Męczennica na tronie/Część III/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Męczennica na tronie
Wydawca M. Arct
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
POWIEŚCI HISTORYCZNE — Tom LXXIV


J. I. KRASZEWSKI
MĘCZENNICA
NA TRONIE
OPOWIADANIE HISTORYCZNE
CZĘŚĆ III



1930


WYDAWNICTWO M. ARCTA W WARSZAWIE
DRUKARNIA ZAKŁADÓW WYDAWNICZYCH
M. ARCT, SP. AKC. W WARSZAWIE
CZERNIAKOWSKA 225
1930





I.

Przeciąg czasu, który spokojne życie na komandorji wissenburskiej przedziela od smutnych dni, jakie teraz spędzała królowa w Paryżu i Wersalu, otoczona szczupłym swoim dworem, wynosi lat dwadzieścia, a zmienił do niepoznania położenie Marji i jej ojca, dziś panującego księcia Lotaryngji i Baru. Zyskali oboje na wywyższeniu, na blasku, nieco na dobrym bycie i pozornych dostatkach; ale stracili na niezależności, spokoju, a królowa pożegnała wszelkie szczęścia nadzieje. Zmieniło się ich otoczenie, dwór, stosunki. Włodek tylko, który się gwałtem cisnął na służbę Leszczyńskich, chociaż nie dobił się i nie dobijał do żadnego w niej dostojeństwa, pozostał swojemu panu wiernym.
Stało się z panem Włodkiem, czego nikt, ani on sam spodziewać się nie mógł: dla Leszczyńskich wyrzekł się zupełnie kraju i wcielił się niemal w ich rodzinę. Król, przyzwyczaiwszy się nim posługiwać, umiał go cenić; Marja, pierwsza jego opiekunka, uważała go za najwierniejszego, najzaufańszego ze sług swoich i zwierzała mu się ze wszystkiego; kochali go wszyscy. Włodek, dopiąwszy celu, którym była służba przy starym królu, bo jemu służył też ojciec jego i młody brał po nim spadek, — o sobie najmniej myślał, nikomu ambicją na drodze nie stawał, a niezależnym będąc majątkowo, choć niewiele miał, niewiele też potrzebował. Usprawiedliwiało go to, że miał zaufanie rodziny, wtajemniczony był w sprawy najżywiej ją obchodzące, słowem, że zajmował miejsce, na którem niegdyś ojciec jego trzymał się do końca.
Czem był teraz Włodek przy królu, nie dawało się określić. Służył jemu i córce, nie ograniczając się żadnym wydziałem i funkcją umyślną. Pisał, jeździł, zbierał wiadomości, grał rolę pośrednika, przenosił się do Luneville’u dla królowej, do Wersalu dla króla, zabierał znajomości, jednał ludzi, a wszelkie jego czynności jeden cel miały — wierną, poczciwą służbę.
Po kilkakroć wdzięczny Leszczyński chciał mu przy swoim dworze dać jakąś posadę i tytuł: Włodek ich nie przyjął, bo niczem krępowanym być nie chciał... Król wypłacał mu pensję, którą on z własnym dochodem na służbę obracał. To poświęcenie tak z obu stron potem wydawało się naturalnem, że król już o wywdzięczeniu się nie myślał, a Włodek nie marzył nawet, aby potrzebował być wynagradzanym. Czyż nie dość było tego, iż król zwał go przyjacielem?
Serce tu wszystkiem było, ale też dwudziestokilkoletnie postępowanie Włodka, częstokroć w najtrudniejszych okolicznościach, nigdy nie zawiodło. Nic mu zarzucić nie było można, chyba zbyt czasem śmiałe ważenie się na niebezpieczeństwa, gdy okoliczności tego wymagały.
Ta potrzeba czuwania nad królową wpłynęła najwięcej na wyrobienie człowieka, na zawiązanie przezeń stosunków najrozmaitszych dla wyszukania przyjaciół, słowem, na sprawy Włodka, który, pozostawszy Polakiem w duchu, tęskniąc do ojczyzny, musiał powierzchownie całkiem się przerobić na Francuza.
Udało mu się to tak szczęśliwie, iż samych Francuzów zwodził swoją powierzchownością, mową, tonem, a znajomością ludzi i stosunków większość ich nieskończenie przewyższał. Właśnie, że w tem wszystkiem więcej rozum u niego był czynny, niż serce, że był zimnym na wszystko, co losu królowej nie dotykało, dawało mu siłę i panowanie nad sobą.
Na młodym dworze króla Ludwika, u kardynała de Fleury, w rozmaitych sferach, nie wyjmując arystokracji, która królowi do swawoli pomagała, Richelieu’go, młodzieży małych apartamentów, Włodek znał wszystkich i poufale był prawie ze wszystkimi — przyjaciółmi, przyjaciółkami, sługami ich, pomocnikami, — tak że gdzie sam nie mógł sięgnąć, tam zawsze miał kogoś, co go skutecznie wyręczył.
W rodzinie de Nesles umiał sobie zjednać różnych powinowatych, przy księżnie de Châteauroux jej przyjaciółki, a że średnia klasa, finansiści, fermerowie, spekulanci na grosz w owym czasie wielkich wydatków, a trudnych dochodów rośli w znaczenie, Włodek też, między innymi, i między nimi sposobił sobie przyjaciół, miał Parisów i kilku innych protektorów. Niektórzy z nich domyślali się, że był agentem Leszczyńskiego, inni mieli go za potajemnie goniącego za groszem. Łatwość zastosowania się do ludzi, rozumienia ich, przymioty towarzyskie czyniły go miłym gościem i otwierały drzwi bogatych mieszczan i urzędników. Nie zbywało mu też na przyjaciołach wojskowych, a stosunki pobożnej królowej zmuszały ciągle prawie mieć do czynienia z duchownymi, których szczerą, gorącą swoją religijnością polską ujmował.
Przy tych wszystkich zdolnościach Włodek był skromny i chluby z przymiotów swoich nie szukał wcale; wolał był nawet, o ile można, za nieudolnego uchodzić.
Po śmierci księżny de Châteauroux, gdy król naprzód wpadł w najstraszliwszą rozpacz, która jego przyjaciół przeraziła, a potem zwolna dał się skłonić do szukania roztargnienia na łowach i wieczorach, na które ściągano mu ludzi umiejących go zabawiać, — Włodek, jak inni, śledził z niezmiernem zajęciem każdy krok Ludwika, chcąc odgadnąć, co się w nim gotowało na przyszłość. Jedni utrzymywali, że panowanie metres już skończone, że król czynnie się zajmie rządami, zbliży do żony, pokocha dorastające dzieci, nawyknie do życia na łonie rodziny. Drudzy, a z nimi Richelieu, usiłowali nie dopuścić do tego, chcieli na nowo narzucić mu wybraną przez siebie kobietę, któraby nim owładnąć mogła, jak księżna.
Liczniejsza część otoczenia królewskiego wcale sobie nie życzyła powrotu do życia pierwszych lat i surowych obyczajów. Na panowaniu metres zyskiwali wszyscy, mieli więc w tem własny interes, aby się królowi nie dać wytrzeźwić z szału. Ci, którzy bliżej znali naturę i nawyknienia Ludwika, pewni byli, że się znowu da wziąć w niewolę białych rączek; szło tylko o wybór osoby, o zręczne mu jej podstawienie.
Można sobie łatwo wystawić, jak mocno to wszystko obchodziło królową i małe jej kółko przyjaciół, któremu przewodniczyła księżna de Luynes i prezydent Hénault. Powstrzymać króla, skłonić go do zmiany życia, po tylu zawiedzionych nadziejach, królowa Marja nie spodziewała się już prawie; zrezygnowana patrzyła na to, że prędzej czy później zmarłą księżnę de Châteauroux inna musi zastąpić. Szło tylko o to, aby owa inna nie była zbyt zuchwałą, niebezpieczną, przykrą a dokuczliwą dla królowej.
Wyrzucano to Marji, iż naówczas nie starała się męża opanować, siłą woli i charakteru przy sobie utrzymać, zabawić go poważniej, zająć sprawami kraju. Wymawiano jej, że pobłażająco patrzyła wprzódy na panowanie metres, potem na płoche miłostki; ale czyż mogła ta odepchnięta przez męża, zapomniana, w samym początku poddana despotyzmowi Fleury'ego pani mieć odwagę i środki do podobnego czynu?
Na dworze królowej, w obozie króla mowy teraz nie było o niczem innem, tylko o przyszłej metresie królewskiej. Upatrywano ją we wszystkich zalotnicach, uszczęśliwianych chwilowemi faworami; lada dzień spodziewano się jej zjawienia. Król sam tyle był słabym, obojętnym, zastygłym, znużonym, że ani chciał zadać sobie nawet pracy poszukiwania zabawki. Potrzeba mu ją było znaleźć, narzucić.
W Luneville'u do starego króla przychodziły prawie codziennie wieści o tem, co się działo w Wersalu i Paryżu; pisywała córka do ojca, przyjeżdżali ludzie różni, co się o dwór ocierali, ale wiadomości, które tu przynoszono, były tak sprzeczne, tak nawzajem sobie kłam zadające, iż Leszczyński nic z nich nauczyć się nie mógł.
Z listów córki, która w nich unikała szczegółów, trzymając się ogólnego malowania położenia i uczuć — stary król mało się mógł dowiedzieć. Skończyło się więc na tem, iż w jednym z ostatnich biletów do Marji król zrobił dopisek:
„Ja w moim szlafroku z futerkiem i fajką do eleganckiego nie zdałem się Wersalu, tobie od twoich karmelitek i szpitalów odjechać trudno, papier bywa zdrajcą i nie wszystko powierzyć mu można. Poradź na to, czarownico ty moja, abym ja przecież co pewniejszego wiedział o was i na żywienie się niestrawnemi plotkami nie był skazany“.
Po odebraniu tego listu zakłopotała się mocno królowa i musiała posłać kogoś dać znać Włodkowi, aby się do niej stawił na radę.
Włodek nie był dworowi królowej znany jako jej sługa, ale raczej jako jeden z pośredników w dobrych uczynkach, w sprawdzaniu ubóstwa, w rozdawnictwie jałmużny. Nie posądzano go o nic więcej. Zjawiał się też na posłuchania w tych godzinach, gdy królowa pieniądze, odzież i wszelką pomoc dzieliła między ciągle oblegających ją biedaków. Powierzchowność jego nie dawała odgadnąć ani stanu, ani powołania. Nosić się musiał po francusku, stroił się dosyć elegancko, ale niebijąco w oczy. Powierzchowność miał człowieka lepszego towarzystwa i pochodzenia.
Zazwyczaj pozostawał on do ostatka, aby królowa sam na sam mogła się z nim rozmówić. Tym razem, zamiast tłumaczyć Włodkowi czego żądała, królowa nieśmiało pokazała mu list ojca i dopisek, znacząco patrząc na niego.
Włodkowi niewiele potrzeba było, aby zrozumiał.
Skłonił się, nie mówiąc nic, ale okazując gotowość do usług, jak zawsze.
Królowa westchnęła smutnie.
— Ojciec niepokoi się o mnie; — odezwała się — jedź do niego, powiedz mu o położeniu, które znasz najlepiej. Zdałam los mój na Opatrzność Bożą.
Włodek milczał chwilę.
— Będę się starał najj. pana uspokoić, — rzekł — bo, dzięki Bogu, złego, to jest gorszego niema nic... Król zdaje się być znużony intrygami. Są, którzy, znając go dobrze, utrzymują, że się wyrzecze mianowania następczyni po nieboszczce Dame en roux.
Uśmiech ironiczny przebiegł po ustach biednej królowej; wiedziała ona, co to znaczyć miało. Stałą metresę zastępowały kilkodniowe, z których każda się spodziewała dostać pokoje w Wersalu, a żadna z nich długo nie mieszkała. Popatrzyła na Włodka.
— Daj Boże — szepnęła. — Król wśród tych wszystkich swawoli, do których go niegodziwi przyjaciele wciągają, zachował pobożność; wiem, że nie zaniedbuje religijnych obowiązków. Bóg wkońcu zlituje się nad nim i nade mną.
Wtem przerwała nagle.
— Powiedz kochanemu ojcu mojemu, abyś go pocieszył, że z drogiego syna mego delfina jestem prawdziwie dumną i szczęśliwą. Nie zawiódł moich nadziei. Podziwiają go wszyscy. Jak był dziecięciem cudownem, tak dziś jest chłopakiem nad wiek poważnym i rozumnym. Córki także są sercu mojemu najmilsze. Adelajda ciągle przy mnie... Cieszę się niemi... Nieraz mi u króla pośredniczyły. Nie zasmucaj niczem starego ojca mojego.
Skłonił się powtórnie posłuszny Włodek. Królowa Marja poszła do gabinetu swojego i gotowy już list do Leszczyńskiego przynosząc, uśmiechnęła się raz jeszcze poczciwemu wiernemu słudze, dała mu białą, wychudłą rękę do pocałowania i natychmiast wyzwana odejść musiała.
Tegoż dnia, nie tracąc czasu, p. Gabrjel pocztą pośpieszył do Luneville’u.
Przebiegał teraz tylekroć tę drogę, że mu każdy nawet jej kamień był znany. Po małych miasteczkach miał swoich gospodarzy, u których zwykł był stawać dla krótkiego spoczynku. Jeden z popasów przed Luneville’m przypadł Włodkowi w Commercy, miasteczku, w którem dla krzyżujących się gościńców ogromna gospoda zawsze dniem i nocą była otwarta. Gospodarz jej, pan Flandrin, szeroko znany w świecie podróżującym, słynął z doskonale zaopatrzonej piwnicy i śpiżarni.
Nigdzie podróżni pewniejsi być nie mogli, że o każdej godzinie dnia i nocy znajdą wszelkie wygody, za które Flandrin sowicie sobie płacić kazał. Gospoda Pod herbem Lotaryngji, dla przypochlebienia się Leszczyńskiemu, zawsze była pełną i gwarną, a teraz zajeżdżający Włodek znalazł ją jak nabitą w części wracającymi z jakiegoś jarmarku, z dodatkiem wędrowców, których słota i wicher napędziły.
Flandrin, który miał słabostkę do uprzejmego i wesołego Polaka, a był wielbicielem cnót i rozumu starego króla Leszczyńskiego, zobaczył go zsiadającego z konia prawie na ten raz ze smutkiem.
— Mój Boże! gdzież ja was posadzę! — zawołał, witając go. — W wielkiej izbie u stołu niema wygodnego miejsca, a wam nie przystało na przyczepku się lokować. Węgorzby się tam nie wcisnął, chyba na półmisku. Potrzebujecie przecież podjeść i wypocząć, czego w ścisku, wśród wrzawy, nie potraficie dokazać. Szczęściem mam jeszcze czem wasz głód i pragnienie zaspokoić, ale gdzie ja was posadzę?
— Flandrinie kochany, byleby nie na dachu, bobym nie wdrapał się; — rozśmiał się Włodek, z konia zeskakując — nogi mam zmęczone. Zresztą wszędzie mi będzie dobrze.
Mówili to, stojąc w progu, a otyły, jak na oberżystę przystało, Flandrin trzymał jeszcze podaną rękę gościa, gdy poza nim zjawił się nieco dziwacznie ubrany mężczyzna, z piórkiem w ręku, którem zęby oczyszczał, pilno się przypatrując Włodkowi. Włodek też w nim zdawał się sobie jakąś dawną przypominać znajomość. Tymczasem przez Flandrina ujęty, zabierał się już próg gospody przestąpić, gdy wpatrujący się w niego nieznajomy podniósł rękę i zaparł mu nią drogę. Uśmiech na rumianych ustach dowodził, że czynił to bez złego zamiaru.
— Przepraszam — odezwał się do niego, nieco ochrypłym głosem człowieka, który najadł się i napił do przesytu. — Słyszę gospodarza utyskującego, że nie ma gdzie was posadzić wygodnie. My, jeżeli się nie mylę, jesteśmy dawni znajomi (schylił się, szepcząc mu kilka słów na ucho) — podzielę więc z waćpanem tę dziurę, którą miałem szczęście zająć zawczasu u Flandrina.
Gospodarz, który nie wiedział, że podróżni znajomi sobie być mogli, zatarł ręce wielce uszczęśliwiony tem, że mu się Polaka, gościa częstego, nieźle umieścić udało.
— Korzystajmy z uprzejmej ofiary kapitana de Lozilières, — przerwał żywo — idźcie panowie, ja o pieczeni myśleć muszę, abym się jej nie wstydził.
Teraz dopiero, głos posłyszawszy, Włodek dawno już niewidywanego Lozilières’a sobie przypomniał i poznał w otyłym, rumianym, do zbytku ociężałym kapitanie lekkiego przed laty agenta pani markizy de Prie.
Między poufałymi niegdyś z sobą, których przed kilku laty cale różne rozdzielały zajęcia, żywa się teraz wszczęła rozmowa. Lozilières opowiedział o swoich losach, chlubiąc się potrosze szczęśliwie przebieżoną drogą; Włodek słuchał go z zajęciem. Dziwnem to poniekąd było, iż w ciągu lat tylu wcale się nie spotykali z sobą; bo Lozilières teraz miał posadę w łowieckim dworze króla Ludwika i ciągle prawie przy nim się znajdował.
— Jestem w swoim żywiole; — mówił Włodkowi — szczęśliwszego położenia nigdym ani pragnął, anim się spodziewał. We wszystkich polowaniach króla j. mci biorę udział bardzo czynny; król mi się dosyć mile uśmiecha: w kółku przyjaciół n. pana mam dobrych przyjaciół i protektorów; oddycham tem powietrzem dworskiem, którego piersi moje tak bardzo potrzebują; żadna plotka nie przeleci w powietrzu, żeby się o moje nie obiła uszy.
Włodek winszował. Gdy nawzajem kolej przyszła na niego opowiadać o swoich losach, Polak nie miał się z czem chwalić.
— Znajdujesz mnie, panie kapitanie, — rzekł — gros Jean comme devant, na starem stanowisku, na któremś mnie porzucił. Nie dorobiłem się niczego, a wielu złudzeń pozbyłem po drodze.
— I wielu osobliwym rzeczom i wypadkom miałeś zręczność przypatrzyć się zbliska — dorzucił kapitan, prowadząc gościa do pokoju, który zajmował, ofiarując się nawet ogromnem łożem podzielić.
Włodek przyjął chętnie gościnność tymczasową, uspokajając Lozilières’a, iż długo korzystać z niej nie będzie, gdyż do Luneville’u pośpieszać musi z listem królowej.
Przypomniał sobie zaraz kapitan, że i on cokolwiek się przyczynił do wyniesienia Marji na tron.
— Za to, prawdę rzekłszy, — przerwał mu Włodek — nie możesz się domagać wdzięczności ani od niej, ani od nas... Ambicji ani ojciec, ani królowa nie mieli nigdy, a szczęścia to małżeństwo nie przyniosło nikomu.
— Jakiegoż bo u licha sielankowego szczęścia Dafnisa i Chloi chcieliście dla pani waszej? — rozśmiał się Francuz. — Od króla Ludwika wymagać nie można, aby jedną się miłością wciąż karmił. Przeje się najlepsza potrawa. Płochość trzeba darować panu, który Francję uszczęśliwia. Królowa za to ma zupełną swobodę modlenia się, a nawet protegowania arcybiskupa paryskiego, gdy król go karci; ma wolność komenderowania swojemi pułkami ubogich, urządzania szpitalów i odprawiania nabożeństw; funduje klasztory i kościoły.
Włodek słuchał milczący.
— Zapomnijmy o tej przeszłości, — odezwał się po namyśle — o tem, co królowa przez metresy i Neslów ucierpiała, szczególniej z powodu zuchwałej Châteauroux. Król spoważniał, dojrzał, nauczył się wiele, i spodziewamy się, że do spokojnego życia na łono rodziny, u boku małżonki powróci. Dosyć mu już dokuczyły wszystkie de Nesles, ile ich miał...
Lozilières, dłubiąc w zębach, wsparłszy się na stole, słuchał, uśmiechając się ironicznie.
— Wnosicie, że się król ustatkuje? — zapytał szydersko. — Doprawdy? Zapomnieliście więc o przysłowiu: Qui a bu, boira! Król podobno dlatego tylko metresy nie ma, że ich nadto się nastręcza, a my (położył nacisk na wyrazie) nie możemy się zgodzić na to, jaką mu damy.
— Któż to my? — podchwycił, śmiechem wtórując, Włodek — my?
— My? — odparł kapitan. — My, to znaczy ci, których ani widać, ani słychać, a którzy więcej zawsze znaczą i mogą, niż ci, którzy są widoczni i dużo hałasu czynią. My, to może Bachelier, Binet, Bridge, a choćby nawet i ja... Bez nas król nie wybierze sobie metresy, a my musimy o tem pamiętać, aby królowi z nią było dobrze i nam też nieźle.
Włodek stał wielce zdziwiony.
— Ale, kapitanie mój! — odezwał się z pewnem oburzeniem — drwisz sobie chyba ze mnie... Nie przypuszczam, ażeby król Ludwik, tyle doświadczywszy przykrości z powodu Châteauroux, miał sobie nowe gotować. Ona do niego zniechęciła paryżan, zrobiła go im nienawistnym.
— Ta! ta! ta! — rozśmiał się kapitan. — Gdyby tak było nawet, wybyście nie mieli prawa skarżyć się na to, bo co król u nich stracił, to wasza królowa zyskała. Z płochym ludem zresztą nie warto romansów poczynać; jutro poklaskiwać będzie temu, na którego dziś rzucał błotem.
— Ja to tylko wiem, — przerwał Włodek — że ten lud tak niestały był dla naszej królowej i jest wiernym, czci ją i wielbi... Popatrzcie, jak ją przyjmuje, gdy z dziećmi do kościoła jedzie... Król tymczasem zamykać się musi, aby go nie postrzegli.
Lozilières poruszył ramionami.
— Bo go to nudzi, — dodał — ale on sobie z tego nic nie czyni. Gmin nigdy nie wie, dlaczego kocha lub nienawidzi.
Machnął ręką pogardliwie.
— Dla pozyskania sobie jego faworów — ciągnął dalej — król ani kroku nie zrobi. Królowa, jeżeli chce, może sobie prowadzić życie klasztorne razem z przeoryszą karmelitek; my za klauzurę z nią nie pójdziemy... Wszyscy są tem długiem intermezzo, bezkrólewiem, znużeni... Metresy nam dla Ludwika „ukochanego“ potrzeba koniecznie.
Ze zdumienia i przykrości, jaką sprawiło Włodkowi to oświadczenie kapitana, powiernik królowej przez czas jakiś mówić nie mógł. Nie chciało mu się wierzyć Lozilières’owi, ale skądinąd było wiadomem, jaki wpływ ludzie napozór maluczcy wywierali na króla, a kapitan musiał być dobrze zawiadomiony, co się knuło. Należał do łowiectwa, a szeptano, że w lesie Sénard pokazywały się amazonki.
Wyczekawszy nieco, Włodek przemówił nareszcie:
— Ja dotąd nie słyszałem o żadnym projekcie; nie mówią o nim na dworze, nie słychać w mieście, ani pomiędzy przyjaciółmi króla, Richelieu odpoczywa...
— A co dziś Richelieu znaczy? — przerwał kapitan. — Owdowiawszy po dame en roux, nic nie znaczy. On przyjdzie do gotowego; my królowi dobierzemy taką, jakiej mu potrzeba, bo my jedni wiemy, czego mu potrzeba.
— Wy! to jest Bachelier, Binet, Bridge i ty, panie kapitanie! — wykrzyknął nie bez odcienia szyderstwa Włodek.
Kapitan, wcale tem niezmieszany, głową dał znak potwierdzający, popił winem, a stawiąc gwałtownie kubek na stole, spojrzał śmiało w oczy Polakowi.
— Widzę, — rzekł — że wy mi wiary dać nie chcecie; ale w krótkim czasu przeciągu przekonacie się, iż nie kłamałem i nie przechwalałem się nadaremnie.
Pod wrażeniem tej niespodzianej, a tak nieprzyjemnej dla niego nowiny Włodek oniemiały usiadł, zajmując miejsce przy kapitanie. Nie chciał się z nim rozstać, dopókiby nie dopytał się czegoś więcej.
— A zatem — dodał po przestanku — macie już coś upatrzonego dla króla?
— A no, mamy — potwierdził znowu kapitan. — Ale to dotąd tajemnica stanu, dopóki pewnego białego dnia nie stanie się sekretem poliszynela. Dziś ja to wam tylko powiedzieć mogę, że to kobieta, mająca w sobie wszystkie uroki — kobieta, która potrafi być płochą, poważną, dowcipną, rzewną, dziecinną, lubieżną, dostojną, jak wielka pani i grubjańską jak przekupka, — kobieta, która zrobi z siebie, co zechce, a królowi jednostajnem szczęściem znudzić się nie da...
— Skądżeście to cudo wzięli? — szydersko wtrącił Włodek.
— Jakto, skąd? — wybuchnął kapitan. — Jedno jest tylko w świecie źródło, w którem się takie istoty poławiają: — bruk paryski!
Polak na to nosem pokręcił.
— Więc jej gdzieś w kałuży szukać będziecie? — podchwycił. — Mój kapitanie, po pannach de Nesles, po księżnie de Châteauroux, po arystokratycznej krwi, która dotąd miała smutny przywilej dostarczyciela do królewskiego haremu, niepodobieństwem jest taki upadek! — Kałuża! ulica!
— Ulica, tak... kobieta pochodzenia mieszczańskiego — rzekł Lozilières — tak! tak! Arystokracja znudziła się sama i nudzić tylko umie. Długie wieki jadła i przejadła się; syta jest i my jej syci. Nam trzeba niezużytych sił natury.
Zamyślił się nieco kapitan i sam niedosyć ścisłe określenie pochwycił i poprawił:
— Trzeba nam nie zużytych sił, ale takiego upragnienia niedostępnych dotąd rozkoszy, ażeby dla niego poświęciła się sama, poświęciła wszystko — wszystko i coś więcej jeszcze.
Rozśmiał się głośno rad z konceptu, uderzył pięścią w stół, obejrzał się wokoło i dodał:
— Dosyć — Motus! Nie mogę zdradzić tajemnicy.
Włodek, słuchający z podziwieniem, bo do jego uszu nic dotąd nie doszło, nierad był temu zakończeniu.
Jechał z tem właśnie do Leszczyńskiego, aby go o przyszłość uspokoić, a na drodze, niespodzianie, rozbijał się o zawód i nierozwikłaną tajemnicę.
— Mój kapitanie, — odezwał się po chwili namysłu — bardzo ci jestem wdzięczen za zaufanie choć niezupełne; ale zwierzasz mi się z czegoś, o czem ja sądzić nie mogę. U nasby powiedziano, że mi dajesz kota w worku... Gdybyś istotnie chciał mi wielką uczynić przysługę i dowieść przyjaźni, powinienbyś coś więcej mi zwierzyć. Języka długiego nie mam...
— Nie mogę! nie mogę! — wykrzyknął Lozilières. — Wszystko to wkrótce się jawnem stanie, pomimo Richelieu’go i wszystkich, którzy nam przeszkadzają; ale tymczasem osoba i imię muszą tajemnicą pozostać. Mogę ci tylko zaręczyć, że nasza metresa choć z plebejuszów pochodzi, godna jest zasiąść choćby na stopniach tronu. Jednego dnia potrafiłaby być królową i przekupką na halach. Umie wszystko, a nie kocha nic — i to jest najdoskonalszy sposób zawładnięcia światem.
Napróżno potem Włodek starał się wszelkiemi sposobami dobyć coś jeszcze z kapitana. Wkońcu losem nieszczęśliwym królowej starał się go ująć i obudzić w nim litość, usiłując dowieść, że nie godziło się przeciwko niej spiskować, a należało spiskowi zapobiec.
— Jakto! przeciwko niej! — przerwał kapitan. — Ja królową naszą czczę z Francją całą; ale metresy nie uważam dla królowej za klęskę, tylko za wyswobodzenie. Niech będzie pobłażającą dla niej, a tem sobie zyska powolność króla i zupełną swobodę. Króla przecież mieć nie może, ale poszanowanie dla siebie wyrobi i w kółku swojem panować będzie...
Oburzył się Włodek na to.
— Kapitanie, — zawołał z wyrzutem — widzę, że u ciebie dużo ofiar wielkich wcale w porachunek nie wchodzi. Za nicże liczysz upokorzenia świętej, pobożnej niewiasty, zmuszonej u boku swojego znosić taką rywalkę, jak sam powiadasz, z ulicy wziętą, która niewątpliwie na dworze się zaprezentuje, a może taburet pozyska! Niczemże to, iż ona żadnej władzy, a tamta mieć będzie wszechmocną? Przypomnij sobie, jak Châteauroux niepoczciwie się płaczącej królowej urągała, przychodząc żegnać z rozgłosem, umyślnie, gdy wyjeżdżała do Metzu.
Lozilières nie dał mu dokończyć.
— Wiem o tem, — rzekł szybko — ale królowa sama sobie winna, gdy płacze tam, gdzie śmiaćby się mogła skuteczniej. Wiele rzeczy musi nie widzieć, nie słyszeć i nie chcieć rozumieć. Stoi na takich wysokościach, że ją te brudy nasze dochodzić nie powinny.

