Lord Jim (tłum. Zagórska)/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Lord Jim
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział IX

— „Mówiłem w myśli: toń, przeklęty! toń!“ — To były słowa, od których rozpoczął na nowo. Pragnął, żeby to się już raz skończyło. Zostawiono go w zupełnym spokoju i zwracał się tak w duszy do statku, złorzecząc mu, a jednocześnie miał przywilej oglądania scen — o ile mogę sądzić — jakby wyjętych z nędznej komedji. Mordowali się wciąż nad tym bolcem. Szyper rozkazywał:
— „Wleźcie podspód i starajcie się łódź podnieść“; tamci naturalnie nie chcieli. Rozumiecie — nie byłoby przyjemnie dać się zaskoczyć, leżąc napłask pod kilem łodzi, w razie gdyby okręt poszedł nagle na dno.
— „A czemu pan nie wlezie? pan jest najsilniejszy“ — zaskomlał mały maszynista.
— „Gott-for-dam! Jestem za gruby“ — wykrztusił szyper z rozpaczą. Takie to było zabawne, że człowiek mógł umrzeć ze śmiechu. Stali przez chwilę bezczynnie; nagle główny mechanik podbiegł znów do Jima.
— „Chodźże i pomóż, człowieku! Czyś oszalał, żeby odrzucać jedyny ratunek? Ruszże się i pomóż! Człowieku! Patrz, tam, patrz!“
— Jim zwrócił się wreszcie w stronę rufy, gdzie tamten wskazywał z uporem manjaka. Ujrzał niemy, czarny szkwał, który już był pożarł jedną trzecią nieba. Wiecie, jak te szkwały pojawiają się w tamtych stronach o tej porze roku. Naprzód ściemnia się tylko widnokrąg; potem wznosi się chmura, nieprzenikniona jak ściana. Prosta krawędź mgły, obrzeżona mdłym, białawym połyskiem, nadbiega z południo-zachodu, połykając gwiazdy całemi konstelacjami; jej cień pędzi po wodzie i stapia morze z niebem w jedną otchłań ciemności. A wszędzie jest cicho. Ani grzmotów, ani wiatru, ani najlżejszego szmeru; błyskawic ni śladu. Potem w mrocznej nieskończoności pojawia się siny łuk; przebiegają nieliczne fale, które są niby rozkołysaną ciemnością, i nagle wicher i deszcz uderzają ze szczególnym impetem, jakby się przedarły przez jakąś twardą zaporę. Taka właśnie chmura zjawiła się podczas gdy patrzyli. Tamci dopiero co ją spostrzegli i przypuszczali z całem prawdopodobieństwem, że o ile w zupełnej ciszy Patna mogłaby jeszcze utrzymać się na wodzie przez parę minut, o tyle najlżejsze wzburzenie morza oznaczałoby natychmiastową jej zgubę. Pierwsze pochylenie statku na fali, która poprzedza wybuch takiego szkwału, byłoby także ostatniem; Patna zanurzyłaby się, a potem dałaby długiego, długiego nurka w dół — aż do samego dna. Stąd pochodził nowy napad strachu tych drabów, stąd ponowne błazeńskie wybryki, w których przejawiała się niezmierna odraza do śmierci.
— „Było czarno, czarno — ciągnął Jim z posępnym spokojem. — Zakradło się to na nas ztyłu. Piekielna zmora! W głębi ducha musiałem mieć jeszcze trochę nadziei. Nie wiem. Ale teraz już wszystko przepadło. Ogarnął mię szał, gdy poczułem że jestem przyłapany. Wściekałem się, jakbym wpadł w potrzask. Znalazłem się doprawdy w potrzasku! Pamiętam też że noc była parna, bez najlżejszego powiewu.
