi, strącił je do jaru, schylał się nad jarem długo, jakby badał. Potem zatrembitał długo, wrócił w kierunku buka. Łąka szalała radośnie, stół wrzał przystojnie lecz głośno. Trembitarz zerwał ofiarom maski, zdarł z nich zagnojone płachty, wskazał im palcem na jar. Gazda, ksiądz, Żyd i pan pobiegli posłusznie na dół, rzucili maski i płachty do jaru. Wrócili natychmiast, obstąpili kołem wysokiego pastucha. Łąka witała ich radośnie, poznawała aktorów.
Stary Skuluk odezwał się basem:
— Widzicie, co nasz Petrycio potrafi?
Wybawca pastuch — a był to Petrycio Siopeniuk, który po swojemu wskrzesił stary zwyczaj wiosenny — zdjął wysoką czapę ze słońcem, kiwał nią powoli, kłaniał się poważnie. Nie uśmiechał się, oglądał się surowo, jakby wypatrywał śladów Mar.
— Dziwo — westchnął Tanasij — kto u nas na Żabiem tak potrafi.
Foka dał znak, Wasyłyna krzyknęła przeraźliwie, wyrostki i dzieci zakrzątały się, i za chwilę beczki z piwem toczyły się od zagrody ku stołowi. Ugaszczano przede wszystkim aktorów, wyszukano też w zagrodzie tych młodzieńców, którzy odgrywali Mary.
Życzenia dla Maksyma, odpływ gości do domu, pieśń Ohyrka, przedstawienie Siopeniuka przenurtowały łąkę i stół. Porządek wichrzył się, jak kiedy nagły wiatr rozbije tymczasowe kopiczki siana, rozniesie je po łące, a potem toczy zmierzwioną falą, aż zgęszczą się smugami przy płocie. Tłum zgęścił się wokół stołu, na ławkach rozsiedli się w gęstym tłoku goście z łąki, wśród nich młodzież i kobiety, niedbale, jak kto chciał. Z rozłamanego ruchem koła księży i panów, ciemne sylwetki, jak rozsypane i uniesione powodzią szprychy, tonęły w barwnym tłumie. Gdy otworzono beczki, Maksym znów śpiewał wytrwale swe zaproszenie. Biegał za odchodzącymi, zawracał ich przynajmniej dla jednego chłodzącego łyku. Porządek wracał powoli, lecz ławki przy stole były natłoczone, a stół otoczony ściśniętą rzeszą. Znów powoli siadano na trawie tuż obok stołu.
Nader milkliwy, gruby i powolny proboszcz z Uścieryk, który bez przerwy siedział na swym miejscu, ze spóźnionym uznaniem obwieścił ciężkim głosem, odbijając każde słowo:
— Maksymie, i ja powiadam: daj Boże! Niech was święty Jurij chroni. Rewasz sumienny, rzetelny aż dziwo. Byleby — bez tych zabobonów.
Tanasij ożywił się w jednej chwili, fosznął jak smoła:
— Zabobony! Niechby wam tak nocą, lasami pilnować! Łomowice trzeszczą, któż wie, pod niedźwiedziem czy pod czortem? Tobyście zobaczyli, jakie zabobony. Bronić się musi człek od Mar, od czorta, od końskiej głowy.
— Na miłość boską — zgodliwie błagał ksiądz Pasjonowicz — Tanasiju, nie psujcie.
Diak Kuryło współczując swemu proboszczowi wysunął żałośnie dolną wargę z niemym błaganiem.
— Któż psuje? — stawiał się Tanasij. — Księża rozpowiadają o cudach, ja nic, słucham, czasem wierzę, choć ani ksiądz nie widział cudów ani ja. Tutaj praktyczny człowiek podług rewaszu wylicza, a wy zaraz — „zabobony“.
Otoczony tłumem mołodyć stary kanonik Buraczyński pośpiesznie zapobiegł potyczkom:
— Zważcie sobie, Tanasiju, po co jest ksiądz. Ksiądz to policjant, chce czy nie. Widzieliście chyba, jak to bywa w Kosowie, kiedy przyjdą młodzi rekruci do poboru. Nie mają roboty, zbytkują, stają po uliczkach pod oknami, niby to chcą wybijać okna. I zaraz stary policjant — ten brodaty jak kacap — drepce z drewnianą szablą i wrzeszczy: „Nie wolno, odejść!“ Chłopcy pokazują staremu języki, idą w drugą uliczkę. Policjant za nimi, choćby do nocy. Z księdzem jeszcze gorzej, nieraz haukać musi do wiatru jak pies. Na gazdę się gniewajcie, nie na stróża. — Ksiądz śmiał się.
Ołenka Surbanowa spoglądała nań rozczulonym wzrokiem, mołodycie śmiały się chórem wraz ze starym księdzem. Tanasij kończył swoje:
— Są cuda potrzebne i są niepotrzebne. Potrzebne to takie, jak nasz Jezus luby chlebem karmił ludzi, to nie z człowieka, to z Boga. A niepotrzebne — mnie nikt nie nabierze — hm, a nie chcę mówić, usłyszy któryś święty, obrazi się. Niech się bawią, a niechaj też robią potrzebne. Kiedy Żydzi kamienowali męczennika Stefana, w całym Rusałymie nie znalazł się taki cudotwórca, aby kamienie w chleb zamieniał. Miałby bidak na cały rok. Mnie nikt...
Maksym obchodził stół, nalewał piwa kanonikowi, śmiał się także.
— Nie daj Hospody, mój jegomość, abym ja się na gazdę sierdził. I nie zamierzam się na okna, tylko, wiecie, z gadaniem to zawsze tak. Ze spodu wynosi na wierzch jak woda, i z tego męty.
Pan Jakobènc, który także nie opuścił swego miejsca, mlasnął językiem i znów zaprotestował, rozciągając słowa jak gdyby w wyścigu powolności:
— Nie, Maksymie! Rachunek też wynosi na wierzch. Od tego jest. Bez rachunku każdy niepewny. Mętny.