Zmierzchało już, gdy po nazbyt przedłużonym popasie Włodek nareszcie, wcale niezaspokojony połowiczną wiadomostką, pochwyconą od Lozilières’a, puścił się w dalszą do Luneville’u drogę, wiedząc, że więcej już z niego nie wydobędzie.
Przybył tam nocą, ale w małej stolicy nocą i dniem ruch i życie było takie, iż zawsze podróżny znalazł przyjęcie i kogoś zastępującego gospodarza. Król stary żył, pracował, zabawiał się swoim zwykłym trybem, dla nikogo nie zmieniając go... W pałacu, w oficynach, po dworkach gościnnych przybywający panowie znajdowali wszystko gotowem na ich przyjęcie. Król Stanisław często po dni kilka widzieć się nie dawał; ale to nie przerywało zabaw i zatrudnień gości. Niektórzy z nich, jak w początkach pani du Châtelet i Voltaire, mieli swoje apartamenta i w nich ugaszczali innych, zapraszanych do Luneville’u, gości.
Tym razem też znalazł Włodek kilku jeszcze przyjaciół u wieczerzy. Ci go bardzo serdecznie powitali, ciesząc się, że królowi przywozi zawsze pożądane od córki wiadomości.
Nazajutrz bardzo rano król był zaledwie po rannej kawie i w długim, podbitym futerkiem szlafroku palił tytuń z ogromnego cybucha, gdy przywołano do niego Włodka. Przywitał go twarzą wesołą.
Ten oddał mu naprzód list córki, który Leszczyński skwapliwie przeczytał cały, niekiedy łzy mając na oczach, a potem ucałowawszy go i położywszy na stole, zwrócił się do posła.
Usposobiony był czule i serdecznie; rozpoczął też rozmowę, badając Włodka o niego samego, okazując mu wielką miłość i szacunek. Wśród tego rozpytywania Włodek ciągle przybiegał do ucałowania ręki królewskiej.
— Maruchna pisze do mnie, — rzekł wkońcu Leszczyński — że wiele mi masz ustnie do opowiadania. Zaszłoż tam co nowego? a nadewszystko co pocieszającego? Co się dzieje z tym biednym królem?
— Biednym? — podchwycił Włodek.
— Tak jest biednym, — powtórzył król z przyciskiem — inaczej go nazwać nie można. Nie znam nad niego w świecie biedniejszego człowieka. Wszystko mieć, czem Bóg obdarzyć może, a w niczem nie smakować; zamiast miłości narodu, zarobić na jego wzgardę; nie słuchać ani głosu sumienia, ani napomnień religijnych, ani przestrogi z niebios.
Leszczyński powstał wzruszony.
— Wiesz? — rzekł ze łzami w głosie — jestem przekonany, że wkońcu znękany i nieszczęśliwy wróci na drogę prawa. Opatrzność się nim opiekuje, modlitwy żony go uratują — Bóg ich wysłucha... Widzisz tam, że już od śmierci tej nieszczęsnej Dame en roux wyrzekł się przynajmniej jawnogrzesznicy u swego boku. Toć już poprawa.
Mówiąc to, król spojrzał na Włodka, który tylko westchnął głośno.
— Przecież mi nie przyjeżdżasz zwiastować wstąpienia na tron nowej jakiejś Nesles, bo się ich już przebrało... — dodał, posłyszawszy westchnienie.
Włodek milczał czas jakiś, oczy trzymając wlepione w ziemię. Leszczyński usiadł niespokojny.
— Metresy niema! — dodał.
— Dotąd jej niema; — rzekł, ociągając się, przybyły — ale mówią, że za przyszłość ręczyć nie można.
— Skądże ten wniosek?
— Jabym nie śmiał wnioskować — odparł zapytany. — Jechałem tu do w. król. mości z tem także przekonaniem, że panowanie metres się skończyło, a król, który ciągle zaleca oszczędność i mówi o niej, dla niej się wyrzecze złego. Tymczasem po drodze z niepokojącą spotkałem się wiadomością.
Włodek powtórzył potem całą rozmowę z Lozilières’em, i twarz starca słuchającego zachmurzyła się... Wiedział z doświadczenia, że złym pogłoskom najczęściej wierzyć należy, gdyż nigdy prawie nie zawodzą. Uderzyło go i to, że zapowiadano metresę nie wybraną, jak dawniej, z pomiędzy dam dworu i arystokracji, ale umyślnie wziętą z ulicy.
— Nowa era! — zamruczał chmurno. — Jakąż nam niespodziankę gotują? Ludwik, to wiem, zabawiał się kuchmistrzowaniem; mieliżby mu do pomocy dodać kucharkę?
— Odgadnąć nic niepodobna; — przerwał Włodek, nie odpowiadając na ucinek starego — ale w samej tej myśli wybryku jest przewrotność i zręczność wielka. Nowość dla znudzonego króla jest wszystkiem.
Pewność, z jaką kapitan głosił nowinę, niektóre szczegóły, z któremi się mimowolnie wygadał, przekonywały, że nie był to jedynie plan, ale już zawiązana intryga, bliska urzeczywistnienia. Dosyć może było, aby jedna z tych małych karetek, które tak nieprzyzwoicie nazywano, przywiozła wieczorem wybraną istotę, do stojących pustką pokoików po księżnie de Châteauroux.
Stary król, który witał Włodka nadzieją lepszych czasów, pod wrażeniem tych plotek zasmucił się i o córkę troskać począł. Chciano tem współzawodnictwem z ulicznicą poniżyć ją jeszcze.
— Sądzisz, że to rzecz możliwa? — spytał po namyśle Włodka.
— Najjaśniejszy panie, — rzekł cicho przybyły — mieliśmy dosyć doświadczenia przez te lata, aby się przekonać, że u nas wszystko możliwe, co przykre i groźne. Wczoraj jeszcze byłem przekonany, że król, nie zmieniając trybu życia, formę jego przynajmniej dla świata i ludzi zechce uczynić przyzwoitszą.
— Jam był też tego przekonania; — dodał Leszczyński — ale Pan Bóg nas chce próbować do końca. Wola Jego Święta. Biedna Maruchna powinna była korzystać z chwili, nie odpuszczać od siebie, narzucać mu się, zmusić go do nabrania nałogu cnoty. Ale Bóg ją stworzył bojaźliwą, zbyt łagodną — nie mogła swej pobożności, swego smutku błogosławionego zmienić dla męża na sztuczną wesołość... Tymczasem przyjaciele czyhali, otaczali, wyrwali go nam znowu.
Ze spuszczoną głową siedział król czas jakiś milczący, jakby się modlił, a gdy później podniósł oczy i spojrzał na Włodka, oblicze miał już wypogodzone i spokojne.
— Cóż ci moja Maruchna poleciła powiedzieć mi? — zapytał głosem stłumionym, w którym czuć było wielkie wzruszenie, zaledwie pokonane.
— To, com miał przynieść, w takiej jest sprzeczności z tem, com po drodze pochwycił, — odparł Włodek — że już nie śmiem powtarzać, czem waszą król. mość i siebie cieszyła. Mówiła mi, że rachuje szczególniej na odżyłe w mężu religijne sentymenta, na wpływ spowiednika... Kazała mi też waszej król. mości powtórzyć, że z syna swojego delfina dumną jest i szczęśliwą; ludzie go kochają i wielbią. Gorliwym jest w wierze, niewzruszonym w zasadach, brzydzi się najmniejszym ekscesem, czas spędza na nauce i poważnych zatrudnieniach. Ale smutna to rzecz, — dodał Włodek — że miłości ojca sobie pozyskać nie mógł, choć posłusznem jego dziecięciem. W wielu sprawach już dziś jest podporą dla matki.
— Cieszę się nim, — odparł król — ale zanadto gorliwości nie może mieć, bo podobno przypadnie na niego stoczyć wielki bój w obronie wiary, zewsząd napastowanej i uciśniętej. Niech się wcześnie zaprawia.
Rozpytując tak o delfina, o królewny, o prezydenta, o damy znaczniejsze przy królowej, spędził Leszczyński czas dość długi z Włodkiem sam na sam... Obaj wkońcu puścili się na domysły o przyszłości, którą Włodek widział czarną, a król ze swoją dobrodusznością rozjaśniał nadziejami, pragnąc dla córki spokoju, wypoczynku, pociechy.
Na przerywanej rozmaitemi epizodami rozmowie upłynął czas do obiadu, na który król udał się do swoich gości, bo dnia tego z biskupem Châlons i dwoma duchownymi z innych diecezyj miał obiadować w wielkiej sali, przy osobnym stole.
Towarzystwo świetne znaleźli tu już zebrane, a król nader wesoło, otwartemi ramiony powitał przybyłego niedawno pożądanego gościa, o którym mu nie oznajmiono.
Był to w Wissenburgu tak mile widywany, naówczas oficer niższego stopnia, hrabia d’Estrées, ten sam, który się niegdyś kochał w królewnie, a teraz pozostał wielbicielem jej i obrońcą. Królowa miała dla niego szacunek i przyjaźń; Leszczyński miłował go prawie jak syna. Znali go wszyscy jako oddanego królowej Marji, która sama wspominała o tem, że mogła była zostać hrabiną d’Estrées. Z niewielu innymi liczył się on do obozu królowej, nie zapominając też o starym królu, którego odwiedzał w Luneville’u, czasem przesiadując tam po dni kilkanaście.
Zaprosił go król do stołu swojego, i obiad rozpoczął się przy dźwiękach muzyki, która wedle zwyczaju przygrywała z galerji.
Można się tu było przypatrzeć dziełu tego najuboższego prawie z książąt panujących w Europie, którego dwór porządkiem, elegancją, poważną swobodą, z jaką się służba odbywała, powszechne zdobywał pochwały. Kuchnia, piwnica, posługa, muzyka słynęły z doskonałości, wytworności i smaku, chociaż ani zbytkiem, ani pokaźnością się nie odznaczały. Wszystko tu było skromne i piękne.
Stół królewski, przy którym zasiadł hrabia d’Estrées, otaczali współbiesiadnicy, przyjaciele, wszyscy wtajemniczeni w losy rodziny, uświadomieni z cierpieniami jej, podzielający uczucia króla dla uwielbianej córki. Biskup Châlons pierwszy nazwał ją męczennicą, i imię jej inaczej niż z tą koroną z ust jego nie wychodziło.
Przybycie Włodka, znajomego dobrze hrabiemu d’Estrées i biskupowi, naprowadziło rozmowę cichą na Wersal, króla, jego teraźniejszy sposób życia i przyjaciół, którzy go otaczali.
Król, mający najlepsze nadzieje, napomknął coś o plotce, przyniesionej przez Włodka, śmiejąc się z łatwowierności tych, co ją powtarzali. Zdawało mu się niepodobieństwem, aby Ludwik wkońcu nie był zmęczony i zniechęcony temi dramatami, które się kosztem jego odgrywały.
Hrabia d’Estrées z twarzą namarszczoną smutnie słuchał w milczeniu; a gdy Leszczyński dokończył, zwrócił się do niego i rzekł zcicha:
— Niestety! najj. panie, więcej jest w tem prawdy, niżeli zdawać się może. Słyszałem i ja o tem, osobę nawet przeznaczoną królowi mógłbym wymienić, ale nie uczynię tego, aby plotce nie dodawać wagi. Wybór jest nie do wiary, ale im dziwniejszy, tem się mniej prawdopodobniejszym wydaje.
Wszyscy słuchali z natężoną ciekawością. D’Estrées ciągnął dalej:
— Jest to piękność, a nadewszystko urocza wdziękiem kobieta, nad którą się dziś cały Paryż unosi, choć wyszła z pod bardzo ubogiej strzechy. Ale rodzice i opiekun przeczuli w niej cudo i na nie wychowywali. Jeliotte był jej nauczycielem muzyki i śpiewu, Gubauset uczył tańcować, Crébillon deklamacji, nie wiem już kto jeździć konno, rysować, malować i władać igłą rytownika. To pewna, że we wszystkiem tem celuje i talentami artystów zachwyca. Młodzież sławi jej nadzwyczajną piękność, starzy się unoszą nad niezrównanym dowcipem, wszyscy zgodnie uznają godną choćby tronu... Czarom jej nikt oprzeć się nie może.
Oczy wszystkich zwrócone były na hrabiego d’Estrées, którego twarz ironicznie a smutno się uśmiechała. Leszczyński złożył ręce jak do modlitwy, przejęty niemal trwogą.
— Na Boga! — przerwał — malujesz nam ją takiemi barwami, że ja się zaczynam obawiać. Wymieńże nam tego szatana-kusiciela...
— Najj. panie, — żywo odezwał się d’Estrées — nazwiska tej osoby wymienić nie mogę, dlatego, że ona żadnego nie ma, a to, które nosiła i nosi, nie mówi nic... Nie wierzę, ażeby niebezpieczną być miała, bo trzebaby ją obmyć z pierworodnego grzechu pochodzenia z ciemności, aby do salonu wprowadzić się godziło, — cóż dopiero na dwór królewski! Król się tyle szanuje, że nie zechce się poniżyć, schylając się do niej... Gdybym nawet nazwisko Joasi Antuanety zdradził, nicby ono nikomu nie powiedziało.
I ironicznie, wśród milczenia, ciągnął dalej:
— Chociaż cały Paryż tę młodą mężatkę wynosi pod niebiosa, ani połowa nie zna jej pochodzenia. Muszę więc przystąpić do wywodu genealogicznego, dobywając go z mroków otchłani.
W rodzinach, w których kobiety panują, od nich zawsze poczynać potrzeba. Matką tej przyszłej gwiazdy jest niejaka panna de la Mothe, zamężna pani Poisson... nie Poisserde!! Stosunek nader czuły, jak mówią, łączył ją z panem Lenormandem de Tournehem. Poisson, papa domniemany, był i jest... szafarzem u Inwalidów, komparsem, ukrytym za kulisami. P. Lenormand de Tournehem opiekuje się matką i córką, którą wydał zamąż za rozkochanego synowca swojego, pana Lenormanda d’Etoiles.
Wtajemniczeni zaręczają, że piękna Antuaneta wyszła zamąż dla uzyskania swobody, od dzieciństwa bowiem ma się nosić z przepowiednią wróżbiarki, jakiejś Lebon, która jej zapowiedziała, że będzie panią serca i worka króla Francji. Zgadzają się na to wszyscy, że jest też prawdziwym królewskim kąskiem (morceau de roi).
Leszczyński przysłuchiwał się z wyrazem oburzenia i zgrozy, a nie mogąc wkońcu wytrwać dłużej, przerwał hrabiemu:
— Czyjaż to znowu intryga? Ma w tem udział Richelieu?
— Bynajmniej — odparł d’Estrées. — Tacy Poissonowie sobie właściwych używają narzędzi, daleko może dzielniejszych, niż Richelieu. Pierwszy kamerdyner królewski, para koniuszych, z których pono jeden się kuzynostwem Poissonów zaszczyca — łowczy jaki i psiarz... oto pośrednicy... Oni to ją upatrzyli i przygotowali pierwsze spotkanie w Wersalu, potem zjawienie się amazonki, Diany na polowaniu w lesie Senart... Za życia jeszcze Dame en roux mówiono o tem, że naprzekór Richelieu’mu królowi dać chciano tę śliczną d’Etoiles. Księżna zakazała jej pokazywać się najj. panu. Piękna Antuaneta umiała czekać — i nie pokazywała się długo... długo, aż do balu w niedzielę zapustną w ratuszu. Król ją tam zmusił, że mu się zdemaskowała i podniósł jej upadłą na ziemię chusteczkę. Tegoż wieczora cały Paryż wiedział, że — chustka rzuconą została. Kuzyn Binet czekał tylko rozkazów najj. pana.
— A! więc to już rzecz dokonana! — przerwał smutnie Leszczyński — a królowa nic o tem nawet dotąd nie wie.
— Nie, — zaprzeczył d’Estrées — aż do dziś dnia wszystko to było tajemnicą. Lecz kto zna króla, kto jest wtajemniczony w intrygi jego otoczenia i służby, już nie wątpi, że lada dzień pani Poisson zajmie czekający na nią apartament. Ja nie mam szczęścia należeć do przyjaciół panów Binet’a, Bachelier’a, ale przypadkiem wpadłem na tropy.
Dość długo panowało milczenie. Leszczyński, który zawsze starał się bronić zięcia, choć męczeństwo córki serce mu rozdzierało, — odezwał się, zwracając oczy do siedzących u stołu:
— Przepraszam cię, d’Estrées, ale pozwolę sobie nie dawać temu wiary. Chwilowo płocha a zalotna kobieta potrafiła go podrażnić, zająć, pociągnąć... ale rychło syt będzie i odprawi ją z podarkiem, a do Wersalu nie wprowadzi. Châteauroux zamknęła listę metres, król się zwrócił do żony, do rodziny, i choć go pokusą na godzinę jaką oderwą od nich Binety, nie da się wziąć w niewolę sromotną... Poisson nie będzie nad nim królowała! Nie! nie!!
Nikt nie śmiał potępiać Ludwika ani się sprzeciwiać Leszczyńskiemu. Tylko d’Estrées się uśmiechnął i rzekł:
— Z serca życzę, aby tak było!
— Królowa — dołożył stary — zwykle bywa dosyć dobrze zawiadomioną o tem, co jej zagraża; ma czuwających nad nią przyjaciół. D’Argenson wiedziałby o tem i nie taił przed nią; zdaje się tedy, że nie wie wcale o żadnej Poisson.
Wezwany na świadka Włodek, rzekł pocichu, zbliżając się do stołu:
— Może najj. pani uważa to za kaprys mający prędko przeminąć, bośmy takich wiele przeżyli. Ja też mam przekonanie, że intryga Bineta skończy się na wypędzeniu go ze dworu. Król się przecież tyle szanuje, że mu nie pozwoli na takie poniżenie.
Dłuższe tym razem milczenie, którego nikt nie śmiał przerywać, wznawiając przedmiot drażliwy, zdawało się zakończeniem poufałych tych zwierzeń, ale staremu ojcu na sercu leżał los córki, jej cierpienie i sądy ludzi o pożyciu pary królewskiej. Raz jeszcze wznawiając rozmowę, zwrócił się do biskupa Châlons.
— Ojcze mój, — począł — słyszę obwiniających Maruchnę moją o winy męża. Żądają od niej, aby się opierała, nie dopuszczała, walczyła z nim... Zarzucają królowej zbytnie pobłażanie, dobrowolną ślepotę, nadto uprzejme przyjmowanie tej nieszczęsnej Châteauroux! Cóżby pomogło, gdyby ją i męża drażniła, jątrzyła kobietę mściwą i zniżała się do walczenia z nią i jej podobnemi, jakgdyby one równe jej były! Biorę część znaczną winy na siebie, bo się mnie zapytywała nieraz, jak sobie ma postąpić? Radziłem jej zawsze być cierpliwą, ślepą i obojętną. Szła za radą moją.
— Najj. panie, — przerwał gorąco d’Estrées — raczysz mi przebaczyć, ale jabym był inaczej radził. Królowa ma prawa, o które śmiało i głośno upominać się może. Zbyt wcześnie była zrezygnowana na znoszenie postępowania męża. Król korzystał z tego i przestał się oglądać na małżonkę, rodzinę i obowiązki. Miała królowa siłę, aby stanąć w obronie rodu, ale użyć jej nie chciała.
— Powiedz raczej: nie mogła — rzekł król, zwracając się do mówiącego. — A!... proszę was, nie obwiniajcie jej, nie przypisujcie jej tego, co jest dziełem nierozwikłanych przeznaczeń i wyroków Bożych. Nikt z was nie wie, co ona ucierpiała i cierpi, zmuszona ocierać się o te istoty, niemal się jej urągające. Wielka łagodność, cierpliwość nadludzka, pokora czynią ją świętą. Porywy namiętne, bezsilne, do walki z temi istotami bezwstydnemi, upadłemi, nie przystały jej... Trzeba przytem znać króla, którego duma i obojętność żony więcej dręczy i zawstydza, prędzej nawrócić może, niż drażnienie ciągłem sprzeciwianiem się. Cierpliwość święta zwycięży nareszcie, gdy zniecierpliwiona byłaby wyśmianą i odepchniętą.
Wchodzący w tej chwili marszałek dworu, który nowoprzybyłego oznajmował gościa, oswobodził Leszczyńskiego od dalszych tłumaczeń. D’Estrées zbliżył się do Włodka, zdając się mówić wyrazem twarzy: — Zostawmy go w jego przekonaniu i błędzie... Niech się pocieszają choć tem, że wierzą w poprawę.



II.