— Pamiętał tak dobrze, iż dyszał, siedząc na krześle, iż zdawał się oblewać potem i dusić w mych oczach. Doprowadzało go to do szału, powaliło go znów — że się tak wyrażę — ale przywiodło mu na myśl ową ważną przyczynę, która kazała mu pobiec na mostek i wyszła mu natychmiast z pamięci. Chciał przecież poprzecinać więzy umacniające łodzie ratunkowe. Wyrwał z kieszeni nóż i zaczął ciąć, jakby nie widział nic, nie słyszał nic, nie znał nikogo na statku. Pomyśleli że jest beznadziejnie uparty i narwany, ale nie śmieli się głośno sprzeciwiać tej bezużytecznej stracie czasu. Kiedy skończył, wrócił na to samo miejsce, gdzie był przedtem. Zastał tam głównego mechanika, który wpił mu się w ramię, szepcząc tuż przy jego głowie, jakby chciał ugryźć go w ucho:
— „Kiepski durniu! Myślisz że będzie choć cień nadziei, kiedy te wszystkie bestje znajdą się w wodzie? Przecież jak nic roztrzaskają ci głowę z tych właśnie łódek!“
— Łamał ręce u boku Jima, który nie zwracał na niego żadnej uwagi. Szyper suwał nerwowo nogami w miejscu i miamlał: „Młotek! młotek! Mein Gott! Przynieście młotek“.
— Mały mechanik zaszlochał jak dziecko, ale mimo wszystko, mimo złamanej ręki, okazał się najmniejszym tchórzem z nich wszystkich; zdobył się rzeczywiście na odwagę i pobiegł do maszynowni aby wykonać zlecenie. Nie była to fraszka, co trzeba przyznać bezstronnie. Według słów Jima rozejrzał się przedtem rozpaczliwie, jak człowiek osaczony, zajęczał żałośnie i poleciał. W mig był z powrotem, wbiegł po drabinie z młotkiem w ręku i rzucił się odrazu na ten bolec. Tamci odbiegli Jima natychmiast, aby mu pomóc. Jim słyszał stukanie młotka, a potem odgłos spadającego bolca. Łódź była wolna. Dopiero wtedy odwrócił się aby spojrzeć — dopiero wtedy. Ale trzymał się zdaleka — trzymał się wciąż zdaleka. Chciał abym wiedział, że trzymał się wciąż zdaleka, że nie było nic wspólnego między nim a tamtymi ludźmi — którzy mieli młotek. Nic a nic! Jest bardziej niż prawdopodobne, że uważał się za odciętego od nich nieprzebytą zaporą, przeszkodą nie do pokonania, przepaścią bez dna. Nie mógł się od nich jeszcze dalej odsunąć — dzieliła ich cała szerokość statku.
— Nogi Jima jakgdyby wrosły w to odległe miejsce, a oczy były przykute do niewyraźnej grupy tamtych ludzi, pochylonych w jedną stronę i miotających się dziwacznie we wspólnych katuszach strachu. Ręczna lampa, przywiązana do słupka nad stolikiem ustawionym na mostku — Patna nie miała kajuty nawigacyjnej na śródokręciu — rzucała światło na ich wyprężone ramiona, na wygięte w kabłąk, drgające plecy. Pchali łódź od dziobu; pchali ją w noc; pchali i już nie myśleli oglądać się na Jima. Machnęli na niego ręką, jakby doprawdy był zbyt odległy, zbyt beznadziejnie od nich odcięty, aby zasługiwał na życzliwe słowo, znak, lub spojrzenie. Nie mieli czasu oglądać się na jego bierne bohaterstwo ani czuć żądło jego powściągliwości. Łódź była ciężka; pchali od dziobu, nie tracąc ani jednego oddechu na zachęcające słowo, lecz paroksyzm strachu, który zmiótł ich panowanie nad sobą jak wicher plewy, uczynił z tych rozpaczliwych wysiłków śmieszne błazeństwo, odpowiednie — daję słowo — dla klownów wygłupiających się w cyrku. Pchali rękami, nogami, chodziło przecież o życie, pchali całym ciężarem ciała, całą mocą swych dusz — ale skoro im się tylko udało odwrócić dziób ku morzu, przestawali pchać jak jeden mąż i gramolili się do łodzi niby szaleni. Naturalnym tego skutkiem było, że łódź cofała się nagle, odtrącając ich wtył, bezradnych i przewracających się na siebie. Stali przez chwilę zbici z tropu, wymyślając sobie w dzikich szeptach najohydniejszemi wyzwiskami, jakie sobie tylko mogli przypomnieć i zaczynali na nowo. Powtórzyło się to trzy razy. Jim opisywał mi wszystko z ponurą dokładnością. Nie uszedł mu ani jeden ruch z tych śmiesznych wysiłków.
