Mój stosunek do Kościoła/Rozdział 1., wstępny
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mój stosunek do Kościoła |
Wydawca | Spółdzielnia wydawnicza „Bez Dogmatu“ |
Data wyd. | 1927 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Indeks stron |
Za punkt wyjścia biorę kapitalne głupstwo, popełnione przezemnie przed trzydziestu laty. Mieszkałem wówczas w Krakowie, do którego w r. 1893 przeniosłem się z Dorpatu-Jurjewa, nie wysłużywszy pełnej emerytury rosyjskiej, ażeby móc pracować w jednym z istniejących wówczas uniwersytetów polskich. Wkrótce po przybyciu do tego miasta zostałem niemile dotknięty zwyczajem, praktykowanym przez wszystkich mieszkańców Galicji, któremu to zwyczajowi ja również musiałem się poddać, bo inaczej zostałbym pozbawiony dachu nad głową.
Oto, wynająwszy mieszkanie i opłaciwszy umówione ustnie komorne za pierwszy kwartał, powinienem był po niejakim czasie w osobnej księdze domowej stwierdzić własnoręcznym podpisem oświadczenie, równające się pod względem prawnym zeznaniu pod przysięgą, a więc w razie wykrycia urzędowego nieprawdziwości zeznania karane na równi z „krzywoprzysięstwem”, ile mianowicie wynosi moje roczne komorne.
Przy tem gospodarz domu oświadczył mi, że za nic w świecie nie mogę zmieniać figurującej w księdze sumy na istotnie umówioną i opłacaną, ale że muszę w swem zeznaniu „pod przysięgą” czyli w „fasji mieszkaniowej” uznać zredukowane mniej więcej do połowy komorne. Kiedy próbowałem protestować, mój „kamienicznik” oświadczył mi stanowczo, że jednak muszę się na to zgodzić, że jestto obowiązujący wszystkich lokatorów zwyczaj, a gdybym się chciał zpod niego wyłamać, zostanę wyrzucony z zajmowanego mieszkania i nie znajdę mieszkania w żadnym innym domu, bo mnie żaden właściciel domu do siebie nie puści. Nie było więc rady i trzeba było ostatecznie popełnić to uświęcone zwyczajem „krzywoprzysięstwo”.
Zapytywałem wszystkich swoich kolegów i znajomych krakowskich, prosząc ich o wyjaśnienie. Wszyscy dziwili się mojej naiwności, zapewnili mię, że mój gospodarz miał słuszność i radzili mi, ażebym się poddał bez szemrania zwyczajowi, który tu nikogo nie razi. Praktykuje się zaś ten bogobojny zwyczaj dla ulżenia właścicielom domów przy opłacaniu podatku dochodowego, który od komornego wynosi 45% sumy, wymienionej w „fasji”. Co innego bowiem 45% od istotnie pobieranej sumy komornego, a co innego 45% od mniej więcej połowicznego nominalnego komornego, wnoszonego do księgi fasji podatkowej i stwierdzanego podpisem samego lokatora.
Po takiem wyjaśnieniu stuliłem uszy, zrezygnowałem z wszelkich protestów i zgodziłem się być szubrawcem i oszustem, popełniającym rok rocznie zawodowe fałszerstwo, równoznaczne z „krzywoprzysięstwem”.
A trzeba wiedzieć, że władze skarbowe wcale się nie krępowały zeznaniami fasyjnemi lokatorów, ulegających terrorowi właścicieli domów, i całkiem dowolnie, według widzimisię, powiększały sumę nominalnego komornego niekiedy nawet ponad sumę komornego faktycznego. Ponieważ każdy urzędnik galicyjski był albo lokatorem, albo „kamienicznikiem”, więc też każdy urzędnik skarbowy popełniał sam owo zwyczajowe fałszerstwo i „krzywoprzysięstwo” i mógł śmiało powiększać sumy „fałszywej fasji”, bo wiedział, że nikt nie będzie protestował przeciw temu samowolnemu powiększaniu. Gdyby bowiem protestował, zarządzono by dochodzenie i dowiedziono by fałszerstwa i krzywoprzysięstwa, t. j. występków, przewidzianych przez kodeks karny. Owa możność dowolnego powiększania sum, zeznanych w fałszywej fasji, była w rękach urzędników doskonałym środkiem faworyzowania prawomyślnych obywateli, a prześladowania obywateli, podejrzanych o nieprawomyślność i „przewrotowość”.
