Męczennica na tronie/Część III/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Męczennica na tronie
Wydawca M. Arct
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Rodzina królewska nie żyła wspólnem i jednostajnem życiem, sama etykieta ją rozdzielała. Ludwik XV oddawna całkiem się z niej ze swoim obozem wyłączył, przesiadując albo na zameczku Choisy lub w Wersalu, ale całkiem oddzielnie od królowej. Delfin i siostry jego trzymały się osobną gromadką, którą gusta i zajęcia w różne strony prowadziły. Naostatek królowa Marja coraz bardziej się od wszystkich prawie odsunęła.
Zajmowały ją głównie pobożne praktyki, dzieła dobroczynności, narady z duchownymi i zakonnicami, z któremi najmilej jej było czas spędzać.
Część jego jednak zmuszoną była poświęcić urzędowemu występowaniu, wedle ceremonjału, wprowadzonego przez Ludwika XIV, w pewnych godzinach oznaczonych. Musiała reprezentować majestat królewski, przyjmować przybywających, dawać posłuchania, asystować grom i balom, od których się uwolnić nie mogła.
Wedle przyjętej etykiety, której w niczem nadwerężać się nie godziło, królowa szła naprzód rano przywitać króla, widzieć dzieci i osoby, które miały tak zwane: petites entrées. O jedenastej słuchała pierwszej mszy świętej, przywdziewała suknie na dzień naznaczone, wpuszczano gości, mających prawo do wielkiego przyjęcia (grandes entrées). O godzinie pierwszej słuchała królowa drugiej mszy, otoczona całym dworem.
O godzinie drugiej podawano obiad, który można było nazwać urzędowym, przypuszczając do przypatrywania się ceremonjałowi świadków, mających do tego prawo i pozwolenie.
Posługiwały do stołu dama honorowa i cztery inne panie w wielkich, uroczystych strojach. Galerja niezbyt wysoka dzieliła część pokoju, przeznaczoną dla niektórych świadków, od tej, w której stół był zastawiony. Prawie codzień tłum się cisnął dla oglądania biesiadującej swej pani.
W niedzielę zwykle przedstawiały się królowej te osoby, które po raz pierwszy na dwór wchodziły lub z prawa urodzenia albo zajmowanego urzędu objąć miały „taburet“ na pokojach pani.
Przyjęcia te częstokroć wiele kosztowały królową, gdy była zmuszoną niemiłe sobie osoby, jawnie niechętne, złośliwe, witać uśmiechem i choć kilku słowami, do których była obowiązaną. Każda z tych nowowprowadzanych, choćby najśmielsza, przychodziła drżąca i zmieszana, a zwykle łagodny uśmiech, słowo miłe dodawały odwagi i wyprowadzały z kłopotliwego położenia. Królowa była litościwą.
Nie było przykładu, aby z niewyczerpaną swoją dobrocią królowa chciała się pomścić na której z tych, które tu przychodziły z nienawiścią w sercu a fałszywą pokorą. Ujmowała nawet najzuchwalsze słodyczą i łagodnością.
Po odbyciu tej częstokroć dosyć długiej ceremonji w wielkich apartamentach mogła dopiero zrzucić niewygodne rogówki, strój paradny i, przebrana skromniej, zająć miejsce w ulubionych małych pokoikach.
„Tu — pisze o niej przyjaciel prezydent Hénault — z królowej się przeistaczała na pospolitą gospodynię domu. Pokoje jej zawsze były napełnione krosnami, tamburkami, rozpoczętemi kobiercami, haftami różnego rodzaju, w większej części przeznaczonemi dla kościołów. Królowa zajęta pracą zwykle zdawała prezydentowi sprawę z tego, co czytała, zasięgając rady jego i zdania i żądając objaśnień miejsc wątpliwych... Książki, które czytywała najchętniej, były treści religijnej i historycznej. Widzimy pomiędzy niemi ojców kościoła w oryginale, umiała bowiem po łacinie, żywoty świętych tłumaczone z angielskiego, kazania ulubionego jej Bourdaloux i t. p. Z kaznodziejów sobie współczesnych, sławnego o. Elizeusza nie ceniła zbyt wysoko... Z pisarzy świeckich podobały się jej wielce pamiętniki Joinville’a, żywot kardynała de Granvelle, Turenjusza i historja Lebeau“.