Rodzina królewska nie żyła wspólnem i jednostajnem życiem, sama etykieta ją rozdzielała. Ludwik XV oddawna całkiem się z niej ze swoim obozem wyłączył, przesiadując albo na zameczku Choisy lub w Wersalu, ale całkiem oddzielnie od królowej. Delfin i siostry jego trzymały się osobną gromadką, którą gusta i zajęcia w różne strony prowadziły. Naostatek królowa Marja coraz bardziej się od wszystkich prawie odsunęła.
Zajmowały ją głównie pobożne praktyki, dzieła dobroczynności, narady z duchownymi i zakonnicami, z któremi najmilej jej było czas spędzać.
Część jego jednak zmuszoną była poświęcić urzędowemu występowaniu, wedle ceremonjału, wprowadzonego przez Ludwika XIV, w pewnych godzinach oznaczonych. Musiała reprezentować majestat królewski, przyjmować przybywających, dawać posłuchania, asystować grom i balom, od których się uwolnić nie mogła.
Wedle przyjętej etykiety, której w niczem nadwerężać się nie godziło, królowa szła naprzód rano przywitać króla, widzieć dzieci i osoby, które miały tak zwane: petites entrées. O jedenastej słuchała pierwszej mszy świętej, przywdziewała suknie na dzień naznaczone, wpuszczano gości, mających prawo do wielkiego przyjęcia (grandes entrées). O godzinie pierwszej słuchała królowa drugiej mszy, otoczona całym dworem.
O godzinie drugiej podawano obiad, który można było nazwać urzędowym, przypuszczając do przypatrywania się ceremonjałowi świadków, mających do tego prawo i pozwolenie.
Posługiwały do stołu dama honorowa i cztery inne panie w wielkich, uroczystych strojach. Galerja niezbyt wysoka dzieliła część pokoju, przeznaczoną dla niektórych świadków, od tej, w której stół był zastawiony. Prawie codzień tłum się cisnął dla oglądania biesiadującej swej pani.
W niedzielę zwykle przedstawiały się królowej te osoby, które po raz pierwszy na dwór wchodziły lub z prawa urodzenia albo zajmowanego urzędu objąć miały „taburet“ na pokojach pani.
Przyjęcia te częstokroć wiele kosztowały królową, gdy była zmuszoną niemiłe sobie osoby, jawnie niechętne, złośliwe, witać uśmiechem i choć kilku słowami, do których była obowiązaną. Każda z tych nowowprowadzanych, choćby najśmielsza, przychodziła drżąca i zmieszana, a zwykle łagodny uśmiech, słowo miłe dodawały odwagi i wyprowadzały z kłopotliwego położenia. Królowa była litościwą.
Nie było przykładu, aby z niewyczerpaną swoją dobrocią królowa chciała się pomścić na której z tych, które tu przychodziły z nienawiścią w sercu a fałszywą pokorą. Ujmowała nawet najzuchwalsze słodyczą i łagodnością.
Po odbyciu tej częstokroć dosyć długiej ceremonji w wielkich apartamentach mogła dopiero zrzucić niewygodne rogówki, strój paradny i, przebrana skromniej, zająć miejsce w ulubionych małych pokoikach.
„Tu — pisze o niej przyjaciel prezydent Hénault — z królowej się przeistaczała na pospolitą gospodynię domu. Pokoje jej zawsze były napełnione krosnami, tamburkami, rozpoczętemi kobiercami, haftami różnego rodzaju, w większej części przeznaczonemi dla kościołów. Królowa zajęta pracą zwykle zdawała prezydentowi sprawę z tego, co czytała, zasięgając rady jego i zdania i żądając objaśnień miejsc wątpliwych... Książki, które czytywała najchętniej, były treści religijnej i historycznej. Widzimy pomiędzy niemi ojców kościoła w oryginale, umiała bowiem po łacinie, żywoty świętych tłumaczone z angielskiego, kazania ulubionego jej Bourdaloux i t. p. Z kaznodziejów sobie współczesnych, sławnego o. Elizeusza nie ceniła zbyt wysoko... Z pisarzy świeckich podobały się jej wielce pamiętniki Joinville’a, żywot kardynała de Granvelle, Turenjusza i historja Lebeau“.
Gdy w r. 1761-ym ukazała się „Historja Jana III, Sobieskiego“ przez ks. Coyer’a, ostrzegł ją prezydent Hénault o tem dziele, aby go nie czytała. Gniewano się na nie wielce i autor zaledwie Bastylji uniknął. Podobały się dosyć listy pani de Maintenon, ale przeciwko zdaniu prezydenta królowa broniła pani Sevigné, której dawała pierwszeństwo. Nie miał łaski Marmontel ze współczesnych, ani młody Helvetius, — co pierwszemu z nich nie przeszkodziło dostać się do Akademji, bo kogo nie lubiła królowa, zwykle popierała metresa, a przy tej zawsze zostawało zwycięstwo.
Około godziny trzeciej goście tacy, jak ukochany prezydent Hénault, żegnali się i wychodzili; królowa siadała do czytania książek, często przysyłanych przez ojca. Oprócz francuszczyzny i łaciny, oprócz języka polskiego, rozumiała dobrze niemiecki i włoski.
Rodzinnej mowy swojej bynajmniej nie zapomniała; modliła się najczęściej na książkach polskich. Ojciec przysyłał jej to, co sam pisał i co mu najciekawszego z kraju przywożono. Rozrzewniały ją pieśni, kolędy i słyszane niegdyś w dzieciństwie śpiewy kościelne, które czasem w kaplicy kilkoro polskiej służby dla niej powtarzało... Żadne jednak z jej dzieci nie wyuczyło się języka polskiego, choć delfin chęć do tego okazywał. Nie było na to czasu i nie stał na programie.
Mniejsze apartamenta królowej w Wersalu składały się z salonu, gabinetu i oratorjum, urządzonych wedle jej wskazówek, z największą prostotą.
Bawić się królowa nie umiała i nie potrzebowała nigdy. D’Argenson w swoich pamiętnikach wspomina, że najniewinniejszych nawet rozrywek nie uznawała za stosowne dla siebie.
Do najmilszego kółka przyjaciół należeli, oprócz księżny de Luynes, jej mąż, dalej kardynał tegoż nazwiska, oboje księstwo Chevreuse, Montcrif, nie mówiąc nic o prezydencie, bo ten miał pierwszeństwo przed wszystkimi. Pies nawet ulubiony księżny de Luynes, zowiący się Tiatamarre, miał u niej łaski i na wieczorach o nim nie zapominano. W kółku tem oddychała swobodnie, mogła mówić, nie obawiając się, że słowa jej fałszywie tłumaczyć ktoś będzie.
Dobroczynność jej dla biednych była niewyczerpana, a nacisk ich około mieszkania królowej codzień niezmierny. Nic też dziwnego, iż nigdy grosza nie miała i ze wszystkich stron pożyczać musiała. Wiadomo, że klejnoty, jakie miała, jeden po drugim sprzedając, fałszywemi zastępować musiała. Oprócz tego robotami rąk własnych obdzielała ubogich, sama żebrała dla nich, choć rumieniec występował jej na lica, gdy była tego zmuszoną.
Przydomek „dobrej“ zyskała sobie łatwo, i późnej, zamiast imienia, tym przydomkiem powszechnie ją oznaczano (bonne reine).
Sama dla siebie królowa potrzebowała bardzo mało. W powszednich dniach nosiła się tak skromnie, iż niktby w niej domyśleć się nie mógł królowej. Na głowie najczęściej prosta, czarna, koronkowa chusteczka, strój wszelki zastępowała. Opowiadano mnóstwo wypadków, w których niepoznana mogła się dowiedzieć, jak ją sądzono i w jakiej była miłości u wszystkich. Powierzchowność nie zdradzała jej pochodzenia i stanu. Twarz, która nigdy piękną nie była, nie miała typu i charakteru francuskiego, jego przymilania się i zalotności; ale niewysłowioną tchnęła dobrocią i łagodnością. Nawet w chwilach ożywienia, gdy się zdobywała na dowcip, łagodziło go coś polskiemu charakterowi właściwego, szanującego w człowieku słabości jego.
Każdego z Polaków przybywających do Francji, gdy ich Leszczyński posyłał do Paryża, gdy zobaczyli „jak tam jego Maruchna króluje“, uderzało w królowej podobieństwo do portretów jej babek i prababek. Francuzom ta jej dobroduszność nasza wydawała się cechą świątobliwości, z której królowa słynęła.
Złośliwi dowcipnisie, płoche pismaki, igrający ze słowem, nie szanujący niczego, niebardzo wysoko cenili umysłowe dary królowej. Miano ją za prostaczkę krótkowidzącą; tymczasem w listach jej mamy dowody, jak swój czas doskonale sądzić umiała, a nawet przyszłość przepowiedzieć.
Ale nikt naówczas tego głosu Kassandry słuchać nie chciał.
„Mój Boże! — pisała do prezydenta Hénaulta — dokąd idziemy? Jestże to kraj, któremu Ludwik Święty panował? Co za wiek! To tylko znajduje przyjęcie, co jest niedorzecznem!“
A w kilka dni potem dodaje:
„Niestety, masz słuszność: wszystko, na co patrzymy, przejmuje boleścią; wszystko idzie coraz gorzej: religja, władza królewska, wszystko znika, a co najsmutniejsza, że poszanowanie władzy ginie, jakgdyby na zgubę była przeznaczona: nikt nie staje w obronie. Prawica Boża widomie cięży nad nami. Myślmy o tem chyba, aby błagać Najwyższego o miłosierdzie“.
Naostatek w jednym z listów do prezydenta znajdujemy jeszcze te słowa:
„Bardzobym sobie życzyła obiadować razem z wami i arcybiskupem; ale smutna to rzecz być królową. Niestety! jeżeli wszystko tak dalej iść będzie, jak poczęło, wkrótce nas uwolnią od tych niedogodnych obowiązków. Drżę, myśląc...“
Mnóstwo rysów z życia królowej maluje nam ten charakter kobiety-chrześcijanki, która nie miała innego celu i starania nad dążenie do doskonałości.
Domownicy jej słyszeli bardzo często, że sobie czyniła wyrzuty, iż bliźniego sądziła za surowo, mówiła o nim nierozważnie. Raz, gdy głośno z tem się przy sługach odezwała, dwie z nich zaczęły ją zapewniać, że nigdy z ust jej nie słyszały nic złośliwego, nic, coby nie było natchnione miłością chrześcijańską.
— A ja, — odezwała się trzecia (w której domyślać się można panny Châtelain, późniejszej karmelitki) — ja znajduję, że królowa słusznie to sobie wyrzuca.
Towarzyszki zakrzyczały zuchwałą, ale królowa kazała jej mówić śmiało.
— Bądź otwartą, — rzekła — miej odwagę powiedzieć prawdę. Niestety! ja się sama poczuwam do winy. Proszę cię, mów...
— Nie będę tego taiła, — zaczęła się tłumaczyć zręczna sługa — alboż to nie obmowa i sąd niesłuszny, gdy pani nasza na siebie samą wymyśla to, czego nie popełnia?
Z dowcipnej tej odpowiedzi królowa wcale nie była rada.
Raz księżna de Luynes, najlepsza przyjaciółka królowej, doniosła, że wielu ludzi pewną czynność sądzi fałszywie, przypisując jej znaczenie, jakiego nie ma; nazwała nawet po imieniu damę, która się z tem wymówiła.
Królowa chłodno odparła na to:
— Bóg zna myśli nasze; On osądzi.
Nazajutrz zobaczywszy osobę, o której była mowa, królowa podeszła ku niej.
— Nie podziękowałam wam — odezwała się — za przestrogę, którąście mi dali, a za którą wdzięczną wam jestem; proszę was, mówcie zawsze otwarcie o mnie i przestrzegajcie, gdy czynności moich cel wątpliwym być może dla ludzi.
Tej pokory w życiu Marji są przykładów tysiące.
Nie mogąc przy sobie utrzymać męża, który umiał w niej szanować cnotę, lecz nie miał siły iść w jej ślady i zmienić trybu życia, choć zazdrościł jej popularności, jaką sobie zdobywała, — królowa zagrożona była ciągle oderwaniem od niej dzieci.
Starsze córki wychowywały się z początku bardzo kosztownie, wedle dawnych tradycyj, co spowodowało utrzymanie dla nich nadzwyczaj licznego dworu, profesorów, metrów, dozorców i t. p. Kardynał Fleury, pod pozorem oszczędności, doradził królowi i potrafił skłonić go, jakeśmy mówili, iż wychowanie młodszych powierzył zakonnicom w Fontevrault. Nie śmiano ich jednak usunąć całkiem z pod wpływu matki. Królowa przyjęła te rozkazy z rezygnacją, ale pomimo to wpływ jej na córki, równie jak na delfina, był ogromny.
Stosunkowo jednak pod względem temperamentu córki więcej szły za ojcem, niż za matką, choć przekonaniami nigdy się od niej nie różniły. Ludwik XV, czując to powinowactwo charakterów, córki daleko więcej kochał, słabszym był dla nich, bawił się niemi więcej, niż synem, którego obawiał się i któremu nie ufał. W zabawach z ojcem ulubione jego dziewczęta nabrały zwyczajów jego, płochości i dowcipkowania językiem przekupek.
Delfin, dziecię oczekiwane z takiem upragnieniem przez całą Francję, można powiedzieć, że był przedewszystkiem dziecięciem matki. Patrzał na nią jak na wzór doskonałości, radził się w każdej ważniejszej sprawie i szedł posłusznie za jej zdaniem. W rzeczach religijnych, równie gorliwy jak ona, był pomocnikiem matki i poświęcał jej swoje skłonności. Królowa cieszyła się nim i przepowiadała mu świetną przyszłość dla dobra Francji, — ale tej dożyć on nie miał.
Męczennicy naszej los nie oszczędził i tej boleści, aby straciła, co miała najdroższego. Córki, równie gorliwe w sprawach religji, nie miały ani powagi, ani surowości delfina względem samych siebie. Ojciec płochości je uczył, bawiąc się niemi; ale gdzie było potrzeba wystąpić w obronie wiary, przeciwko tym, którzy z Voltaire’m na czele wypowiadali wojnę kościołowi i sługom jego, zarówno z delfinem siostry, nareszcie sam nawet Ludwik XV, gdy zdaleka go popychano, stawili opór. Atoli król potem duchowieństwo dawał na ofiarę intrygantom, którzy w niem wskazali mu nieprzyjaciół władzy jego i buntowników. Zawsze wystarcza do opanowania słabych mówić im o silnych nieprzyjaciołach.
W chwili, gdy po księżnie Châteauroux przez czas jakiś Ludwik XV zdawał się o żadnej stałej zabawce nie myśleć, a królowa cieszyła się nawróceniem, bardzo zręcznie uknuta intryga sług nastręczyła mu panią z Poissonów d’Etoiles. Królowa Marja dowiedziała się o tem dopiero wtedy, gdy rzecz była postanowiona, i nie brakło już nic, oprócz wprowadzenia pięknej mieszczki i wyznaczenia jej apartamentu. Wiadomość tę jednak królowa powitała z początku niewiarą; ani ojciec zaś, ani lepiej od przyjaciółki zawiadomiona księżna de Luynes nie chcieli jej wyprowadzać z błędu.
— Poco się śpieszyć? — mówił, dając instrukcję Włodkowi, Leszczyński. — Poco się ma zawczasu dręczyć? Niech się łudzi dopóki może.
Wysłaniec królowej wrócił z Luneville’u z listem, ukłonami, życzeniami — nic więcej. Oczu jej otwierać nie potrzebował, milczał. Dokoła Marji wszyscy już szeptali o spotkaniu Ludwika na polowaniu w lesie z tajemniczą Dianą, o balu w ratuszu i podniesionej chusteczce, a nawet o potajemnej schadzce, umówionej przez Binet’a, gdy królowa miała to wszystko za potwarze i plotki.
Na dworze wielu też było takich, którzy w panią d’Etoiles nie wierzyli, nie dlatego, ażeby ją mniej uroczą i utalentowaną uznawano, niż pani de la Popelinière, którą prowadził Richelieu, lub księżna de Rochechouart, wybrana przez inny obóz przyjaciół, ale że d’Etoiles była urodzoną Poisson, a krępy, mały, brudny, ograniczony szafarz Inwalidów, jako ojciec metresy królewskiej, wydawał się niemożliwym.
Po schadzce ułożonej i doprowadzonej do skutku przez Binet’a, król przez cały miesiąc walczył z sobą, nie mogąc się odważyć na sprowadzenie oczekującej już tylko na rozkazy pani d’Etoiles.
Zwłokę przypisywano nie Richelieu’mu, nie bezsilnym przyjaciołom królowej, ale chodzącym posłuchom o pogróżkach delfina, który zapowiadał, że służbie swojej każe precz wyrzucić Binet’a, jeżeli kuzynka jego d’Etoiles zostanie mianowana metresą.
Tym sposobem znajdujemy tu wmieszanego delfina, mającego wystąpić przeciwko ojcu, jakgdyby się spodziewał, iż mu podobnych postępków wzbronić można. Zdawałoby się to niezrozumiałem, gdyby pani d’Etoiles więcej coś nie znaczyła nad metresę króla.
Nauczyciel i pierwszy nadzorca delfina, biskup Boyer, nieprzyjaciel namiętny Voltaire’a, Fontainelle’a, Maupertuis i całej kliki encyklopedystów, przerażony był tem, iż z panią d’Etoiles, jej wychowanicą, oni też na dwór do króla dostać się będą mogli. Szło tu więc o sprawę wiary, o religję, dla której delfin gotów był dać życie, w której obronie wszystko mógł poświęcić, posunąć się aż do wystąpienia przeciwko ojcu.
W kółku królowej i księżny de Luynes mówiono czasem o intrydze, prowadzonej przez panią de Tencin, ale tyle jej podobnych rozchwiało się i skończyło zawodem, iż nie wierzono, aby Poisson była szczęśliwszą.
Na starą, wierną przyjaciółkę spadł obowiązek odsłonienia tego, co się znowu gotowało, a było nieuniknionem. Księżna de Luynes zwolna opowiedziała królowej wszystko, nie słodząc gorzkich następstw, jakich się po wprowadzeniu d’Etoiles obawiano.
W tem, co rozpowiadano o pięknej protegowanej pani de Tencin, córce człowieka bez wychowania i ogłady, wyrosłej wśród nietajonego zepsucia macierzyńskich miłostek, w otwartym domu galanterji jawnej, była zapowiedź bezwstydnych rozrywek i rozpusty. Ci, którzy ją przyprowadzali królowi: kuzyn Binet, koniuszy, Bridge jego kolega, Bachelier, stojący zboku faworyt, nieznużona pani Tencin, rajfurująca za pieniądze, nadawali sprawie ohydny charakter. Królowa oblewała łzami upadek męża, sponiewieranie dostojności jego.
Wiedziano, że schadzka zbyt łatwo wyjednana przez Binet’a, w początku dała królowi do myślenia i zdawała się go zrażać. Zawahał się rażony tonem gminnym i obejściem się zuchwałem. Przez cały miesiąc potem nie dawał Binetowi znaku życia, trwoga panowała wśród spiskujących. Rozbudzono obojętniejącego już Ludwika wiadomością, podrzuconą mu, że d’Etoiles od zazdrosnego męża, doprowadzonego do szału, znajduje się w niebezpieczeństwie, że należy ją ratować, bo życie sobie chce odebrać.
Cała ta historja rozwijała się teraz przed królową w opowiadaniu przyjaciółki, która nic taić nie mogła.
Król się nudził, nie mając nikogo; Binet ciągle szeptał, że d’Etoiles jest rozkochaną w nim do szaleństwa; a gdy wyprosił dla niej posłuchanie, okazywała się tak naiwną, niezgrabnie uroczą, taką sztucznie stworzoną prostaczką, iż król, zachwycony niespodziankami tej istoty dzikiej, obiecywać sobie począł mieć z niej doskonałą zabawkę. Była dla niego czemś całkiem nowem.
Język, którym do niego przemawiała, wyrazy, jakie się z ust jej wyrywały, a których Ludwik nigdy przedtem nie słyszał, miały w sobie coś tak pierwotnego, ludowego, iż pieszczonym uszom smakowały prawem kontrastu... i pociągały ku niej ciekawością samą. Wszystko się składało za nią... Król chorował na oszczędność, a taka plebejuszowska wdziękinia dozwalała się utrzymywać na skromniejszej stopie, jak jemu się zdawało. Mówiły za nią wszelkie względy, ale najwięcej ona sama.
Wściekłą zazdrość mężowską doskonale zużytkowano. Król musiał jej ocalić życie — ona zresztą bez niego żyć już nie mogła... Tak głosiła, zanosząc się od płaczu...
Po przetrwaniu pierwszej boleści, która skończyła się ofiarą jej u stóp krzyża, królowa, która i tak już z każdym dniem się coraz więcej usuwała od świata, od ludzi, od dworu, zamykając się w swoich małych pokoikach, unikając króla, nie śmiejąc pytać nawet o niego, jeszcze się bardziej odosobniła i otoczyła milczeniem.
Ci, którzy królową teraz mieli za obowiązek oswajać powoli z nieuchronną koniecznością przyjęcia pani Poisson d’Etoiles, rozpowiadali wszystko, to czarniej ją malując, niż była, to jaśniej, niż na to zasługiwała. Dowodzili niektórzy, iż dobrocią ujęta, może się stać posłuszną i znośną. Królowa, począwszy od narzekania i płaczu, skończyła na odrętwieniu obojętnem, na które przyjaciele jej bez wzruszenia patrzeć nie mogli. Czasami stawała w obronie przyszłej faworyty, utrzymując, że z niej rodzina i intryganci uczynili ofiarę, że ona może być mniej winną, niż sądzono.
Modliła się tylko i prosiła Pana Boga, ażeby owa Poisson nie ukazywała się u dworu i nie zmuszała jej do upokarzającego ocierania się o bezwstyd. Ale o tem ani myśleć nie było można, bo pierwszem wymaganiem nowej gwiazdy być musiała prezentacja i zajęcie stanowiska poprzedniczek. Królowa więc przygotować się powinna do przyjęcia i znoszenia jej... Jedni żądali, ażeby oparła się stanowczo i oświadczyła, że na wprowadzenie na dwór nie zezwoli; drudzy przekonywali, że pobłażanie dawniejszym zmuszało niejako do tolerowania ostatniej. Sama królowa, przenosząc spokój nadewszystko, była tego zdania.
Począwszy od delfina, który znać nie chciał przyjaciółek ojca, chociaż przyjmować je był zmuszony, cała rodzina królewska i arystokracja czuły się tem wprowadzeniem pomiędzy siebie córki szafarza Inwalidów, wychowanicy encyklopedystów, do najwyższego stopnia upokorzone. Król, który o tem wiedział, opór stawiany sobie brał za zuchwałe targnięcie się przeciwko swojej władzy i tem mocniej postanowił postąpić wedle fantazji.
Królowa nie mogła myśleć mu się opierać. Wyrzucano jej słabość, pobłażliwość, nieudolność, zalewała się łzami, ale wojny prowadzić nie umiała. Wobec tej rezygnacji matki, syn, mimo podżegań ks. Boyera — nie mógł się opierać, boby tem powiększył jej winę. Jemu zaś wcale nie szło o pochodzenie Poissonów, żaden tytuł bowiem w jego oczach nikczemności ich nie byłby uszlachcił, gniewało go, że przyjaciółka i protektorka Voltaire’a wchodziła na dwór i groziła wprowadzeniem go za sobą, popieraniem encyklopedystów.
Binetowi, który był jawną intrygi sprężyną, delfin w początkach groził wypędzeniem; ale król wcześnie ostrzeżony, pani de Tencin, Bachelier czuwali nad nim, — nie obawiał się... Sam ks. Boyer musiał zakląć wychowańca, aby się wyrzekł daremnego wystąpienia.
Przeciągało się rozstrzygnięcie ostateczne; tymczasem starano się uspokoić zrozpaczonego męża, a żonę ochraniać od jego napaści. Położenie zuchwałej Poisson było w istocie trudne: z jednej strony groził jej mąż, z drugiej cała arystokracja oburzona, gniewna, która się jej stawiła nieprzyjaźnie. Przyszła metresa musiała się uzbroić w męstwo do walki z całym światem i z zimną obojętnością króla. Rachować zresztą choć trochę musiała na to, że król wystąpienie przeciwko niej gotów będzie wziąć za bunt przeciwko sobie. Wiedziała, iż nie jest skłonny ustąpić przed zapowiadającą się burzą.
Naostatek po długiem oczekiwaniu i niepewności zawiadomiono królową, że piękna d’Etoiles ma być u dworu prezentowaną. Nim się to stało, wysłaniec bardzo zręczny trafił do księżny de Luynes. Wiedziano, że królową najłatwiej przez nią pozyskać.
Posłaniec zaczął od tego, iż wybuchnął oburzeniem przeciw metresie, ale zarazem tłumaczył ją, malował jako ofiarę intrygi pani de Tencin. Zręczny rzecznik zaręczał, że wszystkim domownikom Poissonów było wiadomo, iż d’Etoiles oddawna dla królowej Marji miała cześć i uwielbienie nadzwyczajne, niemal bałwochwalcze, a w rozpacz ją to wprawiało, że los właśnie ją z tem uczuciem w sercu skazywał, ażeby wielbionej pani zadała cios najboleśniejszy.
Księżna de Luynes zrazu nie uwierzyła temu, co się jej baśnią umyślnie skleconą wydało; ale ze wszech stron powtarzano, iż w istocie d’Etoiles czciła królową, a na stanowisku, na które ją los skazywał, postanowiła być sługą powolną, odgadującą jej myśli, oszczędzającą przykrości.
Jakim sposobem uczyniono to królowej Marji prawdopodobnem, jakim sposobem wpojono w nią wiarę, iż Poisson mniej, niż każda inna szkodliwą, a nawet pożyteczną być może, pozostało dla wszystkich tajemnicą.
Zdumiało to najmocniej delfina, ale nawykły być ślepo posłusznym matce, gdy zobaczył na jej ustach uśmiech łagodny, a posłyszał słowa przejednania, rezygnacji — poddał się jej woli. Jeżeli ona mogła znosić tę kobietę, dlaczegoż onby nie miał pójść za przykładem matki?
Ze wszystkich cudów, jakich d’Etoiles dokonała i dokonać miała, z pomocą najsubtelniejszej intrygantki swego czasu, pani de Tencin, skłonienie królowej ku sobie było najdziwniejszym, najmniej spodziewanym. Wpływowi księżny de Luynes, którą ująć umiano, wiele też przypisać było można. Ona to potrafiła wytłumaczyć królowej, iż d’Etoiles mniej będzie przykrą, powolniejszą, pokorniejszą, niż każda inna. Jeżeli królowa Marja znosiła zuchwałą, nieubłaganą, szyderską księżnę de Châteauroux, dlaczegożby pokornej, poddającej się jej d’Etoiles nie miała cierpliwie znosić?
Dawniejsze postępowanie królowej zmuszało ją do powolności.
Pani d’Etoiles, wiedząc, że pewne pobłażanie ze strony królowej zawdzięczała księżnie de Luynes, ośmieliła się jej za to podziękować listownie i zapytać jeszcze, jak dla niej usposobioną była królowa?
— „Królowa — odpisała na to księżna de Luynes — odpowiedziała mi w sposób najuprzejmiejszy, że nic wcale przeciw pani nie ma, że bardzo jej jest wdzięczna za to, iż przy każdej sposobności stara się jej przypodobać. Żądała nawet, abym pani o tem doniosła. Podjęłam się tego z przyjemnością, umiejąc ocenić jej uczucia i kochając osobę, dla której jestem i t. d.“.
Korespondencję tę, do której powrócimy jeszcze, poprzedził krok stanowczy.
Dnia 14 września r. 1745 d’Etoiles miała być przedstawioną u dworu. Jakie to wrażenie uczyniło w Paryżu, wypowiedzieć się nie daje. Tłumy się zbiegły, ażeby być świadkami tego pamiętnego wypadku.
Owa d’Etoiles, na którą niedawno jeszcze pluli wszyscy, której nikt znać nie chciał dla ojca jej i matki, owa panna Poisson, znalazła do wprowadzenia siebie na dwór tęż samą księżnę Conti, która niegdyś pomagała pani de Mailly, kobietę rozrzutną, zadłużoną, osławioną, ale noszącą imię wielkie. Oprócz tego towarzyszyły jej: pani de Chaumontauban i pani d’Estrades.
O godzinie szóstej piękna pani zjawiła się naprzód z tym swoim orszakiem u króla, którego pokoje, sienie, korytarze, podwórza pełne były ciekawych tłumów.
Król przyjął ją sztywny, zimny, zmieszany, a d’Etoiles daleko większą od niego okazała odwagę.
Ale tu odegrał się tylko prolog; dramat rozwinąć się miał w pokojach królowej, której apartamenta paradne jeszcze większy ścisk osób, chciwych podpatrzenia i podsłuchania, napełniał.
Spodziewano się tu, że królowa, zmuszona tradycją i zwyczajem przemówić kilka słów do prezentowanej, użyje jakiegoś dwuznacznego frazesu, zaprawionego sarkazmem, czegoś, co powszechne uczucia oburzenia i zgrozy wyrazi pod lekką osłoną jakiegoś choćby westchnienia, któreby potem z ust do ust w świat poszło powtarzane.
Tymczasem, w chwili, gdy d’Etoiles zbliżyła się do Marji, oblicze królowej blade i smutne przyoblekło się łagodnem współczuciem dla ofiary i z ust jej usłyszano tylko zapytanie, które przyjemnie musiało połechtać ucho tej kobiety, przypominając jej jedną i jedyną osobę do arystokracji się liczącą, z którą ona miała stosunek.
Litościwa królowa podźwignęła ją w ten sposób.
— Powiedzże mi pani co o pani de Saissac? Bardzo rada byłam spotykać ją niekiedy w Paryżu.
Zamiast odpowiedzi na to pytanie, zmieszana, niespokojna d’Etoiles zaledwie wyjąknąć mogła:
— Najgwałtowniejszą namiętnością moją jest, abym na łaskę pani zasłużyć mogła.
Na tem szczęśliwie skończyło się owo straszne dla d’Etoiles spotkanie.
Delfin był mniej pobłażający i miłosierny; chłodno powinszował jej pięknego stroju, w który się na ten dzień przybrała, a niektórzy utrzymywali, że, ręką się zasłoniwszy, język jej pokazał...
Dzień ten potem łzami rzewnemi u ołtarzyka swego oblała biedna królowa i boleść swoją, jak zawsze, złożyła na ofiarę Panu Bogu.
Było we zwyczaju, iż o ważniejszych życia dworskiego wypadkach zawiadamiała królowa ojca, chociaż w wielu razach pisać obawiała się i wstręt miała do poufałych listów, które niszczyć nakazywała ostrożność. Wybierała się więc sama na łono ojca złożyć żale swoje, lub wierny Włodek wiózł mu ustne doniesienie.
Tym razem Marja postanowiła, po długiem niewidzeniu się, sama ojca odwiedzić, a Włodek miał się przyłączyć do karawany i towarzyszyć królowej do Luneville’u.
To, co zaszło z nową metresą, w oczach całego dworu i arystokracji niegodną zaszczytu, jaki ją spotykał, postępowanie z nią łagodne królowej, ustępstwa, jakie czyniła dla spokoju, miały być przedmiotem narad w Luneville’u.
Ojciec i córka byli zgodni w usposobieniach względem pani d’Etoiles: gotowi byli ją tolerować; ale Marja wobec zarzutów pobłażania, jakie jej czyniono, potrzebowała mieć uspokajające ojca pochwały.
Leszczyńskiemu to niespodziane przymierze z Marją dawało miarę kobiety, która z całą swoją pozorną niezgrabnością, nieznajomością form i etykiety okazywała się przebieglejszą, rozumniejszą od poprzedniczek. Uśpiła i rozbroiła najstraszniejszego z nieprzyjaciół. Delfin, choć otwarcie niechętny, postępowaniem matki był związany. To już odniesione zwycięstwo stary król tłumaczył sobie jako doskonałą strategję córki!
W istocie, wychowanka pp. de Tournehem, Cahusac, Fontenelle, abbé de Bernis, Maupertuis i Voltaire’a, którą Ludwik XV przygotowywał się kształcić i okrzesywać, co go bawiło, przy pierwszem wystąpieniu silniejszą się okazała od tych wszystkich, którzy ją sobie lekceważyli. Nikt jej nie znał jeszcze, sądzono z powierzchowności; a tymczasem ta prostaczka, daleko zręczniejszą była, mając do czynienia z ludźmi nowymi, niż oni, którzy pochlebiali sobie, że ją przeniknęli. Motyle te skrzydełka stworzenia lekkiego osłaniały żelazną wolę i przebiegłość niezrównaną.
Dwór, widząc pobłażanie okazane przez królową wdziękini przy pierwszem z nią spotkaniu, całą winę jej przegranej złożył na biedną panią. Nie chciano przyznać tej Poisson nadzwyczajnej umiejętności życia; wolano ubolewać nad słabością królowej, która znana była z uległości mężowi, kardynałowi, Bourbonowi i niemal wszystkim swoim przeciwnikom.
Niektórzy, zamiast boleć, obwiniali królową o brak męstwa, siły, o grzeszną powolność, która zepsucie mnożyła. Nie zyskała na tem w opinji metresa, ale straciła królowa. Świątobliwość jej, dobroć, uprzejmość wyśmiewano, jako nieudolność i ślepotę.
Począwszy od Ludwika XV, który w nowej kochance widział istotę, względem której nie potrzebował się w niczem poskramiać, wszyscy się na pani d’Etoiles oszukać dali. Nikt się nie domyślał najprzebieglejszej w świecie, najzręczniejszej komedjantki i intrygantki. Prostaczka napozór, która słówek cedzić nie umiała i obudzała śmiech umyślną dosadnością wyrażeń, braną za nieokrzesanie, była widocznie czarodziejką w swoim rodzaju. Pomijając talenta, któremi zachwycała, urok twarzyczki młodej i cynizm pobudzający króla do śmiechu, wychowanica Voltaire’a miała niesłychaną zręczność zdobywania serc ludzkich. Pochlebstwem obrachowanem, które wydawało się zachwytem, brała każdego, kogo sobie ująć chciała. Wszyscy, którzy jej nauczycielami być zamierzali, uczniami jej zaledwie być mogli. Zimna, bez serca, żyjąca głową i fantazją, tak znudzona jak jej koronowany kochanek, instynktami niewieściemi cudownie dobijała się do celu.
Na list ów księżny de Luynes, którego wyżej przepisaliśmy ułamek, d’Etoiles odpowiedziała:
— „Pani mi przywracasz życie. Tak od dni trzech, mościa księżno, doznawałam niezrównanych boleści. Oczerniono mnie przed jej król. mością, delfinem i delfinową. Miano tyle względności dla mnie, iż mi dozwolono dowieść, że obwinienia były fałszywe. Na kilka godzin wprzód mówiono mi, że i królową najgorzej uprzedzono o mnie... Sądź pani o mojej rozpaczy, gdy ja życiebym dała dla niej... To pewna, że im łaskawszą jest dla mnie, tem zazdrość tych poczwar goręcej się zajmuje wymyślaniem okropności na mnie... Jeżeli królowa raczy strzec się tych potwarców i zechce mi kazać powiedzieć, o co mnie obwiniono, nietrudno mi będzie się usprawiedliwić“.
Rodzaj cichego przymierza stanął w ten sposób pomiędzy biedną królową Marją a zwycięską d’Etoiles, chwilowo się uniżającą przed tą, której najboleśniejszą krzywdę wyrządzała. Opłakując swoją powolność, Marja widziała się do niej zmuszoną.


III.