— „Brzydziłem się nimi. Nienawidziłem ich. Musiałem na to wszystko patrzeć“ — rzekł z prostotą, zwracając na mnie mroczne, czujne spojrzenie. — Czy był kto kiedy poddany takiej haniebnej próbie!“
— Przytknął na chwilę ręce do głowy, jak człowiek doprowadzony do szału przez jakąś niesłychaną obelgę. Tych rzeczy nie mógł wyjaśnić sądowi — a i mnie nawet; ale nie byłbym człowiekiem odpowiednim do słuchania jego zwierzeń, gdybym nie rozumiał od czasu do czasu pauz między jego słowami. W tym ataku na siłę jego ducha była szydercza celowość jakiejś złośliwej, nikczemnej zemsty; w jego męczarni było coś groteskowego — jakby los chciał go poniżyć, strojąc przed nim dziwaczne miny wobec zbliżającej się śmierci lub niesławy.
— Faktów, które opowiadał, nie zapomniałem, lecz z tej odległości czasu nie mógłbym podać ściśle jego słów; pamiętam tylko, że umiał zdumiewająco przelać głuchą urazę swej duszy w nagi opis wypadków. Dwakroć — jak mi mówił — zamykał oczy w przekonaniu że koniec już nadszedł, i dwakroć musiał je znowu otworzyć. Za każdym razem zauważył ściemnianie się wielkiej ciszy. Cień milczącej chmury padał już na okręt z zenitu, i rzekłbyś zdławił na nim wszelkie dźwięki różnorodnego życia. Jim nie słyszał już głosów pod zasłoną. Powiedział mi, że gdy tylko zamykał oczy, błysk myśli ukazywał mu z niesłychaną wyrazistością tłum ciał wydanych śmierci. Kiedy znów oczy otworzył, widział mętnie walkę czterech ludzi, którzy zmagali się jak szaleni z upartą łodzią.
— „Odskakiwali od niej raz po raz, stali, besztając się nawzajem, i potem nagle rzucali się znów na nią gromadnie... Można było umrzeć ze śmiechu — zauważył ze spuszczonemi oczami, poczem je podniósł na chwilę ze złowieszczym uśmiechem: — Powinno to być dla mnie źródłem wesołości na całe życie, jak mi Bóg miły! bo ten śmieszny widok nawiedzi mię jeszcze nieraz przed śmiercią. — Spuścił znów oczy. — Widzę to i słyszę... Widzę to i słyszę“ — powtórzył po długiej przerwie, podczas której patrzył bezmyślnie przed siebie.
— Ocknął się.