Obywatele prawomyślni, bogobojni, pobożni, gorliwcy wyznaniowi, praktykujący wszelkie nakazane przez Kościół obrządki, spełniający w przepisanych terminach wszelkie sakramenty, zarówno sakrament pokuty, jak i ciała i krwi Pańskiej, wylegujący się całemi godzinami krzyżem w kościele Panny Marji i we wszystkich innych kościołach krakowskich i wogóle galicyjskich, nie wahali się podpisywać rok w rok zeznania krzywoprzysięskie. A do tych nieświadomie, podświadomie i świadomie cynicznych obłudników należeli w polskiej Galilei nietylko zwykli śmiertelnicy i śmiertelniczki, ale także luminarze i świeczniki społeczeństwa, przodownicy hjerarchji kościelnej, biskupi i arcybiskupi, artyści, literaci pierwszorzędni, profesorowie wyższych zakładów naukowych, członkowie Akademji umiejętności z jej prezesem na czele, jednem słowem kwiat różnonarodowej inteligencji galicyjskiej (dziś „małopolskiej”).
Duchowieństwo różnowyznaniowe, kler żydowski, katolicki i wszelki inny uczestniczył w tem okłamywaniu, w tem fałszowaniu, w tem nagminnem oszustwie i ani jednem słówkiem nie protestował przeciwko niemu. Jeżeli „fałszywa fasja” należała do „grzechów”, toć oczywiście każdy prawowierny katolik powinien był się spowiadać z tego „grzechu”, i oczywiście za każdym razem otrzymywał rozgrzeszenie wraz z pozwoleniem powrotu do grzechu i kontynuowania utartego zwyczaju „fałszywej fasji”.
Zdaje się jednak, że „fałszywa fasja” nie należała do grzechów, przewidzianych przez moralność żydowsko-chrześcijańsko-katolicką. Przecież w Dekalogu czyli w Dziesięciorgu Bożych Przykazań nie znajdujemy wcale przykazania: „nie kłam, nie udawaj, nie oszukuj, nie fałszuj, nie bądź obłudnikiem”; boć „nie mów fałszywego świadectwa przeciwko bliźniemu twemu” (pierwotnie przyk. 9-e, później 8-e) znaczy właściwie co innego. Tak więc kler różnowyznaniowy, patrząc pobłażliwie na „fałszywą fasję” i sam w niej uczestnicząc, był w porządku ze swem sumieniem wyznaniowem. „Krzywoprzysięstwo”, związane z „fałszywą fasją”, było pojęciem tylko świecko prawniczem, obcem dziedzinie religji.
W mojej jednak etyce pozawyznaniowej wołało gromkim głosem owo przykazanie, nie przewidziane ani w etyce żydowsko-chrześcijańskiej, ani w etyce rzymsko-katolickiej. Pomimo to, pod grozą stracenia dachu nad głową, podpisywałem w ciągu kilku lat „fałszywą fasję” w obu moich mieszkaniach krakowskich, i na ulicy Radziwiłłowskiej i na Pędzichowie, czyli byłem takim samym kłamcą, fałszerzem, oszustem, „krzywoprzysięzcą”, jednem słowem szubrawcem, jak wszyscy inni mieszkańcy Galicji i Lodomerji. Ale wstręt do tej ohydy, pragnienie zaprotestowania przeciw kloace moralnej, w której się musiałem nurzać wraz z innymi, wzbierały coraz bardziej w mojej duszy i coraz natarczywiej targały mem sumieniem. Doprowadziło to w końcu do wybuchu i do wystąpienia publicznego. Pod koniec r. 1897 napisałem i wydałem nakładem własnym broszurę „Jeden z objawów moralności oportunistyczno-prawomyślnej Kraków, 1898.”
Zastrzegłem się w tej broszurze przeciw posądzeniu, „jakoby mi przytem chodziło głównie o szkodę, jaką skutkiem fałszywej fasji ponosi państwo; nierównie bowiem większą szkodę ponosi dane społeczeństwo. Tak zwane „państwo” ma samo dosyć środków do bronienia swoich interesów; ma na swoje rozkazy setki tysięcy bagnetów, ma przymus w formach najrozmaitszych.