Proboszcz z Uścieryk, nieprzystępny dla chłopskiej filozofii, zwolennik Seneki, spoglądał z zakłopotaniem ku panu Jakobencowi. Przezwyciężył się, przewyższył sam siebie. Podniósł się powoli i ujmując Maksyma za ramiona obiema rękami, wyrecytował tubalnym głosem:
— Wy najrzetelniejszy, tylko — nieuczony. To szkoda, ale i tak to łaska, to cud.
Oczekując uznania oglądał się pytającym wzrokiem to ku panu Jakobencowi, to ku swemu diakowi Szpryncowi. Usiadł z godnością.
Stary feldfebel Szprync patrzał na swego mistrza w podziwie przerażenia czy oburzenia. Nagle wstał, otarł twarz ręką, sprężył się, jak przed niezrozumiałym rozkazem dowódcy i warknął jak udobruchany brytan:
— Herstellt! Oj, tak! na całej Huculiji jeden rzetelny — tutaj w Jasienowie. I to cud! Abgeblasen!
Proboszcz jasienowski Pasjonowicz kiwał głową z zadowoleniem, czekał aż go zaczęto słuchać.
— Narzekać mamy prawo, mamy powodów aż za dużo — westchnął — zabobony, herezje, czorty, czary, wiadomo. Ale mógłbym się założyć, że jest jeden pewny — i to w mojej parafii. Czyż nie można by się założyć? — pytał swego diaka, wskazując oczyma na Maksyma. Diak przezwany Hikało, prześladowca czarowników, szpieg przemówników, jeszcze bardziej opuścił zwisającą wargę. Kiwając głową smętnie, zabełkotał:
— A przecie — opowiadają różnie. Plotki... Tacy oni wszyscy, ahi! Ale i ja mówię: można się założyć. I to cud! — miłosiernie wywalił oczy w górę. Ksiądz i diak oglądali się porozumiewawczo, ksiądz Pasjonowicz miał chwilę zadowolenia.
Tanasij podniecony zgodą wszystkich do przeczenia wszystkim, powiedział:
— Rewasz twój święty, Maksymie, sakrament, niechaj będzie. A taki jest w nim brak, że nie można się ruszyć.
Maksym zgodził się:
— Brak? pewnie niejeden.
Tanasij znów sprzeciwiał się:
— Nie, nie mówię, że dwa, tylko że jeden wielki brak. Nie ma w nim tego, co się kiwa jak w życiu — głos Tanasija przeważył niesforny hałas tłumu. — W życiu ludzi jest tak, jak kiedy chłopcy położą deskę w poprzek kłody, siądą na obu końcach i huśtają się. Człowiek ma się kiwać, to trzeźwy, to pijany. Kiedy całkiem trzeźwy, to smutny, nie kiwa się, a kiedy całkiem pijany, to leży, też nie kiwa się. Cóż to za życie? Życie to nie rachunek. Tyś za mądry, Maksymie, trzeźwy? może smutny? A u mnie raz radość, raz rozpacz. Już ginę, a uratuję się cudem.
— To także rewasz — mruknął Maksym.
— Czekaj, dajże powiedzieć. U mnie taki rewasz jak u tego żołnierza, o którym Foka raz opowiadał. Drapał się na drabinę jak niedźwiedź, spadł i cudem zatrzymał się w ostatniej chwilce. Nie rewasz, ino cud... Jakżeż to było, Foko, powiedz, bo ja nie potrafię.
— Mam opowiedzieć? — pytał Foka.
Tanasij zdążył już skupić uwagę tłumu. Ze wszystkich stron powtarzano: „Opowiadajcie, opowiadajcie.“ Foka stojąc nad siedzącym Tanasijem opowiadał:
— Była raz wielka parada. Jakiś król czy prync italiański przyjechał morzem do Wenecji w gości korabiem z flotą. Cesarscy panowie przyjmowali go, i my niby to także. Cały regiment Parma wystrojony, wybielony jak mąką, wyciągnięty w paradzie. Morscy żołnierze italiańscy pokazywali swoje sztuki. Za to nasi mówili na nich, że małpy. U naszych wszyscy małpy, tylko my ludzie. U Italianów inaczej, myślą niejedno, wiedzą co o nas myśleć, a zawsze grzeczni, weseli. Italiany jacy? niejeden ich widział w butynie. Zgrabne to, praktyczne, kiedy trzeba, jak ptak chętne, a kiedy nie trzeba — wygodne sobie. Swobodni, zawsze śpiewają. Na tej paradzie tak samo, drapią się na maszty, kto prędzej. Kilka drabinek ku górze wyciągniętych aż do wroniego gniazda (tak się nazywa to siedzenie na wierchu masztu). Stamtąd można się rozglądać daleko po morzu. Italiany śmigają nogami po drabinkach, prędko, ostrożnie, krok koło kroku. Niejednemu z nas z dołu w głowie się kręci, a tamten Italian już na górze w gnieździe śpiewa. Tak jeden za drugim. Na dole cały naród klaszcze i woła: „Bravo, bravissimo!“
My staliśmy w szeregach na „ruht“, to znaczy: „spocznij sobie“. Nasz pan kapitan Pirnik rozgląda się po kompanii i woła: „Ano chłopcy, jest tam który mądry? Kto pójdzie freiwillig na ochotą na maszt? Pokażcie, co to Parma-regiment!“ Miałem ochotę. Dla nas to nie nowina, może bym tam skoczył z masztu na maszt, jak u nas chłopcy z drzewa na drzewo. To nie sztuka, ale pokazywać komedię? Nie, nie pójdę. I jakoś nikt się nie zgłasza. Aż występuje jeden z szeregu. Nie występuje, nogami wali, butami stuknął, aż dudni, broń „presentiert“, stanął przed kapitanem, krzyczy: „Hier“. Chłopisko na trzy łokcie, głowa jak bochen żytni, łapy na pokaz, w jednej łapie głowa chrześcijańska by się zmieściła. Był rodem z dołów, od Zaleszczyk, nazywał się Taras Kudła. Kudłaty nie był, we wojsku strzygą krótko, ale Kudła był. Oczy szparkowate, zerka jak niedźwiedzisko, tylko że niedźwiedź zgrabny... Nikomu nie szkodził, nikomu nie pomagał. Ponury, jakby mu kto ojca zabił. Kapitan nazywał go „Tatar“ i my także „Tatar“. Pan kapitan wąsy gładzi, pomówił z tamtymi panami, Taras Kudła odkłada gwer i bierze się do drabinki, że cały regiment Parma języki wywalił. Mnie niewyraźnie: oj, źle, że się nie zameldowałem. Bo Kudła co? Nie tańczy drobniutko na linach, nie uczy się od Italianów, dla niego to małpy. Tylko chapie się łapiskami, aż drabinka się rozjęczała. Łapy mocne, więcej łapami się posuwa niż nogami — właśnie jak małpa. Czasem nogę gdzieś wsadzi. Morduje drabinkę, takiego jeszcze nie kosztowała. Przecie dość prędko dochapał się w górę. To wysoko, wyżej niż ratusz kołomyjski. I już niedaleko pod gniazdem, pod niebem. Odetchnąłem. Tymczasem co? Zbuntowała się drabinka, rozhuśtała się, wymknęła się z rąk Kudły. Ta-rras! Spada Kudła. Puszczona drabinka zahołosyła jak baba na pogrzebie: „joj-joj-joj...