Gdy w r. 1761-ym ukazała się „Historja Jana III, Sobieskiego“ przez ks. Coyer’a, ostrzegł ją prezydent Hénault o tem dziele, aby go nie czytała. Gniewano się na nie wielce i autor zaledwie Bastylji uniknął. Podobały się dosyć listy pani de Maintenon, ale przeciwko zdaniu prezydenta królowa broniła pani Sevigné, której dawała pierwszeństwo. Nie miał łaski Marmontel ze współczesnych, ani młody Helvetius, — co pierwszemu z nich nie przeszkodziło dostać się do Akademji, bo kogo nie lubiła królowa, zwykle popierała metresa, a przy tej zawsze zostawało zwycięstwo.
Około godziny trzeciej goście tacy, jak ukochany prezydent Hénault, żegnali się i wychodzili; królowa siadała do czytania książek, często przysyłanych przez ojca. Oprócz francuszczyzny i łaciny, oprócz języka polskiego, rozumiała dobrze niemiecki i włoski.
Rodzinnej mowy swojej bynajmniej nie zapomniała; modliła się najczęściej na książkach polskich. Ojciec przysyłał jej to, co sam pisał i co mu najciekawszego z kraju przywożono. Rozrzewniały ją pieśni, kolędy i słyszane niegdyś w dzieciństwie śpiewy kościelne, które czasem w kaplicy kilkoro polskiej służby dla niej powtarzało... Żadne jednak z jej dzieci nie wyuczyło się języka polskiego, choć delfin chęć do tego okazywał. Nie było na to czasu i nie stał na programie.
Mniejsze apartamenta królowej w Wersalu składały się z salonu, gabinetu i oratorjum, urządzonych wedle jej wskazówek, z największą prostotą.
Bawić się królowa nie umiała i nie potrzebowała nigdy. D’Argenson w swoich pamiętnikach wspomina, że najniewinniejszych nawet rozrywek nie uznawała za stosowne dla siebie.
Do najmilszego kółka przyjaciół należeli, oprócz księżny de Luynes, jej mąż, dalej kardynał tegoż nazwiska, oboje księstwo Chevreuse, Montcrif, nie mówiąc nic o prezydencie, bo ten miał pierwszeństwo przed wszystkimi. Pies nawet ulubiony księżny de Luynes, zowiący się Tiatamarre, miał u niej łaski i na wieczorach o nim nie zapominano. W kółku tem oddychała swobodnie, mogła mówić, nie obawiając się, że słowa jej fałszywie tłumaczyć ktoś będzie.
Dobroczynność jej dla biednych była niewyczerpana, a nacisk ich około mieszkania królowej codzień niezmierny. Nic też dziwnego, iż nigdy grosza nie miała i ze wszystkich stron pożyczać musiała. Wiadomo, że klejnoty, jakie miała, jeden po drugim sprzedając, fałszywemi zastępować musiała. Oprócz tego robotami rąk własnych obdzielała ubogich, sama żebrała dla nich, choć rumieniec występował jej na lica, gdy była tego zmuszoną.
Przydomek „dobrej“ zyskała sobie łatwo, i późnej, zamiast imienia, tym przydomkiem powszechnie ją oznaczano (bonne reine).
Sama dla siebie królowa potrzebowała bardzo mało. W powszednich dniach nosiła się tak skromnie, iż niktby w niej domyśleć się nie mógł królowej. Na głowie najczęściej prosta, czarna, koronkowa chusteczka, strój wszelki zastępowała. Opowiadano mnóstwo wypadków, w których niepoznana mogła się dowiedzieć, jak ją sądzono i w jakiej była miłości u wszystkich. Powierzchowność nie zdradzała jej pochodzenia i stanu. Twarz, która nigdy piękną nie była, nie miała typu i charakteru francuskiego, jego przymilania się i zalotności; ale niewysłowioną tchnęła dobrocią i łagodnością. Nawet w chwilach ożywienia, gdy się zdobywała na dowcip, łagodziło go coś polskiemu charakterowi właściwego, szanującego w człowieku słabości jego.
Każdego z Polaków przybywających do Francji, gdy ich Leszczyński posyłał do Paryża, gdy zobaczyli „jak tam jego Maruchna króluje“, uderzało w królowej podobieństwo do portretów jej babek i prababek. Francuzom ta jej dobroduszność nasza wydawała się cechą świątobliwości, z której królowa słynęła.
Złośliwi dowcipnisie, płoche pismaki, igrający ze słowem, nie szanujący niczego, niebardzo wysoko cenili umysłowe dary królowej. Miano ją za prostaczkę krótkowidzącą; tymczasem w listach jej mamy dowody, jak swój czas doskonale sądzić umiała, a nawet przyszłość przepowiedzieć.
Ale nikt naówczas tego głosu Kassandry słuchać nie chciał.