Aby się z niej wytłumaczyć przed ojcem jechała teraz do Luneville’u. — Stolicę ojcowską znalazła tak pełną i ożywioną, jak zawsze. Poprzedziły ją już tam wieści o przyjęciu d’Etoiles u dworu, powtarzano nawet kilka tych słów, któremi przywitała prezentowaną. Nie wszyscy im wierzyć chcieli.
Voltaire i jego klika cieszyli się już zawczasu z uzyskanego na dworze stanowiska, z tej obronicielki i protektorki, jaką im los dawał w przyjaciółce ks. Bernis i Fontenella... chociaż wypadek młodego Helvetiusa powinien ich był przekonać, iż tu pilno czuwano nad tem, co wchodziło i wychodziło.
Leszczyński, nie objawiający zdania swojego, oczekiwał na przybycie Maruchny, którą całe grono gości powitało chciwie w ganku pałacu. Biedna ofiara uśmiechnęła się tylko witającym ją i razem z ojcem natychmiast zniknęła.
Przyjaciele domu zobaczyli ją przemykającą się tylko zbiedzoną, zawstydzoną, smutną, niosącą na łono ojca nowe upokorzenie... Milczącym uściskiem witał ją król Stanisław... Siadła, pochwyciwszy jego rękę do pocałowania, i rozpłakała się na długo.
Otarłszy łzy, gorączkowo potem tłumaczyć się zaczęła.
— Ojcze kochany, — mówiła — choć ty jeden mnie nie potępiaj! Miałamże Ludwika drażnić napróżno? Gdybym nawet zapobiec zdołała wprowadzeniu jej, któż mi zaręczy, że ta, coby ją zastąpiła, nie byłaby gorszą jeszcze? W tej prostej, przestraszonej szczęściem swojem kobiecie mam przynajmniej mniej zuchwałego przeciwnika.
Leszczyński słuchał, milcząc. Gdy skończyła, rzekł wreszcie:
— Nie potrzebujesz się uniewinniać przede mną. Zrobiłaś to, co ja, do porady powołany, byłbym ci uczynić życzył. Nie stworzył cię Bóg do walki z nikczemnemi istotami, które wejrzenia twojego nie są warte. Są w życiu ludzkiem wypadki, gdy zwyciężony, ulegając, nad zwycięzcę swego wyższym się staje i zdobywa siłę. Ludwikowi potrzeba dać do dna pić męty życia, które ze wstrętem już przełyka z nałogu, dopóki nie odepchnie czary.
— Nie mogłam postąpić inaczej — ciągnęła dalej Marja. — Drażniąc i zniechęcając tę kobietę, byłabym do niej zniechęciła delfina i żonę jego, a narażać ich na jej zemstę nie mogę.
— Ze wszech miar postąpiłaś chwalebnie — przerwał Leszczyński, usiłując ją uspokoić. — W życiu potrzeba logiki: nie rozpoczynaliśmy wojny, gdy Nesle męża ci odebrały; występowałaś z godnością, nie patrząc na plugawe intrygi; nie czas teraz przeciwko pannie Poisson brać się do oręża. Musimy być ślepi i głusi. Arystokracja francuska obraża się, że po księżnie de Châteauroux przychodzi córka pośledniego oficjalisty; dla nas to wszystko jedno.
Marja wzruszyła ramionami.
— Luynes mnie zapewnia, — mówiła — że pokorniejszej nad nią sługi mieć nie mogłam. Ujęłam ją przez okazanie litości. Zresztą, niech się dzieje wola Boża. Jestem zawsze jak byłam, królową i matką delfina.
Stary raz jeszcze uściskał córkę.
— Na przyszłość plan mój obmyślany — dodała. — Usunę się całkiem od świata do moich małych pokoików, w których małe też kółko przyjaciół moich się pomieści. Ty wiesz, z kogo się to kółko składa: z rodziny tych poczciwych Luynes, nie wyjmując kardynała, który tak jest do delfina przywiązany, z obojga oddanych mi Chevreuse, z mojego kochanego, najlepszego prezydenta Hénault’a, Moncrifa, którego znasz i cenisz talent jego... a potem z niewielu innych... nieznanych ci... oddanych mnie, dworaków niedoli. Moje zakonnice karmelitki, moi księża w wyszarzanych sutannach, moich sług kilka... czyż nie dosyć? Rozrywek nie potrzebuję żadnych, muzyka nawet już mi się wydaje za płochą, malarstwo za jaskrawem. Skołatana, potrzebuję ciszy i pokoju.
— Gdyby one gdziekolwiek na świecie się znaleźć mogły, Maruchno moja! — westchnął król.
I natychmiast, chcąc zwrócić rozmowę, mówić począł o delfinie, o żonie jego, o Adelajdzie i spodziewanej w odwiedziny infantce.
Serce pociągało go szczególniej ku mężnemu wnukowi, który rozpoczynał walkę otwartą z niewiarą, z encyklopedystami i Voltaire’m. Królowa także o synu się odzywała z zachwytem; ale bolało ją, że lepszej harmonji pomiędzy nim a ojcem wprowadzić nie mogła.
Ludwik XV w sprawach religji zajmował stanowisko dziwne. Jawnie unikał drażnienia ludzi, którzy pod pozorem szerzenia światła propagowali ateizm, a w skrytości nienawidził ich i pomagał duchowieństwu; ale i duchownym nie dowierzał, najmniejsze ich stanie przy swoich prawach poczytując za bunt przeciwko władzy królewskiej, o którą tak był zazdrosny. W polityce świeckiej i duchownej najmilej mu było pozostać zagadką nierozwiązaną.
Aby taką zagadką pozostać, król często jawnie czynił coś, przeciwko czemu skrycie potem oddziaływał, w odwrotnym kierunku. Ministrowie usiłowali zgadywać jego usposobienia, on sam dawał je im odgadywać, a w duszy żywił zupełnie inne od tych, które okazywał. To zwodzenie ludzi było dla niego zabawką. Miał na tajemne posługi skrytych i sobie tylko znanych agentów.
Leszczyński prawy, otwarty, czujący się do obowiązku nie tylko głoszenia prawdy, ale bodaj cierpienia dla niej, nigdy zięcia zrozumieć nie mógł; a najczęściej, chcąc mu się przypodobać, robił to, co mu niemiłem było. Tę otwartość charakteru po ojcu wzięła Marja, a po niej odziedziczył ją delfin, ale w nim zaprawna ona była sarkazmem i goryczą.
Stanisław, nie mogąc rozwikłać zagadki, jaką Ludwik był dla niego, zwracał się teraz z całą miłością i nadziejami ku wnukowi. On i matka w delfinie widzieli przyszłość Francji; Leszczyński nigdy nie śmiał potępiać zięcia, ani się skarżyć na niego; nigdy też Marja nie odzywała się o nim inaczej, niż z należną czcią i politowaniem. Oboje czuli wszakże, że był dla nich straconym i dla kraju, bo żył tylko dla fantazyj swoich i dla siebie, świat cały uważając za stworzoną dla niego zabawkę.
Delfin był im całem uosobieniem przyszłości. Wiadomo, z jakiem upragnieniem czekała Francja na potomka płci męskiej, żądał go Ludwik, modliła się o niego królowa; z szałem radości niesłychanej powitano przyjście jego na świat... Dwór i król, który śmieszną wagę przywiązywał do etykiety i ceremonjału, zapragnął obchodzić narodziny delfina z całą tradycjonalną pompą, bodaj średniowieczną.
Ale około siedemnastu lat upłynęło od narodzin ostatniego delfina, wszystko było zapomniane, musiano szukać wspomnień, które odżywione być miały.
Królowa przypomniała jeszcze ten moment życia swojego, jako jeden z najszczęśliwszych. Dziadowi zdawało się, że zapytując teraz o delfina, serce uciśnięte matki pocieszy i da jej zapomnieć o doznanem upokorzeniu.
Po krótkim przestanku zwrócił się do niej, zapytując o delfina, dając poznać, że radby wiedział, co on względem nowej zamierzał metresy, przeciw której tak się groźno stawił z początku. Marja milczała nieco, bo dotknięta struna brzmiała boleśnie w jej duszy.
— Ojcze mój, — odezwała się po namyśle — nie potrzebujesz nawet pytać o Ludwika. Burzył się, musiałam użyć całej mojej przewagi nad nim, aby skłonić go do pobłażliwości. W pierwszej chwili, gdy nas wieść doszła o wyborze tej Poisson, miał mocne postanowienie sprawcę tego skandalu, Bineta, który się zowie jej krewnym, zmusić do ucieczki groźbą gwałtu, którego chciał użyć, aby go oddalić. Ale możnaż było dozwolić, ażeby wystąpił przeciwko ojcu własnemu?
— Nigdy w świecie! — przerwał strwożony Leszczyński.
— Ja nie mogłam i nie miałam ani prawa, ani siły wojować z mężem; — ciągnęła dalej królowa — on nie powinien był postępowaniem swojem mojego potępiać. Klękał przede mną, abym się opierała i protestowała przeciwko nowemu zgorszeniu... ale cóżem ja począć mogła? Sprzeciwiać się królowi, było to tylko przyśpieszyć spełnienie tego, co postanowił... Musiałam delfina prosić, aby szedł ze mną razem i milczał, tem bardziej, że serce ojca i tak nie skłania się ku niemu, a od podróży do Metzu podejrzewa go o żądzę panowania.
— Radbym go widzieć; — wtrącił Leszczyński — dawno już mnie nie nawiedzał. Łaknę go, a wy mi skąpicie...
— Nie jam winna — odparła Marja. — Ja sama mam go za mało. Siedzi zamknięty nad książkami. Tak było od dzieciństwa, tak pozostało i teraz. Matka, mająca największe prawa, widywała dziecię swoje najmniej. Wyrwała mi go naprzód księżna de Ventadour, bo królowej Francji nie godziło się być matką i ona ją zastępowała. Ona i jej trzy pomocnice ledwie mi dozwalały dostąpić do jego kołyski. Nie znałam macierzyńskich rozkoszy... Tradycje wymagały, aby w niewieścich rękach pozostał do lat siedmiu; ale Ludwik tak dojrzewał żywo, a nad wiek swój pozbywał dzieciństwa, iż go ojciec przed czasem oddać musiał księciu de Chatillon, pp. de Mouy i Palestron. Trzeba było znowu rachować się z etykietą, kiedy ona mnie do niego dozwalała przypuszczać... A jednak zachował dla mnie uczucie przywiązania, które może przeszkody wzmogły, bo mi go długo okazać nie mógł prawie. Poszczęściło mi się biskupa Mireprix, oddanego mnie, nastręczyć mu za preceptora, a oprócz tego abbé Saint-Cyr i Marboeuf więcej sprzyjali nam, niż wpływom przeciwnym. Czuwać mogłam nad wychowaniem jego, nad sercem, nad pobożnością i nad przywiązaniem jego dla mnie... Zarzucali mi i zarzucają, żem go pieściła, ale nie zaprzeczą, że posłuszniejszego nad niego na świecie nie było dziecięcia.
— Dla ciebie, — dodał weselej Leszczyński — ale utrzymują, że on ciebie jednej słucha tylko, nikogo więcej; że Boyer swoją powagą, Saint-Cyr łagodnością, Marboeuf pokorą nie mogli zapobiec, aby nie wybuchał gniewem, nie zdradzał się z niecierpliwością.
Królowa gorąco stanęła w obronie ukochanego dziecięcia.
— Ojcze mój drogi! — mówiła — aniołby nie potrafił pohamować oburzenia przeciwko temu, co jego, młodego i niedoświadczonego do wybuchów pobudza. Dotąd nie mogą mu zapomnieć, iż potrącił Boyera, że, dzieckiem będąc, chciał, aby na rozkaz jego wiatry milczały. Wychowali go tak, iż, gdybym ja ich dzieła nie poprawiła, zamiast uczynić bohatera, jakim mieć chcieli, uczyniliby go dzikim. Ja i biskup Mireprix — dodała matka — sprawiliśmy, że Ludwik posiada wiarę głęboką, gorliwość religijną i niezachwiane zasady... wstręt do tych reform, które Francji grożą zagładą... Nie mają encyklopedyści nieprzyjaciela większego nad niego; niezrażony jest w naleganiu na ojca, aby pospołu z parlamentem tamę położył zgorszeniu... Fréron nie ma lepszego protektora nad niego.
Uśmiechnął się król stary.
— O! o! — zawołał — zapominasz, żem i ja syna mu trzymał do chrztu i przyjął go do mojej Akademji.
— Fréron się tem chlubi i przypomina to nieustannie — podchwyciła Marja. — Ale powróćmy do Ludwika, któremu ani Poisson, ani jej rodzina nie jest straszną, ale się lęka Voltaire’a, którego ona ciągnie tu z sobą.
Leszczyński, który rad był rozmowę urozmaicić, aby nie dać córce gryźć się i martwić rozpamiętywaniem przygód nowej metresy, podchwycił imię Voltaire’a.
— Niepoczciwy to, ale genjalny człowiek! — zawołał. — Naprzód, nikt nad niego piękniejszych wierszy we Francji nie pisze, nikt dowcipniejszym nie jest i nikt pracowitszym, a mało kto zręczniejszym. Poczciwemu, uczonemu Fréronowi z nim się nie mierzyć... Pamiętasz, jak ten czarodziej oboje nas zachwycał, gdy jeszcze taił się ze swoją nienawiścią względem wiary i kościoła.
— A! pisał tak do mnie madrygały, jak dziś do Poisson, której ma być wielbicielem rozkochanym! — roześmiała się królowa.
— Prawdziwie wdzięczni jej być powinniśmy, — rzekł król — iż go sobie zabrała.
— Tak, lecz jeżeli potrafi go nauczyć zabawiać króla, a dowcipem swoim rozpędzi jego nudy, może z łatwością nabyć wpływu na umysł królewski.
— O! — przerwał Leszczyński — samaś mi tyle razy zaręczała za religijne męża usposobienie, za gorliwość jego w rzeczach wiary, iż ja się w nim ostygnięcia, apostazji nie boję.
— W głębi duszy pozostanie wiernym Bogu, — dodała królowa — ale chwilowo może pobłażliwym być dla nieprzyjaciół jego. O syna nie lękam się wcale; tego niewzruszonej mocy duszy nic zachwiać nie potrafi.
— A córki? — wtrącił król.
Smutnie jakoś ściągnęły się usta Marji. Przypomnienie bolesne wywołało dreszcz, od którego wstrząsnęła się cała.
— Słyszałeś, jakie im ponadawał imiona? — zawołała z boleścią.
— Imiona? — podchwycił Leszczyński z podziwieniem.
— Tak, albo, jeśli chcesz, przezwiska — oglądając się bojaźliwie, mówiła królowa.
Stary milczał zachmurzony.
— Zdaje mi się, — dokończyła Marja — że żaden jeszcze król Francji nie splamił sobie ust takiemi brudy... Trzy starsze noszą przydomki: Logue, Chiffe et Graille... Nie wiem, co dla reszty zachował.
To mówiąc, westchnęła biedna. Leszczyński z obrzydzeniem odwrócił się, pytając o infantkę i Henrjetę. Były to właśnie dwie najstarsze.
Rozmowa byłaby inny może obrót wzięła, gdyby nie oznajmiono o przybyciu Włodka, który pozostał był w Paryżu, a miał napędzić królową, jeżeliby zaszło coś stanowczego w sprawie, która teraz wszystkie inne zagłuszała.
Zabierało się na wojnę, Ludwik XV pamiętny może przestróg Châteauroux, aby swoim generałom nie dawał sobie laurów odbierać, sam miał stanąć na czele wojska.
Czekać więc znowu mogło królową to, co ją z księżną spotkało, oburzając lud do najwyższego stopnia. Mógł król zabrać z sobą d’Etoiles, a żonie nakazać w Wersalu pozostać.
Zaledwie oznajmiono o Włodku, gdy król niecierpliwy dał znak, aby go natychmiast wpuszczono. Poseł wszedł z twarzą rozjaśnioną, co przypuszczać dozwalano, że nic z sobą nie przywoził złego. Król wyciągnął ku niemu rękę, a wierny sługa ucałować ją pośpieszył i zkolei potem zbliżył się do królowej.
— Z czemżeś się tak śpieszył do nas? — zagaił Leszczyński. — Pod te złe czasy nic się, nawet po tobie, nie spodziewam dobrego, bo ty kłamać nie umiesz.
— A nacóżby się przydał fałsz, gdy prawda chodzi po ulicy? — odparł Włodek. — Król się wybiera do armji.
— To nie nowina, — rzekł Leszczyński — a któż z nim więcej!
— Nie wiem: — zawołał Włodek — to pewna, iż ryba, którąbyśmy radzi byli widzieli w tym saku, nie wpadnie weń, nadto rozumna. Nowa metresa nie będzie panu towarzyszyła, pamiętając, jak na dawną błotem i kamieniami rzucano. D’Etoiles na ten czas wygania się sama na wieś i znika z oczu złośliwym paryżanom, dając się im wyśpiewać, wyśmiać z siebie i nacieszyć plotkami. Wróci pokryta królewskiemi laurami i nikt jej nie postrzeże.
— Cóż więcej mówią w Paryżu? — odezwał się Leszczyński, którego twarz oblekła się smutnym wyrazem.
— Najj. panie, — ciągnął Włodek dalej wesoło — Paryż nie mówi, ale śpiewa. Nigdy tyle piosneczek nie sprzedawano po ulicach. Poissonady liczą się na tysiące, jedne od drugich dowcipniejsze. Mówią, że Maurepas na współkę z Pont’em de Veyle i Caylusem dostarczają najzjadliwszych. Cała genealogja d’Etoiles jest już wyśpiewana, wyrysowana, wyryta dla potomności. Prawdziwie nie wiem kogo mieć będzie z sobą d’Etoiles, tak wielu ma przeciwko sobie.
Królowa westchnęła i z pewnem zadziwieniem spojrzała na Włodka.
— Znasz bardzo dobrze dwór i tych, z których się on składa, — przerwała mu — a nie wiesz, mój stary przyjacielu, że dzisiejsi jej wrogowie jutro kraj jej szaty całować będą. Nie ręczę nawet za tego Maurepas, który zarówno moim, jak jej jest nieprzyjacielem. Pewną jestem, że tak głośno przeciwko niej oświadczający się Richelieu, ulegnie wkońcu i da się skorumpować.
— Przyszłości nie odgaduję, — przerwał Włodek — ale teraz nie słyszałem, aby kogo miała za sobą, oprócz koniuszych, jak Binet, lokajów, jak Bachelier, i pań takich, jak Tencin.
— Źle słuchałeś, mój Włodku — odparła królowa. — Ma już przecie księżnę i księcia de Conti za pieniądze, ma braci Parisów, którzy głośno może śpiewają piosenki a słuchają rozkazów pocichu... no, i panią d’Estrades.
Przez cały ten wieczór w Luneville’u mówiono tylko o Poisson-Etoiles. Przynosił ktoś ciągle jakąś nową wiadomostkę, rys charakterystyczny, dowód przebiegłości i zręczności. Królowa słuchała zrezygnowana; Leszczyński starał się ukryć niepokój, jaki to w nim budziło.
Nareszcie późno w noc, po wieczerzy i koncercie, królowa, która nazajutrz rano do Wersalu powracać musiała, odprowadziła ojca do jego gabinetu.
Zwykle spokojny i jak córka zrezygnowany, stary król tym razem był zadumany i smutny. Marja starała się go pocieszać tem, że Poisson osobiście nie zdawała się jej niebezpieczną. Dobroduszna królowa nie obawiała się tej, którą sobie wyobrażała jako prostą, nieokrzesaną, nieobytą z życiem dworu kobietę, która w królu namiętność obudzić mogła, ale długo jej utrzymać nie jest zdolną.
Król stary wysłuchawszy opowiadania córki, pocałował ją w czoło.
— Moja Maruchno, — odezwał się — moja Maruchno! ja z tego wszystkiego, co słyszę, wcale inne wyciągam wnioski. Daj Boże, abym się mylił. W każdym kroku tej kobiety widać obrachowanie i przebiegłość niezmierną, talent i rozum niepospolity. Może ona mieć prostacze maniery, ale chytrością i subtelnością wszystkie wasze księżny przechodzi. Nie waż jej lekko! Zobaczysz! Ludwik ją wziął jako cacko, a ona go prowadzić będzie... gdzie zechce... Alboż i to nie jest dowodem zręczności, że sobie twoją poczciwą Luynes ująć potrafiła, a ciebie rozbroić pokorą?
Królowa Marja spojrzała na ojca, w oczach jej łzy się zakręciły, i nic nie odpowiedziała.


IV.