“ Naród ochnął. Śmierć pewna, głowę roztrzaska. Tak jakoś zamknąłem oczy, cicho. Otwieram znów, a Kudła spadając na samym dole nogą się zaczepił, a łapą poprawił. Cud! Zagdakała drabinka: „tiu-tiu-tiu“, jęczy i prosi, ale Kudła raz chapnął i nie puszcza. Mocny był. Schodzi na dół, ani nie uśmiechnie się, głową macha w prawo i w lewo, oczyma szparkowatymi błyska. Naród wenecjański przyjemny, wołają jeszcze głośniej niż przedtem: „Bravo, bravissimo!“ Śmieją się z niego, to widać, a radzi, że obeszło się bez śmierci. Pan kapitan poklepał Kudłę po ramieniu, a Kudła pyszny taki, to tylko powiedział do Italianów. „A ty tak potrafisz, psia małpo?!“ Dobrze, że nie zrozumieli. Cały regiment wołał potem za nim: „Tatar, a ty tak jeszcze potrafisz?“ Kudła nie zaśmiał się nigdy. Zawsze ponury, jakby mu kto ojca zabił. Zresztą kto wie, może i zabił, dola różna bywa. Taka to komedia wenecjańska, Tanasiju.
Tanasij zdobył się na uznanie:
— Słowo w słowo, ze mną tak samo, w ostatniej chwili cud i jeszcze się z tego bardzo pysznię... Kiedy człowiek całkiem durny, to nic mu nie pozostaje tylko cud, a kiedy wciąż czeka na cuda, to całkiem durny...
Foka odwodził od cudów:
— Przecie zanadto ponury nie jesteście, u nas ponurych niewielu, dlatego nam dobrze z Italianami, nieprawdaż?
Pan Jakobènc wpatrując się w górę obliczał coś szeptem, sylabizował powoli:
— Ponurych mało, ale będą jeszcze, i cuda nie pomogą.
Siedzący obok Jakobenca Matij potwierdził:
— To słuszne, bez rachunków człowiek niepewny i z tego ponury. Rewasze uznają wszędzie w sądach i dla rekursów najlepsze.
Tanasij kończył:
— Kiedy mała bieda, obejdzie się bez rewaszu, a kiedy pętlica na szyi, to co ci z rewaszu?
Hatar a zarazem młynarz dworski spod Czarnohory, Mykieta Gotycz zwany Karawanczuk, przechadzając się obok stołu nieustannie ochładzał się piwem i rozgrzał się nie byle jak do rozmów, wszelako trudno go było zrozumieć, rwał związki słów, zniechęcał się, przerywał i znów zaczynał:
— Rewasz — co bidnemu rewasz? Co liczyć? Wszy? A przecie sprawiedliwie. Posłuchajcie bidnego rewasza. Nasz stary pan dziedzic — gdzież by on nocował w naszej chatynce obrosłej mchem! Skądże?! Ale przecie raz nocował. To już dawno. Ale to prawda. Ja nie kłamię, spytajcie go. Spóźnił się z butynu. No i porozkładał na stole różności, co tam ja wiem. Ale to wiem, że był dzwonek srebrny, i srebrna puszka z tytoniem. Ja z bratem, dzieciaki jeszcze, od razu do tego, bo to świeci. Ojciec ostro: „Nie rusz!“ A pan: „Zostawcie, niech się bawią“. Zabawa zabawą, a młodszy brat, jeszcze durniejszy ode mnie, schował jedno i drugie. Dziedzic szukał, szukał, potem zapomniał. Raniutko wstał, pogalopował do butynu. Gdzieś na południe przekazał z góry od haci: „Odesłać tabakierę.“ Ojciec od razu z paskiem do nas: „Oddajcie, złodiuhy“. Przysięgam, że nie wziąłem, brat za mną przysięga. Ojciec wyparzył nas paskiem, no, węgle na skórze! Ja nic, a brat: „Nie ukradłem, ale oddam“. Ojciec go jeszcze wyparzył, myślałem, że pasek zniszczy: „Wstyd mam łykać za ciebie? ty jastrzębiu, złodiuho leśna! Migiem odnieś panu!“ Brat wyrwał się jakoś, uciekł do lasu. Dzień czy dwa w lesie, zgłodniał, wrócił, oddał dzwonek i puszkę. Ach, ojciec wtedy bił. Bił z bidy i ze wstydu! „Odniesiesz zaraz, złodiuho palona?“ Inny by już zginął, mały brat siny, trzęsie się cały: „Nie odniosę, wstyd.“ Hospody, jaki rewasz dostał! We śnie podskakiwał, trząsł się jak na mrozie, chlipał i haukał we śnie. Przemienił się jak umrzyk, a nie poszedł. Ojciec go zostawił, poszedł sam. Miarkujcie, proszę, to po trzech dniach. Brat na piecu spuchnięty, nie wie, na którym boku ma leżeć, a mnie ojciec ciągnie do pana, nie wiem po co. Nie ukradłem, nie schowałem, idę. Ojciec biedak tak się skręca przed panem, jakby my jego wyparzyli paskiem, a nie on nas. Zadyszał się i mówi: „Panie dziedzicu, chłopiec złodiuha, ale nie ten, tylko tamten mniejszy. Złupiłem mu huzycię, nie może się ruszyć. Za ten wstyd darmo wam odrobię, dziedzicu.“ A stary pan na to: „Jakiś ty dziwny, człowiecze! Gdyby u nas tak wszystkie złodziejstwa karali, toby połowa narodu wyginęła. A to dziecko przecie, fe! Nykoło.“ Tabakierkę z tytoniem wziął, a dzwonek srebrny oddał: „Daj chłopcu, niech się bawi.“ I przyjął ojca do roboty. Kazał mu od razu wydać mąki, soli, słoniny na zadatek. Ojciec wrócił zadowolony. Potem i mnie przyjęli do roboty, a później brata także, ja wyszedłem na hatara, a brat na kierona w lesie. Rewasz kosztował, skóra nasza zapłaciła, a warto. To raz tak. A gdyby człowieka obsiadły rewasze jak krowę gudzule, to nie miałby swobody. Żydzi lubią rewasze, panowie także, niech je mają. Teraz inne czasy, cesarz dał patenty, panowie chleb, po co nam lepsze rewasze i cuda.