„Mój Boże! — pisała do prezydenta Hénaulta — dokąd idziemy? Jestże to kraj, któremu Ludwik Święty panował? Co za wiek! To tylko znajduje przyjęcie, co jest niedorzecznem!“
A w kilka dni potem dodaje:
„Niestety, masz słuszność: wszystko, na co patrzymy, przejmuje boleścią; wszystko idzie coraz gorzej: religja, władza królewska, wszystko znika, a co najsmutniejsza, że poszanowanie władzy ginie, jakgdyby na zgubę była przeznaczona: nikt nie staje w obronie. Prawica Boża widomie cięży nad nami. Myślmy o tem chyba, aby błagać Najwyższego o miłosierdzie“.
Naostatek w jednym z listów do prezydenta znajdujemy jeszcze te słowa:
„Bardzobym sobie życzyła obiadować razem z wami i arcybiskupem; ale smutna to rzecz być królową. Niestety! jeżeli wszystko tak dalej iść będzie, jak poczęło, wkrótce nas uwolnią od tych niedogodnych obowiązków. Drżę, myśląc...“
Mnóstwo rysów z życia królowej maluje nam ten charakter kobiety-chrześcijanki, która nie miała innego celu i starania nad dążenie do doskonałości.
Domownicy jej słyszeli bardzo często, że sobie czyniła wyrzuty, iż bliźniego sądziła za surowo, mówiła o nim nierozważnie. Raz, gdy głośno z tem się przy sługach odezwała, dwie z nich zaczęły ją zapewniać, że nigdy z ust jej nie słyszały nic złośliwego, nic, coby nie było natchnione miłością chrześcijańską.
— A ja, — odezwała się trzecia (w której domyślać się można panny Châtelain, późniejszej karmelitki) — ja znajduję, że królowa słusznie to sobie wyrzuca.
Towarzyszki zakrzyczały zuchwałą, ale królowa kazała jej mówić śmiało.
— Bądź otwartą, — rzekła — miej odwagę powiedzieć prawdę. Niestety! ja się sama poczuwam do winy. Proszę cię, mów...
— Nie będę tego taiła, — zaczęła się tłumaczyć zręczna sługa — alboż to nie obmowa i sąd niesłuszny, gdy pani nasza na siebie samą wymyśla to, czego nie popełnia?
Z dowcipnej tej odpowiedzi królowa wcale nie była rada.
Raz księżna de Luynes, najlepsza przyjaciółka królowej, doniosła, że wielu ludzi pewną czynność sądzi fałszywie, przypisując jej znaczenie, jakiego nie ma; nazwała nawet po imieniu damę, która się z tem wymówiła.
Królowa chłodno odparła na to:
— Bóg zna myśli nasze; On osądzi.
Nazajutrz zobaczywszy osobę, o której była mowa, królowa podeszła ku niej.
— Nie podziękowałam wam — odezwała się — za przestrogę, którąście mi dali, a za którą wdzięczną wam jestem; proszę was, mówcie zawsze otwarcie o mnie i przestrzegajcie, gdy czynności moich cel wątpliwym być może dla ludzi.
Tej pokory w życiu Marji są przykładów tysiące.
Nie mogąc przy sobie utrzymać męża, który umiał w niej szanować cnotę, lecz nie miał siły iść w jej ślady i zmienić trybu życia, choć zazdrościł jej popularności, jaką sobie zdobywała, — królowa zagrożona była ciągle oderwaniem od niej dzieci.
Starsze córki wychowywały się z początku bardzo kosztownie, wedle dawnych tradycyj, co spowodowało utrzymanie dla nich nadzwyczaj licznego dworu, profesorów, metrów, dozorców i t. p. Kardynał Fleury, pod pozorem oszczędności, doradził królowi i potrafił skłonić go, jakeśmy mówili, iż wychowanie młodszych powierzył zakonnicom w Fontevrault. Nie śmiano ich jednak usunąć całkiem z pod wpływu matki. Królowa przyjęła te rozkazy z rezygnacją, ale pomimo to wpływ jej na córki, równie jak na delfina, był ogromny.
Stosunkowo jednak pod względem temperamentu córki więcej szły za ojcem, niż za matką, choć przekonaniami nigdy się od niej nie różniły. Ludwik XV, czując to powinowactwo charakterów, córki daleko więcej kochał, słabszym był dla nich, bawił się niemi więcej, niż synem, którego obawiał się i któremu nie ufał. W zabawach z ojcem ulubione jego dziewczęta nabrały zwyczajów jego, płochości i dowcipkowania językiem przekupek.