Niewiele czasu potrzeba było wyśmianej, wygwizdanej, okrzyczanej w początkach Poisson, aby piosnki uszczypliwe zmieniły się w ody na jej pochwały i uwielbienie. Za rydwanem swoim zwycięskim wiodła już wodza ludzi, którzy opinji publicznej ton nadawali — Voltaire’a. Zastęp jej przyjaciół rósł z dniem każdym.
Maurepas napróżno strzelał złośliwemi i cynicznemi epigramatami; pobożni ludzie napróżno gorszyli się jej samowolnem wyrwaniem się mężowi; d’Argenson i Orry szemrali na rozrzutność króla, który wszystkim zalecał oszczędność, a dla niej rozsypywał krocie. Potwarze, obelgi, szyderstwa rozbijały się o jedno wielkie znakomite dzieło, jakiego dokonała pani d’Etoiles, przemianowana na margrabinę de Pompadour... Król — nudzić się nie miał czem: nowa metresa nie dawała mu wytchnienia ani spoczynku, nie pozostawiała go ani na chwilę samemu sobie i nudzie. Czyhała na niego, porywała, wciskała się wszędzie, a wkońcu stała się tak potrzebną, jak powietrze do oddychania.
Nieznacznie rozpostarła swoje panowanie na wszystkie strony, owładnęła ludźmi, potrafiła pozbyć się nieprzejednanych, poodsadzała niechętnych, ujęła najzaciętszych, olśniła nawet tych, którzy poczęli od sarkazmów, a kończyli na ekstazie.
Za jej wozem triumfalnym szli poeci i kroczyli filozofowie.
Osobliwa rzecz, metresa królewska była z uwielbieniem dla królowej. Poeta jej nadworny, który był razem poetą Fryderyka II, zarówno śpiewał chwałę faworyty i majestat męczennicy. Pompadour stała na straży, aby jej oszczędzać cierpienia, aby ją od lekceważenia obronić, dawała przykład uwielbienia dla jej cnoty... Te objawy głośne, w których szczerość wierzyła królowa, zmuszały prawie do wdzięczności, do powstrzymywania delfina, niekiedy nawet do stawania w obronie nowej margrabiny. Syn zżymał się na to postępowanie matki, ale kochał ją i szacował tak, że się w niczem sprzeciwiać nie śmiał. Większość też wyrzucała królowej Marji pobłażliwość zbytnią, nie pomnąc na to, że tyle już wycierpiała, iż do walki czynnej wkońcu sił zabrakło. Królowa stawiła tylko opór bierny i za cały swój oręż miała cierpliwość.
Księżna de Luynes, prezydent Hénault bronili Marji, a przynajmniej zapobiegali, ażeby zbytniej powolności na złe nie tłumaczono. Pompadour zaś małemi przysługami, wielkiem poszanowaniem w obejściu się, drobnostkami szczególniej starała się utrzymać w łaskach królowej, które najaw wychodzić nie śmiały, bo się z nich nielitościwie wyśmiewano... Nie było dnia prawie, ażeby oskarżana o zbytnie uleganie faworycie, o uzuchwalanie jej nie była zmuszoną tłumaczyć się przed delfinem i córkami.
Pompadour nie zaniedbywała czynić głośnem swojego uwielbienia dla królowej, a chlubić się najmniejszą oznaką dobrego jej dla siebie usposobienia. Wszystko to mistrzowsko było prowadzone, ale nie w jednym stosunku swoim do królowej, owa prostaczka nieokrzesana, którą miano uczyć obyczaju i ogłady, okazała się godną walczenia z najwytrawniejszymi intrygantami.
Począwszy od spraw prywatnych, nieznacznie wślizgała się w kierowanie publicznemi, dopomagając, wyręczając w nich króla, oszczędzając mu często przejść nieprzyjemnych, a w istocie wyrywając z rąk wodze.
Wszystkie środki owładnięcia ludźmi dobre jej były, począwszy od pochlebstwa aż do zalotności i obietnic na przyszłość, które ambicję obudzały. Tak samo do pozbycia się nieprzyjaciół, nigdy zbytniej nie używając srogości, nie posługując się zemstą, umiała niepostrzeżenie zastawiać sidła i ku nim ich napędzać. Wszystko to działo się częstokroć tak, iż ani król, ani nikt nie dostrzegał jej zabiegów, nie domyślał się celu obrotów, aż gdy rzecz została dokonaną.
Jawna niechęć i nieprzyjaźń wypowiedziana jej przez Richelieu’go, który wojnę przeciwko niej prowadził, musiała się dać złamać i uległa tak powolnemu, umiejętnie stopniowanemu pozyskiwaniu go, że sam on nie postrzegł, jak został rozbrojony.
Zamiast, jak inne jej poprzedniczki, zamykać króla w ciasnem kółku małych rozrywek, Pompadour podbudzała go do polityki czynnej, do szukania rozgłosu, do przypodobywania się zazdrosnym o sławę Francji.
Na zwalczenie nudów królewskich, które się zdawały nieprzezwyciężonemi, coraz nowe umiała wynajdywać środki, nie dając mu spoczynku na chwilę.
Ponieważ król i królowa głęboko byli przejęci religijnemi uczuciami, a u dworu wszystkie praktyki religijne ściśle były obserwowane, muzyka kościelna nie była też zaniedbaną. Pompadour z kościoła potrosze zrobiła teatr. Śpiewała sama, znalazła piękne głosy wśród arystokracji i na scenie. Wszystko to w czasie postu bawiło króla, a od tych prób krok tylko już zostawał do utworzenia teatru amatorskiego na dworze. Samego króla potrafiła tem zająć i obudzić w nim ciekawość.
Teatr ten gabinetowy, w salce zawierającej zbiór medalów, rozpoczął się naturalnie sztuką Voltaire’a: „Synem marnotrawnym“. Nie marzono nawet o tragedji, operetkę i balet przybierając w pomoc sobie.
Jak dla kuchmistrzującego króla musiano srebrne kuć rondelki, tak dla Pompadour cały przybór teatralny na królewskiej postawiono stopie.
Pomijając aktorów i kierowników, nauczycieli, kopistów, starczyło mu ledwie siedmiu krawców i garderoba od złota i najdroższych bławatów. Składy jego ze wspaniałością królewską były zaopatrzone.
Tymczasem Marja Leszczyńska z grubego płótna szyła sama koszule dla ubogich, a bawełnicy na pościele musiała żebrać u konfiskujących kontrabandę urzędników komory.
W cichym i biednym saloniku królowej maleńkie kółko spędzało godziny długie, jednostajne, samotne, i nikt nie starał się tu dobić i wcisnąć, — gdy około teatru wyprzedzano się z największem poniżeniem, aby wstęp uzyskać, którego zazdrośnie wzbraniano. Opowiadano, że Pompadour miała raz zuchwale drzwi zamknąć przed marszałkiem de Noailles i księciem Contim! Role lokajów grać się dobijały największe imiona. Znaczny jeden dygnitarz garderobianie faworyty dla jej kuzyna obiecywał stopień w wojsku, jeżeliby krewnemu jego podrzędną rolę wyrobiła w „Tartufie“!
Lecz teatr był tylko zabawką. Pompadour panowała wkońcu nie tylko nad życiem króla prywatnem, ale nad jego polityką, wyborem ludzi, którymi się posługiwał, najmniejszym ruchem i najtajniejszą myślą. Jeden Maurepas, który się tem chlubił, iż nie uległ nigdy i nie uląkł się żadnej kobiety, był dotąd niezwyciężonym. Wojna z nieprzyjaciółmi jawnymi wkońcu się ograniczyła do niego jednego. Delfin wprawdzie i królewny na każdym kroku starały się okazywać jej wzgardę i wstręt, ale królową mając za sobą, postępowanie ich też przypisywała natchnieniu i poduszczaniu pana de Maurepas.
Walka z nim była już na tym stopniu, iż nie mogła się niczem innem skończyć, tylko upadkiem jednego z przeciwników.
Stary pochlebiał sobie, iż on przecie królowi potrzebniejszym będzie, niż łatwa do zamienienia metresa, którą powinien się był znudzić.
Ludwik XV przez jakąś fantazję, milcząc, tolerował zażartą wojnę pomiędzy faworytą a ministrem, można było przypuszczać, że go to bawiło.
Na cokolwiek skarżyła się Pompadour przed królem, Maurepas był przyczyną wszystkiego. On miał podburzać delfina do najboleśniejszych dla niej przycinków, on ośmielał i popychał królewny, on buntował przeciw królowi duchowieństwo, on szerzył plotki uwłaczające monarsze, zachęcał do buntów i dawał przykład nieposzanowania woli panującego.
Skarg tych król zwykle słuchał milczący, a najczęściej przerywał je, zapytując o coś lub kogoś zupełnie rzeczy obcego; — ale wrażenie pozostawało... Pamięć miał doskonałą.
Na wieczerzy w małych apartamentach, gdzie swoboda słowa była większą, niż zwykle, wobec króla, hrabiny d’Estrades, pani Pompadour rozerwawszy bukiet z białych hiacyntów, rozrzuciła sobie kwiaty pod nogi. Maurepas, który był przytomny, dopuścił się z tego powodu zjadliwego dowcipu, śmiertelnie obrażając nim piękną faworytę. Poprzysiężono mu zemstę.
Maurepas uchodził za autora złośliwych piosnek przeciwko faworycie. Poleconem było wyśledzić ich autora. Maurepas zwlekał ze spełnieniem rozkazu.
Nazajutrz Pompadour pojechała sama do niego z zapytaniem, kiedy nareszcie dowie się imienia tego, który owe piosnki pisał?
— Gdy się o nim dowiem, doniosę o tem królowi — odparł zimno Maurepas.
— Wpan nie szanujesz wcale tych, których król kocha — rzekła na to faworyta.
Maurepas, mierząc ją wzrokiem zuchwałym, rzekł dobitnie:
— Zawszem je szanował — jakiegokolwiek były rodzaju.
Na tem skończyła się rozmowa, którą Pompadour nadaremnie przedłużyć się starała.
Tegoż dnia, gdy się już wieść rozeszła, iż Pompadour sama jeździła do swojego wroga, przebłagać go usiłując, winszującej mu tych odwiedzin marszałkowej de Villars odpowiedział Maurepas:
— Tak jest, dziś rano była u mnie margrabina. Zła to dla niej przepowiednia.... Przypominam sobie teraz, że pani de Mailly na dwa dni przedtem, gdy wygnaną być miała, odwiedziła mnie także. Ja dla nich wszystkich jestem nieszczęścia zwiastunem.
Do najwyższego stopnia rozjątrzona przeciwko zuchwałemu przeciwnikowi, Pompadour natychmiast porwała z sobą króla w podróż do zameczku de la Celle, samotnej ustroni, gdzie od wszelkiego wpływu obcego był zabezpieczony. Minister tymczasem triumfujący jechał na wesele.
Tu Pompadour nie dała na chwilę spocząć królowi, nieustannie się skarżąc. Maurepas z ust jej nie schodził.
— Trzeba być tak ślepym, jak ty, — mówiła mu — aby grożącego nie widzieć niebezpieczeństwa. — Maurepas jest wszystkich spisków głową, sercem, kierownikiem! Jeżeli delfin ośmiela się być nieposłusznym, gdy królewny się buntują, jeżeli lud bezkarnie śpiewa przeciwko panu swojemu paszkwile, jeżeli plotki niedorzeczne się szerzą, nikt temu nie winien tylko on... On to czyni jawnie, chwali się tem! Wszyscy wiedzą, że, inaczej nie mogąc, pozbył się Châteauroux trucizną... Wiem na pewno, że i mnie ten sam los czeka.
Przyznała się potem, że co noc cyrulik z lekarstwami i antydotami przeciw truciznom sypiał w bliskości, tak była pewna, że jej Maurepas przy którejś wieczerzy zada truciznę.
Król z tego śmiał się w początku, ale Pompadour płakała. Nazajutrz znowu dowodziła, jak okropnie złym przykładem był bunt Maurepas’a przeciwko tym, których król kochał. Po całych rankach, on, obcując z delfinem, wpajał w niego to przekonanie, że powinien był walczyć przeciw ojcu jawnie, dopókiby na swojem nie postawił i metresy nie wypędził. Zmęczony wkońcu Ludwik XV, mięknąć zaczynał, przyznając, że Maurepas jest zbyt zuchwały, ale też niezmiernie potrzebny.
Pompadour dowiodła mu, że zawsze więcej szkodził, niż pomagał, wszystko się nie wiodło, zawsze przez niego.
I nazajutrz z de la Celle szedł już rozkaz do Maurepas’a, polecający mu natychmiast oddalić się do Bourges i pod utratą łaski pańskiej pozostawać tam aż do dalszego rozporządzenia.
Odbierając list, stary uśmiechnął się szydersko.
— D’Argenson — zamruczał — nie będzie dowcipkował jak ja, ale odziedziczy po mnie potrzebę pozbycia się tej intrygantki.
Pozbycie się Maurepas’a było triumfem wielkiego rozgłosu, zwycięstwem ogromnego znaczenia.
Królowa, której wiadomość o tem przyniosła księżna de Luynes, zawołała żywo:
— Widzisz, księżno moja, chciano ode mnie, abym ja bezsilna porywała się do walki z nią, gdy ona jednem dmuchnięciem takich olbrzymów obala!
— Tak, kochana matko, — przerwał nadchodzący w tej chwili delfin, który żałował Maurepas’a, — ale od ciebie nie wymagał nikt, abyś ty ją zwyciężyła, tylko, abyś stanęła do walki. Ty zaś dałaś się ująć jej pięknym słowom i w oczach tłumu wyglądasz, jakbyś nie tylko pobłażała złemu, ale pomagała do niego.
Nie miał czasu dokończyć delfin, gdy spojrzawszy na matkę, łzy dostrzegł na jej oczach i upadł przed nią na kolana, przestraszony tem, że on — dziecko jej — śmiał dawać matce naukę.
— Przebacz mi! — zawołał, nogi jej całując — przebacz! uniosłem się.
— A ja ci nic do przebaczenia nie mam — odpowiedziała, spuszczając oczy, królowa. — Jestem w istocie winną — zawczasu należało mnie o tem ostrzec. Tak jest, zgrzeszyłam pobłażaniem, milczeniem, obawą cierpienia, małością ducha.
Księżna de Luynes, oburzona, usta jej zamknęła.
— W. król. mość zawsze najłatwiej obwiniasz siebie, — rzekła — ale ja od początku świadkiem byłam wszystkiego, ja pośredniczyłam, ja też winna jestem, a może najwinniejsza.
Urywek tej rozmowy, która się często powtarzała, tym razem nagle przerwanej, długo brzmiał w pamięci biednej pani, która się obawiać zaczęła prostej nawet wzmianki imienia Pompadour, tak ona jej wielki ów grzech pobłażania niecnocie przypominała.
W tej walce metresa małemi nader, zaledwie dostrzeżonemi ustępstwami zdobywała sobie coraz większą siłę.
Gdy teatr amatorski rozpoczynać się miał od skromnych bardzo koncertów muzyki kościelnej — na wyraźne jakoby żądanie królowej, ażeby ją czemś z muzyki świeckiej, teatralnej przeplatano, Pompadour miała zuchwalstwo wystąpić z arją „Triumfu Armidy“, która wydała się wszystkim tak obrachowaną aluzją do położenia jej własnego, że królowa nawet uczuła ją i zabolała. Nie było to z pewnością ani obmyślanem, ani przygotowanem, ale musiało dotknąć królową, której niewdzięczna margrabina urągowiskiem za jej łagodność płaciła. Nie omieszkano znowu wyrzucać Marji pobłażania, ale strwożona de Luynes postarała się o to, aby obwiniona wytłumaczyła się i oczyściła.
Teatr rozwijał się świetnie, kosztownie, rujnująco, ale król się nim bawił. Tego za drogo opłacić nie było można. Do aktorów z mężczyzn liczyli się książę d’Orleans (naówczas jeszcze de Chartres), książęta d’Ayen, de Nivernois, hrabiowie Duras, Maillebris, Langeron, margrabia de Courteveaux, d’Entragues, naostatek i książę de Coigny. Pomiędzy aktorkami odznaczały się księżna de Brancas, pani Trusson ze dworu delfinowej, pani de Pons, de Livry, a na ich czele pani de Marchais kuzynka faworyty, która była naprzód za synem Bineta, koniuszym króla, a potem za panem d’Angivilliers.
Król sam, choć miał przed sobą przykład Ludwika XIV, występującego na scenie, pamiętny jednak na powagę swoją, nie dał się nigdy wciągnąć do niczego więcej nad prosty kontredans.
Teatr margrabiny tak zajmował go jednak, że dla okazania powolności ojcu, coraz więcej zniechęcanemu, delfin nawet z żoną musiał się na nim pokazać pomiędzy widzami. Przedstawienie tak się powiodło, iż po niem dano operę w jednym akcie „Erygonę“. To podobało się królowi do tego stopnia, iż ośmielił się na powtórzenie jej zaprosić królową! (d. 22 marca r. 1747).
Było-li to pomysłem własnym jego, czy myślą poddmuchniętą przez margrabinę? — pozostało tajemnicą. Zaproszenie nieprzewidywane, które spadło jak piorun, sprawiło wrażenie ogromne. Królowa była niem przerażona. Pójść posłusznie, znaczyło potwierdzić wszystkie głoszone wieści o niesłychanem pobłażaniu dla margrabiny; oprzeć się, mogło wywołać straszny gniew króla. Bytność delfina z żoną usprawiedliwiała królową... teatr należał do króla.
Przez cały dzień, poprzedzający widowisko opłakane, ściągali się na naradę do królowej jej przyjaciele: nie odstąpiła na krok przyjaciółki księżna de Luynes, nie odchodził prezydent Hénault, wezwano nawet duchownych, królowa posłała po księdza Biegańskiego i po Włodka.
Jezuita, posłyszawszy, o co chodzi, złożył ręce w milczeniu i oczy błagalnie podniósł ku niebu. Włodek zakrzyknął oburzony, iż na to nigdy w świecie zgodzić się nie można... Ale narada przedłużyła się potem, gdy królowa z boleścią wyznała Włodkowi, iż do uczynienia królowi przykrości nie ma ochoty ani siły. Jezuita nie widział w tem nic zdrożnego; królowa dowodziła, że po wszystkich ofiarach, na jakie ją los naraził, ta się do najboleśniejszych liczyć nie może. Włodek więc ulec musiał.
Królowa z początku myślała upozorować swoją nieobecność nagłą chorobą, ale i tego się później wyrzekła. Córki towarzyszyć jej miały, a te wiodła złośliwa ciekawość. Posłuchać więc postanowiono; ale królowa szła jak na pręgierz skazana.
Był to jeden z najświetniejszych wieczorów teatralnych, na którym obok Ludwika XV, promieniejącego jeszcze życiem pobudzonem, widziano królową zwiędłą, skromnym strojem i pokorną postawą protestującą przeciwko przepychowi, z jakim się popisywała faworyta, delfina z brwią nachmurzoną, który musiał stawić się dla żony, pod pozorem choroby nieprzytomnej widowisku, a obok nich sławnego Maréchal de Saxe, książąt Luynes, marszałków de Duras, księcia d’Aumont, Noailles’ów i najgłośniejsze imiona Francji, przyklaskujące triumfowi margrabiny.
Król szczególniej był zachwycony; królowa zdawała się też ujętą talentem artystów improwizowanych i skromnością, z jaką przyjmowali dowody uwielbienia, któremi ich osypywano.
Tak zwycięska na wszystkich prawie polach, na których się walka wywiązywała, Pompadour, mimo to nieustannie czuwać musiała, bo wiedziała bardzo dobrze, iż najmniejszy dowód ostygnięcia króla, mógł być dla niej znakiem upadku.
Czyhano na to i spodziewano się tego co chwila. Utrzymać przy sobie ostygłego i w najwyższym stopniu zużytego człowieka było zadaniem, któremu tylko Pompadour podołać mogła, bo gotowa była nawet do takich posług, jakichby się żadna inna nie podjęła.
Wszystko to, co się działo wśród dworu, około króla, pod jego bokiem, nie dałoby spocząć i opamiętać się każdemu innemu temperamentowi i umysłowi poważniejszemu. Wojna, przymierza, zwroty w polityce, ruina finansowa, zatargi z duchowieństwem, z parlamentem — starczyłyby na wyczerpanie sił monarchy, któryby na to siłami szafował. Ludwik XV z osobliwem lekceważeniem zdawał się to wszystko zostawiać jakiemuś biegowi fatalnemu. Więcej go czasem obchodziła skarga naprzykrzona faworyty, niż protest parlamentu, niż opór episkopatu, niż powszechne umysłów podrażnienie, odbijające się w pamfletach, paszkwilach i piosenkach.
Sprawy istotnie ważne i wielkie nudziły go i przygniatały, a teatr margrabiny doskonale od nich odrywał. Męczeństwo królowej, opuszczenie jej tak bijące w oczy nie obudzało w nim ani sromu, ani współczucia dla ofiary. Niechęć delfina, miotanie się biednych córek czasem go niecierpliwiły, częściej niemal stanowiły dla niego rozrywkę.
Około króla wrzało czasem, kipiało, groziło wybuchem; jemu ten zamęt był jakby elementem niezbędnym do życia.
Dwoista polityka, jawna i skryta, niepoliczone miłostki i fantazje, wojna, triumfy, klęski, wszystko to kamiennego człowieka nie wyczerpywało.
Obok tej gorączki, która z nim przenosiła się wszędzie, gdzie z faworytą szukał nowej rozrywki albo chwilowego wypoczynku, nic większego nie mogło stanowić kontrastu nad to życie, jakie się powoli wyrobiło około „dobrej królowej“.
Ona i rodzina stoją obozem osobnym przeciwko Pompadour. Delfin, oraz nieznużona, zajadła Adelajda bronią interesów swoich przyjaciół; królowa zupełnie znika w cieniu. Położenie to, z którem długie już lata cierpienia obyć się dozwoliły, przystawało tak dawnemu trybowi życia Leszczyńskiej, temperamentowi jej i charakterowi, iż teraz może, rozczarowana, na żadne inne zmienićby go nie chciała. W tem ciasnem kole, jakie sobie zakreśliła królowa, była swobodną, a nie mając wymagań wielkich, umiała sobie starczyć tem, co jej dawano lub co sobie z pomocą prezydenta wyprosić mogła.
Życiu temu męczennicy nie brak niekiedy pociechy. Król Ludwik XV czuł to i wiedział, że polityka jego, postępowanie, obyczaje, fantazje obudzały przeciwko niemu opinję całego narodu, z którą musiał walczyć; królowa miała dowody tego codziennie, że ją czczono i cnotę jej cenić umiano. Lud zwał ją „dobrą królową“, jeszcze, gdy „le bien aimé“, Ludwik, niegdyś istotnie „ukochany“, stał się wstrętliwym. Nie ubiegała się ona wcale o to uznanie, nie ukazywała się publicznie, skrywała ze swoją pobożnością i dobremi uczynkami, ale o nich wiedzieli wszyscy, czuli ją w delfinie, którego każde słowo, powtarzając z ust do ust, dawały sobie tłumy; jej narzędzie widziano w Adelajdzie, jej natchnienia szukano we wszystkich królewnach, które zyskiwały w miłości narodu tyle, ile ojciec tracił.
Wśród rodziny swojej nawet i dzieci królowa była odosobnioną, nie zawsze mogąc pochwalać śmielsze występowanie przeciwko królowi, ani nawet ścierpieć głośnego narzekania na to, czego wolała nie widzieć, gdy zapobiec nie mogła.
Ludwik XV od zbyt czujnych oczu uchodził najczęściej razem z margrabiną do wybranych przez nią i nagle ukochanych a równie prędko porzucanych chwilowych rezydencyj: do Crécy, które było trochę za odległe od Wersalu, potem do la Celle, do Montretout i najulubieńszego Bellevue. Królowa przesiadywała stale, zamknięta w swoich pokoikach, w Paryżu lub Wersalu, niekiedy tylko odwiedzając z przyjemnością swoje karmelitki w Compiègne.
Mniejsze jej pokoje w Wersalu składały się z salonu, gabinetu i oratorjum, których urządzenie skromne i prawie ubogie charakterowi jej odpowiadało. Salon zawsze jeszcze zalegały porozrzucane roboty do kościołów i dla ubogich; w kąciku tylko stał klawicymbał, na którym otwarte czasami pokazywały się kantaty Moncrifa, operetki Rameau i pieśni pobożne polskie. Tych pieśni zachowywanie i bawienie się niemi wspominają pamiętniki współczesne... Zapewne pomiędzy niemi być musiały pisane przez ojca, który się poezją zabawiał. Stoliki oddzielne do rysowania, do pisania, maleńka drukarnia ręczna, kwiatki, obrazki dopełniały umeblowania salonu.
Współczesny opis wymienia jeszcze przyozdabiającą salon wazę, ofiarowaną przez marszałka de Nangis, rękopis, pamiątkę po kardynale de Fleury, pagodę porcelanową z wierszami pani de Boufflers. U jednego okna umieszczona bibljoteczka mała zawierała wybór poezyj ulubionych królowej, a między niemi i wiersze przyjaciółki księżny de Luynes. Pamiątki od ojca, od matki, od babki, od Tarły, po Karolu XII otaczały ją wspomnieniami miłemi i uspokajającemi.
W oratorjum ściany były okryte drewnianemi taflami ciemnej barwy; zdobiły je tylko bukiety kwiatów naturalnych i wizerunków świętych. Zużyty, skromny, drewniany różaniec, pewnej pobożnej siostry szpitala św. Wincentego w Wersalu, zachowywała tu królowa jako pamiątkę świątobliwej, pokornej sługi Bożej. Najmniej trzy godziny codziennie spędzała tu królowa sama, w skupieniu ducha, pogrążona w modlitwie.
Dwór zgromadzał się zwykle około godziny szóstej. Zabawką jego powszednią była gra w loteryjkę, zwaną cavagnole, która, przeplatana muzyką i rozmową, trwała niekiedy do godziny dziesiątej. Następnie przechodziła królowa na wieczerzę do ks. de Luynes, ilekroć większego stołu nie było. Tu oprócz gospodarzy znajdowała zazwyczaj panie de Villars, de Chevreuse, pp. Maurepas, kardynała Tencina, de Luynes, prezydenta de Hénault, Moncrifa, a w ostatku i Fontenella, który, pomimo podeszłego wieku, miłym być umiał w towarzystwie.
Rozumie się, że Voltaire, wyproszony z Luneville’u, nie pokazywał się tu nigdy, ale zawsze wielbicielem królowej się głosząc, przypominał się wierszami, naprzemiany służącemi królowej i faworycie. Dowcipna przyjaciółka filozofa fernejskiego, pani du Deffand, mająca wstęp do salonu ks. de Luynes, tu poznała królową, której portret odmalowała później pod nazwiskiem Temiry...
Oto wyjątki z niego:
„Temira ma wiele dowcipu, serce czułe, humor łagodny, twarz interesującą. Wychowanie pozostawiło w jej duszy pobożność prawdziwą, która stała się w niej uczuciem, rządzącem wszystkiemi innemi. Temira kocha Boga, a po nim zaraz wszystko, co tylko jest kochania godnem; umie godzić rzeczy przyjemne z poważnemi, zajmuje się niemi pokolei, a czasem łączy je razem. Cnoty jej, rzec można, są zarodem i szczytem jej pasji (?). Łączy z czystością obyczajów uwielbienia godną czułość nadzwyczajną; z największą skromnością chęć podobania się, któraby sama starczyła, aby cel osiągnąć. Rozsądek ułatwia jej odkrycie wszystkich przywar i odczucie wszystkich śmieszności; jej dobroć i miłosierdzie dozwalają znosić je bez niecierpliwości, a rzadko się z nich uśmiechnąć. Uprzejmość ma tyle władzy nad Temirą, że ją często skłania do pobłażliwości dla wielkich nawet przywar. Szacunek ma dla osób najcnotliwszych, pociąg ku tym, które są miłe. Ta słabostka, jeżeli ją tak nazwać można, czyni może właśnie Temirę tak uroczą. Kto ma szczęście znać ją, wszystkoby poświęcił dla niej... Nadzieja podobania się nie wydaje się naówczas urojeniem. Poszanowanie, wzbudzane raczej przez jej cnoty nie zaś dostojeństwa, nie ostudza ani odrętwia duszy i zmysłów. Zachowuje się przy niej zupełną umysłu swobodę, a zawdzięcza się to przenikliwości jej i delikatności. Pojmuje wszystko tak łatwo, tak głęboko, że nietrudno jest myśli swoje jej przelać, nie przekraczając względów nakładanych przez godność. Zapomina się, widząc Temirę, że są inne wielkości i inne dostojeństwa nad te, które nadają uczucia. Nieraz się oddaje złudzeniu, że między nami a nią niema innej różnicy położenia nad istotne zasługi; lecz nadchodzi przebudzenie okrutne, przypominając, że ta Temira, tak miła, tak doskonała, jest...“
W obrazku tym, subtelnie cieniowanym, widać powszechnie królowej czyniony zarzut pobłażliwości dla osób miłych i ujmujących uprzejmością, to jest dla Pompadour... Pani du Deffand, wielbiąc królową, musiała też opinji powszechnej uczynić ustępstwo i nie broniła obwinionej. Obrazek ten, puszczony w świat, pierwszy Włodek zawiózł do Luneville’u, a stary król nie dostrzegłszy ukrytego w nim żądełka, uradował się nim wielce i choć du Deffand była przyjaciółką Voltaire’a, powziął dla niej szacunek... Nie jedna ona uważała Marję Leszczyńską za istotę niepospolitą umysłem i wykształceniem; unoszono się powszechnie nad wielką umiejętnością w prowadzeniu rozmowy, którą odznaczała się królowa. O politykę, intrygi dworskie, o to, co tylko drażnić mogło, a czego naówczas tak trudno było uniknąć, nigdy nie dozwalała potrącić, a chociaż u zjadliwych dowcipnisiów uchodziła za prostoduszną, nie zbywało jej na bardzo trafnych słówkach i odpowiedziach.
Niektóre z nich przywodzą jej biografowie, jak naprzykład czysto francuskie zwrotem swoim słówko, na wzmiankę o marszałku de Saxe:
— Jakże to boleśnie nie móc odmówić choćby jednego „de profundis“ za tego, który tyle razy zmuszał nas śpiewać „Te Deum!
Dostojność królewska nie przeszkodziła Marji zbliżać się i spoufalać z ludźmi z gminu, z prostaczkami, których naiwność urok jakiś dla niej miała. W Fontainebleau żyła podstarzała wiejska dziewczyna uboga, która miała prawo wchodzić do królowej, kiedy chciała. Była ona pośredniczką w rozdzielaniu jałmużn i zasiłków, których niezmierną moc rozdawała ciągle Marja. Dobroczynność ta poskutkowała jako przykład na jej dzieci, a poczęści nawet na męża. Mając szczególne nabożeństwo do Serca Jezusowego, wyrobiła u Klemensa XIII ustanowienie we Francji dnia świątecznego, przeznaczonego na szczególne nabożeństwo do Serca Zbawiciela. Ona to z królem Stanisławem pierwsze dwa ołtarze wzniosła na cześć Serca Jezusowego w Wersalu i w katedrze w Touln, a z synem delfinem postawiła pierwszą kapliczkę na cześć Matki de Chantal. Ale zakłady pobożne i dobroczynne, do których się przyłożyła, policzyć trudno.
Pobożność ta gorąca, nieustanna, w dziwnej często sprzeczności być musiała z tonem, z mową, ze sposobem wyrażania się córek, które ojciec dla własnej zabawy zmuszał do posługiwania się najgminniejszą, najzepsutszą mową przekupek i ulicy, w ich ustach pobudzającą go do śmiechu.
Imiona najdziwaczniej brudne nadawszy własnym dzieciom, nie mógł się potem dziwować, dowiadując się, że pani Adelajda margrabinę Pompadour zwała „Maman Catin“.
Pod tem nazwiskiem chodziła ona u całej rodziny, i delfin go także używał.
Ze wszystkich dzieci Marji Leszczyńskiej Adelajda była najmilszą, najwięcej miała siły charakteru i niepodległości. Była nieuchodzoną, niepohamowaną, wiecznie rozgorączkowaną istotą, o którą matka mieć musiała nieustanne troski, ale z której zarazem miała i prawdziwą pociechę.
Pamiętniki współczesne pełne są opowiadań o niej, które zmyślonemi być nie mogły, bo są tak nieprawdopodobne i dziwaczne, że zmyślający na karb córki królewskiej nicby podobnego utworzyć nie mógł.
Miała naówczas lat jedenaście, gdy raz zerwawszy się w nocy z łóżeczka, wdziała spódniczkę, sukienkę, włożyła do kieszeni woreczek ze czterdziestu luidorami i, gdy wszyscy uśpieni byli dokoła, na palcach wyszła z sypialni. Przebiegła potem całą galerję i miała już wydobyć się z pałacu wersalskiego do ganku, przy którym czekał na nią koń osiodłany, gdy jedna z pokojówek dogoniła zbiegłą i gwałtem odprowadziła do sypialni. Zapytana o powód nocnej wyprawy, odparła, że chciała stanąć na czele wojsk ojca, aby bić Anglików, dopókiby ich króla w niewolę wziętego nie odprowadziła papie. Oprócz tego najnaiwniej w świecie mówiła, że najznaczniejszych generałów miała zgładzić sposobem, jakiego Judyta użyła przeciw Holofernesowi.
Jak delfin gniewał się, iż go nie posłuchano, gdy nakazał posłać, aby się wiatr uciszył, tak ona nie znosiła, aby się jej ktokolwiek bądź sprzeciwił, gdy co postanowiła.
Ze wszystkich córek Ludwika XV Adelajda ani na chwilę nie była oddaną na wychowanie do klasztoru. Mając naówczas lat siedem, rzuciła się do nóg ojcu, rozpłakała, i pozwolił matce zatrzymać ją przy sobie.
To nadzwyczajne powodzenie, które winna była sobie, musiało księżniczkę Adelajdę ośmielić i uczynić samowolną. Ojciec się jej nie sprzeciwiał, bo go bawiła niezmierną żywością i swobodą słowa; matka pieściła ją i cieszyła się jej rozumem; dwór powtarzał jej dowcipy złośliwe przeciwko faworycie. Adelajda nawykła do wypowiadania myśli otwarcie, głosiła to, czego drudzy powiedzieć nie śmieli. Noszono ją więc na rękach.
Ona ruch i życie wlewała w dwór matki, brała na siebie wszelki opór i odpowiedzialność zań, delfinowi dodawała męstwa, kierowała nim, pośredniczyła, gdy kogo zjednać potrzebował, słowem, była sprężyną wszystkiego, co się przeciwko metresie knuło i osnuwało.
Gdy królowa, w której przemagała łagodność i wstręt do gwałtownego występowania, nieśmiało i niepewnemi kroki próbowała bronić się przeciwko d’Etoiles, coraz sobie więcej władzy przywłaszczającej, Adelajda nie dawała się niczem zbić z drogi, pociągała z sobą rodzinę, buntowała obcych, stawała na drodze, wypowiadała wojnę. Do pomocy wszyscy jej dobrzy byli; ale gdy z jej strony zuchwała napaść była jedynym środkiem, Pompadour miała na odparcie ich tysiące.
Z obu stron uciekano się do króla, starając się ubiec, uprzedzić i albo przeciwnikom z rąk wyrwać zdobycz, lub nie dopuścić, aby ją pochwycił. Tak naprzykład delfin z pomocą Adelajdy otrzymał pułk dla pana de Marboeuf, ona z siostrami nie dopuszczała, aby damą ich honorową mianowano księżnę de Brancas, ale w odwecie Pompadour, mszcząc się, korzystną dzierżawę rządową, o którą delfin dla któregoś ze swoich przyjaciół się starał, pochwyciła dla protegowanego przez siebie, i apartament wygodny dla siebie na złość Adelajdzie wymogła.
Przez cały jeden karnawał Adelajda z siostrami spiskowała, tak ciągle ojca otaczając i bawiąc, że faworycie do niego nie dała przystępu; ale Pompadour zaraz potem wywiozła z sobą Ludwika do zamku La Meutte i trzymała go tam niedostępnym dla nikogo, najbardziej dla córek.
Królowa i Adelajda odgrażały się ciągle, iż nawrócenie króla, zmiana życia była bliską, a oddalenie d’Etoiles ode dworu miało być pierwszem następstwem powrotu na drogę cnoty.
Królowa, sercem całem będąc z dziećmi, niewiele jednak zdawała się w to wierzyć, aby wszelkie ich zabiegi skutek jaki wywarły, gdy wypadek niespodziany znowu na chwilę krótką zbliżył ją do męża, a Pompadour o mało nie wyrzucił z tego stanowiska, na którem się z taką zręcznością, wysiłkami nadzwyczajnemi dotąd utrzymać potrafiła.
Kreśląc dzieje życia domowego króla i wszystkich intryg, jakie go opasywały, malując jego charakter i postępowanie, widząc wagę, jaką przywiązywał do rozrywek, zabaw, do wyzyskiwania życia dla siebie, możnaby sądzić, że wszystko to działo się wśród najszczęśliwszego stanu pokoju, wśród najpomyślniejszych dni, gdy świetne owoce zwycięstw kraj ubłogosławiały. W istocie działo się inaczej. Kraj był miotany gwałtownie zewnętrznemi i wewnętrznemi burzami. Prowadzono dosyć niepomyślnie i rujnująco dwie wojny przeciwko Anglji i Niemcom, pieniędzy brakło w skarbie, a rozrzucano je nieopatrznie, błędy jawne polityki ministrów króla do najwyższego stopnia oburzały przeciwko nim i królowi naród cały. Ludwik „ukochany“, któremu imię to nadano od roku 1744, stał się Ludwikiem „znienawidzonym“.
W znacznej części przyczyniła się do tego Pompadour, której zuchwałe postępowanie, marnotrawstwo, samowola, walka z królową i rodziną zgrozą przejmowały wszystkich. Jeszcze za panowania Châteauroux i choroby króla, lud oddając cześć cnotliwej królowej, rzucał błotem na faworytę, ale księżna była daleko mniej znienawidzoną, niż dziewczyna z ulicy wciągnięta do pałaców na nieustające gody. Jej to przypisywano, że parlament się opierał, że duchowieństwo protestowało, że skarb był ostatecznie wycieńczony i że król ciągle usuwał delfina od wszelkiego w rządzie udziału. Religijne spory aż do szału podniecające, które rodziły konwulsjonerów znieczulonych na boleści, wprowadzały umysły na drogę teoryj krwawych. Fanatycy wołali, iż Bóg żąda krwi, że krwią tylko może się grzech zmazać i okupić wina.
U prostaczków przeradzało się to w obłędy dzikie. Takim był ograniczony umysłowo, rozmarzony życiem błędnem, bez celu, ów Damiens, który, posłyszawszy wśród zbiegowiska gminu, jak się ktoś krwi domagał, postanowił przelać krew królewską, aby monarchę ostrzec, że paść może ofiarą, jeżeli rozjątrzeniu nie zapobieży. Dlatego, zbrojąc się przeciwko królowi, którego napaść i nastraszyć postanowił, użył prostego, lichego nożyka, którym zabićby nie mógł.
Całej tej sprawy, celu istotnego napaści, myśli, która ją zrodziła, trudno jest wreszcie dziś rozjaśnić i wytłumaczyć ją sobie. Człowiek, który miał popełnić to szaleństwo, musiał w istocie być chorym na umyśle i niespełna rozumu.
Dnia 5 stycznia r. 1757 król wieczorem o godzinie siódmej wybierał się z Wersalu do Trianonu. Towarzyszył mu delfin, wielcy urzędnicy królestwa i oddział gwardji.
W chwili, gdy miał wsiąść do powozu, Damiens stojący za nim ztyłu, przecisnął się bliżej i uderzeniem nożyka zadał mu ranę niegłęboką pod piątem żebrem, z której zaledwie kilka kropel pociekło. Pochwycono natychmiast zbrodniarza; król tymczasem mocno przestraszony widokiem krwi, natychmiast, jak niegdyś w Metzu, poczuł skruchę grzesznego życia i przedsięwziął poprawę, pojednanie się z królową, a pozbycie metresy.
Stać się to musiało nie bez wpływu otaczających, którzy na pierwszą lepszą sposobność czekali.
Rana wprawdzie była nic nieznaczącą, ale domyślano się, że nóż mógł być zatruty. Sam król Ludwik, dopóki go lekarze nie uspokoili, zawahał się pomiędzy wyrzeczeniem grzechu i skruchą a dalszym ciągiem życia swawolnego.
D’Argenson, któremu Maurepas pozostawił po sobie w spadku wygnanie pani Pompadour, jako obowiązek sumienia, zgodnie z kanclerzem Machaultem korzystając z chwili niepewności i obawy o życie króla, opierając się na opinji publicznej, domagającej się oddalenia faworyty, wziął na siebie wyrobić na Ludwiku oddalenie pani Pompadour. Król w pierwszej chwili uległ przestraszony i zgodził się na wszystko.
Po raz pierwszy rozkaz jego powołał delfina do zasiadania i przewodniczenia radzie stanu. Spowiednik królewski, o. Desmarett, nie odstępował go na chwilę, królowej, wezwanej do niego, Ludwik prosił o przebaczenie win, do jakich się względem niej poczuwał.
Pompadour zapomniana, odepchnięta, chociaż nie odebrała jeszcze żadnego rozkazu, mogła już przewidzieć, co ją czeka.
Pod oknami jej tłumy zbierały się z pogróżkami i wrzaskiem, do pokoju cisnęli się przyjaciele i ciekawi, chcąc się przekonać, jak rzeczy stały; wszystko się zdawało zwiastować upadek.
Pompadour omdlewała i płakała. Uszczuplone kółko wiernych starało się ją pocieszać; doktór Quesnay, najznakomitszy lekarz swojego czasu i najśmielszy w wypowiadaniu swoich przekonań, nie wahał się głośno powiedzieć, że gdyby król był innym człowiekiem, to jest gdyby trochę więcej miał męstwa, tegoż wieczora mógłby był wstać z łóżka.
Za każdem drzwi otworzeniem Pompadour oczekiwała poselstwa, które jej wyrok skazujący na wygnanie przynieść mogło. Ale spodziewany kanclerz Machault nie przychodził.
Wysłano stamtąd na zwiady, co się dzieje? kto jest przy królu? Pompadour dowiedziała się, że właśnie kanclerz się tam znajdował. Liczyła go do swoich przyjaciół, była pewna, że się zjawi pierwszy, tymczasem Machault od króla odjechał wprost do domu.
Abbé Bernis usiłował ją pocieszyć i uspokoić, usprawiedliwiając kanclerza, gdy ten ukazał się nareszcie, ale z twarzy jego widać już było, że sprawa niedobrze stoi.
— Jak się ma pani margrabina? — zapytał zimno. — Nie odpowiadał nikt, wszedł więc do gabinetu, z którego zaraz usunęli się wszyscy.
Co się działo pomiędzy margrabiną a nim, pozostaje tajemnicą. Upłynęło nieco czasu, dał się słyszeć dzwonek, przywołani znaleźli ją we łzach całą i drżącą.
— Muszę wyjeżdżać! — odezwała się pocichu.
Przyjaciółki napoiły ją wodą z kwiatem pomarańczowym. Bernis starał się natchnąć męstwem. Powołany koniuszy odebrał rozkaz przygotowania natychmiast domu w Paryżu i zalecenie woźnicom, aby się nie oddalali.
Wyjazd więc zdawał się postanowiony. Wiadomość o tem natychmiast doszła do królowej i delfina. Radość królewny Adelajdy równała się prawie wściekłości jej przeciw zbójcy.
Opuszczona przez wszystkich, którzy niedawno na klęczkach ją czcili, Pompadour z abbé Bernis rozpamiętywała znikomość rzeczy ludzkich. Wtem od przedpokoju dał się słyszeć głos niewieści marszałkowej de Mirepois.
— Cóż się to dzieje! — odezwała się przybywająca, wchodząc i widząc już kufry i tłumoki, które przygotowano. — Mówią mi, że wyjeżdżacie.
— Machault przyszedł mi oznajmić wolę pana — odpowiedziała Pompadour.
— Cóż mówił kanclerz?
— Że powinnam być posłuszną.
Poruszyła ramionami.
— Kanclerz zdrajca, — odezwała się — co z oczu, to z myśli... Właśnie oddalać się nie potrzeba.
Należało tylko dodać Pompadour trochę męstwa i otuchy w tej chwili, aby ją wstrzymać od wyjazdu. Marszałkowa tego dokonała. Wszyscy przyjaciele zebrali się na naradę, pan de Soubise, abbé Bernis, marszałkowa de Mirepois i brat margrabiny de Marigny. Wyjazd został przynajmniej odroczony, nie radzono się śpieszyć, woźnice nie otrzymali żadnego rozkazu, przygotowania zawieszono. Pompadour pozostała.
Około apartamentu faworyty puściej niż zwykle wyglądało, ale pomiędzy nim a apartamentami królewskiemi pozostały stosunki. Ludzie i listy przesuwały się ciągle. Pierwszy delfin, oczekujący wyjazdu, dowiedział się od rozognionej Adelajdy, że go wstrzymano. Następnych dni król milczący, chmurny, leżał w łóżku, ale razem z zapewnieniem, że rana wcale nie jest niebezpieczną, zwolna mu powracała odwaga. Jednego dnia, wcale niespodzianie, narzuciwszy cudzy płaszczyk na ramiona, król poszedł i na kilka godzin zniknął. Łatwo się było domyśleć, gdzie bawił tak długo... Zmiana tymczasem w ogólnych postanowieniach nie zaszła żadna. Kanclerz począł chodzić niespokojny.
W pierwszym momencie trwogi Ludwik zdał się cały na tego, któremu wygnany Maurepas, spadek po sobie przekazał — na d’Argensona. Niechętny pani Pompadour, której już następczynię nawet wybrał w osobie hrabiny d’Estrades, d’Argenson prawie już był pewien zwycięstwa.
Około tego wyżytego, bezsilnego już króla, który niedawno ze strachu spowiednika żony prosił o przebaczenie, obiecywał poprawę, chciał zmienić tryb życia, zaledwie odetchnął, na nowo snuć się zaczęły i zawiązywać intrygi. Ani królowa, ani delfin nie mieli w nich udziału, a nawet świadomości o nich... Jedna Adelajda przenikała je, choć przeciwko nim nic nie mogła.
Pompadour, zbrojna wielką znajomością charakteru króla, stała na czele swojego obozu; w drugim dowodził d’Argenson, który rachował na znużenie króla jednostajnością, na urok nowości, na własny wpływ wreszcie. Gdy odmówił spotkania z wyzywającą go na rozmowę i porozumienie się panią Pompadour, ona, po krótkim namyśle, sama pojechała do niego.
Powróciła smutna i zadumana głęboko. Minister zmuszał ją do stawienia wszystkiego na kartę. Zwyciężywszy Maurepasa, mając do wyboru albo się usunąć lub walczyć i obalić d’Argensona, wybrała to ostatnie, chociaż wiedziała, że ten triumf nowych jej nieprzyjaciół przyczyni.
Rozmowa jej z d’Argensonem, długa, smutna, zakończyła się proroczemi słowami:
— Nie wiem, jak się to wszystko skończy, ale to pewne teraz, że ja albo wy ustąpić musicie.
D’Argenson spodziewał się, że nie on będzie oddalony.
Margrabina wracała właśnie od ministra, gdy król wszedł do niej.
Co nastąpiło pomiędzy nimi, tego się domyślano. Z przedpokoju słychać było tylko łkanie, przyniesiono krople Hoffmana, sam król przyprawiał wodę z cukrem dla orzeźwienia... Pompadour przyszła nareszcie do siebie.
We dwa dni potem d’Argenson odebrał list z pieczątką (lettre de cachet):
„Służba wasza nie jest mi już potrzebna; rozkazuję wam, abyście podali się do dymisji z zajmowanego urzędu sekretarza stanu ministerjum wojny i wszystkich połączonych z nim obowiązków i odjechali do majętności waszej des Ormes.
Z upadkiem d’Argensona margrabina powracała na dawne stanowisko. Można sobie wystawić, jakie wrażenie uczyniło to na królowej i jej dzieciach. Ona sama najmniej może spodziewała się, najmniej się radowała już niemal otrzymanem zwycięstwem; ale delfin, żona jego, Adelajda i reszta rodzeństwa jak piorunem zostali rażeni tą niełaską, w którą popadł d’Argenson.
Wyczerpali już wszelkie środki mogące zachwiać wpływem i znaczeniem margrabiny. Maluje to najlepiej położenie i wagę, jaką przypisywano oddaleniu Pompadour, że delfin i Adelajda czynny mieli udział w spisku d’Argensona, który próbował Pompadour zastąpić przez panią d’Estrades, tę samą przyjaciółkę, która jej towarzyszyła przy pierwszem wystąpieniu na dworze.
Ani świątobliwa i surowa królowa, znękana tem, że jej zbytek pobłażania wyrzucano, ani delfin nie byłby pewnie przyłożył ręki do takiego frymarku i zamiany jednej metresy na drugą, to jest zgorszenia starego na nowe, najczynniejszą była w tem Adelajda, która brata wciągnęła za sobą do spisku.
Spisek to był bowiem w całem znaczeniu wyrazu.
Hrabina d’Estrades, wedle świadectw współczesnych, miała być wcale niepiękną, a bardzo złośliwą, obdarzoną przytem żywością umysłu, dowcipem, przebiegłością nadzwyczajną. Przez męża, po którym owdowiała w r. 1743, liczyła się do spokrewnionych z panią Pompadour. To jej pomogło do zbliżenia się i pozyskania sobie margrabiny i wyrobienia przez nią miejsca „dame d’atours“ przy królewnach. Pani d’Estrades, prawdopodobnie przez Adelajdę ujęta, dała się wciągnąć do zmowy i naprzód nastręczała się sama w miejsce kuzynki, a gdy się to nie powiodło, pomagała młodej hrabinie de Choiseul.
Koniec był smutny: hrabina d’Estrades dostała list z pieczątką i musiała Wersal opuścić. Jaki udział w tem miała rodzina królewska, trudno dociec; nie przyznawała się do żadnego, ale czuć było w tem jej pomoc i współczucie. Sprężyną być musiała Adelajda, posiłkował ją tajemnie delfin, tak że nie mogła wiedzieć nawet królowa.
Nikt zresztą nie miał dla hrabiny d’Estrades ani szacunku, ani przyjaźni, a Adelajda, do której osoby szczególniej była wyznaczoną jako dama dozór nad garderobą mająca, skarżyła się na jej skąpstwo i chciwość. Gdy po wygnaniu hrabiny zastąpiła ją pani de Civras, głośno była tem uszczęśliwioną i nie taiła swojej radości.
Przebaczonoby jej jednakże wszystko, gdyby mogła była zastąpić panią Pompadour, tę, której nikt nie mógł podejść, zastraszyć i z łask króla wyrugować.