— „Postanowiłem że oczu nie otworzę — rzekł — i nie mogłem wytrzymać. Nie mogłem, i wszystko mi jedno czy kto wie o tem. Niech przejdą przez coś podobnego, nim zaczną mnie sądzić. Niech przejdą przez to i spiszą się lepiej — nic więcej nie żądam. Za drugim razem otworzyłem w mig oczy a także i usta. Poczułem że statek się rusza. Pochylił lekko dziób — i podnosił go ostrożnie — powoli — trwało to całą wieczność. Nie zdarzyło się to statkowi od wielu dni. Chmura popędziła naprzód, i pierwsza fala zdawała się wędrować po morzu z ołowiu. Nie było życia w tym ruchu, a jednak zdołał przewrócić coś w mojej głowie. Co byłby pan zrobił? Pan jest siebie pewien — prawda? Coby pan zrobił teraz — w tej oto minucie — gdyby pan poczuł że ten tu dom się chwieje — że zachwiał się leciutko pod pańskiem krzesłem? Skoczyłby pan! Na Boga! Dałby pan susa z miejsca gdzie pan siedzi, i wylądowałby pan o tam, w tej kępie krzaków“.
— Wyciągnął szybko rękę ku nocy za kamienną balustradą. Siedziałem bez ruchu. Patrzył na mnie bardzo spokojnie i bardzo surowo. To było jasne: chciał mię steroryzować; musiałem siedzieć bez ruchu, aby się nie dać pobudzić do jakiegoś niewczesnego gestu lub słowa, któreby mogło zaważyć na tej sprawie. Nie chciało mi się czegoś podobnego ryzykować. Pamiętajcie iż miałem go przed oczami i doprawdy — tak nas wszystkich przypominał, że był niebezpieczny. A jeśli chcecie wiedzieć, powiem wam chętnie że zmierzyłem szybkiem spojrzeniem odległość, dzielącą mię od ciemnej plamy przed werandą na środku trawnika. Jim przesadzał. Byłbym wyskoczył o kilka stóp bliżej — to jedyna rzecz, której jestem zupełnie pewien.
— Myślał że nadeszła ostatnia chwila, a jednak nie ruszał się wcale. Nogi jego były wciąż przyrośnięte do desek, choć myśli kłębiły mu się w głowie. A przy tem właśnie w tej chwili spostrzegł, że jeden z ludzi przy łódce odstąpił nagle wtył, chwycił wyciągniętemi rękami powietrze, zachwiał się i osunął. Nie upadł właściwie, tylko siadł powolutku, skurczony, z plecami opartemi o bok luki od maszynowni.
— „Taki wynędzniały człeczyna o wybladłej twarzy i strzępiastych wąsach. Pełnił funkcje trzeciego mechanika“ — wyjaśnił Jim.
— „Umarł — wtrąciłem. — Słyszeliśmy coś o tem w sądzie“.
— „Tak mówią — wyrzekł z ponurą obojętnością. — Nic o tem naturalnie nie wiedziałem. Miał słabe serce. Skarżył się już jakiś czas przedtem, że źle się czuje. Był wzburzony — spracował się przy tej łodzi. Djabli go wiedzą. Ha, ha, ha! Jasne było, że nie chciał jednak umierać. Zabawne, prawda? Słowo daję, naciągnęli go poprostu na samobójstwo. Naciągnęli go — ni mniej ni więcej. Naciągnęli go na to, dla Boga! tak jak mnie... Ach! gdybyż był się spokojnie zachował; gdybyż był ich posłał do diabła, kiedy przyszli go wyrwać z koi, wówczas jak statek tonął! Gdybyż był stał na boku i wymyślał im z rękami w kieszeniach!“.
— Zerwał się, potrząsnął pięścią, popatrzył mi w oczy i siadł z powrotem.
— „Stracona okazja, co?“ — szepnąłem.
— „Dlaczego pan się nie śmieje? — rzekł. — To kawał który wylągł się w piekle. Słabe serce! Żałuję czasem, że moje serce nie było słabe“.
— To mnie podrażniło.
— „Żałuje pan?“ — wykrzyknąłem z głęboką ironją.
— „Tak! czy pan tego nie rozumie?“ — zawołał.