Delfin, dziecię oczekiwane z takiem upragnieniem przez całą Francję, można powiedzieć, że był przedewszystkiem dziecięciem matki. Patrzał na nią jak na wzór doskonałości, radził się w każdej ważniejszej sprawie i szedł posłusznie za jej zdaniem. W rzeczach religijnych, równie gorliwy jak ona, był pomocnikiem matki i poświęcał jej swoje skłonności. Królowa cieszyła się nim i przepowiadała mu świetną przyszłość dla dobra Francji, — ale tej dożyć on nie miał.
Męczennicy naszej los nie oszczędził i tej boleści, aby straciła, co miała najdroższego. Córki, równie gorliwe w sprawach religji, nie miały ani powagi, ani surowości delfina względem samych siebie. Ojciec płochości je uczył, bawiąc się niemi; ale gdzie było potrzeba wystąpić w obronie wiary, przeciwko tym, którzy z Voltaire’m na czele wypowiadali wojnę kościołowi i sługom jego, zarówno z delfinem siostry, nareszcie sam nawet Ludwik XV, gdy zdaleka go popychano, stawili opór. Atoli król potem duchowieństwo dawał na ofiarę intrygantom, którzy w niem wskazali mu nieprzyjaciół władzy jego i buntowników. Zawsze wystarcza do opanowania słabych mówić im o silnych nieprzyjaciołach.
W chwili, gdy po księżnie Châteauroux przez czas jakiś Ludwik XV zdawał się o żadnej stałej zabawce nie myśleć, a królowa cieszyła się nawróceniem, bardzo zręcznie uknuta intryga sług nastręczyła mu panią z Poissonów d’Etoiles. Królowa Marja dowiedziała się o tem dopiero wtedy, gdy rzecz była postanowiona, i nie brakło już nic, oprócz wprowadzenia pięknej mieszczki i wyznaczenia jej apartamentu. Wiadomość tę jednak królowa powitała z początku niewiarą; ani ojciec zaś, ani lepiej od przyjaciółki zawiadomiona księżna de Luynes nie chcieli jej wyprowadzać z błędu.
— Poco się śpieszyć? — mówił, dając instrukcję Włodkowi, Leszczyński. — Poco się ma zawczasu dręczyć? Niech się łudzi dopóki może.
Wysłaniec królowej wrócił z Luneville’u z listem, ukłonami, życzeniami — nic więcej. Oczu jej otwierać nie potrzebował, milczał. Dokoła Marji wszyscy już szeptali o spotkaniu Ludwika na polowaniu w lesie z tajemniczą Dianą, o balu w ratuszu i podniesionej chusteczce, a nawet o potajemnej schadzce, umówionej przez Binet’a, gdy królowa miała to wszystko za potwarze i plotki.
Na dworze wielu też było takich, którzy w panią d’Etoiles nie wierzyli, nie dlatego, ażeby ją mniej uroczą i utalentowaną uznawano, niż pani de la Popelinière, którą prowadził Richelieu, lub księżna de Rochechouart, wybrana przez inny obóz przyjaciół, ale że d’Etoiles była urodzoną Poisson, a krępy, mały, brudny, ograniczony szafarz Inwalidów, jako ojciec metresy królewskiej, wydawał się niemożliwym.
Po schadzce ułożonej i doprowadzonej do skutku przez Binet’a, król przez cały miesiąc walczył z sobą, nie mogąc się odważyć na sprowadzenie oczekującej już tylko na rozkazy pani d’Etoiles.
Zwłokę przypisywano nie Richelieu’mu, nie bezsilnym przyjaciołom królowej, ale chodzącym posłuchom o pogróżkach delfina, który zapowiadał, że służbie swojej każe precz wyrzucić Binet’a, jeżeli kuzynka jego d’Etoiles zostanie mianowana metresą.
Tym sposobem znajdujemy tu wmieszanego delfina, mającego wystąpić przeciwko ojcu, jakgdyby się spodziewał, iż mu podobnych postępków wzbronić można. Zdawałoby się to niezrozumiałem, gdyby pani d’Etoiles więcej coś nie znaczyła nad metresę króla.
Nauczyciel i pierwszy nadzorca delfina, biskup Boyer, nieprzyjaciel namiętny Voltaire’a, Fontainelle’a, Maupertuis i całej kliki encyklopedystów, przerażony był tem, iż z panią d’Etoiles, jej wychowanicą, oni też na dwór do króla dostać się będą mogli. Szło tu więc o sprawę wiary, o religję, dla której delfin gotów był dać życie, w której obronie wszystko mógł poświęcić, posunąć się aż do wystąpienia przeciwko ojcu.
W kółku królowej i księżny de Luynes mówiono czasem o intrydze, prowadzonej przez panią de Tencin, ale tyle jej podobnych rozchwiało się i skończyło zawodem, iż nie wierzono, aby Poisson była szczęśliwszą.