V.

Do istot wyjątkowych, siłą nadzwyczajną obdarzonych, które walka życia podnosi i wyrabia do rozmiarów zdumiewających, należała wyśmiewana w początkach Poisson, która pod imieniem margrabiny Pompadour gra rolę tak wszechmocną w panowaniu Ludwika XV. Rozpoczyna ona od rzucenia znudzonego pana w wir nieustających rozrywek, opanowuje zmysły jego, zawładuje umysłem, nie daje spoczynku, staje się upajającym trunkiem nałogowym, bez którego wkrótce Ludwik XV obejść się nie może... Starczy na wszystko, chwyta i zagarnia wszystko, zmusza nieprzyjaciół do poddania się, nieprzejednanych wypędza, zastępuje obojętnych, wkońcu zastępuje ministrów, rządzi polityką, staje się wszechwładną.
Marja Teresa zmuszona jest jednać ją sobie słodkiem pochlebstwem, aby zyskać z Francją przymierze.
W życiu jej niema minuty straconej, nic zaniedbanego i pominiętego, czegoby nie tknęła i nie starała się sobie przyswoić.
Bawi ona człowieka, którego nic w świecie rozerwać już nie może, ale zarazem zabawia siebie po królewsku: buduje pałace, tworzy ogrody, proteguje sztukę, zajmuje się literaturą, nie spuszczając z oczu polityki, kieruje myślami Ludwika XV bez jego wiedzy.
Narada z ministrami nie przeszkadza jej dobierać wstążek do sukni, rysować na blasze, ryć na kamieniach, grać w amatorskim teatrze, pisać tysiące listów, a w Rzymie nalegać na obalenie najpobożniejszego w świecie zakonu. Wszystko to w niej godzi się, zszeregowuje, łączy tak, aby sobie nie przeszkadzało, i na przemiany porywa ją całą.
Nie należy zapominać, że ma ciągle pod bokiem nieprzyjazną sobie królową, nienawidzącego ją delfina, zajadłą Adelajdę i mnogich nieprzyjaciół, mniej więcej skrytych lub jawnych. Ale dla niej niema tajemnic, ona i król codziennie mają wyciągi z rozpieczętowywanych listów.
Począwszy od tego, że sobie uniżeniem się i łagodnością pozyskała królową, której względność dla siebie ciągle się starała utrzymać, Pompadour nie oszczędzała nikogo z rodziny, ale unikała z nią bezpośredniego zetknięcia. Nie widziała, gdy jej delfin język pokazywał, nie słyszała, gdy coś kolącego powiedział, ale wywracała to wszystko, co on i pobożny dwór starał się utrzymać. Jeżeli on wstawiał się za arcybiskupem Paryża, ona go skazywała na wygnanie; jeżeli on podtrzymywał jezuitów, ona im zagładę poprzysięgała.
Z królową, nie drażniąc jej, umiała tak postępować, że nawet w swoją pobożność rodzącą się wierzyć jej kazała. Gdy było potrzeba, szła do spowiedzi, zrywała z królem grzeszne stosunki i wyrabiała sobie tem zrzeczeniem się dostojeństwo damy pałacowej.
Przestawała być kochanką, aby objąć kierownictwo wszechwładne myśli i czynów. Zleniwiały król chętnie już na nią zdawał wszystko, a Pompadour pozwalała mu dogadzać wszelkim zachciankom, uwodzić napatrzone i podsuwane dziewczęta, z któremi miłostki szły na karb Polaków, dworzan Leszczyńskiego.
Obdarzone bogato, chwaliły się stosunkami temi, z cudzoziemcem, który choć znikał potem, powrócić obiecywał. Nie zawsze zalecana dochowywała się tajemnica, rozchodziły się o tem wieści, a że z Polaków Leszczyńskiego w Paryżu najlepiej znany był Włodek, podejrzewano go jako uwodziciela.
W ten sposób dochodząc rzuconej nań potwarzy, Włodek wpadł na trop miłostek królewskich, któremi Pompadour zabawić go usiłowała; i dobadawszy się tajemnicy małych domków, w których ukrywano uwiedzione ofiary, przejęty zgrozą i wzburzony, ze zmartwienia i upokorzenia popadł w ciężką chorobę.
Zdawało mu się, że ta rozpusta gromy z niebios na nową Sodomę i Gomorę ściągnąć musi. Ocieranie się o takie brudy rodziny ukochanego króla Leszczyńskiego, węzeł, który świętą niewiastę łączył z rozpustnikiem nieuleczonym nawet latami, zgrozą go przejęły. Nienawiść jego ku tej kobiecie, która nietylko pobłażała złemu, ale je na swoją korzyść wyzyskiwała, wzrosła do najwyższego stopnia. Ale cóż Włodek mógł przeciwko tej sile nieczystej, która tu panowała coraz samowolniej?! Chciał jechać rady i pociechy szukać w Luneville’u, lecz po namyśle przekonał się, że nicby tam zaczerpnąć nie mógł, a to coby zawiózł, starcaby nadaremnie przygnębiło i znękało.
Zamknął więc w sobie boleść, starając się tylko, aby ohydnej rozpusty tajemnica na świat nie wyszła. Rozumiał teraz, co dla drugich mogło pozostać niezrozumiałem: wszechmocność faworyty, która okupowała swoją władzę ustępstwami, na jakie żadnaby inna się nie zdobyła.
W istocie rosła potęga faworyty, i na jej skinienie wyrósł z niczego, z drobnego dyplomaty, ten, który miał nagle zostać książęciem, parem i wziąć tekę prezesa ministrów, razem z imieniem Choiseula.
W wyborze człowieka, który doskonale powołaniu i jego obowiązkom odpowiadać umiał, Pompadour dała razem dowód i trafności sądu, i szczęścia, które jej sprzyjało. Zjawienie się Choiseula i siostry jego księżny de Gramont, stanowi epokę w panowaniu Ludwika i jego polityce. Występuje on odrazu jako człowiek swojego czasu, oglądający się, oprócz łaski pańskiej, na głos opinji publicznej, na pochwałę ludzi nią kierujących, na panów filozofów i encyklopedystów. Nie potrzeba już nawet mówić, jakie przez to stanowisko zajmuje względem królowej, delfina i obozu, który ich otaczał. Jezuici znajdują w nim nieubłaganego wroga.
Przeczuwający to delfin, nie czekając, aby Choiseul oświadczył mu po czyjej stanie stronie, sam powołał go do siebie.
Historja zachowała nam rozmowę, którą delfin rozpoczął pytaniem: kiedy sprawa jezuitów na radę wniesioną zostanie?
— Mam nadzieję, że pojutrze to nastąpi — odparł Choiseul.
— Mówiono mi o tem — odezwał się delfin. — Jesteś więc pan przygotowany! Nie wątpię, żeś rzecz zbadał gruntownie.
— O ile zdołałem.
— Nie badając pana o przekonanie, jakie sobie wyrobiłeś, dodam tylko, iż mnie to najżywiej obchodzi.
— Nie wiem, jak to mam rozumieć? — odparł Choiseul odważnie. Jestem ministrem zaszczyconym zaufaniem j. król. mości i nie będę taił przed synem wielkiego monarchy mojego sposobu myślenia. Jestem stanowczo przeciwnikiem zgromadzenia.
— Mam sobie za obowiązek oświadczyć mu, że się temu całą siłą przeciwić będę.
— Jakto! w. król. wysokość byłbyś do nich tak przywiązany, iżbyś im chciał poświęcić największej wagi interesa?
— Tak jest, — odparł Delfin z żywością wielką — i gdyby potrzeba było poświęcić połowę królestwa dla utrzymania ich, uczyniłbym z niego ofiarę.
— Jakto! Najpoważniejszy z mężów kraju, następca tronu, hołduje takim przesądom? — odparł Choiseul i z niezmierną gorącością oświadczył, że gotów głową przypłacić swoją prawdomówność, ale nie powstrzyma się z objawieniem swojej myśli.
Jak delfin, tak i on w spotkaniu tem znaleźli się na krańcach przeciwnych. Wojnę wypowiedziano.
Wiadomo z dziejów, kto odniósł zwycięstwo. Pompadour przygotowywała je powoli, zbliżając się do parlamentu i potajemnie z nim zawierając przymierze, oparte na zapewnieniu, że zgromadzenie jezuitów skasowane będzie.


VI.