„Jestem więc przeciwnikiem fałszywej fasji nie ze względów abstrakcyjnych, nie dla tego, że jest ona wysoce niesprawiedliwą wobec opiekuńczego rządu, ale muszę ją potępić dlatego, że demoralizuje społeczeństwo do szpiku kości, że jest nigdy nie wysychającem źródłem gangreny moralnej, źródłem zgnilizny i korupcji powszechnej. Przyjąwszy fałszywą fasję za jedną z podstaw działania, mamy prawo, za przykładem jednego z „bohaterów” komedji Dobrzańskiego „Złoty cielec”, powtarzać sobie bez ogródki: „Pan jesteś złodziej, ja jestem złodziej, wszyscy jesteśmy złodzieje” i możemy sobie tego nawzajem powinszować”.” (str. 28—29).
Zastanawiając się dziś z zimną krwią i w świetle rozsądku praktycznego, muszę przyznać, że moje wystąpienie przeciwko „fałszywej fasji” pod naciskiem natrętnej autosugestji było objawem lekkomyślnej donkiszoterji, a mogło też sprawiać wrażenie odpychającej megalomanji. „Niespokojny człowiek”, „warchoł”, „zarozumialec”, „chce być mędrszym od innych”, „wyrywa się nieproszony ze swemi reprymandami”, „zakłóca spokój”, „należy go obezwładnić i usunąć” i t. p. — oto uwagi, które musiały się nasuwać prawomyślnym, bogobojnym, bogoojczyźnianym obywatelom pod wrażeniem mojej zuchwałej napaści na ich „najświętsze wierzenia” i „prawa zwyczajowe”.
Przyznaję im słuszność, dodając, że za swe nieobywatelskie i nieprawomyślne wystąpienie, za palnięcie kapitalnego głupstwa poniosłem zasłużoną karę.
Ukazanie się mojej broszury wywołało powszechne oburzenie. Zawrzało jak w ulu albo jak w mrowisku. Gorliwi stróże „narodowego pamiątek kościoła” nie posiadali się z gniewu i wzywali odpowiednie władze o pomstę za zuchwały napad na ich świętości. Oburzenie ogarnęło wszystkie stronnictwa, zarówno „prawicowe”, jak i „lewicowe”, oraz wszystkie „organy opinji publicznej”, z wyjątkiem, o ile pamiętam, socjalistów i dzienników socjalistycznych. Prócz tego pojedyncze osoby bezpartyjne, a nawet może należące do tej lub owej partji, nietylko nie oburzały się, ale, przeciwnie, wyrażały mi uznanie i podziw.
Ale te rzadkie objawy ze strony ludzi, oceniającyh przychylnie protest przeciwko chronicznemu i endemicznemu uprawianiu fałszerstwa i oszustwa, nikły w powodzi wycia i naszczekiwania nietylko ze strony zwykłych pismaków i krzykaczy, ale także ze strony patentowanych i przodujących narodowi inteligentów. „Kiedy w r. 1898, będąc wówczas profesorem uniw. Krakowskiego, w osobnej broszurze, „Jeden z objawów moralności oportunistyczno-prawomyślnej”, zwróciłem uwagę na obniżanie poziomu etycznego publiczności galicyjskiej przez stałe uprawianie fałszerstwa i „krzywoprzysięstwa” przy zeznaniach o wysokości płaconego komornego („fałszywa fasja”), p. St. Głąbiński, — wówczas tylko profesor uniw. Lwowskiego, a jeszcze ani ekscelencja austryjacka, ani też poseł do Sejmu polskiego i minister oświaty Rzplitej Polskiej, — napisał w „Słowie Polskiem”, że jestem warjatem. Zdaniem p. G. tylko warjat może uznawać szkodliwy wpływ chronicznego fałszerstwa i „krzywoprzysięstwa”. Ówczesny zaś naczelny redaktor „Głosu Narodu”, w związku z tą sprawą, zawiadomił swych czytelników, iż jestem „szpiegiem rosyjskim”.
„Dwie zaszczytne kwalifikacje!
„Ostatecznie dotknięci w swych uczuciach kieszeniowych „patryjoci” polsko-galicyjscy, zarówno „prawicowi”, jak i „lewicowi”, wyjednali u rządu austryjackiego usunięcie mnie z uniwersytetu Krakowskiego”.
(„Redaktor pisma postępowego uznany przez policję za warjata”. „M.W.” 1925 №. 3, str. 125).
Nie raczono przytem zwrócić najmniejszej uwagi na to, że jednocześnie z broszurą „Jeden z objawów moralności oportunistyczno-prawomyślnej“ wypuściłem rosyjską broszurę „Cenzurnyja miełoczi. I. Kniaź Bismark i gonienije „Sławian“. Kraków 1898“, w której wystąpiłem przeciwko prześladowaniu Polaków w Prusach przez Bismarka i jego naśladowców. Nie mogło to zrównoważyć mojego zbrodniczego zamachu na uświącone tradycją prawo zwyczajowe.