— „Czegoż to pan jeszcze będzie żałował!“ — rzekłem gniewnie. Spojrzał na mnie, nie rozumiejąc wcale o co mi chodzi. Ten pocisk minął go także, a Jim nie był człowiekiem, któryby się troszczył o zbłąkane strzały. Słowo daję, zamało był podejrzliwy; partja nie była równa. Cieszyłem się że mój pocisk się zmarnował — że Jim nie słyszał nawet dźwięku cięciwy.
— Oczywiście nie mógł wówczas wiedzieć, że tamten człowiek nie żyje. Następna minuta — ostatnia minuta Jima na pokładzie — kłębiła się od wypadków i uczuć, które biły w niego jak morze w skałę. Używam rozmyślnie tego porównania, ponieważ, opierając się na jego relacji, muszę wierzyć, że zachował przez cały ten czas dziwne złudzenie bierności, jakby sam nie był czynny, jakby uległ władzy piekielnych sił, które wybrały go na ofiarę swego żartu. Pierwszą rzeczą, z jakiej sobie zdał sprawę, był zgrzyt ciężkich źórawików, które się wreszcie obróciły za burtę a hałas ten zdawał się przenikać z pokładu przez podeszwy do jego ciała i wędrować w górę po grzbiecie aż do ciemienia. Potem, gdy szkwał prawie minął, druga, cięższa fala podniosła bierny kadłub wśród groźnego kołysania, które zaparło oddech Jimowi, a jednocześnie paniczne krzyki przebiły mu jak miecz umysł i serce:
— „Puszczajcie! Na miły Bóg, puszczajcie! Puszczać! Statek tonie!“
— Zaraz potem liny przesunęły się po zgrzytających blokach a pod płóciennym dachem sporo ludzi zaczęło mówić przerażonemi głosami. „Kiedy te łotry się rozwrzeszczały, byłyby mogły zbudzić umarłych“, rzekł Jim. Bezpośrednio po plusku łodzi, rzuconej dosłownie w morze, rozległy się głuche odgłosy gramolenia się w niej i tupania, pomięszane z niewyraźnemi krzykami:
— „Odczepić! Odczepić! Pchnąć! Odczepić! Pchajcie! na miłość boską! szkwał nadciąga!...“
— Jim usłyszał wysoko nad głową słaby szum wiatru i bolesny jęk gdzieś wdole. Jakiś głos zagubiony za burtą jął przeklinać hak od łańcucha. Okręt zaczął brzęczeć na przodzie i rufie jak podrażniony ul; Jim, opowiadając mi to wszystko spokojnie — miał właśnie wtedy bardzo opanowaną twarz, i głos, i postawę — rzekł zupełnie niespodziewanie:
— „Potknąłem się o jego nogi“.
— Pierwszy raz wówczas usłyszałem, że się wogóle poruszył. Nie mogłem wstrzymać pomruku zdziwienia. Coś wreszcie wysadziło go z miejsca, ale o tej przełomowej chwili, o przyczynie, która go wyciągnęła z bezruchu, nie wiedział więcej niż wyrwane drzewo o wietrze, co je powalił. Wszystko sprzysięgło się przeciw Jimowi — dźwięki, obrazy, nogi tamtego trupa — na Boga! Szatańska ręka wciskała mu do gardła piekielny żart, ale — zważcie na to — Jim twierdził stanowczo, że nie zrobił żadnego wysiłku aby go przełknąć. To nadzwyczajne, jaką on miał moc narzucania człowiekowi swych złudzeń. Słuchałem go, jakby opowiadał o martwym człowieku, wydanym na łup praktykom czarnej magji.