Na starą, wierną przyjaciółkę spadł obowiązek odsłonienia tego, co się znowu gotowało, a było nieuniknionem. Księżna de Luynes zwolna opowiedziała królowej wszystko, nie słodząc gorzkich następstw, jakich się po wprowadzeniu d’Etoiles obawiano.
W tem, co rozpowiadano o pięknej protegowanej pani de Tencin, córce człowieka bez wychowania i ogłady, wyrosłej wśród nietajonego zepsucia macierzyńskich miłostek, w otwartym domu galanterji jawnej, była zapowiedź bezwstydnych rozrywek i rozpusty. Ci, którzy ją przyprowadzali królowi: kuzyn Binet, koniuszy, Bridge jego kolega, Bachelier, stojący zboku faworyt, nieznużona pani Tencin, rajfurująca za pieniądze, nadawali sprawie ohydny charakter. Królowa oblewała łzami upadek męża, sponiewieranie dostojności jego.
Wiedziano, że schadzka zbyt łatwo wyjednana przez Binet’a, w początku dała królowi do myślenia i zdawała się go zrażać. Zawahał się rażony tonem gminnym i obejściem się zuchwałem. Przez cały miesiąc potem nie dawał Binetowi znaku życia, trwoga panowała wśród spiskujących. Rozbudzono obojętniejącego już Ludwika wiadomością, podrzuconą mu, że d’Etoiles od zazdrosnego męża, doprowadzonego do szału, znajduje się w niebezpieczeństwie, że należy ją ratować, bo życie sobie chce odebrać.
Cała ta historja rozwijała się teraz przed królową w opowiadaniu przyjaciółki, która nic taić nie mogła.
Król się nudził, nie mając nikogo; Binet ciągle szeptał, że d’Etoiles jest rozkochaną w nim do szaleństwa; a gdy wyprosił dla niej posłuchanie, okazywała się tak naiwną, niezgrabnie uroczą, taką sztucznie stworzoną prostaczką, iż król, zachwycony niespodziankami tej istoty dzikiej, obiecywać sobie począł mieć z niej doskonałą zabawkę. Była dla niego czemś całkiem nowem.
Język, którym do niego przemawiała, wyrazy, jakie się z ust jej wyrywały, a których Ludwik nigdy przedtem nie słyszał, miały w sobie coś tak pierwotnego, ludowego, iż pieszczonym uszom smakowały prawem kontrastu... i pociągały ku niej ciekawością samą. Wszystko się składało za nią... Król chorował na oszczędność, a taka plebejuszowska wdziękinia dozwalała się utrzymywać na skromniejszej stopie, jak jemu się zdawało. Mówiły za nią wszelkie względy, ale najwięcej ona sama.
Wściekłą zazdrość mężowską doskonale zużytkowano. Król musiał jej ocalić życie — ona zresztą bez niego żyć już nie mogła... Tak głosiła, zanosząc się od płaczu...
Po przetrwaniu pierwszej boleści, która skończyła się ofiarą jej u stóp krzyża, królowa, która i tak już z każdym dniem się coraz więcej usuwała od świata, od ludzi, od dworu, zamykając się w swoich małych pokoikach, unikając króla, nie śmiejąc pytać nawet o niego, jeszcze się bardziej odosobniła i otoczyła milczeniem.
Ci, którzy królową teraz mieli za obowiązek oswajać powoli z nieuchronną koniecznością przyjęcia pani Poisson d’Etoiles, rozpowiadali wszystko, to czarniej ją malując, niż była, to jaśniej, niż na to zasługiwała. Dowodzili niektórzy, iż dobrocią ujęta, może się stać posłuszną i znośną. Królowa, począwszy od narzekania i płaczu, skończyła na odrętwieniu obojętnem, na które przyjaciele jej bez wzruszenia patrzeć nie mogli. Czasami stawała w obronie przyszłej faworyty, utrzymując, że z niej rodzina i intryganci uczynili ofiarę, że ona może być mniej winną, niż sądzono.
Modliła się tylko i prosiła Pana Boga, ażeby owa Poisson nie ukazywała się u dworu i nie zmuszała jej do upokarzającego ocierania się o bezwstyd. Ale o tem ani myśleć nie było można, bo pierwszem wymaganiem nowej gwiazdy być musiała prezentacja i zajęcie stanowiska poprzedniczek. Królowa więc przygotować się powinna do przyjęcia i znoszenia jej... Jedni żądali, ażeby oparła się stanowczo i oświadczyła, że na wprowadzenie na dwór nie zezwoli; drudzy przekonywali, że pobłażanie dawniejszym zmuszało niejako do tolerowania ostatniej. Sama królowa, przenosząc spokój nadewszystko, była tego zdania.