Polsko-galicyjscy posłowie do parlamentu Austryjackiego, zarówno „prawicowi”, jak i „lewicowi” (np. lwowski profesor Roszkowski), żądali od ministra oświaty w Wiedniu, ażeby mię natychmiast uwolnił. On sam był gotów uczynić zadość temu żądaniu wybitnych patryjotów polsko-galicyjskich, gdyby nie powstrzymał jego zapędów szef sekcji uwagą: „Exzellenz, er ist von dem Kaiser selbst bestätigt“ (ekscelencjo, on jest zatwierdzony przez samego cesarza). Załatwiono więc sprawę w ten sposób, że nie odnowiono mego pięcioletniego kontraktu (1894 — 1899) na nowe pięciolecie. Niektórzy z profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego (Krakowskiego) jeździli umyślnie do Wiednia, ażeby dopilnować tej sprawy i nie dopuścić do jej załatwienia na moją korzyść.
Później znaczna większość Wydziału Filozoficznego Uniw. Krakowskiego (przeciwko mnie stanowczo było tylko 8 członków Wydziału) chciała mię zatrzymać w Krakowie, ale pod warunkiem (stawianym nie jednomyślnie), że odszczekam swe napady na „fałszywą fasję” i przeproszę osobiście p.p. hr. Pinińskiego (namiestnika Galicji), Bobrzyńskiego (wicenamiestnika i przewodniczącego Rady Szkolnej) i hr. Tarnowskiego (profesora i chwilowo rektora Uniw. Jagiell., prezesa Akademji Umiejętności). Przy rokowaniach ze mną zgadzałem się wprawdzie na niektóre ustępstwa, ale na odszczekiwanie i przepraszanie zgodzić się nie mogłem. Prof. Creizenach, który prowadził ze mną te rokowania w imieniu Wydziału, powiedział nareszcie dowcipnie: „Wissen Sie, Herr Kollege, die Herren möchten, Sie erklären, die falsche Fassion sei eine schöne und edle Volkssitte” (wiesz pan, panie kolega, ci panowie chcieliby, ażebyś pan oświadczył, że fałszywa fasja jest pięknym i szlachetnym obyczajem ludowym. (Rozmawialiśmy po niemiecku, ponieważ Creizenach, profesor germanistyki, był niemcem i, chociaż mówił biegle po polsku, to jednak jakoś łatwiej nam było porozumiewać się po niemiecku).
Tak więc owe rokowania nie doprowadziły do niczego. Po wyrzuceniu czy też usunięciu mnie za nieprawomyślność z uniwersytetu polskiego nie pozostawało mi nic innego, jak wracać do Rosji. Przeniosłem się więc do Petersburga, gdzie po 18 latach pobytu spotkała mię straszna klęska. Spreparowany przez wojnę, podszczuwany przez fanatycznego i zdeprawowanego inteligenta, rozbestwiony cham rosyjski, działający w imię „dyktatury proletarjatu“ i pod hasłem „grab’ nagrablennoje“ (rabuj to, co zrabowano), zrabował i zniszczył prawie całe moje mienie ruchome, w tej liczbie większą część mojej biblioteki, moich zbiorów i materjałów naukowych i uniemożliwił mi systematyczną pracę naukową w ostatnich latach mego marnego żywota. Jestto całkiem zasłużona nagroda za to, że, mając uniemożliwiony dostęp do wszechnic polskich, kilkadziesiąt lat musiałem spędzić w Rosji (w Petersburgu, w Kazaniu, w Dorpacie-Jurjewie i znowu w Petersburgu - Petrogradzie), pracując tam jako profesor uniwersytetu i różnych innych zakładów naukowych, jako autor rozmaitych dzieł naukowych, oraz uczestnicząc — zresztą całkiem niepotrzebnie i ze szkodą dla siebie samego — w życiu społecznem i politycznem narodu rosyjskiego i innych narodów państwa rosyjskiego.
Rozczulające jest w stosunku do mnie współdziałanie „patryjotów“ polskich i podżegaczy komunistycznych. W nagance i szczuciu na mnie idą oni ręka w rękę i dotychczas darzą mię swą nienawiścią, która przynosi mi zaszczyt. To jednak, co mię spotkało dzięki zgodnej współpracy „bogoojczyźniaków“ polskich i „proletarjackich“ chamów rosyjskich, napełniło moją duszę goryczą i wstrętem do życia.