— A powiedz mi, Mykieto — pytał Tanasij — który numer ma ta swoboda patentowa. U was teraz gazety w Czarnohorze.
— Bez gazet wiemy dokładnie — odpowiedział żywo Mykieta — o naszą skórę chodzi. Wy duka i wy Tanasij, z biednego śmiać się nietrudno.
Tanasij spojrzał spode łba:
— Z biednego?! Patrzcie dokąd zajechał. Nie pouczaj mnie, Mykieto, jak z biednymi, mnie ktoś inny poucza. O swobodzie patentowej mnie poucz, wiesz dokładnie.
— Wiemy dokładnie bez gazet — twierdził Mykieta — Motryna z Kraśnika, baba mądra, co? A śmiała, to wiadomo. Raz w Kosowie na rynku, w jakieś wielkie święto dała którejś tam po pysku. Uszkodziła ją, odsiedziała to w kryminale. Tam się wywiedziała wszystkiego. No i wracała do chaty, a moja spotkała ją wysoko na Bukowcu. Tamta idzie górą, krótszym płajem i z daleka wykrzykuje do mojej: „Marijko, swoboda! Cesarz pochylił się, Prusak go nadłamał.“ To dość. Moja wróciła, opowiada. Co za dziwo... I prawda rzetelna. Nasz sąsiad Iwanko Matarhowy, Juroczka brat, właśnie wrócił z pruskiej niewoli — do cotu powtórzył. Tłumaczył nam Iwanko: „Cesarz sierota, tu go Prusaki przycisnęli, a tam panowie w buncie hurmą obstąpili. Cóż ma robić? Patent napisał: «Do moich kochanych ludów». Widzicie? Panowie między sobą się szarpią, dla nas to najlepiej. Jest swoboda, cóż nam więcej potrzeba.“
— Teraz już rozumiem — potakiwał Tanasij — jedna z kryminaru wróciła, a drugi z niewoli. — Wiedzą wszystko — przynieśli swobodę. Cuda!
Dawno otrzeźwiony od wina, chłodząc się nieustannie, Tanasij podniecał się z wolna piwem. Mówił powoli:
— Gorąco, piwo chłodzi, ale trzeba by go pić dużo przez osiem dni bez przerwy, aby coś poczuć. Tymczasem człek się już wyśpi. Taka twoja swoboda cesarska, mój Gotyczu, ciebie odurza, mnie nie. Mnie nikt nie odurzy, ani nie zdurzy.
Duwyd półgłosem mruknął dziedzicowi:
— Słyszy pan? Bida odjechała, swoboda przyjechała.
— Nie bój się, Duwyd — złościł się Tanasij — bida przeklęta wisi nad głową, nie odjechała. A swoboda nie przyjechała, jest tu w domu. Może dla Żydów przyjechała, za to my zębami kłapiemy, że odjedzie... Mnie nikt nie zdurzy, patentowa cesarska swoboda, to pieczony lód. Od kiedy las wygolony, dla swobody tyle miejsca co dla orła w kurniku.
— Słyszy pan? Las znowu przyjechał — chichotał Duwyd.
— Coś ty się uwziął, Duwyd, do góry nogami gadasz. Las rzeką wyjechał i koniec. W tym rzecz.
Duwyd skurczył się jak strofowany uczniak, chichotał cichutko, Tanasij wziął rozpęd do kazania:
— Polityka! tak narzekają wasi duraczkowie w Jasienowie, a nasi w Żabiem. A czyż wy wiecie, co to polityka? Polityka, proszę was, panowie i ludzie, to tak jakby malutka myszka miała porodzić niedźwiedzia. Kości jej potrzaska, pęknie biedactwo, przeklęty cud! Była tu już raz polityka, szubienice skrzypiały, dzieci kołyskowe się trzęsły, nawet muchy przycichły. To — polityka! A nie te wasze duractwa. Pamiętajcie, dzieci, wy wszyscy naprzeciw mnie dzieci, wszystko mija i wszystko wraca także. A co najgorsze — najłakomiej. Przed końcem świata taka będzie polityka, że hej. No, i czterdzieści lat temu łoskotała tędy polityka, tfu! I raz jakiś pohany grajkomisar od polityki przyjechał, nocował u mnie. U mnie tak: gość to gość, choćby Turek. Ugościłem Heroda wódką, już mu się wąs nie czupurzył jak kły u dzika. Rozkiwał się trochę i tłomaczył mi jakimś językiem rozkraczonym, trudno to do kupy zebrać. „Hlupy wasz naród, żal im ślebody. Co za śleboda? Każdy pan u was cesarz, każdy watażko kniaź, każdy gazda — pan i kniaź. Co pagórek, to inna ustanowa. Teraz dopiero będzie słeboda. Zamiast stu, macie jednego pana we Wiedniu. Najjaśniejszy pan was wyzwolił.“ Dolewam mu wciąż, to pohana wiara, psiołupnik, ale gość. I tak mu w oczy dym puszczam: „Tak, tak, panie grajkomisar, i niech dalej zdrowo się trzyma pan cesarz, z daleka we Wiedniu. My z pierwowieku na panów kichamy. Od panów las dawno nas wyzwolił, dlatego nasi chłopcy wylatywali sobie stąd na świat, potrząsali kogo trzeba i nabierali wszelakiego dobra. Ale i od tego nas teraz pan cesarz wyzwolił, już siedzimy w norach jak borsuki, oj tak! Przecie las jeszcze jest, od niego nas nie wyzwoli, dlatego modlimy się dzień i noc, aby siedział sobie dalej zdrowo, tam daleko we Wiedniu, pan cesarz. I niech się nami nie martwi.“ Komisarz pohany, ale durny, poczerwieniał jeszcze więcej i językiem wykręca jak krowa, kiedy chce się wyplątać z pętli: „To ladna gazdo, barz ladna. Modlicie się za cesarza?! Napiszę raport do gubernium, tam same hlawy.“ — „Piszcie, piszcie głowom — powiadam tej kapuście szwabskiej — z raportu będzie swoboda.“ — No, a teraz widzisz, Duwyd, przyszli tacy, co nas wyswobodzą od lasu.