Począwszy od delfina, który znać nie chciał przyjaciółek ojca, chociaż przyjmować je był zmuszony, cała rodzina królewska i arystokracja czuły się tem wprowadzeniem pomiędzy siebie córki szafarza Inwalidów, wychowanicy encyklopedystów, do najwyższego stopnia upokorzone. Król, który o tem wiedział, opór stawiany sobie brał za zuchwałe targnięcie się przeciwko swojej władzy i tem mocniej postanowił postąpić wedle fantazji.
Królowa nie mogła myśleć mu się opierać. Wyrzucano jej słabość, pobłażliwość, nieudolność, zalewała się łzami, ale wojny prowadzić nie umiała. Wobec tej rezygnacji matki, syn, mimo podżegań ks. Boyera — nie mógł się opierać, boby tem powiększył jej winę. Jemu zaś wcale nie szło o pochodzenie Poissonów, żaden tytuł bowiem w jego oczach nikczemności ich nie byłby uszlachcił, gniewało go, że przyjaciółka i protektorka Voltaire’a wchodziła na dwór i groziła wprowadzeniem go za sobą, popieraniem encyklopedystów.
Binetowi, który był jawną intrygi sprężyną, delfin w początkach groził wypędzeniem; ale król wcześnie ostrzeżony, pani de Tencin, Bachelier czuwali nad nim, — nie obawiał się... Sam ks. Boyer musiał zakląć wychowańca, aby się wyrzekł daremnego wystąpienia.
Przeciągało się rozstrzygnięcie ostateczne; tymczasem starano się uspokoić zrozpaczonego męża, a żonę ochraniać od jego napaści. Położenie zuchwałej Poisson było w istocie trudne: z jednej strony groził jej mąż, z drugiej cała arystokracja oburzona, gniewna, która się jej stawiła nieprzyjaźnie. Przyszła metresa musiała się uzbroić w męstwo do walki z całym światem i z zimną obojętnością króla. Rachować zresztą choć trochę musiała na to, że król wystąpienie przeciwko niej gotów będzie wziąć za bunt przeciwko sobie. Wiedziała, iż nie jest skłonny ustąpić przed zapowiadającą się burzą.
Naostatek po długiem oczekiwaniu i niepewności zawiadomiono królową, że piękna d’Etoiles ma być u dworu prezentowaną. Nim się to stało, wysłaniec bardzo zręczny trafił do księżny de Luynes. Wiedziano, że królową najłatwiej przez nią pozyskać.
Posłaniec zaczął od tego, iż wybuchnął oburzeniem przeciw metresie, ale zarazem tłumaczył ją, malował jako ofiarę intrygi pani de Tencin. Zręczny rzecznik zaręczał, że wszystkim domownikom Poissonów było wiadomo, iż d’Etoiles oddawna dla królowej Marji miała cześć i uwielbienie nadzwyczajne, niemal bałwochwalcze, a w rozpacz ją to wprawiało, że los właśnie ją z tem uczuciem w sercu skazywał, ażeby wielbionej pani zadała cios najboleśniejszy.
Księżna de Luynes zrazu nie uwierzyła temu, co się jej baśnią umyślnie skleconą wydało; ale ze wszech stron powtarzano, iż w istocie d’Etoiles czciła królową, a na stanowisku, na które ją los skazywał, postanowiła być sługą powolną, odgadującą jej myśli, oszczędzającą przykrości.
Jakim sposobem uczyniono to królowej Marji prawdopodobnem, jakim sposobem wpojono w nią wiarę, iż Poisson mniej, niż każda inna szkodliwą, a nawet pożyteczną być może, pozostało dla wszystkich tajemnicą.
Zdumiało to najmocniej delfina, ale nawykły być ślepo posłusznym matce, gdy zobaczył na jej ustach uśmiech łagodny, a posłyszał słowa przejednania, rezygnacji — poddał się jej woli. Jeżeli ona mogła znosić tę kobietę, dlaczegoż onby nie miał pójść za przykładem matki?
Ze wszystkich cudów, jakich d’Etoiles dokonała i dokonać miała, z pomocą najsubtelniejszej intrygantki swego czasu, pani de Tencin, skłonienie królowej ku sobie było najdziwniejszym, najmniej spodziewanym. Wpływowi księżny de Luynes, którą ująć umiano, wiele też przypisać było można. Ona to potrafiła wytłumaczyć królowej, iż d’Etoiles mniej będzie przykrą, powolniejszą, pokorniejszą, niż każda inna. Jeżeli królowa Marja znosiła zuchwałą, nieubłaganą, szyderską księżnę de Châteauroux, dlaczegożby pokornej, poddającej się jej d’Etoiles nie miała cierpliwie znosić?