Panowanie margrabiny nad królem trwało jeszcze nienaruszone, chociaż Ludwik więcej chwil odkradzionych publicznemu życiu spędzał w swoim Parc aux cerfs, niż u stóp metresy. Zmysłowym króla fantazjom nie stając na zawadzie, posiłkując im nawet, Pompadour o wpływ swój i przywiązanie była zazdrosną. Wszystko, co zagrażać mogło jej panowaniu nad umysłem Ludwika XV, przerażało ją.
Zjawienie się nadzwyczajnej piękności panny Romans, córki adwokata z Grenobli, piękności, o której piszą współcześni, iż była istotnie cudowną doskonałością kształtów i rysów, wdziękiem i powagą, tak że król przy niej wyglądał na studenta — i tem bardziej przywiązał się do niej, iż mu dała syna, napełniało ją obawą. Lękała się i piękności matki, i miłości dla dziecięcia, ale wkrótce przekonać się mogła, że Ludwik więcej poddanym był nałogowi, który go wiązał do niej, niż jakiemukolwiek uczuciu, nie mogącemu długo wyżyć w sercu wyziębłem.
Zdaje się, że wśród tego niezmordowanie czynnego życia, które siły pochłaniało, wśród spodziewanych triumfów polityki, zawarcie traktatu paryskiego, którym wyrzec się było potrzeba posiadłości w Nowym Świecie, odstąpić Kanady, wyspy Breton, wysp, rzeki i zatoki Św. Wawrzyńca i t. d., dotknęło ją boleśnie i było ciosem, który ten organizm, tak sprężysty, złamał. Piękność jej, dotąd jeszcze cudownie się zachowująca, zwolna więdnieć zaczęła. Straciły blask oczy, cera straciła świeżość, i wszystkie kosmetyki, któremi ją odżywiać usiłowano, nie pomagały.
W ciągu przejażdżki dla rozrywki do Choisy sił jej zabrakło; musiała się w łóżko położyć. Oprócz choroby kłopoty pieniężne i troski zwiększyły cierpienie; potrzeby i długi cisnęły tak, że w chwili, gdy zachorowała, musiała 70.000 franków pożyczyć. Z owych stosów złota, które pięknemi rączkami rozsiewała po świecie przez lat tyle z rozrzutnością nie powątpiewającą o jutrze, w chwili ostatniej miało jej pozostać trzydzieści kilka luidorów w stoliczku.
Choroba, z dolegliwym kaszlem, wzrastała. W łóżku nie mogła wytrzymać, bo ją dusiło. Doktorowie odrazu okazali się wielce zaniepokojonymi. Król prawie codzień chorą odwiedzał, a gdy go sprawy pilniejsze zatrzymywały w Wersalu, kurjerowie co godzina przywozili mu nowiny z Choisy.
Wiadomość o jej chorobie i o niebezpieczeństwie, w jakiem się znajdowała, uczyniła ogromne wrażenie. Delfin nie ukrywał radości, a Adelajda od siebie wyprawiała posłańców do Choisy, chcąc być pierwszą, która królowej zwiastować miała wyswobodzenie.
Radość tę, jaką wywoływał zbliżający się zgon faworyty, nieukrywaną wcale, dzieliła księżna de Luynes i cały dwór otaczający królową Marję. Ona tylko jedna wcale jej nie okazywała.
Syn, który wszedł właśnie, gdy powracała ze swojej kapliczki, zdziwił się na widok posępnego oblicza matki.
— Lekarze — odezwał się otwarcie — nie czynią już najmniejszej nadziei ocalenia jej... Raz tedy swobodniej odetchniemy, bo z nią zaginie cały system, który ona z Choiseulem królowi narzuciła. Zmienić się musi wszystko. Król jest wyczerpany i znużony.
Mówiąc to, delfin spojrzał na matkę, która mu tylko westchnieniem odpowiedziała. Właśnie do salonu królowej wchodził prezydent Hénault. Ku niemu zwróciła się królowa Marja.
— Ludwik się cieszy — odezwała się — i radby we mnie obudzić radość, jaką w nim budzi spodziewany zgon margrabiny. Wierzcie mi, choć nam ta kobieta tyle złego zrobiła, nie mogę się oprzeć uczuciu politowania dla niej... Wątpię, ażeby była szczęśliwą, a bardziej jeszcze, by umierała spokojną.
Delfin stał wielce zdumiony.
— Trzeba być takim jak ty, kochana matko, aniołem dobroci, aby nad taką istotą czuć politowanie.
— Trzeba być tylko chrześcijanką, — odparła spokojnie królowa — bo przebaczenie jest dla nas obowiązkiem. Zresztą, Ludwiku mój, wierz mi, że zgon jej więcej może powinien budzić obawy, niż radości. Wiemyż, co po niej nastąpić może?!
— Mogłożby być co gorszego? — przerwał delfin.
Wśród milczenia nadeszła księżna de Luynes, na którą królowa spojrzała wzrokiem pytającym.
— Włodek przyjechał z Choisy — szepnęła królowej na ucho. — Przywozi dla nas niepomyślną, ale dla chorej dobrą wiadomość. Przyjaciele jej cieszą się, spała w nocy, gorączki nie ma, mówi o wstaniu i przechadzce.
— Niech Włodek przyjdzie — odpowiedziała królowa.
Księżna de Luynes, doszedłszy do drzwi, dała znak, i po niedługiem oczekiwaniu Włodek, zawsze tu witany przyjaźnie przez całą królewską rodzinę, zbliżył się z poszanowaniem do krzesła królowej.
— Mówią, — odezwała się, dając mu rękę do pocałowania, Marja — że dobrą przywozisz wiadomość z Choisy.
— Dobrą? — podchwycił Włodek z przekąsem — nie wiem, jak ją nazwać, ale że pewną, za to ręczyć mogę. Margrabina ma się znacznie lepiej. Słyszałem o tem z własnych ust marszałkowej de Mirepoix, którą znać mam szczęście i która mnie przez roztargnienie zapewne do przyjaciół margrabiny zalicza. Uszła gorączka, powrócił sen, zaczęto już mówić o powrocie do Wersalu.
— Favart już począł pisać kuplety o zaćmieniu słońca, które ma nowym blaskiem zaświecić, a Cochin sztychuje ramki, w których się one umieszczą.
Czas jakiś panowało milczenie. Oblicze królowej nie zdradzało ani radości, ani zniecierpliwienia. Włodek, któremu się zdawało, że powinien był się tłumaczyć z tego, że tak niemiłą wszystkim potwierdził wiadomość, począł mówić o doktorach, którym margrabina powierzyła się w chorobie.
— Doktór Richard sam wprawdzie mi mówił o tem polepszeniu, — dodał wkońcu — ale ja nie mam wielkiej wiary w niego. Nie wiem, dlaczego pozbyto się starego Quesnay’a.
— O! Quesnay! — przerwała królowa — jest z pewnością jednym z najrozumniejszych medyków; ale najlepszego, niestety! nie użyją dla niej, bo go tam nie znają... Boga... Gdyby wyzdrowiała Pompadour, — dodała z uśmiechem — byłoby to słuszną karą Bożą nad nami, bośmy się nadto cieszyli nieszczęściem, jakie ją spotkało...
— Nie wszyscy tak są święci, jak w. król. mość — rzekł Włodek.
Scena, która się odegrała w apartamencie królowej, złagodzona jej charakterem i przytomnością, nie mogła dać wyobrażenia o tych, jakie się gdzie indziej z powodu choroby i już przepowiadanego końca faworyty odbyły z cynizmem oburzającym.
Wszyscy, którzy w jakikolwiek sposób dotknięci być mogli zmianą, jaką śmierć wywołać tu mogła, żywo się już nią i likwidowaniem spadku metresy zajmowali. Śmielsi szukali jej następczyni, ręcząc, że Ludwik, nawykły do tego rodzaju życia, jakie mu stworzyła Pompadour, szukać będzie kogoś, coby mu ją umiał zastąpić.
Zresztą na twarzy zawsze ostygłej Ludwika najbliżsi i ci, którzy go najlepiej znali, nie mogli odkryć najmniejszego śladu smutku, a tem bardziej rozpaczy, z jaką przyjął zgon księżny de Châteauroux; był tylko jakby długością trzytygodniowej choroby znudzony i znękany.
Wieczorem, po ogłoszeniu polepszenia, kazał do siebie przywołać starego Quesnay’a, który słynął zarówno z trafności sądu, jak i prawdomówności.
— Powiedz mi otwarcie, — rzekł, przychodzącego chwytając tem przemówieniem na progu — nie ukrywaj nic przede mną. Jak się ma margrabina? Richard chlubi się, że ją uleczył; mówią, że niebezpieczeństwo minęło?...
Stary lekarz poprawił niecierpliwie perukę.
— Najj. panie, — rzekł — Richard nic nie rozumie... i dlatego zdaje mu się, że wszystko może. Margrabina jest bez nadziei; cuduby potrzeba, ażeby życie wyczerpane powróciło.
Na obliczu Ludwika nie drgnął żaden muskuł; oczy tylko podniosły się leniwie na Quesnay’a.
— Tak sądzisz? — zapytał.
— Jestem tego pewien, — potwierdził Quesnay — i bardzo się cieszę, że Richard miał odwagę wziąć na siebie kurację.
Skinieniem głowy król pożegnał starego, który wyszedł spokojny.
Nazajutrz, po owych nadziejach tak świetnych, nastąpiło już nagłe rozczarowanie. Księżna de Luynes przyniosła królowej wiadomość, że Pompadour jest bez nadziei, że dogorywa.
Łzy zakręciły się na powiekach biednej Marji.
— Księżno moja droga, — rzekła cicho — posyłała mi bukiety, gdy życiem kwitnęła... poproś proboszcza Marji Magdaleny, aby poszedł przejednać ją z Bogiem... albo przynajmniej kogoś, coby jej ten obowiązek przypomniał.
W chwili polepszenia skorzystała z niego, łudząc się niem Pompadour, i ostatkiem sił przeniosła się do Wersalu. Ruch tem może przyśpieszył pogorszenie jej stanu. Richard zaczynał wątpić teraz o niej i o sobie.
Przyjaciele jej, zgromadzeni około łoża, w daleko mniejszej liczbie, niżby się spodziewać było można, ze zdumieniem przypatrywali się mocy ducha, z jaką się gotowała na śmierć. Król nie dał znaku życia. Wiadomem było, iż czasem aż nadto się bawił ideami o śmierci, a niekiedy je odpędzał. Tym razem przeciąganie się ostatniej godziny zdawało mu się ciężyć wielce... Chciał raz jakiegoś końca.
Królowa, gdy jej znać dano, że margrabina przykładnie dała do swego łoża przystęp kapłanowi, który ją na wielką podróż miał pobłogosławić, poszła się modlić na jej intencję do oratorjum swojego.
Wszystkich tych nawet, którzy znali lodowaty chłód serca Ludwika XV, zdumiała obojętność, z jaką przyjął zgon kobiety, która przez lat kilka rządziła i zdawała się władać sercem jego. On, który bolał i rozpaczał po zmarłej Châteauroux, po pani de Mailly, po Vintimille, z okna pałacu wersalskiego patrzył okiem zastygłem na żałobne wozy, które zwłoki i towarzyszące im osoby wiozły do klasztoru kapucynek na placu Vendôme. Dobył flegmatycznie zegarka, obrachowując czas, jakiego kondukt potrzebował, aby się dostać na miejsce przeznaczenia, i rzuciwszy okiem na niebo zaciągnięte dżdżystemi chmurami, odezwał się do otaczających:
— Margrabina nieszczególną ma pogodę na dzisiejszą podróż swoją.
Było to podobno ostatnie jego wspomnienie o tej, której żonę, rodzinę i tylu sług swoich poświęcił.
Cały ten ruch artystyczny, umysłowy, intrygancki, wywoływany i tworzony przez margrabinę, która była jego ogniskiem, z nią razem ustał i zagasnął. Król uwolniony od kobiety, której panowanie było już dla niego ciężarem, oddychał swobodniej. Zdawało się i rodzinie królewskiej, z wyjątkiem królowej, że śmierć margrabiny zwrot jakiś pociągnie za sobą. Lecz i delfin, i wszyscy wprędce przekonać się mogli, iż tryb życia Ludwika wcale nie uległ zmianie. Część jego ukryta w cieniu pozostała ciemną; jaśniejsza też mdłem dawnem światłem połyskiwała. Król tylko jeden swobodniejszy obracał się niczem nie krępowany w ciasnem kółku swoich fantazyj zużytych.
Królewna Adelajda, ciągle czynna, nigdy się niepowodzeniami nie zrażająca, chociaż zarówno z delfinem pochwalić się nie mogła, aby u ojca cokolwiek wymóc zdołała, nie ustawała w tem wspomaganiu matki, które ją zajmowało ciągle. Aby pozyskać ojca, stawała się trzpiotowatą, wesołą, zuchwałą, podżegała do zabawy siostry, opanowywała chwilowo znudzonego Ludwika, z jednego dnia na drugi wymyślała mu rozrywki, aby potem w upatrzonej godzinie zakląć go, napaść, oblec tak, ażeby wkońcu spełnił, o co prosiła. W ten sposób udało się jej przemóc długi opór ojca w sprawie podatku od dochodów duchowieństwa na potrzeby państwa i uwolnić je od przysięgi.
Królowa, całą duszą będąca za duchownymi, nie mogąc sama działać, musiała się posługiwać córką. Król bardzo długo prośby jej, nalegania, napastliwe zabiegi odpychał; lecz Adelajda nie dawała mu spokoju i wkońcu zmusiła, że zezwolił, aby duchowni nie składali dowodów swoich posiadłości. Było to dziełem rodziny, ale sprężyną jej zawsze Adelajda, która się też przyczyniła do wygnania Machaulta, acz król go potem żałował. Delfin i ona zawsze byli najczynniejszymi, ale położenie delfina nakazywało mu oględność wielką. Wiedział on, że ojciec go nie lubi i nie ufa mu, że każdy krok jego fałszywie tłumaczą i podejrzewają; musiał więc, podzielając uczucia i pragnienia matki, od jawnego występowania się wstrzymywać. Adelajda go zastępowała.
Charakteru żywego, gwałtowny, delfin musiał od dzieciństwa być łagodzonym i uśmierzanym. Obowiązek tego ukajania przypadł niewłaściwie na biskupa Mirepoix, który był wielkiej surowości i najskrajniejszych przekonań kapłanem.
On i abbé Saint-Syr wpajali zawsze uczniowi swojemu wstręt, nienawiść, pogardę dla wszystkich, co się nie poddawali przepisom kościoła, przeciw sekcie filozofów i wolnomyślących. Prześladowanie ich zalecali jako obowiązek.
Delfin, jak tylko wiek jego i stosunki z ojcem pozwoliły mu mieszać się do spraw publicznych, wypowiedział im wojnę i przy każdej sposobności naglił, aby król i parlament ścigali tego nieprzyjaciela wiary.
Delfin wcale się nie krył ani z przekonaniami, ani z czynnościami. Pomiędzy nim a tak zwanymi filozofami wojna była wypowiedzianą i jawną. Złośliwemi dowcipami obrzucano delfina w kołach wolnomyślnych, a na dworze jego nie oszczędzano filozofów i nowatorów. Przyjaciele z jednego do drugiego obozu przenosili te słówka, jątrzące często, z których delfin śmiał się pogardliwie.
— Cóż tam? — zapytał raz hrabiego de Mouy, powracającego z Paryża, co prawią nasze wielkie genjusze i nasi wielcy filozofowie? Mówią, że mają wiele talentów i przymiotów, na których delfinowi zbywa? Nieprawdaż?
De Mouy, uśmiechając się, domysł ten potwierdził.
— Zaprawdę, — odparł delfin — mógłbym być z tego dumnym. Sądziłem zawsze, że delfin unikać powinien posądzenia, iż się stara o uznanie i pochwały filozofów.
Ówczesne namiętne zajęcie się encyklopedystami, ich walką z tem, co się zwało przesądem i zacofaniem, moda filozofowania, które się głównie zasadzało na obaleniu tego, co od wieków czczonem było, czyniły delfina ogółowi wstrętliwym, jako rzekomego nieprzyjaciela postępu i oświaty.
Voltaire ogłaszał go za wroga prawdy i fanatyka. Zrobiono mu opinję ciasnego umysłu, nieudolności, tak jak królowej, której cnoty wielbiono, ale nie przypuszczano wyższości umysłu i rozumu, z któremi się nie popisywała.
Tymczasem, królowa i jej syn mieli daleko więcej wykształcenia, dowcipu nawet, z którego inni słynęli, niż ci, co ich tak mało szanowali.
Delfin miewał odpowiedzi ostre i zręczne. Przytaczano rozmowę jego z hrabią de Noailles, którego pytał:
— Zawsze będziesz waćpan występował w stroju piętnastoletniego, z twarzą trzydziestopięcioletnią, a obyczajami osiemdziesięcioletniemi?
— Prawdziwie — odparł hrabia zmieszany — nie wiem, co mam czynić, aby się w. król. wysokości podobać!
— Całkiem się odmienić — rzekł sucho delfin.
Położenie jego względem ojca, potrzeba tajenia się z myślami i uczuciami czyniły go skrytym z musu, tak iż dowcipni nieprzyjaciele wyrażali się o nim, iż połowę zdolności swoich zużywał na to, aby drugą zataić. Niezmiernie żywy i porywczy, miał zwyczaj, gdy był zmuszony stać w jednem miejscu, niecierpliwie z nogi na nogę się przechylać, a gdy ktoś się z tego wyśmiewał, rzekł mu:
— Im więcej się uczę waszego dworskiego życia, tem mocniej się przekonywam, że się nigdy nie nauczę z nogi na nogę przerzucać.
Pochlebstwo było mu nieznośnem. Jeden ze sławniejszych rzeźbiarzy przyszedł go prosić, by pozwolił mu zrobić popiersie „największego z żyjących ludzi“.
Delfin mu na to odpowiedział, że na to czas będzie jeszcze.
Ludwik XV, któremu donoszono każde jego słowo, zawiadamiany o skłonnościach i czynnościach, stosunkach i obrotach, posądzał go o ambicję, chęć panowania i niecierpliwość pochwycenia władzy. Obawiał się go, nie ufał mu i bardzo długo nie używał do niczego. Przeszło dwudziestoletni wszedł do rady ministerjum spraw zagranicznych, a w dziesięć prawie potem do rady stanu.
W czasie choroby króla w Metzu, gdy ks. Châteauroux odprawioną została, a królowa bez pozwolenia przyjechała do męża, delfin także samowolnie ze swoim preceptorem pojechał za nią... Król wziął mu to za złe i tłumaczył żądzą panowania. Rozkazano mu natychmiast powrócić do Wersalu, a książę Chatillon ukarany został wygnaniem. Król z przekąsem wyraził się do kogoś ze swoich:
— Zdaje mu się, że już jest merem pałacu!
Odtąd oziębłość dla delfina rosła i spotkał go tenże los co królową: stał się prawie obcym ojcu. Sprawiło to, że między matką a synem ściślejszy zawiązał się stosunek, ugruntowany na jedności przekonań i wspólności losu.
On, matka i królewna Adelajda stanowili grupę, do której później przyłączyła się druga żona delfina, księżniczka saska, córka tego samego Augusta III, z którym Leszczyński o tron polski wojował.
Pomiędzy pierwszem ożenieniem delfina z księżniczką hiszpańską, siostrą tej, którą Ludwik miał poślubić, a drugiem z córką Augusta III delfin miał sposobność w kampanji r. 1745 odznaczyć się męstwem rycerskiem, w bitwie pod Fontenoy. W parę lat później poślubił Marję Józefę saską. Pomimo wszystkiego, co ją dzielić mogło od królowej Marji, pobożna młoda pani z łatwością sobie pozyskała serce matki.
Leszczyński wpajał to córce, ażeby synową jak najczulej przyjęła. Żona więc delfina weszła do obozu królowej i wplątana została w intrygi przeciwko faworycie, której jako dumna swoim rodem nie znosiła tak blisko siebie i tronu.
Delfin zaniedbywany, zapomniany, zostawiony sam sobie — całkiem się też od dworu oddalił i wyłączył. Jeżeli dnia którego nie było wieczoru u królowej, zamykał się z żoną, stawał niewidzialnym i nieprzystępnym.
To ukrywanie się, unikanie ludzi, zamiast przyczynić się do zapomnienia o nim, obudzało ciekawość, zwracało na niego oczy wszystkich. Domysły były najrozmaitsze nad tem, co robił, co zamierzał, a złośliwi wolnomyślni żartowali sobie, ubierając go we włosiennicę, opowiadając o biczowaniu, o modlitwach w chórze i t. p. praktykach.
Brak ruchu, życie siedzące, za wcześnie uczyniły go z powierzchowności ociężałym. Zaczął tyć, a oznakę tę wzięto za znak i dowód równej ociężałości ducha. Pomawiano go o próżniactwo, o dziwactwa. „Piszą mi z prowincji, — notował w swoich pamiętnikach d’Argenson — że delfin jest przyczyną fermentacji umysłów w kraju, gdyż ma wielkie przywiązanie do episkopatu rzymskiego. Otóż to owoc owego wychowania całkiem ultramontańskiego! Biskupów zwą tu burzycielami pokoju publicznego. Wszystko tu miłość ku panującej rodzinie obraca w nienawiść dla niej i następcy tronu, co wielkiem jest niebezpieczeństwem dla królestwa naszego“.
To odsunięcie się zupełne delfina trwało przez lat kilka, w ciągu których najczulszy, serdeczny związek między matką a synem coraz ściślejszym się stawał. Delfin nie mógł, patrząc na los matki, jej anielską cierpliwość, na to, co cierpiała od urągającej się jej przepychem swoim i potęgą metresy, nie powziąć wzajemnej niechęci, wstrętu ku ojcu, żalu do niego. Szanować go nie mógł.
Marja wprawdzie nie dozwalała nigdy dzieciom jawnie mówić przeciw ojcu, tłumaczyła go, uniewinniała, pokrywała wiele milczeniem, ale były tak jawne i krzyczące zgorszenia, że z nich nic go nie mogło rozgrzeszyć.
W czasie napaści Damiensa król chwilowo zdał rządy na delfina, a pierwszą czynnością tego ostatniego było upoważnienie do wygnania margrabiny. Król, przestraszony zrazu, zgodził się na nie, a Michaud padł później ofiarą posłuszeństwa delfinowi.
Bardzo prędko potem Ludwik odebrał synowi rządy, który powrócił na dawne stanowisko, ale Pompadour, pamiętna obrazy swojej i trwogi, nie przebaczyła delfinowi i nie dała mu pokoju aż do zgonu swego.
Zmyślano najpotworniejszą baśń, jakoby pragnący panowania delfin posługiwał się Damiensem i był z nim w zmowie. Uczyniono delfina pomocnikiem i narzędziem jezuitów, których zakonu zwinięcie i kasata postanowione zostały. Wiadomo, jaką w tem rolę odegrał przyjaciel pani Pompadour, kardynał de Bernis.
Powierzenie rządów ministrowi ks. de Choiseul, podniesionemu nagle, postawiło go na czele nieprzyjaciół najzajadlejszych delfina. Przyczyniły się do tego osobiste niechęci i wstręty, a wpływ margrabiny. Delfin z ministrem, stworzonym przez metresę, obchodził się dumnie, okazując mu wzgardę, tak że Choiseul, do najwyższego stopnia rozdrażniony, rzekł mu raz w oczy:
— Mogę być skazanym na nieszczęście, że zostanę poddanym w. król. wysokości, ale nigdy nie będę jego sługą.
W kilka lat potem dzieło Choiseula i kardynała de Bernis — kasata jezuitów, uczyniło delfina nieprzejednanym wrogiem ministra.
Delfin i królowa Marja, sprzyjająca jezuitom, znaleźli się w szczupłej gromadce tych, którzy opłakiwali los zakonu. Ludwik XV trzymał z panią Pompadour, a Voltaire pisał o niej do swoich: „Ona trzyma z nami...“ Wśród tych wypadków, które dla bawiącego się króla były także rodzajem rozrywki, rodzina jego coraz się bardziej rozdzielała i odosobniała.
Życie królowej całe teraz było w ojcu i w synu, który, nieczynny, milczący, odepchnięty, spotwarzany, w kółku poufałem dawał się poznać jako umysł poważny i charakter energiczny. Żadna płochość nigdy go nie skaziła.
Surowe prawidła życia czyniły go dla płochego ojca sędzią strasznym. Samo jego prowadzenie się było potępieniem ojcowskiego. Matka miała nadzieję, że syn jej naprawi wszystko, co mąż zwichnął i nadwerężył.
Na nieszczęście, delfin, ciągle drażniony, niecierpliwiący się, zmuszony do ukrywania się z uczuciami i myślami, cierpieć zaczynał zarówno na ciele, jak na duszy. Przedwczesna otyłość, która dawała pozór zdrowia, a w istocie zwiastowała chorobę, nikomu zrazu nie wydawała się groźną. Pomimo szczęśliwego z żoną pożycia, której tylko niczem nieuzasadnioną zazdrość przypisywano, delfin wpadł w melancholję.
Otyłość zwiększająca się zmuszała ciągle już suknie rozpuszczać, cera stała się żółtą, oczy utraciły blask, siły go opuszczały. Doktorowie się niepokoili.
Przestrach matki doszedł do najwyższego stopnia, gdy znajdujący się podówczas w Wersalu delfin zasłabł nagle na zapalenie płuc i dysenterję. W listach nieszczęśliwej matki odbija się stan jej duszy w czasie kilkutygodniowej choroby syna, której tragicznego końca nie mógł się nikt spodziewać.
Naprzemiany zwątpienie i nadzieje miotały królową. Nadzieja jej cała była w Bogu i modlitwie. „To pewna, — pisze do prezydenta przyjaciela — że polepszyło mu się z dniem, gdy rozpoczęły się modlitwy. Gdy oddycham wolniej nieco, piszę do ciebie, prezydencie. Z łaski Bożej, oto już dni trzy, jak mu lepiej, noc była dobra, odpluwanie lepsze, gorączki mało... Zdaje się, że lekarstwa zrobiły dobry skutek. Szczęściem, że niema na nim tych oznak, które chorych na piersi cechują: głos ma tak mocny, jak dawniej, kaszel silny i jest bardzo wesoły. Ucieczmy się do największego lekarstwa: módlmy się do Boga, módlmy się z wiarą i zaufaniem“. Jeszcze list jeden pełen jest nadziei, — potem... milczenie...
Spełniło się, co było w przeznaczeniu męczeńskiem: syn ten jedyny, w którym Marja wszystkie złożyła nadzieje, chluba i pociecha rodziny, po trzytygodniowej chorobie, przeniesiony z Wersalu, którego nie lubił, do Fontainebleau, którego nie cierpiała królowa, skończył życie.
„Piszę do ciebie, kochany prezydencie, — odzywa się potem królowa w ostatnich dniach grudnia roku 1765 (delfin zmarł 20) — by ci tylko powiedzieć, że żyję jeszcze po mojem okropnem nieszczęściu... Nie mogę się tylko niem zajmować. Płaczę świętego, Bóg moją pociechą jedyną!“
Wkrótce potem dodaje w innym liście: „Nieszczęście moje codzień mi się okropniejszem wydaje; płaczę po synu i po przyjacielu, płaczę nad nieszczęściem państwa. Bóg tylko może łzy te osuszyć, i to szczęście, jakiego syn mój doznaje przez miłosierdzie Jego, pociesza mnie...“
W listach tych długo, długo jeden ten tylko ból się odbija.
Po zmarłym, opłakiwanym przez całą rodzinę, pozostawała królowej wdowa i dziecię, wnuk, na którego teraz zlała się cała jej miłość macierzyńska.
Lecz tych wszystkich ofiar i boleści, jakie Marja przeżyć musiała, nie dosyć jeszcze było przeznaczeniu, które jej świętą cierpliwość i poddanie się woli Bożej na najstraszliwsze narażało próby.
Zkolei straciwszy ukochaną Henrjetę, potem siostrę jej bliźnią infantkę, naostatku najukochańszego syna i wnuka, musiała patrzeć z trwogą na owdowiałą delfinową, która swojej niedoli podźwignąć nie mogła. Otoczona macierzyńskiemi królowej staraniami wkrótce po zgonie męża poczęła cierpieć. „Bardzo się niepokoję o delfinową, — pisała królowa do prezydenta: — kaszle ciągle, a zmiana jej twarzy jest okropna.“
Stan ten już się tylko później pogarszał. Czasami, chwilowo świeciła jakaś słaba nadzieja; potem znów symptomata niszczącej choroby wracały. Sprowadzono ze Szwajcarji najsłynniejszego z ówczesnych lekarzy, Tronchina. „Delfinowa — pisze później królowa — wczoraj trochę miała się lepiej, ale daleko do tego, aby było dobrze. Tem gorzej, że lekarze nic nie rozumieją choroby i mówią to otwarcie... Mogę powiedzieć, że od lat dwóch karmię się tylko goryczą“.
Mogła powiedzieć raczej, że się nią karmiła od chwili ukoronowania, które jej cierniową koroną skroń opasało. „Tronchin mówi, — dodaje nazajutrz — że chorobą jej jest wątroba, a piersi tylko cierpią od niej... Rodzaj wykrzywienia ciągle trwa; mówię: rodzaj, bo ono zdaje się jej nie szkodzić, przeciwnie. Mówi po wzięciu lekarstwa wczoraj, że się od początku choroby nigdy tak dobrze nie czuła. A! niech nam Bóg ją powróci! Żyjemy od dwóch lat w boleści i goryczy; lecz trzeba chcieć tego, co Bóg przeznacza. W chwili, gdy to piszę, przychodzą mi oznajmić, że noc spędziła bardzo dobrze“.
Pociecha ta z polepszenia stanu synowej trwała bardzo krótko; w marcu tegoż roku delfinowa skończyła życie... „Strata jej — odzywa się wkrótce po jej zgonie — przygnębia mię, a oprócz tego, że czuję ją, jak powinnam, przypomina mi inne“.
Trzeba było całej siły ducha, jaką dawała pobożność, aby zkolei przychodzące ciosy znieść z taką rezygnacją świętej, jaką widzimy w listach królowej.
Pozostawały jej jeszcze córki, wnuk, naostatek sędziwy ojciec, który z pogodą w duszy podzielał jej męczarnie.
Po zgonie delfina wkrótce przyjaciółka od lat czterdziestu, hrabina de Saint-Florentin, zmarła także, zostawiając po sobie wspomnienie najboleśniejszej straty.


VII.

Po śmierci margrabiny de Pompadour przez czas jakiś mniemano, że miejsce jej pozostanie niezajętem, a Ludwik, mając dosyć rozrywek w Parc aux cerfs i miłostkach przemijających, nie podda się despotyzmowi nowej wdziękini. Żywił tę nadzieję stary król, królowa, a nawet wszystko wiedząca i zawsze w łaskach u ojca zostająca królewna Adelajda. Stosunki wszakże męża i żony wcale się nie zmieniły; pozostały tak, małżeństwo to dzieląc i odosobniając, że zaledwie na pokojach w dni przyjęć uroczystych się spotykali. Królowa naówczas nie śmiała próbować męża przyciągnąć ku sobie, zmienić tonu w rozmowie, narzucić mu się nieco i ośmielić. Ludwik przychodził z uszanowaniem wielkiem, ale zimny, ostygły, okazując żonie niezmierną uprzejmość, tak przesadzoną, że szczerą być nie mogła. Przystępował do niej z respektem wielkim, wymagał, aby wszyscy cześć jej okazywali, ale prośbom jej rzadko czynił zadość i poza godziny przymusowego pobytu na pokojach nigdy z nią chwili dłużej nie pozostał.
Zdawał się rad bardzo, gdy mógł po kilku, zawsze jednych wyrazach powitania oddalić się, na drugich ją zdając. Marja już tak do tego była nawykła, że więcej pragnąć nie śmiała. Najmniejsza oznaka niezwykłych jakichś względów i grzeczności rumieńce wywoływała na twarz jej bladą, chociaż oznaki te żadnych następstw nie prowadziły za sobą... W dziejach biednej pani z lat tych smętnych niema nic oprócz tęsknych wspomnień, nabożeństw z zakonnicami, podróży do Luneville’u i przyjęć starego ojca w Wersalu. Ale królewna Adelajda krząta się i biega w sprawie duchownych, jezuitów i wszystkich tych, których pomyślne rozwiązanie mogło jakąś pociechę przynieść matce.
W obronie duchowieństwa ciągle ona i królowa czuwać muszą. Mówiliśmy już o tem, że po napaści Damiensa nie wahano się delfina oskarżać przed ojcem o spisek z nikczemnym zbójem. Cóż dziwnego, że o ten sam współudział listem jakimś u króla oskarżano arcybiskupa paryskiego?... Ludwik XV, znający zacnego kapłana bardzo dobrze, chcąc mu okazać zaufanie, jakie w nim pokładał, i wzgardę dla denuncjata, pokazał mu list, oświadczając szacunek, jaki miał dla niego.
Oburzony sędziwy pasterz, któremu wpojono przekonanie, iż metresa była listu tego sprężyną, w odezwie pasterskiej dotknął z boleścią sprawczynię potwarzy. Postanowiono wygnanie... ale w chwili, gdy miał wydać rozkaz, król zawahał się i posłał Richelieu’go, żądając zbliżenia się i przejednania.
Szło o cofnięcie listu, którego arcybiskup nie chciał odwołać, ani naprawić.
— Niech stawią rusztowanie, — odparł posłowi — wejdę na nie, dopominając się praw moich i spełniając obowiązek, posłuszny przekonaniu sumienia.
Zesłano arcybiskupa do Gaskonji. Królowa, dzieci nie śmiały nawet podnieść głosu w obronie jego, ale płakali pocichu. Leszczyński nie miał najmniejszego wpływu, patrzył i bolał z niemi, a ilekroć spotykał córkę, w obawie pogorszenia jej losu, doradzał powolność, wyrzeczenie się wszelkiego wpływu na politykę i cierpliwość.
Na Ludwiku XV wszystkie straty, jakie ponosił on i rodzina, nie czyniły najmniejszego wrażenia. Przyjął śmierć Pompadour z równą obojętnością, jak zgon syna, który w kraju wywołał troskę o przyszłość Francji. Jezuici głosili, iż delfin zmarł z boleści, jaką mu sprawiło ich wygnanie, któremu zapobiec nie mógł, a filozofowie i encyklopedyści po zgonie chcieli go niemal liczyć do swoich adherentów, dlatego, że pod poduszką znaleziono u niego Locke’a, że się opierał prześladowaniu wolnomyślących i że Thomas pisał jego pochwały. Voltaire, najzręczniejszy z pochlebców, pod wizerunkiem zgasłego delfina umieścił dwuwiersz, za który matka musiała mu być wdzięczną.

Więcej znany z cnót swoich, niż przez głośne czyny,
Życiem mędrzec, a zgonem pozyskał wawrzyny.