Oprócz wikarego księża drzemali. Dziedzic wstał i prostując się przechadzał się wokół stołu. Uwaga słuchaczy słabła powoli. Tanasij ciągnął dalej zwracając się do Mykiety:
— Rewasz twój kosztował, a swoboda jeszcze więcej. Nie patentami trzyma się, nie rekursami, koszty wielkie — —
— To co? — zapytał Duwyd — kupić swobodę? za ile? A może rocznie płacić? To byłoby najmądrzej.
— Chłopcze — uśmiechnął się Tanasij — żydowska mądrość wywraca mądrość. Byli już u nas tacy, co za żydowską poradą wozili do cesarza skarby, zapłatę za swobodę. A co kupisz od takiego, który ci mocen jest zabrać wszystko? Nie! To całkiem inna mądrość, to cud.
— A przedtem mówiliście, że cudy dla durnych.
— Ja nie papa rymski, ja omylny. Zawsze przedtem mówię głupstwa, dopiero na końcu mądrość. A liczy się, co zrobię.
— Co wy jeszcze możecie zrobić?
Tanasij poczerwieniał od piwa i od porywu:
— Patenty podarowali, patenty odbiorą, to pewne. Znów będą wątroby wydzierać, do podłogi wiązać w jabłuszko i zmuszać chodzić na czworakach. A wtedy na takich jak ja wszystko stoi! Na takich jak Dobosz! Wy młodzi róbcie co chcecie, a ja Tanasij Urszega w las, w opryszki idę, będę pędzić, ścinać, a potem napadać na dwory i na miasta.
Nagły wybuch śmiechu przerwał Tanasijowi. Zbudzeni śmiechem księża podnosili głowy.
— Śmiejcie się — czupurzył się Tanasij, uderzając się po pistoletach — a w dodatku powiedzcie jeszcze: „Stary Urszega bogacz a rozbójnik.“ A który to rozbójnik? ten, który innemu chleb jego rozbija, swobodę. Śmiejcie się zdrowo, a coś miarkuję, że nie będziecie się śmiać, kiedy starego Tanasija powieszą w paradzie przy bębnach w Kołomyi czy we Wiedniu. A ja wtedy będę się śmiał, jak ten stary Cygan pod szubienicą: „To puste, panowie, wy mi nic nie możecie zrobić, ja jeden swobodny.“
Głowy zza stołu i z trawy obróciły się ku Tanasijowi, ręce z garncami piwa zatrzymały się w powietrzu. Tanasij perorował zwycięsko:
— Ty chwalisz, Gotyczu, papierowe podwaliny swobody, a mnie śmiać się chce, jak czortu staremu, aby panowie dawali nam chleb, a jakiś paniczyk z Wiednia swobodę. Może zasiali las tam na Ruskim czy na Riabyńcu? Czy połoniny? Widzisz, nie patentami, nie rekursami trzyma się swoboda, tylko tak jakoś, dopóki las lasem, a człowiek człowiekiem. To cud.
Wikary łaciński, ksiądz Trembicki, wyzwalając się łokciami z tłoku na ławce i rumieniąc się lekko, zapytał sucho:
— Cud, cuda — Gospodarzu, jak to właściwie, czy wy śmiejecie się z cudów, czy jakieś nowe cuda zaprowadzacie, trudno zrozumieć.
Nykoła Słowak, rozklejając się pochlebczo, dodał powolutku:
— Właśnie, gazdo godny, od was warto się dowiedzieć — od kogóż innego — wy o cudach jak?
Tanasij nie zwracając uwagi na Słowaka, zmrużonymi oczyma patrzył przez ramię na wikarego:
— Ha, cud, mógłby być co dnia, to pewne, tylko w tym bieda, że nie ma. A wy widzieliście kiedy cud, pan-otczyku?
Ksiądz, oddzielony tłokiem od reszty duchownych, nadaremnie oglądał się za pomocą.
— Nie widziałem, ale —
— Ale co? — wpadł Tanasij — cudu nikt nie widział, to nie dla widzenia, to tak jak powietrze.
— Jakże to — pytał młody duchowny nieśmiało — a któż zaświadczy?
Tanasij pominął pytanie:
— Ja przeciw temu, aby robić cud przy ludziach, to nie cyrk. Rób sobie cud u siebie w komorze, w lesie. To ładnie, że Petrycio nam dziś pokazał swój cyrk. To dla zabawy, dla nauki też. Ale gdyby zaczął robić cuda przy ludziach, także wart by był długich batogów.
Dziedzic poweselał:
— To dobra myśl, kumie — prywatny cud.
— Jaki? — rozkogucił się Tanasij, patrząc nieufnie.
— Prywatny — tłumaczył dziedzic — to znaczy nie dla wszystkich. Gościniec jest publiczny. Sąd i szkoła także, a wasze własne podwórze, wasza ścieżka, to prywatne.
— Gospodarzu, a któż go zaświadczy? — powtórzył ksiądz wikary.