Dawniejsze postępowanie królowej zmuszało ją do powolności.
Pani d’Etoiles, wiedząc, że pewne pobłażanie ze strony królowej zawdzięczała księżnie de Luynes, ośmieliła się jej za to podziękować listownie i zapytać jeszcze, jak dla niej usposobioną była królowa?
— „Królowa — odpisała na to księżna de Luynes — odpowiedziała mi w sposób najuprzejmiejszy, że nic wcale przeciw pani nie ma, że bardzo jej jest wdzięczna za to, iż przy każdej sposobności stara się jej przypodobać. Żądała nawet, abym pani o tem doniosła. Podjęłam się tego z przyjemnością, umiejąc ocenić jej uczucia i kochając osobę, dla której jestem i t. d.“.
Korespondencję tę, do której powrócimy jeszcze, poprzedził krok stanowczy.
Dnia 14 września r. 1745 d’Etoiles miała być przedstawioną u dworu. Jakie to wrażenie uczyniło w Paryżu, wypowiedzieć się nie daje. Tłumy się zbiegły, ażeby być świadkami tego pamiętnego wypadku.
Owa d’Etoiles, na którą niedawno jeszcze pluli wszyscy, której nikt znać nie chciał dla ojca jej i matki, owa panna Poisson, znalazła do wprowadzenia siebie na dwór tęż samą księżnę Conti, która niegdyś pomagała pani de Mailly, kobietę rozrzutną, zadłużoną, osławioną, ale noszącą imię wielkie. Oprócz tego towarzyszyły jej: pani de Chaumontauban i pani d’Estrades.
O godzinie szóstej piękna pani zjawiła się naprzód z tym swoim orszakiem u króla, którego pokoje, sienie, korytarze, podwórza pełne były ciekawych tłumów.
Król przyjął ją sztywny, zimny, zmieszany, a d’Etoiles daleko większą od niego okazała odwagę.
Ale tu odegrał się tylko prolog; dramat rozwinąć się miał w pokojach królowej, której apartamenta paradne jeszcze większy ścisk osób, chciwych podpatrzenia i podsłuchania, napełniał.
Spodziewano się tu, że królowa, zmuszona tradycją i zwyczajem przemówić kilka słów do prezentowanej, użyje jakiegoś dwuznacznego frazesu, zaprawionego sarkazmem, czegoś, co powszechne uczucia oburzenia i zgrozy wyrazi pod lekką osłoną jakiegoś choćby westchnienia, któreby potem z ust do ust w świat poszło powtarzane.
Tymczasem, w chwili, gdy d’Etoiles zbliżyła się do Marji, oblicze królowej blade i smutne przyoblekło się łagodnem współczuciem dla ofiary i z ust jej usłyszano tylko zapytanie, które przyjemnie musiało połechtać ucho tej kobiety, przypominając jej jedną i jedyną osobę do arystokracji się liczącą, z którą ona miała stosunek.
Litościwa królowa podźwignęła ją w ten sposób.
— Powiedzże mi pani co o pani de Saissac? Bardzo rada byłam spotykać ją niekiedy w Paryżu.
Zamiast odpowiedzi na to pytanie, zmieszana, niespokojna d’Etoiles zaledwie wyjąknąć mogła:
— Najgwałtowniejszą namiętnością moją jest, abym na łaskę pani zasłużyć mogła.
Na tem szczęśliwie skończyło się owo straszne dla d’Etoiles spotkanie.
Delfin był mniej pobłażający i miłosierny; chłodno powinszował jej pięknego stroju, w który się na ten dzień przybrała, a niektórzy utrzymywali, że, ręką się zasłoniwszy, język jej pokazał...
Dzień ten potem łzami rzewnemi u ołtarzyka swego oblała biedna królowa i boleść swoją, jak zawsze, złożyła na ofiarę Panu Bogu.
Było we zwyczaju, iż o ważniejszych życia dworskiego wypadkach zawiadamiała królowa ojca, chociaż w wielu razach pisać obawiała się i wstręt miała do poufałych listów, które niszczyć nakazywała ostrożność. Wybierała się więc sama na łono ojca złożyć żale swoje, lub wierny Włodek wiózł mu ustne doniesienie.
Tym razem Marja postanowiła, po długiem niewidzeniu się, sama ojca odwiedzić, a Włodek miał się przyłączyć do karawany i towarzyszyć królowej do Luneville’u.
