Lord Jim (tłum. Zagórska)/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Lord Jim
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział IV

Mniej więcej w miesiąc później, gdy Jim odpowiadał na rzeczowe pytania, usiłując powiedzieć uczciwie prawdę o tem, co wówczas przeżył, wyraził się, mówiąc o statku:
— Przesunął się przez to coś tak łatwo, jak wąż pełznący przez kij.
Porównanie było dobre; pytania dotyczyły faktów, a działo się to podczas urzędowego śledztwa w sądzie pokoju pewnego wschodniego portu. Jim stał z rozpalonemi policzkami na podwyższeniu przeznaczonem dla świadków, w chłodnej, wysokiej sali; wielkie ramy z kilkoma punkami poruszały się łagodnie tam i z powrotem wysoko nad jego głową, a z dołu wiele oczu patrzyło na niego z ciemnych twarzy, z białych twarzy, z czerwonych twarzy, z twarzy uważnych, urzeczonych, jakgdyby wszyscy ci ludzie siedzący karnemi rzędami na wąskich ławkach byli spętani czarem jego głosu. A ten głos, bardzo donośny, rozlegał się zastraszająco w uszach Jima; był to jedyny głos słyszalny na świecie, bo okropnie wyraźne pytania, które wydzierały mu odpowiedzi, zdawały się kształtować same przez się w jego własnej piersi wśród udręki i bólu, a docierały do niego, dotkliwe i ciche, jak straszne pytania zadane przez sumienie. Na dworze jaśniało słońce — na sali sądowej był wiatr od wielkich punk, który przejmował dreszczem, był wstyd, który palił ogniem, były uważne oczy, których wzrok przeszywał. Wygolona twarz sędziego patrzyła niewzruszenie na Jima, śmiertelnie blada między czerwonemi twarzami dwóch asesorów. Światło padało z góry, od szerokiego okna pod sufitem, na głowy i plecy trzech ludzi, którzy rysowali się z okrutną wyrazistością w półcieniu wielkiej sali sądowej, publiczność zaś składała się jakby ze spokojnych, zapatrzonych cieni. Żądali faktów. Faktów! Domagali się od niego faktów, jakby fakty mogły cośkolwiek wytłumaczyć!
— Kiedy pan doszedł do wniosku, żeście się zderzyli z czemś pływającem po wodzie, powiedzmy z nasiąkniętym wodą wrakiem, dostał pan rozkaz od kapitana, aby pójść na dziób i upewnić się, czy statek nie został uszkodzony. Czy pan uważał to za możliwe, sądząc po sile zderzenia? — zapytał asesor siedzący z lewej strony. Miał rzadką brodę w kształcie podkowy i wystające kości policzków; oparłszy oba łokcie na biurku, splótł kosmate ręce przed twarzą, patrząc w zamyśleniu na Jima niebieskiemi oczami; drugi zaś, tęgi mężczyzna o pogardliwem obliczu, oparty o tylną poręcz krzesła, wyciągnął lewą rękę i bębnił leciutko końcami palców po suszce. Pośrodku siedział w obszernym fotelu wyprostowany sędzia, przechyliwszy nieco głowę i skrzyżowawszy ramiona na piersiach; kilka kwiatów w szklanym wazonie stało obok jego kałamarza.
— Nie, nie spodziewałem się tego — rzekł Jim. — Powiedziano mi abym nikogo nie wołał i nie robił hałasu, żeby nie wzniecić paniki. Uznałem te ostrożności za słuszne. Wziąłem jedną z lamp, które wisiały pod płóciennym dachem i poszedłem na przód. Kiedy otworzyłem lukę dziobowego skrajnika, usłyszałem plusk tam w środku. Wówczas spuściłem lampę o całą długość liny i zobaczyłem, że w dziobowym skrajniku woda sięga wyżej niż do połowy. Wtedy już wiedziałem, że musi tam być wielka dziura pod linją wodną. — Umilkł na chwilę.
— Tak — powiedział wielki asesor, uśmiechając się z rozmarzeniem do suszki; przebierał nieustannie palcami, dotykając bezgłośnie bibuły.