Tanasij pociągnął piwa, czekał chwilę i opowiadał:
— Był u nas na Żabiem dawnymi laty niestary człowiek, Ołeksa Matarha, rodem z Bereżnicy. Znałem go. Biedak był. Bereżnica od tego się nazywa: — tam brzegi same, jamy, przepaście, u nich tylko las i niedźwiedzie. Przystał na hodowańca do bezdzietnego gazdy Łoskuriji, niedaleko Bereżnicy, tam na Jamach. Sprawny był człowiek a nabożny, pamiętam zawsze chodził bez kapelusza, aby słońce święte uczcić. Oczy miał słabe, widział coraz gorzej, no i prawie oślepł. Kłopot z tym w gospodarstwie, co ma robić gazda? Drugiego hodowańca wziąć, a tego porządnego napędzić? Posyła go tedy ojciec przybrany, Łoskurija, na odpust do świętego chramu w Maniawie. Wtedy tam jeszcze był monastyr. Było letnie święto, Spasa, i tłum biedaków przyszedł do Maniawy do źródła prosić o cuda. Jednego wiozą na taczkach, bo porażony, drugiego prowadzą, bo ślepy, trzeci głuchy sam jakoś drepce, i dużo jeszcze takich pokręconych tamtędy idzie. Modlą się głośno i jęczą: „Spasie, wróć mi oczy, Spasie, daj abym mógł chodzić, Spasie, daj abym usłyszał“. I tak każdy ze swoją biedą. Ołeksa Matarha — sam opowiadał — nie jęczy, tylko tak mówi: „Spasie, Jezusie słodki, Twoja święta wola, daj tak aby było najlepiej.“ A to Spas wyszedł cały złoty ze słońca i woła do niego: „Ołekso, widzisz mnie?“ „Widzę, Hospody“ — mówi Ołeksa. Przejrzał.
— No patrzcież, gospodarzu — ucieszył się wikary — o ile prawdziwy cud, to widoczny, można zaświadczyć.
— Nie! na Żabiu ludzie mówili, że nieprawda. Oczy mętne miał, często zamrużał, jakby ich nie potrzebował. Nie zaświadczali, powiadali, że nadal ślepy, tylko coś mu się przywiduje, nie boi się chodzić bez przewodnika i jakoś daje sobie radę z chudobą. A ja wierzyłem, rzetelnie wam mówię! Widział, co Bogu potrzebne, co jemu potrzebne. Chodził sam we dnie i w nocy, gazda Łoskurija chciał go już żenić, ale niedługo potem Matarha umarł.
— Prywatny cud? — zapytał dziedzic.
— Nazywajcie sobie, jak chcecie — odpowiedział Tanasij.
— A któż go zaświadczy?
— Zaświadczy Bóg, zaświadczy sam człowiek, tym co robi. — Tanasij znów przerwał.
— No i co z tego wynika? — zapytał Duwyd.
Tanasij namyślał się, odpowiadał cicho:
— Ze swobodą tak samo: Bóg nią kołysze, dopóki człowiek człowiekiem, dopóki Bogu dowierza.
Ksiądz wikary wzruszył ramionami, ziewnął. Księża co starsi drzemali ponownie. Ksiądz Buraczyński chrapał, oparty o stół, dziedzic pokonywał senność z trudnością. Widząc to Foka zapraszał gości do grażdy na drzemkę. Tymczasem już stary kanonik bez zaproszenia wyspał się za stołem. Pokrzepiony drzemką a zbudzony zaproszeniem, zachęcał zdrzemanych słuchaczy do przechadzki po łące. Dziedzic przyłączył się do nich, Tanasij nadal wykładał przy stole o swobodzie.
Gdzieś na łące niewidzialny Andrijko Płytka zagrał na fłojerze starą nutę motylą, co leciutko wytryska i tonie w świetle.
Niezwłocznie szepty okrążyły stół. „To gra Witrołoma, tego z butynu, z tych co zginęli w śniegach.“ Tanasij przestał mówić, zadumał się. Powiedział cicho:
— Nie, to stara Doboszowa gra, ale może Witrołomowa też. Posłuchajcie, wspominajcie sobie, to lepsze od mego gadania.
Czarnohory zatonęły w kłębach mgieł, czarne chmury tłoczyły się zewsząd, nieznośna duszność dławiła. A z Andrijkowej nuty prysnęły bryzgi Doboszowego potoku i rosy z mchów: „Nie woda to lodowa grzmi lecąc ze skały.“ — Matij zaśpiewał przy stole:
Czy duma Doboszowa, Doboszowa-j woda,
Czy twoja, mij werszyczku, witrowa swoboda?[3]
Z końca stołu odpowiedziała mu Ołenka szczebiotliwie:
Czy skrypka czy fłojera, czy bujna wodiczka
Czy płacze stara mama, płacze-j mołodyczka?[4]
Przez cały stół przeleciały Doboszowe zwrotki. Jakaś mołodyczka śpiewała głębokim niskim głosem:
Serce my sy rozkołoło, serce my sy wzwyło,
Kołych moho Ołeksoczka na marach uzdriła.[5]
Stara kobiecina w peremitce zaszepleniła roztrzęsionym głosem:
Czy ptaszky-sokolietka, ditietka sokoli?
Czy ludzki dity płaczut w pohanij newoli?[6]
Tanasij zakończył basem:
Kiedrowata połonynko! Kobyś sy wtworyła,
Ciłyj swit bys pryhornuła, j-na swit zaswityła.[7]
Spacerowicze, doszedłszy w dół do jaru, oglądnęli chudobę na pastwiskach i wrócili do stołu. Młody wikary odświeżony przechadzką i wzbogacony w argumenta, wygłosił ze spóźnieniem przemówienie zbawienne, lecz mało zrozumiałe, zwłaszcza, że mówił wyłącznie po polsku:
— A b c! a b c! Bóg kazał połknąć całą książkę prorokowi Ezechielowi, aby przemawiał do domu Izraela. I my duchowni połykamy książki, łykamy, łykamy. I wówczas prorokowi kazał patrzeć na obrzydlistwa, które popełniał lud: oto odwróciwszy się od świątyni Pana zwróceni ku wschodowi kłaniali się Słońcu, Słońcu jak tutaj... Wystawili bałwany w sercu, katalog grzechów: Cudze łoże i z tego była lamentacja. Ahola, Akobah, kąpały się w cudzołóstwie, egipskie, asyryjskie łoże... Gog. Magog. A b c!