To, co zaszło z nową metresą, w oczach całego dworu i arystokracji niegodną zaszczytu, jaki ją spotykał, postępowanie z nią łagodne królowej, ustępstwa, jakie czyniła dla spokoju, miały być przedmiotem narad w Luneville’u.
Ojciec i córka byli zgodni w usposobieniach względem pani d’Etoiles: gotowi byli ją tolerować; ale Marja wobec zarzutów pobłażania, jakie jej czyniono, potrzebowała mieć uspokajające ojca pochwały.
Leszczyńskiemu to niespodziane przymierze z Marją dawało miarę kobiety, która z całą swoją pozorną niezgrabnością, nieznajomością form i etykiety okazywała się przebieglejszą, rozumniejszą od poprzedniczek. Uśpiła i rozbroiła najstraszniejszego z nieprzyjaciół. Delfin, choć otwarcie niechętny, postępowaniem matki był związany. To już odniesione zwycięstwo stary król tłumaczył sobie jako doskonałą strategję córki!
W istocie, wychowanka pp. de Tournehem, Cahusac, Fontenelle, abbé de Bernis, Maupertuis i Voltaire’a, którą Ludwik XV przygotowywał się kształcić i okrzesywać, co go bawiło, przy pierwszem wystąpieniu silniejszą się okazała od tych wszystkich, którzy ją sobie lekceważyli. Nikt jej nie znał jeszcze, sądzono z powierzchowności; a tymczasem ta prostaczka, daleko zręczniejszą była, mając do czynienia z ludźmi nowymi, niż oni, którzy pochlebiali sobie, że ją przeniknęli. Motyle te skrzydełka stworzenia lekkiego osłaniały żelazną wolę i przebiegłość niezrównaną.
Dwór, widząc pobłażanie okazane przez królową wdziękini przy pierwszem z nią spotkaniu, całą winę jej przegranej złożył na biedną panią. Nie chciano przyznać tej Poisson nadzwyczajnej umiejętności życia; wolano ubolewać nad słabością królowej, która znana była z uległości mężowi, kardynałowi, Bourbonowi i niemal wszystkim swoim przeciwnikom.
Niektórzy, zamiast boleć, obwiniali królową o brak męstwa, siły, o grzeszną powolność, która zepsucie mnożyła. Nie zyskała na tem w opinji metresa, ale straciła królowa. Świątobliwość jej, dobroć, uprzejmość wyśmiewano, jako nieudolność i ślepotę.
Począwszy od Ludwika XV, który w nowej kochance widział istotę, względem której nie potrzebował się w niczem poskramiać, wszyscy się na pani d’Etoiles oszukać dali. Nikt się nie domyślał najprzebieglejszej w świecie, najzręczniejszej komedjantki i intrygantki. Prostaczka napozór, która słówek cedzić nie umiała i obudzała śmiech umyślną dosadnością wyrażeń, braną za nieokrzesanie, była widocznie czarodziejką w swoim rodzaju. Pomijając talenta, któremi zachwycała, urok twarzyczki młodej i cynizm pobudzający króla do śmiechu, wychowanica Voltaire’a miała niesłychaną zręczność zdobywania serc ludzkich. Pochlebstwem obrachowanem, które wydawało się zachwytem, brała każdego, kogo sobie ująć chciała. Wszyscy, którzy jej nauczycielami być zamierzali, uczniami jej zaledwie być mogli. Zimna, bez serca, żyjąca głową i fantazją, tak znudzona jak jej koronowany kochanek, instynktami niewieściemi cudownie dobijała się do celu.
Na list ów księżny de Luynes, którego wyżej przepisaliśmy ułamek, d’Etoiles odpowiedziała:
— „Pani mi przywracasz życie. Tak od dni trzech, mościa księżno, doznawałam niezrównanych boleści. Oczerniono mnie przed jej król. mością, delfinem i delfinową. Miano tyle względności dla mnie, iż mi dozwolono dowieść, że obwinienia były fałszywe. Na kilka godzin wprzód mówiono mi, że i królową najgorzej uprzedzono o mnie... Sądź pani o mojej rozpaczy, gdy ja życiebym dała dla niej... To pewna, że im łaskawszą jest dla mnie, tem zazdrość tych poczwar goręcej się zajmuje wymyślaniem okropności na mnie... Jeżeli królowa raczy strzec się tych potwarców i zechce mi kazać powiedzieć, o co mnie obwiniono, nietrudno mi będzie się usprawiedliwić“.
Rodzaj cichego przymierza stanął w ten sposób pomiędzy biedną królową Marją a zwycięską d’Etoiles, chwilowo się uniżającą przed tą, której najboleśniejszą krzywdę wyrządzała. Opłakując swoją powolność, Marja widziała się do niej zmuszoną.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.