— „Mechanik przewrócił się na bok bardzo wolno, i to jest ostatnia rzecz, którą sobie przypominam z pokładu — ciągnął dalej. — Wszystko mi było jedno, co ten człowiek robi. Wyglądało to jakby wstawał, i myślałem naturalnie że wstaje; spodziewałem się że skoczy koło mnie przez poręcz i wpadnie do łodzi za innymi. Słyszałem ich tłukących się tam w dole; rozległ się głos, niby pocisk: „Jerzy!“ Potem trzy głosy krzyknęły razem. Każdy z nich doszedł mnie oddzielnie: jeden beczał, drugi wrzeszczał, trzeci wył. Brrr! — Jim wstrząsnął się lekko; zobaczyłem że się zwolna podnosi, jakby jakaś spokojna ręka wyciągała go z krzesła za włosy. Do góry, powoli — póki nie wyprostował się w całej wysokości, a gdy jego kolana się wyprężyły, ręka puściła go i zachwiał się trochę na nogach. Była jakby okropna cisza w jego twarzy, w jego ruchach, nawet w jego głosie, kiedy mówił: „Krzyknęli“ — i mimowoli nadstawiłem uszu aby pochwycić widmo tego krzyku, który się rozlegnie natychmiast poprzez złudne wrażenie ciszy.
— „Było ośmiuset ludzi na tym statku — rzekł, przykuwając mię do krzesła okropnem spojrzeniem bez wyrazu. — Ośmiuset żywych ludzi, a oni krzyczeli na tego jednego, martwego, żeby skoczył i wyratował się. „Skacz, Jerzy! Skacz! Dalej! skacz!“ Stałem u burty z ręką na żórawiku. Byłem bardzo spokojny. Noc stała się jak atrament. Nie było widać ani nieba, ani morza. Słyszałem łódź, obijającą się o burtę, stuk, stuk; żaden inny odgłos nie dochodził z dołu przez chwilę, lecz statek pełen był gwaru. Nagle szyper zawył: „Mein Gott! Szkwał! Szkwał! Odepchnąć łódź!“ Gdy deszcz zaczął szumieć i zerwał się wiatr, wrzasnęli znowu: „Skacz, Jerzy! Złapiemy ciebie! Skacz!“ Okręt zaczął się powoli zanurzać; deszcz przewalał się po nim jak wzburzone morze; czapka zleciała mi z głowy; wpierało mi oddech do gardła. Usłyszałem — jakbym stał na szczycie wieży — jeszcze jeden dziki wrzask: „Je-e-e-rzy! No, skaczże!“ Statek zanurzał się coraz głębiej — dziobem naprzód — pode mną...“
— Podniósł zwolna rękę do twarzy i zdejmował z niej coś palcami, jakby go oblazła pajęczyna, a potem patrzył na swoją otwartą dłoń przez całe pół sekundy, zanim mu się wyrwało:
— „Skoczyłem... — Zatrzymał się, odwrócił wzrok... — Jak się zdaje“ — dodał.
— Jasnoniebieskie oczy Jima spojrzały na mnie żałośnie; stał przede mną niemy i obolały, a ja czułem że mię przygniata smutne poczucie bezsilnej, zrezygnowanej mądrości wraz z głęboką litością starca, który patrzy na dziecięcą klęskę, bezradny i ubawiony.
— „Na to wygląda“ — mruknąłem.
— „Nie miałem o tem pojęcia, pókim nie spojrzał w górę“ — wyjaśnił spiesznie. I to jest także możliwe. Musiało się go słuchać, jakby był małym, strapionym chłopczykiem. Nie miał pojęcia, że skacze. To się tak jakoś stało. To się nigdy już nie powtórzy. Upadł połową ciała na kogoś i rozciągnął się wpoprzek ławki. Zdawało mu się że chyba wszystkie żebra z lewej strony ma połamane. Przekręcił się; zobaczył niewyraźnie okręt, z którego uciekł, wznoszący się nad nim, i czerwone boczne światło jaśniejące jak duży krąg wśród deszczu, jak ognisko na szczycie wzgórza widziane przez mgłę.
— „Statek wydał mi się wyższy od muru; majaczył jak skała nad łódką... Zapragnąłem umrzeć! — krzyknął. — Nie mogłem już stamtąd wrócić. Było to jakbym skoczył w studnię — w przepaść bez dna“...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.