— A któreż to a b c? — przerwał Tanasij.
Ksiądz odparł:
— O swobodzie można mówić, kiedy się zna a b c, politykę państwową, kościelną, prawo publiczne i konstytucję. Latami trzeba studiować w szkole, w seminarium, w akademii. Są od tego książki, grube tomy, biblioteki. Wyście już stary, nikt od was tego nie może wymagać. Że ktoś nieuczony, to jeszcze nie bieda. Posyłajcie wasze dzieci, wnuki, prawnuki do seminarium na księży, do Lwowa, niech studiują, a tymczasem najlepiej — milczeć. A b c — a b c!
Tanasij przybliżał się na falach piwa do prawd trwałych:
— Milczeć to zdrada, takie a b c! Czekać, aż dzieci się wyuczą w swynarii? Zapierać się swobody? A tymczasem mnie się zaprą na tamtym świecie. Najgłupsza krowa nie zapiera się gazdy. A teraz ja wam powiem, co w liście z Nieba pisze anioł: „Mam coś przeciw tobie! Porzuciłeś twoje pierwsze miłowanie. Tyś ani zimny, ani gorący, tyś letni!“ — Widzicie: z letnich zło się zaczyna, z milczenia — zdrada.
— Niech odleci precz — westchnął Maksym.
— Niech odleci — powtórzył Tanasij — swoboda nasza mama, słabuje, ręce do nas wyciąga, a my...
Ksiądz wikary, patrząc porozumiewawczo na proboszcza Pasjonowicza, zapytał śmiejąc się wyniośle:
— Chora?
— Pewnie, że chora — zaświadczył Tanasij.
— A wy chcecie zagadać matkę na śmierć — śmiał się wikary.
Ksiądz Buraczyński zaśmiał się zaraźliwie, i zanim Tanasij zdążył odpowiedzieć, pośpieszył się:
— Tanasiju, wy praktyczny gazda, a wciąż o opryszkach, o Doboszu. Popatrzcie do rewaszu. Z jednej strony niechaj będzie Dobosz, chociażby taki śmiały i mądry jak wy. Z garsteczką junaków, ot takich jak Matij, a niechaj wam będzie i Grak-Januszewski, on najwięcej na generała wygląda. A z drugiej strony na nich ławą się zwalą wojska, armie, armaty, bomby, szarże grube, generały. Gdzież to wytrzyma, człowiecze!?
— Wytrzyma, jegomość, wy najlepszy, wy i mądry, a za dobry, bo dzień w dzień do tej Ewangelii świętej zaglądacie. Tam o wojowaniu mizernie stoi, tylko tyle: „Kto wojuje, ten zginie.“ Co mi to za groźba! Od tego jest! Niechby był górski las, taki jak dawniej, a nie było zdrady. I Dobosz! Nie dziadyga jakiś, jak ja, tylko pan Dobosz, ptaszek młodziutki, sokolik wesoły, co dzisiaj tu, a jutro tam o sto mil. I koń-przyjaciel. Taki, co wymknie się z zasadzki, taki, aby na brzuchu pełzał i po wiatrołomach się wspinał i w burzę szedł, gdy całe wojsko po norach się chowa. A z nimi pobratymy bez przymusu, bez rozkazu. Niech będą tacy jak Matij, albo i tacy jak Grak czy Serebraniuk, nie zdradzą. A nad nimi święty Eliasz niech naokoło gęsto gromami okłada. A koło nich gdzieś w skrytce taki stary chytrun jak ja, na rabina od opryszków. Tylko baby żadnej, broń Boże! Zła — zdradzi, dobra — będzie jęczeć: „Szkoda ciebie, Doboszu.“ — „Nie szkoda, ja na to — aby zginąć!“ I niech na nas potem człapią wojska, kanony, bomby, brzuchate komendy. Ptaszka nie dosięgną. Naprzód las muszą rąbać, tymczasem wojska rozlezą się do chat, kanony ugrzęzną w błocie. A wtedy Dobosz krzyknie na narody, zatrembita i nagle...
Stary kanonik wzruszył ramionami:
— Któż go widział? Ja nie i wy na pewno nie.
— Las go widział, a ja widziałem las. Tam koło skarbów na Kiedrowatym. Doboszowy las o wschodzie słońca: pałasze i bardki złote, rohatyny miedziane, pancerze i skrzydła. Cała swoboda słonkowa — a potem to znikło. Gdybyż to słowo znać — westchnął Tanasij.
Mykieta Gotycz ośmielił się raz jeszcze:
— Nie pogniewajcie się na mnie, gazdo, i ja coś powiem.
— Mów swobodnie, wykładaj na stół — zachęcał Tanasij.
— Bogacz — mówił Mykieta — syty, przeto łakomy tych Doboszowych bajek, tych skarbów. Ciągle mu trembitają, a biedny na to głuchy.
— Biedny czy bogaty — przerwał opryskliwie Tanasij — który w strachu portkami trzęsie, ten głuchy.