Gdybym był w swoim czasie trzymał język za zębami i nie wywyższał się ponad otoczenie, kornie, ulegle i bez szemrania praktykujące „fałszywą fasję”, byłbym może i podczas wojny przebywał w Krakowie, do którego nie zdołały wkroczyć zwycięskie zastępy oswobodzicieli zpod sztandarów Mikołaja Mikołajewicza. Wprawdzie warszawscy „patryjoci“ polscy mogli ofiarowywać jenerałom rosyjskim złote szable za obronę Warszawy i za wzięcie Lwowa, a co do Krakowa musieli się obejść smakiem, ale ja, mieszkając wtedy w Krakowie, ocaliłbym swoje mienie i mógłbym nadal spokojnie i systematycznie opracowywać swe w ciągu wielu lat zbierane materjały naukowe.
Na swej megalomanji i donkiszoterji wyszedłem gorzej, niż Zabłocki na mydle.
Ani kara, jaka mię spotkała w Krakowie za „megalomanję“ i „donkiszoterję“, ani więzienie, na które mię skazano w r. 1914 w Petersburgu za mięszanie się nie do swoich rzeczy, ani nareszcie wspomniana powyżej klęska, poniesiona przezemnie w Petersburgu już po wojnie w związku jeszcze z krakowskiemi podszeptami „megalomanji” i „donkiszoterji”, nie nauczyły mnie rozumu i powściągliwości języka. Już po przeniesieniu się z Petrogradu do Warszawy świerzbiał mię wielokrotnie język, a uparta autosugestja pchała do bzdurnych i lekkomyślnych wystąpień publicznych, narażających mię „opinji pubicznej” i dojrzałemu sądowi „patryjotów” i „bogoojczyźniaków”. Zostałem w ich oczach „wrogiem Polski, całe życie pracującym na jej szkodę”.
Jednym z tego rodzaju lekkomyślnych i szkodliwych dla mnie wystąpień, podyktowanych tą razą już nie przez „donkiszoterję”, ale prawdopodobnie przez swoistą megalomanję i wstręt organiczny do wszelkiej „fałszywej fasji”, było moje oświadczenie w r. 1924, że, jako nie-chrześcijanin, nie mam prawa do korzystania z dobrodziejstw pobytu w Mądralinie. W ten sposób pozbawiłem się możności odpoczynku w warunkach nadzwyczaj pomyślnych, prawdziwie idealnych. Ze stanowiska zdrowego rozsądku i korzyści praktycznych był to krok nierozważny i po prostu głupi. Cóż bowiem mogło się stać złego, gdybym ja swoją „niechrześcijańskość” zachował dla siebie, nie afiszując się z nią publicznie i nie podkreślając jej jako powód do niekorzystania z dobrodziejstw zapisu ś. p. Hiszpańskiego Kasie im. Mianowskiego? Tani pobyt w tej uroczej miejscowości byłby z korzyścią dla mojej kieszeni, a wyborne powietrze, doskonałe odżywianie się i wogóle cały zespół warunków pobytu w Mądralinie z korzyścią dla mego zdrowia. Przecież odwiedzają dość często to wspaniałe sanatorjum nawet głośni i oficjalni „wolnomyśliciele“, wykorzystujący swe „rzymsko-katolickie” lub wogóle „chrześcijańskie“ wyznanie paszportowe.
Teraz znowu mię świerzbi język, a raczej ręka, trzymająca pióro piszące. Autosugestja, pchająca mię w danej chwili ku wystąpieniu publicznemu, wolna jest całkowicie od „donkiszoterji”, ale nie mogę zaręczyć, czy jest wolną od pewnej przymieszki „megalomanji”. No, ale kto wie, czy niezbędnym warunkiem wszelkiego samodzielnego działania ludzkiego nie jest pewien stopień megalomanji czyli obłędu wielkości. Bez tego człowiekby się wcale nie ruszał, a poddany władzy przeciwnego obłędu, obłędu małości czyli „mikromanji”, całkiem by zdrętwiał i uległby paraliżowi psychicznemu.
A chodzi mi w obecnej chwili o coś nierówno ważniejszego od „fałszywej fasji” galicyjskiej. Chodzi mi o praktykowanie „fałszywej fasji” co do mej istoty duchowej i wartości społecznej przez przeszło 60 (sześćdziesiąt) lat.