— Nie myślałem wówczas o niebezpieczeństwie. Może byłem trochę zaskoczony tem wszystkiem; stało się to tak spokojnie i tak bardzo nagle. Wiedziałem, że niema innej grodzi na statku prócz grodzi zderzeniowej, oddzielającej skrajnik dziobowy od wnętrza przedniego. Wróciłem, aby zawiadomić o tem kapitana. Natknąłem się na drugiego mechanika, który dźwigał się na nogi u stóp schodków mostkowych; wyglądał na ogłuszonego i powiedział mi że złamał chyba lewą rękę; schodząc ze schodków, obsunął się z górnego stopnia, podczas kiedy byłem na przodzie. Wykrzyknął:
— „Wielki Boże! Zgniła gródź ustąpi lada chwila i ten parszywy gruchot pójdzie z nami na dno jak kamień“.
— Odepchnął mię prawą ręką, i krzycząc, wbiegł przede mną po schodkach. Lewa ręka zwisała mu u boku. Szedłem tuż za nim i widziałem, jak kapitan rzucił się na niego i powalił go na plecy. Nie uderzył go jednak; stał nad nim pochylony i mówił coś z gniewem lecz zupełnie cicho. Pewnie pytał go, czemu u djabła nie pójdzie i nie zatrzyma maszyn, zamiast drzeć się na cały pokład. Słyszałem, jak powiedział: „Wstawaj pan! Biegnij! Leć!“ Klął przytem. Mechanik zsunął się po prawostronnych schodkach i obiegł wkoło luki świetlnej ku zejściu do maszynowni, które znajdowało się po lewej stronie. Biegł i jęczał...
Jim mówił powoli; przypominał sobie wszystko w mig, z niezmierną wyrazistością; byłby mógł odtworzyć jak echo jęk mechanika dla lepszego poinformowania tych ludzi, którzy żądali faktów. Z początku bunt go ogarnął, ale potem doszedł do przekonania, że tylko drobiazgowa dokładność zeznań uwydatni prawdziwą grozę, kryjącą się za okropnemi pozorami. Fakty, których ci ludzie tak pożądali, były widoczne, dotykalne, dostępne dla zmysłów, i zajmowały swoje miejsce w przestrzeni i czasie; wydarzyły się na tysiąc czterystatonowym parowcu w przeciągu dwudziestu siedmiu minut wachty; składały się na całość mającą pewien charakter, subtelną wyrazistość, wygląd skomplikowany, który oko mogło zapamiętać — ale było tam coś jeszcze pozatem, coś niewidzialnego, jakiś władczy duch zagłady, tkwiący wewnątrz jak nieprzyjazna dusza w obmierzłem ciele. Jim starał się usilnie to wszystko wyjaśnić. Nie była to zwykła historja, każdy jej szczegół miał wagę pierwszorzędną, a Jim na szczęście pamiętał wszystko. Pragnął mówić o tem wszystkiem ze względu na prawdę, a może też i ze względu na siebie samego; i podczas gdy cedził rozważnie wyrazy, jego myśli poprostu latały i latały naokoło zacieśnionego kręgu faktów, co się wyłoniły, odcinając go od reszty ludzi; był jak stworzenie — uwięzione w ogrodzeniu z wysokich pali — które obija się wkrąg, oszalałe wśród nocy, usiłując znaleźć jakieś słabsze miejsce, szparę, nierówności, po których możnaby się wdrapać, jakiś otwór pozwalający się przecisnąć i uciec. Ta okropna ruchliwość umysłu sprawiała, że chwilami Jim ociągał się, mówiąc.
— Kapitan wciąż chodził po mostku tam i z powrotem; wydawał się dosyć spokojny, tylko potknął się kilkakrotnie; a raz, kiedym stał i mówił do niego, naszedł wprost na mnie, jakby był zupełnie ślepy. Nie odrzekł nic konkretnego na wszystko, co musiałem mu powiedzieć. Mruczał coś pod nosem; zrozumiałem z tego tylko parę słów; zdaje mi się że powiedział: „ta psiakrew para!“ i „przeklęta para!“ — coś o parze. Przyszło mi na myśl...