— Bogaty — ciągnął spokojnie Mykieta — o jutro się nie kłopoce, z bujności będzie trembitać, a biedny co? ma głowę nadstawiać!? Posłuchajcie, jak to było naprawdę z moim ojcem. Puszcza słabo karmi, zanim przyszły butyny, zarobków nie było żadnych. I stary Szumej nieraz tam coś podarował, to cieliczkę, to owcę, to kożuch, to beczkę bryndzy. Ojciec chciał mu jakoś odsłużyć. „Dobrze — powiada Szumej — chodź ze mną na polowanie.“ Cóż robić? Szumej niósł strzelbę, miał pistolety i bardki za pasem. Ojciec niósł mu rohatynę i miał swoją bardę leśną. I było tak: niedźwiedź w ucieczce już w gęstwinie dostał od Szumeja kulkę. Wściekł się, stanął dęba i wrócił do nich. A Szumej: „Nykoło, dawaj rohatynę, a sam od wypadku nabij mi strzelbę. Mnie do fajki korci.“ Zakurzył fajkę, stanął z rohatyną. Niedźwiedź tuż-tuż, na ojca sunie, nie na Szumeja. Ojcu ręce się trzęsą, gdzież mu do nabijania, upuścił strzelbę. Szumej sklął groźnie, piorunem, ojcu pod nosem, niedźwiedzia rohatyną prosto w serce. Kurzy dalej, spluwa i śmieje się: „Oj, ty Nykoło, daj się wypchać niebogo, ze strzelbą w ręku portkami trzęsiesz?“ A ojciec: „Wy Szumej i wy pan watażko, gdzież mnie do was.“ Macie. A taki sam wypadek ja miałem z panami. Stary dziedzic nie poluje, tylko raz dla gościa kazał przygotować polowanie. Pobereżnik co tygodnia kładł padlinę na tym samym miejscu, w pryłuczce leśnej, na moczarze. I niedźwiedź przynęcił się, wciąż tamtędy przechodził. Pobereżnik nakazał mnie i bratu ustawić w gęstwinie strzelby przymocowane na gesztelach i nacelowane na padlinę. Dla gościa pańskiego zbudowaliśmy na drzewie ganeczek z drabiną.
— Pan sam się bał, a was posyłał — wtrącił ktoś z tłoku.
— Poczekajcie, zaraz opowiem. Przychodzi polowanie, my w schowku, pan na ganeczku. Niedźwiedź jak zawsze do padliny, szamoce się, łamie kości i ryczy. Strach nas obleciał, nie ruszamy się z miejsca. Pobereżnik z pałką nad głowami, szczuje nas jak psy. Podbiegliśmy wszyscy trzej, ja, brat i pobereżnik, wypaliliśmy ze strzelb przymocowanych. Któraś kulka dosięgła, ugodziła niedźwiedzia w takie miejsce, że dopiero cała siła z niego wyskoczyła. Rozjuszył się i prosto na nas. My w nogi, pobereżnik tam i sam lata, laską po plecach do strzelb nas zagania. A niedźwiedź prosto do strzelby. Już i pobereżnik umknął do nas, choć to dobre. Klnie nas w gęstwinie, a tymczasem niedźwiedź potrzaskał strzelby, dalej węszy z rykiem. Wtedy pan zeszedł z ganeczku, położył go... I śmiał się z nas, aby w nim się śmiało na tamtym świecie. Taki wściekły byłem, że nie do niedźwiedzia bym strzelał, tylko do pobereżnika i do pana.
— Puszczowy człowiek, a taki bojahuz z ciebie, Mykieto — szydził Tanasij — a przecież u was pod Czarnohorą mieszkają Hodowańczuki, tacy sławni.
— Z czego sławni?
— Niedźwiedzie biją, wybijają.
— Może u nas jest gdzieś któryś taki sławny, że żonę bije, a mnie co do tego. Bogaty niech sobie robi, jak mu ochota przyjdzie, a biedny? Ja bojahuz i nie bojahuz. Do Kołomyi nie ucieknę, wolę codziennie spotykać niedźwiedzia na płaju. Niedźwiedź mnie nie napada, a jakby co, ucieknę do chaty. Po co biedny ma być śmiały? Byleby chaty nie dał nikomu. Od tego są patenta, jest prawo. Po co mnie skarby, cuda?
Tanasij smętnie kiwał głową:
— Dobosz dla biedaków się rozrywał i za to ma wdzięczność.
— Nie prosiłem go — odparł rezolutnie Mykieta — i co mu z wdzięczności.
Tanasij poddał się:
— Tak, tak, miastowym panom czy majstrom w to graj, aby im się tacy na służbę wieczną zapisali.
— Graj nie graj — odpierał coraz śmielej Mykieta. — Jak my ich, tak samo oni nas potrzebują, jeszcze więcej. Do miasta za nic nie pójdę, a do mnie przyjeżdżają. Nikomu się zanadto nie kłaniam. I macie cuda.
Ośmielony ksiądz wikary potakiwał żywo:
— Całkiem rozsądnie! Za dużo gadanych cudów, to niezdrowo. Tylko Kościół święty ma klucz od cudów. Od kiedy przyjechałem, wciąż mi tu brzęczą w uszach: diabły, czary, prywatne cuda —
— Wam ktoś u nas pokazywał cuda? — cedził Tanasij wzgardliwie.
— Tego by jeszcze brakło — żachnął się młody ksiądz — i tak już nasłuchałem się za dużo, a na dobitek swoboda, podburzanie, w głowach skarby, rozboje, potem za to kary, i słusznie. Widocznie za mało karzą...
Tanasij uderzył się po pistoletach, zamilkł niesamowicie. Stary kanonik uspokajał wikarego:
— Ależ bracie, wygadają się przy piwie, piwo wywietrzeje.
Ksiądz wikary, nie zwracając już uwagi na Tanasija spojrzał badawczo na kanonika. Posmutniał i szepnął:
— Uczyć się tyle, borykać się z ciemnotą, a potem ulegać?
Kanonik wstał, nagłym ruchem objął młodszego księdza za plecy. Odparł ciepło:
— Uczmy się jeszcze, uczmy ciągle, aż się rozjaśni... — Zaśmiał się głośno.
- ↑ Oj, pod lasem na pagórku
Pił nasz wójt wódeczkę. - ↑ Weźcie mnie na topory,
Nieście mnie do komory,
Pójdźcie ją zapytać,
Czy jeszcze po pysku będzie bić. - ↑ Czy duma Doboszowa, Doboszowa woda,
Czy twoja, mój szczycie, wiatrowa swoboda? - ↑ Czy skrzypce, czy fłojera, czy bujna woda,
Czy płacze stara matka, i młoda żona płacze? - ↑ Serce mi pękło, serce mi zawyło.
Kiedym mego Ołeksoczka na marach ujrzała. - ↑ Czy ptaszki-sokolęta, dzieciaczki sokole?
Czy ludzkie dzieci płaczą w okrutnej niewoli? - ↑ Kiedrowata połoninko! Gdybyś się otworzyła,
Cały świat byś przygarnęła i na świat zaświeciła.