Jim zaczął odbiegać od tematu; rzeczowe pytanie przecięło mu mowę jak skurcz bólu. Poczuł się niezmiernie znużony i zniechęcony. Już, już miał to na końcu języka, a teraz, zatrzymany brutalnie, musiał odpowiedzieć tak lub nie. Odrzekł szczerze i krótko: „Tak“. Stał wyprostowany na podwyższeniu — wysoki, okazały, o jasnej twarzy i młodzieńczych, posępnych oczach — a dusza wiła się w nim poprostu. Odpowiedział jeszcze na jedno pytanie, takie bardzo rzeczowe i takie zbyteczne, poczem znów czekał. W ustach miał to suchość bez smaku, jakgdyby najadł się kurzu, to znowu słoność i gorycz, niby po napiciu się morskiej wody. Obtarł wilgotne czoło, przesunął językiem po spiekłych wargach i poczuł dreszcz przebiegający mu po grzbiecie. Tęgi asesor opuścił powieki i bębnił bezgłośnie palcami, obojętny i ponury; oczy drugiego zdawały się jaśnieć życzliwością z ponad splecionych rąk, spalonych przez słońce; sędzia pochylił się naprzód, jego blada twarz krążyła w pobliżu kwiatów, wreszcie osunął się bokiem na poręcz fotela i oparł skroń na ręku. Wiatr spływał od punk, wirując, na głowy, na ciemne twarze krajowców zawiniętych w obfite draperje, na Europejczyków w ubraniach z dymki, zdającej się przylegać jak skóra; wszyscy biali siedzieli razem, bardzo zgrzani, trzymając na kolanach okrągłe hełmy korkowe; pod ścianami sunęli sądowi policjanci, krajowcy, opięci ciasno w długie białe kapoty; migali szybko tu i tam, biegając boso na palcach, przepasani czerwonemi szarfami, w czerwonych turbanach na głowie, bezszelestni jak cienie i czujni jak psy gończe.
Oczy Jima, błądzące po sali w przerwach między odpowiedziami, zatrzymały się na białym, który siedział oddzielnie; miał twarz zniszczoną i chmurną, a spokojne jego oczy patrzyły wprost na Jima, jasne i pełne zainteresowania. Jim odpowiadał właśnie na jakieś pytanie i miał ochotę krzyknąć: „Poco to wszystko! Poco!“ Uderzał zlekka nogą o podjum, przygryzał wargi i patrzył w dal ponad głowami. Napotkał oczy białego. Spojrzenie utkwione w nim różniło się od urzeczonego wzroku innych widzów. Był to akt światłej woli. Jim zapomniał się tak dalece między dwoma pytaniami, że znalazł czas aby pomyśleć: „Ten człowiek patrzy na mnie, jakby widział kogoś czy coś za memi plecami“. Jim spotkał go już kiedyś — może na ulicy. Był pewien, że nigdy do niego nie mówił. Od dni, od wielu dni nie mówił do nikogo, lecz rozprawiał pocichu, bez ładu i bez końca, z samym sobą, jak samotny więzień w celi lub wędrowiec zagubiony wśród dzikiej głuszy. Teraz odpowiadał na pytania — które nie miały żadnego znaczenia, choć dążyły do określonego celu — ale wątpił o tem, czy się jeszcze kiedykolwiek w życiu wypowie. Dźwięk jego własnych szczerych zeznań utwierdzał go w przekonaniu, powziętem po dłuższej rozwadze, że mowa jest już dlań zbyteczna. Miał wrażenie iż tamten człowiek zdaje sobie sprawę z beznadziejnych jego trudności. Jim popatrzył na niego, poczem odwrócił się stanowczo, jakby w chwili ostatecznej rozłąki.
A później niejednokrotnie, w odległych częściach świata, Marlow przejawiał skłonność do wspominania Jima, do szczegółowych i głośnych rozpamiętywań na jego temat.
Może zdarzało się to po obiedzie, na werandzie udrapowanej w nieruchome listowie, uwieńczonej kwiatami, w głębokim mroku pocentkowanym przez ogniste końce cygar. Wydłużone kształty trzcinowych foteli gościły milczących słuchaczy. Niekiedy żarzący się, czerwony krążek poruszał się niespodzianie, oświetlając palce leniwej ręki i część twarzy pogrążonej w głębokim spokoju, albo rzucał karmazynowe błyski w dwoje zadumanych oczu pod częścią gładkiego czoła; a z pierwszem słowem, wypowiedzianem przez Marlowa, jego postać wyciągnięta spokojnie na leżaku zapadała w zupełny bezruch, jakby duch tego człowieka odlatywał wstecz w minione czasy i przemawiał jego wargami — z przeszłości.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.