Wśród tych dziejów męczeńskich, patrząc na nie, starając się ulżyć niekiedy dotkliwym ciosom, jakie spotykały królową, Włodek starzał i poczynał tęsknić do kraju; ale go tu trzymał nałożony dobrowolnie na siebie obowiązek służenia tej, która wiernych sług miała niewielu i pośredniczenia w stosunkach z ojcem.
Naprzemiany w Wersalu, w Paryżu, w Luneville’u, przenosząc się z miejsca na miejsce, gdzie mu się zdawało, że więcej mógł być potrzebnym, stary kawaler siwieć poczynał. Żenić go chciała królowa nieraz i byłaby mu łatwo posażną znalazła Francuzkę, swatał król stary z córkami swoich urzędników, ale Włodek im bardziej starzał, tem o tem mniej chciał słuchać.
— N. panie, — odpowiadał żartobliwie — nie zapomniałem o przysłowiu naszem, które powiada, że w tych latach, jak moje, djabeł już chyba człowieka żeni, bo on największą z małżeństwa jego ma pociechę; a przytem, gdyby się Polka znalazła, kto wie? z Francuzką, choćby najpiękniejszą i najcnotliwszą, nie ożeniłbym się, bo mi dzieci wychowałaby na Francuzów. Ojciec daje nazwisko, to prawda, ale matka duszę i język.
Leszczyński wzdychał, słuchając.
— Masz słuszność, — mówił — gdy tych mieszanych małżeństw nie chcesz... rzadko one na dobre wychodzą.
Tęsknił Włodek do kraju coraz mocniej, choć do wytworniejszego życia we Francji był nawykł, czuł, że powrócić był powinien kości położyć przy ojcach; ale jakże mu było opuścić tych, do których przywiązał się, jak dziecię, a czuł, że im był potrzebnym?
Szczególniej po śmierci delfina, gdy okrutny żal po nim widział w królowej, litość go zdejmowała wielka i z nową żywością począł z Luneville’m coraz częściej królową łączyć, przynosząc jej stąd wiadomości, zmuszając do pisywania do ojca, bo wiedział, że stary król, do którego córka była serdecznie przywiązaną, jeden ją mógł pocieszyć skutecznie. Namawiał też ciągle to króla Stanisława do Wersalu, to królową do niego.
Z obu stron nie brakło chęci zbliżania się jak najczęstszego, ale trudności były mnogie.
Kończyło się to więc najczęściej na listach, do których żywym komentarzem bywał zawsze Włodek. Posługiwano się nim, jakgdyby bez niego obejść się nie było można. Listy wkońcu zawierały zwykle notatkę tylko tego, o czem on miał rozpowiedzieć.
A miał nad pismem tę wyższość poseł, iż wiedział i miarkował, jak należało rzecz wedle pory i okoliczności wystawić.
Chociaż tyle lat spędził we Francji i był już w niej tak przyjmowanym jakby we własnym kraju, nie lubił jej Włodek. Wszystkie nieszczęścia rodziny Leszczyńskich Francji przypisywał.
— Zdawać się im może, — mówił w duchu — że nas uszczęśliwili! Słyszałem ich już na oczy nam wyrzucających swoje dobrodziejstwa! a stokroćbym wolał widzieć mego pana generałem wielkopolskim, niż królem na Lotaryngji i Barze, i królową naszą za Jabłonowskim albo za Tarnowskim, albo za którymkolwiek z panów polskich, niż tą nieszczęśliwą królową Francji, przez pół wieku dla tego szczęścia wypłakującą sobie oczy!
Do delfina, jako do wnuka pana swojego, Włodek był bardzo przywiązany, ale mu go tak wychowali na Francuza, że w nim krwi swoich panów nie mógł czuć i wydawał mu się obcym.
W Wersalu i w Luneville’u zarówno teraz było smutno, król Stanisław odprawiał ciągle nabożeństwa za duszę delfina i nie przestawał go opłakiwać, matka pisała do niego tylko o nim... Nic ich pocieszyć nie mogło.
Byłby może wreszcie na swojem postawił Włodek i starego króla namówił na podróż do córki i dłuższy pobyt przy niej, gdyby się cały dwór lunewilski nie spiknął przeciwko temu. Nie chciano go stąd puścić pod pozorem słabego zdrowia i podeszłego wieku. W istocie król miał już rok osiemdziesiąty dziewiąty, a chociaż zdrów i czerstwy, czuł na sobie to lat brzemię. Szczególniej dolegała mu otyłość, która ruch utrudniała.
Z taką fizjognomją dni ostatnich widzimy go na rysuneczku i sztychu Cochina, z długą fajką w ręku, w sukni dostatniej, ciepłej, grzejącego się przy kominku.
Dnia 3 lutego po Gromnicznej Stanisław uroczyste kazał odprawić nabożeństwo za duszę delfina znowu i sam znajdował się na niem... Dni były krótkie, zima ostra, i po obiedzie Włodek, towarzyszący mu, odradził pod noc jechać do Luneville’u, namówił do nocowania w stolicy, na co się król zgodził.
Wieczór spędził na rozmowie z urzędnikami miejscowymi, wypytując ich swoim zwyczajem, czyby do instytucyj dobroczynnych, których już wiele wprowadził w życie, coś jeszcze dodać nie można. Nie były to czcze słowa, pozostawało w tym roku kilkakroć sto tysięcy franków, o których pożyteczne zużytkowanie Stanisław się troszczył, i właśnie tego wieczora powstała kasa pomocy na niespodziewane wydatki ludzi mniej zamożnych.
„Gdy biedny rzemieślnik zachoruje, — tłumaczył urzędnikom myśl swoją — wprawdzie znajdzie pomoc w szpitalach, ale jeśli ma dzieci niedorosłe, co się stanie z tem biedactwem w czasie, gdy ojca nie będzie w domu? Kto je nakarmi, kto się niemi zaopiekuje? Włościanin straci woły, któremi rolę uprawiał, inny krowę, która żywiła rodzinę, lub konia, z którego pomocą prowadził mały handelek, — nieszczęśliwi ci zostaną zniechęceni na zawsze, może przywiedzeni do żebraniny, jeżeli się im nie przyjdzie z pomocą. Starając się tym małym stratom zapobiec i opiekując się nimi, wrócimy im życie“.
Taki był początek założonej kasy pomocy na nieprzewidziane wypadki, która natychmiast z rozkazu króla miała być w Nancy otwartą. Kilkakroć sto tysięcy przekazał tegoż wieczora na zakład, warując, iż procenta od tej sumy nigdy nie będą obracane na stałe pensje, ale służyć mają na zaradzanie nieprzewidzianym wypadkom.
Była to ostatnia myśl wielkiego filozofa. Późno w noc mówił jeszcze o niej ze swoimi zaufanymi, i w najlepszem usposobieniu poszedł na spoczynek.
Nazajutrz rano, wedle zwyczaju swojego, wstał bardzo wcześnie i dzień rozpoczął od modlitwy. Mrok jeszcze był szary na dworze... Leszczyński, nałogowo do fajki tureckiego tytoniu nawykły, zapalił ją i czytał jeszcze przy lampie papiery, które zabrać miał z sobą. Służba rozeszła się, wiedząc, że jej w tej godzinie dnia potrzebować nie będzie.
Na kominie palił się ogień zawczasu nałożony.
Chcąc powrócić do Luneville’u, zapragnął król zobaczyć godzinę na zegarze, który stał na kominie. Okryty długim szlafrokiem, w którym go Cochin rysował, nie spostrzegł, jak poła jego jedna od płomienia się zapaliła... Dym, który powstał, zdawał mu się pochodzić z komina i nie zważał, że całe okrycie na nim płonęło.
Nierychło płomień obejmujący już nogi przeraził go i zmusił dzwonić na służbę. Tymczasem starał się schylić, by stłumić ogień na ubraniu; lecz że przy otyłości ruchy miał utrudnione, stracił równowagę i padł w ogień, kalecząc się w nogę o żelazne podstawki, a ręką prawą trafiwszy na rozżarzone ognisko.
Osłabiony i przelękły, napróżno już podnieść się usiłował, próżno głosu dobyć chciał z piersi. W straszliwych męczarniach, żywcem się paląc, w ostatku — stracił z bólu przytomność.
Któż wie, jak długo to trwało?
U drzwi pokoju stała straż królewska... Żołnierza doszedł wreszcie dym, zaleciała spalenizna i swąd jakiś niezwykły dobywający się z królewskiego pokoju. Zszedł natychmiast z posterunku, usiłując wyszukać służbę, ale w izbie pokojowców nie było nikogo, na wołania rozpaczliwe żołnierza nikt nie odpowiadał. Żołnierz domyślał się jakiegoś wypadku w królewskim gabinecie, do którego wnijść mu nie było wolno.
Począł więc, podniósłszy głos, krzyczeć coraz mocniej, tak że wkońcu przywołał jednego ze służących, Perreina, który od progu ujrzawszy króla leżącego w płomieniach, rzucił się go ratować. Za nim pośpieszył stary sługa, Syster, pomagając wyciągać omdlałego z ognia i zdzierać z niego płonące suknie.
Tymczasem popłoch powstał w całym pałacu. Zbiegał się, kto żył...
Król, którego natychmiast podniesiono, odzyskał zmysły i spostrzegł dopiero, jak straszliwie był okaleczony. Spaliło się na nim wszystko, co miał na sobie, nawet flanelowa koszula, której nigdy nie zrzucał. Palce ręki lewej były zupełnie zwęglone, a lewą stronę ciała okrywała jedna rana ogromna od oparzelizny, która od policzka ciągnęła się do kolana.
Służba natychmiast rozbiegła się do miasta, do apteki, po doktorów i chirurgów, a nim ci nadeszli, nim pierwsze środki łagodzące ból zastosowano, starzec cierpiał straszliwie, ale z męstwem nadzwyczajnem.
W tym dopiero wypadku ci, co go nigdy nie widzieli walczącym z innemi życia bólami, mogli w nim poznać bohatera.
Nadbiegli urzędnicy, z wybuchem namiętnym obwiniając służbę niedbałą; odgrażali się przeciwko otaczającym osobę króla, gdy on z największą łagodnością bronił jej, chwalił pośpiech, z jakim nadbiegła, dziękował Systerowi i Perreinowi, iż mieli przytomność zedrzeć z niego palące się odzienie.
Od pierwszej chwili nie łudził się Leszczyński uzdrowieniem, chociaż lekarze zdawali się mieć nadzieję, że życie utrzymać potrafią. Wiek, wyczerpane siły, ogromna rana wycieńczająca w istocie nie dozwalały mieć najmniejszej ufności w pocieszające zapewnienia lekarzy.
Wrażenie, jakie w Lotaryngji i Alzacji uczyniła wieść o wypadku, opisać się nie daje. Dowiodło ono przywiązania i wdzięczności klas wszystkich narodu, ale szczególniej ubodzy, wieśniacy, wyrobnicy, ci wszyscy, których losem król się zajmował, tłumami poczęli zbiegać się do miasta i na podwórza pałacowe. Pod wieczór wszystkie gospody były zajęte, lud kupami obozował pod oknami, w dziedzińcach i ogrodzie, a niesposób było nakazać mu milczenia, tak że jęki i wołania dochodziły do chorego, któremu musiano wytłumaczyć to zbiegowisko. Poruszony tem posłał zaraz do intendenta Alliota, ażeby o potrzebach biednych pamiętał, rozkazując rozdać żywność, wino, a nawet pieniądze uboższym.
— Nie jestemże aż nadto wynagrodzony za to niewiele dobrego, które mogłem uczynić! — odezwał się słabym głosem.
Przypomniało mu to, iż zapisy, poczynione dla ubogich, na rozmaite zakłady dobroczynne, mogły po zgonie jego się zatracić i natychmiast je kazał wszystkie zgromadzić, zachowując w miejscu bezpiecznem. Musiano niezwłocznie żądaniu jego zadośćuczynić.
Pomimo straszliwych boleści, jakich doznawał, król daleko więcej zajmował się swoją służbą, tymi, którzy go otaczali, aniżeli samym sobą. Ponaznaczał godziny czuwania, tak, aby się ludzie nieustannie zmieniać mogli.
Widok Włodka, który jeden z pierwszych znalazł się u jego łoża, na myśl mu przywiódł córkę i kazał mu się przybliżyć.
— Powracaj natychmiast do Wersalu — rzekł do niego. — Rozejdą się wieści o wypadku. Maruchna się nastraszy... naco ma cierpieć przedwcześnie?... Wiem, że tego przeżyć nie mogę, ale pocóż ją karmić tą boleścią, ją, co jej już miała w życiu więcej, niż my wszyscy?... Jedź waćpan zaraz... pokłonisz się jej ode mnie i uspokoisz, że oparzelizny małe są, a ja wkrótce zdrów będę.
— Najj. panie, — przerwał Włodek — radbym tu pozostać...
— Waćpan powinieneś o niej myśleć, a nie o mnie i o sobie — przerwał król. — Rozumiesz!
Włodek napróżno mówić usiłował i wyrobić pozwolenie zatrzymania się: musiał się natychmiast wybierać.
Wolą było ostatnią króla, aby córka do ostatniej chwili o istotnym stanie jego nie wiedziała... Przeczuwał zapewne, że choroba się przeciągnie i że przez ten czas, pod groźbą niebezpieczeństwa, córkaby nadto cierpiała.
Widok tego ostatniego męczeństwa starca, znoszonego z tak nadzwyczajnem, można powiedzieć heroicznem męstwem, w zdumienie wprawiał wszystkich, duchownych zachwycał.
Gdy pewnej nocy kapłan, który go odwiedzał, chciał, odchodząc, uśpionych chirurga i sługę obudzić, król nie dopuścił tego uczynić.
— Proszęż cię, mój ojcze, — rzekł — daj im odpoczywać; oni mi nic nie pomogą. Jest w porządku rzeczy, że oni po dobrej wieczerzy, po znużeniu snu potrzebują... tak, jak w porządku rzeczy jest też, abym ja nie mógł zasnąć i stękał.
Jednego wieczora do siedzącego przy nim eks-jezuity odezwał się tonem łagodnym:
— Przypomniałem ustęp jeden z Pisma Świętego, który do przygód życia mojego stosować się może, tak że nieustannie powtarzam go sobie: „Transivimus per ignem et aquam, et reduxisti nos in refrigerio“. Przeszedłszy przez ogień i wodę, spodziewam się i ja, że mnie Bóg przyjmie do miejsca ochłody.
Ksiądz, sądząc, że król mówił o ostatnim wypadku, dodał:
— Na nieszczęście, woda za późno przyszła.
— Ale, boście mnie, ojcze, nie zrozumieli — odparł król. — Przeszedłem przez wody błot gdańskich, teraz przez ogień, były to dwa okrutne w życiu mojem wypadki, które przebywszy, spodziewam się, iż Bóg w miłosierdziu swojem szczęśliwszem życiem w niebiesiech ochłodę mi przyniesie.
Jest to mała próbka tego spokoju ducha i cierpliwości, z jaką starzec straszliwe boleści swoje znosił, nie dając się im pokonać.
Gdy choroba się przeciągała, bo trwała dni osiemnaście, a król coraz mniej miał nadziei wyzdrowienia, z tym samym spokojem i przewidującą troskliwością rozporządził najmniejszemi szczegółami tyczącemi się pogrzebu i osób do dworu należących. Ponieważ zarządzenie nabożeństwem żałobnem należało do Ossolińskiego, który objął marszałkostwo nad dworem jego, dnia jednego zapomniawszy mu dać rozporządzeń, przy których obstawał, późno w noc podyktował jeszcze kartkę do niego, bo się obawiał, że go już jutro nie zobaczy: „Mój książę (tytuł ten dawał Ossolińskiemu, chociaż Rzeczpospolita za Władysława IV odmówiła jego potwierdzenia), nie mogę na żaden sposób przezwyciężyć wstrętu, jaki mam do balsamowania. Jest to obyczaj pogański. Zdaje mi się przeciwnym duchowi chrześcijaństwa, aby trupa rozcinać na części. Dobre to tylko być może dla nauki doktorów, ale w tym razie nie wchodzą oni w rachunek.
„Pamiętam dobrze, iż droga moja nieboszczka często mnie prosiła o to, aby jej nie otwierano; mam sobie do wyrzucenia, że wola jej nie była spełnioną; możnaby tym przykładem zapobiec, aby i mnie nie krajano, gdy Bogu się podoba duszę oddzielić od ciała. Ja mogę tylko wzbronić tego, i o ile ode mnie zależy, spełniam. Ściskam cię, kochany książę, proszę cię moje pobudki ocenić i życzę ci lepszej nocy, niż moja“.
Wygnany wolą króla Włodek musiał natychmiast powracać, a raz się wybrawszy w tę drogę, sam czuł, iż mógł oszczędzić królowej cierpienia, wchodząc w myśl i życzenie ojca.
Wiadomość o wypadku, jakiemu uległ król Stanisław, wprawdzie wyprzedziła Włodka i znalazł ją już w Paryżu, ale tak niedokładną i zmyśloną, że łatwo mu było uspokoić królową, gdy go do siebie powołać kazała.
Przystąpiła do niego, oczyma badając go niespokojnie.
— Rozeszła się tu wieść, iż ojciec mój miał przypadek, że się poparzył, że suknie się na nim popaliły? Powracasz stamtąd?...
— Wysłany przez najj. pana, — odparł Włodek — wyprawiony umyślnie, abym uspokoił w. kr. mość. Król w istocie, przy kominie stojąc, zapalił na sobie suknię, a gasząc ją, sparzył sobie rękę, ale to się już goi... Król dobrej myśli i lekarze się niczego nie obawiają.
— Ale wiek jego! — przerwała królowa — osłabienie.
Włodek, nie dając się nad tem rozszerzać, tak dobrze umiał odmalować stan zdrowia króla, jego umysłu swobodę, iż zupełnie uspokoił królową, i tegoż dnia pisała do prezydenta Hénaulta, gdy już nie było żadnej nadziei utrzymania go przy życiu:
„Wiem, jak się niepokoiłeś wypadkiem, któremu uległ król, ojciec mój, i wrażeniem, jakie on wywrze na mnie. Nie mogę jeszcze o tem myśleć bez trwogi, i nie wiem, jak dziękować Bogu za to, że go uratował. Dzięki Opatrzności, ma się bardzo dobrze. On sam tylko zachował cały swój spokój i wesołość, wcale nie stracił nawet ani snu, ani apetytu, i ciągle sobie z tego wypadku żartuje. Odtąd pisałam już do niego razy cztery, prosząc go i zaklinając, aby zawsze miał kogoś przy sobie w pokoju. Że to nie jest bardzo przyjemnem, wątpię, aby mnie usłuchał...“
Utrzymywana w tej niewiadomości niebezpieczeństwa królowa dowiedziała się dopiero po zgonie ojca o nieszczęściu, które ją spotkało.
Był to cios ostatni, najboleśniejszy może.
Rzadko dziecię z rodzicem w takim jest związku i pokrewieństwie ducha, jak była Marja ze swoim ojcem.
Była nie tylko dziecięciem jego krwi, ale duszą jego duszy i myśli. On sam ją wychował, on w nią wlał wszystko, począwszy od pojęć aż do uczuć, które na wzór ojcowskich się wyrobiły.
Były to dwie istoty, z których jedna wiernem się stała odbiciem swojego pierwowzoru. Niewieście tylko bardziej piętno nosi na sobie dobroć królowej i jej rezygnacja, żeńską więcej jest jej pobożność. Zdaje się, że los, tworząc te dwie tak sobie pokrewne istoty, życie ich tak ułożył, ażeby obie zarówno cierpiały i jednym uległy próbom.
Marja, nie podpada to wątpliwości, nie miała najmniejszego pragnienia korony i panowania. Nie przewidując wszystkich następstw, jakie nieznany wówczas charakter Ludwika miał pociągnąć za sobą, wolałaby była skromniejszą i cichszą dolę. Poświęciła się dla ojca.
Chciała mu zapewnić byt swobodny, dostatki, poszanowanie, jakie teściowi króla Francji należało. Tułactwo długie, pozbawienie majętności, tytuł królewski bez sposobu do skromnego chociażby życia, odpowiedniego dostojeństwu, napełniały serce jej litością, a uczucie to zmusiło poświęcić się dla ojca. Stanisław może za późno to poznał i miał sobie do wyrzucenia, że nie odgadł prawdy i przyjął ofiarę całego bytu córki, skazując ją na męczeństwo. Uczucie wdzięczności ojca, przywiązanie jej do niego węzeł między nimi czyniły daleko silniejszym, niż między rodzicami a dziećmi bywa w latach późniejszych. Dla starca była to zawsze jego ukochana Maruchna; dla niej był on zawsze umiłowanym „tatkiem“, jakby jeszcze na ręku ją nosił.
Oszczędzono biednej znękanej cierpienia, stan króla Leszczyńskiego malując przed nią jako niczem nie zagrażający. Nie żył już, gdy królowa jeszcze cieszyła się rychłem jego wyzdrowieniem.
Śmierć starca mogła być wielką dla świadków jej nauką. Gdy po osiemnastodniowych bohatersko znoszonych męczarniach, po długim śnie gorączkowym Leszczyński się obudził, aby skonać z modlitwą na ustach, a w kościołach uderzono we dzwony wołające na modlitwę za konających, cała ludność miasta i ta, którą tu ściągnęła choroba króla, wybiegła na ulice, napełniła otwarte kaplice i kościoły. Żal uciskał serca wszystkich. Czuli, że tracą w nim ojca, który losem wszystkich swoich poddanych zajmował się, jakby rodzonych dzieci. Takiego króla — wieki chyba wydać mogły... takiego sumienia i serca nikt już doczekać nie miał... Człowiek, co widzi ludzi i braci w najbiedniejszych swoich poddanych, zostawił po sobie niewypowiedziany żal, bo nic go zastąpić nie mogło. Z załamanemi rękami ludzie sobie nieznani spotykali się, płacząc i bolejąc nad nieszczęściem swojem.
— Król nasz umiera! król umiera! — wołano, łkając.
Opiekun ten najbardziej potrzebujących a najmniej mających na świecie opieki — z pobożnością uspokajającą, z ufnością w Bogu kończył żywot czysty, wejrzeniem wdzięcznem żegnając zgromadzonych przy jego łożu.
U nóg jego klęczący Włodek, który natychmiast powrócił, zanosił się od płaczu.
Mówił sobie, że po raz ostatni ogląda Nancy i więcej miejsc tych oglądać już nie chce... Teraz służba jego należała królowej, — a potem! — jeśli mu Bóg miał życie przedłużyć, postanawiał Francję opuścić.
Razem ze dworem króla towarzyszył pogrzebowi. Po nim, już prawie nie zwróciwszy oczu na osierocony zamek, puścił się do Paryża.
Na kilkanaście godzin przedtem już królowa, z wielkich nadziei, któremi ją karmiono, nagle wywiedziona jednem słowem księżny de Luynes, zrozumiawszy je, padła na kolana, aby odmówić „Anioł Pański“ za duszę ojca.
Nie śmiała nawet rozpytywać o szczegóły. Żądała, aby jej wolno było udać się na pogrzeb, ale przewidując to, a nie chcąc jej na podróż nużącą narażać, przyśpieszono złożenie zwłok, i królowa tylko uroczystem nabożeństwem pamięć ojca uczciła.
Stosunkowo wielka boleść jej była mniej jawną i gwałtowną, niż się lękano. Była tak pewna, że świątobliwy i cnotliwy starzec musi być szczęśliwym, iż mu więcej zazdrościła, niż opłakiwała zgon jego.
Dopiero gdy płaczący Włodek przywlókł się znowu do stóp jej, mówić nie mogąc dla łkania, rozpłakała się i ona z wiernym sługą i o szczegóły rozpytywać zaczęła.
— Najj. pani — rzekł Włodek, — wszystkim nam tu męczeńsko żyć i umierać przychodzi. Nie widziałem w życiu człowieka, któryby tak srogie cierpienia z taką świętą cierpliwością znosił, błogosławiąc Najwyższego... Nie mówiono w. król. mości prawdy całej, bo na cóż było serce jej rozdzierać nadaremnie? Po straszliwem tem oparzeniu, ze spaloną na węgiel ręką, poraniony od stóp do głowy, żyć już nie mógł; widzieliśmy wszyscy, widział i on sam, że żyć nie będzie. Dla spokoju w. król. mości pisał listy wesołe... — ale nie miał ani godziny wolnej od straszliwych bólów... Modlił się i błogosławił, o wszystkiem pamiętał, wszystkiem rozporządził... Bohaterami zwą tych, którzy na placu boju w gorączce i zapale giną; a jakże nazwać takiego jak on świętego, który się męczy okrutnie, a uśmiech ma na ustach, a miłość w sercu do ostatniej godziny?...
Królowa, słuchając, płakała.
— Bóg mu cnoty jego zapłacił, — dodał Włodek, kończąc — bo mógł widzieć i słyszeć, jakim żalem jego śmierć napełniła serca wszystkich... Ulice i rynki w dzień i w nocy były pełne ludzi, którzy jęczeli pod oknami.


VIII.

Cofnijmy się w przeszłość jeszcze.
Delfin żył wówczas i nic nawet nic zwiastowało choroby, która wkrótce tak nagle wyrwać go miała kochającej matce, siostrom i żonie.
Pomiędzy młodszemi damami dworu królowej znajdowała się, od dwóch lat mianowana przyboczną jej, hrabina de Beaumont. Nosiła ona imię rozrodzonej i możnej rodziny, ale sama była ubogą i osieroconą owdowieniem, które ją samą bez opieki zdało na łaskę i niełaskę losu. Młoda, niepospolicie piękna i miła, odznaczała się wdziękiem, skromnością, łagodnością charakteru, poszanowaniem dla starszych, które jej serca jednało takich pań, jak: księżna de Luynes, marszałkowa de Boufflers i Villars. Wszystkie one były nią zachwycone. Pierwsza księżna de Luynes dała ją poznać królowej, a gdy się jej od pierwszego widzenia podobała, wyrobiła miejsce przy dworze. Adelajda, również ją pokochawszy, uprosiła u ojca stosowne wyposażenie, bez którego wdowa niezamożna obowiązków przy dworze podjąćby się nie mogła.
Wkrótce ulubienica wszystkich pani de Beaumont tylko względem delfina znalazła się w fałszywem położeniu.
Najzimniejszego i najobojętniejszego z ludzi na wdzięki niewieście siostry na przekorę prześladować zaczęły piękną panią de Beaumont. Delfinowa, zazdrosna bardzo, żart ten wzięła do serca, posądzając go w istocie. Chcąc żonę oduczyć od śmiesznej zazdrości, delfin przez czas jakiś udawał, że się do hrabiny zaleca, co wielce młodą damę dworu przeraziło... Słowem, wywiązał się z tego tak zwany „pasztet“, który niemiłe po sobie zostawił wspomnienie... Przy delfinie nie zbywało na tych, którzy go płochym uczynić i zepsuć byli radzi.
Ci ichmoście na gotowej osnowie tkali intrygę bardzo zręczną, której każda inna kobieta i każdy inny młody książę możeby się oprzeć nie umieli. Delfinowi zaręczano, że Beaumont do szaleństwa w nim się kocha, hrabinie zaś mówiono, że delfin namiętnie jest w niej rozmiłowany.
Szczęściem delfin sercem i myślami był gdzie indziej, a pani de Beaumont miała się na baczności i wyobraźni nie dawała panować nad sobą.
Powodziło się jej na dworze, bo miała wszystko, co ją tu miłą i pożądaną czynić mogło — wesołość, dowcip, dobroć serca, uprzejmość i niewinną tę chęć podobania się wszystkim, o którą pani de Deffant i Temirę obwiniała.
Oprócz tego hrabina miała talenta rozliczne: doskonała lektorka i deklamatorka, śpiewaczka z głosem sympatycznym, grała wybornie na klawikordzie, celowała w delikatnych robótkach żeńskich, umiała opowiadać zręcznie, a w rozmowie zastosować się tak do humoru i usposobienia każdego, iż łatwo sobie wszystkich pozyskiwała. Miała też ów dar rzadki, który pozwala przenikać ludzi, odgadywać ich gusta, a ciekawość młodą, skłaniającą ją do poznania każdego, z kim się spotkała, choćby znajomość krótko trwać miała.
Na dworze stała się wkrótce istotą pożyteczną, potrzebną wszystkim. Zwracano się ku niej po informacje i sądy, które zawsze łagodnie wypadały i pobłażająco, choć nic nie zakrywały. Beaumont widziała lub odgadywała wszystko.
Nie można jej było nazwać zalotną, choć się podobać pragnęła każdemu, i w tych czasach miłostek łatwych, gdy na dworze mało kto nie zawiązywał, nie zrywał, nie odnawiał intrygi, nie próbował choć na krótko wkraść się w łaski pięknej kobiety — urocza Beaumont wcale nie miała adoratorów. Nadto się jej obawiano. Starsze panie stawiały ją za przykład i miały za zasługę, iż przystępu do siebie broniła.
Królowa w krótkim czasie, widząc ją tak stateczną, mocno się do niej przywiązała; pozyskała sobie Adelajdę, zjednała Ludwikę, księżnę de Luynes i prezydenta Hénaulta. Delfinowa tylko zawsze jej nie dowierzała. Niezbyt piękna, bo w niej austrjacka krew matki była widoczną, obawiała się jej wdzięków... Z rzadkich tu gości pani du Deffand, autorka słynnych „Portretów“, tego rozmiłowania wszystkich w hrabinie nie podzielała, zazdroszcząc jej może.
— Cóż chcecie? — odpowiadała tym, co jej to wyrzucali — są ludzie, którzy nie znoszą zapachu róż.
W kilka miesięcy po umieszczeniu jej przy dworze królowa Marja brała ją z sobą w podróże, kazała sobie towarzyszyć do Compiègne, pozwalała z sobą podzielać nabożeństwa, usiłowała natchnąć pobożnością własną i długo czasem w noc z nią przesiadywała.
Nieznacznie wyrobiła sobie wpływ wielki, ale im ten więcej wzrastał, tem i delfinowa, i on mniej ją zdawali się lubić. Plotki najczarniejsze i najniedorzeczniejsze rozmaicie to tłumaczyły.
Mówiono poza dworem, iż byli przyjaciele delfina, którzy chcieli go koniecznie wciągnąć na tę drogę, jaką utorowali Ludwik XIV i XV. Nie można było o to obwiniać ani marszałka de Belle-Isle, ani hrabiego de Saint-Florentin, ani d’Argensona, ani de Paulmy, którzy wszyscy do orszaku delfina należeli, ale młodzież i „menin’ów“ jego. Pozorem do tego obowiązku rozbawiania młodego pana było jego usuwanie się od najniewinniejszych zabaw, od czasu, gdy nieszczęśliwy strzał na polowaniu życie jednego z jego dworzan kosztował. Myślistwo nawet delfin zaniedbał zupełnie. Wśród młodzieży ci, co go kochali, sprzysięgli się, aby go wywieść z tej melancholji i osamotnienia. Większej części z nich zdawało się, że przez kobietę najłatwiej tego dokażą — a pani de Beaumont była pod ręką. Dalej stojący te przywidzenia uważali za rzecz spełnioną.
Wszystko to próżniaczych głów i gąb było wymysłem, ale puszczona w świat najnieprawdopodobniejsza potwarz zawsze coś po sobie zostawia.
Znający bliżej delfina nie dawali wiary, obcy w zmyśleniu szukali ziarnka prawdy.
Piękną hrabinę mocno to niecierpliwiło i oburzało.
Pewnego wieczora, gdy królowa po modlitwie, zatrzymawszy przy sobie Beaumont, usposobiona do zwierzania się poufnego, opowiadać jej zaczęła, co ją kosztowały pierwsze króla z siostrami de Nesles miłostki, a później wprowadzenie margrabiny de Pompadour — nagle Beaumont, jakby przejęta współczuciem serdecznem, zawołała:
— Bogdajby przynajmniej w. król. mości i delfinowej Bóg nowych cierpień oszczędził, zachowując delfina wiernym, jak dotąd, jego małżeńskiej przysiędze!
Królowa, która syna miała za zupełnie zabezpieczonego od wszelkich płochostek, wykrzyknik ten mimowolny przyjęła przestraszona, jakby był ostrzeżeniem. Ubodło ją to, że o delfinie wątpić śmiano. Tego wieczoru więcej już o tem nie mówiono. Myśl jednak, że syn jej mógł być narażony, wciągnięty w jakąś intrygę, nie odstępowała biednej matki.
Nazajutrz niespokojna zaklinać poczęła hrabinę, aby jej powiedziała prawdę całą, odkryła, jeżeli jakie zagrażało niebezpieczeństwo.
Broniła się zrazu de Beaumont, lecz obawy królowej, boleść jej, niepokój tak ją przejęły, że wkońcu wymówiła się z tem, iż istnieje intryga, która delfinowi zagrażać może.
Usłyszawszy to wyznanie, królowa już nie miała spokoju, dopóki nie wydobyła od hrabiny wszystkiego, o czem ona wiedziała. Musiała jednak przyrzec, że dochowa tajemnicy i z delfinem nawet mówić o tem nie będzie.
Znając i kochając hrabinę, królowa zupełną dała wiarę jej słowom i oblewała je gorzkiemi łzami. Dowiedziała się o spisku, o ludziach, co go uknuli, o tych, którzy do niego wciągnięci być mieli, a nawet o tem, że Beaumont pozyskać usiłowano.
Nic nie może dać wyobrażenia zgrozy i trwogi, z jaką królowa przyjęła tę wiadomość groźną dla syna.
Stała z początku jak słup, zdrętwiała, blada, niema, rażona tym piorunem, nie mogąc wymówić słowa. Potem nagle otwarły się jej usta, padła na kolana przed krucyfiksem i zawołała:
— Panie, o Panie mój! — jeżeli to święte, niewinne dziecię moje ma podpaść zepsuciu, ma się sprzeniewierzyć cnocie, złamać przysięgę, skalać swoją białą szatę niewinności — Panie! o Panie! błagam cię na kolanach — ja, która to dziecię kocham nad życie, ja, której ono jest skarbem jedynym — Panie mój! Ojcze! weźmij go z tego świata na łono swoje, dopóki czystym jest... Niech go raczej widzę na marach, niż występnym! Matka, oddaje Ci go — niech umrze takim, jakim żył dotąd, niech jego występnym nie widzę!..
W tym wykrzyku duszy, który z uniesieniem i zapałem wyrwał się jej z piersi, było coś strasznego, proroczego jak wyrok śmierci.
P. de Beaumont rzuciła się przestraszona, chcąc nie dać jej dokończyć. Sama ona, usłyszawszy, co usta wyrzekły, zadrżała i zapragnęła może je cofnąć, — ale już było za późno. Potokiem łez zamknięta została, zapieczętowana ta bohaterska ofiara matki chrześcijanki.
Nazajutrz, czując, że w uniesieniu grzech popełnić mogła, dziecku własnemu śmierci życząc i skazując je, przywołała ks. Biegańskiego, spowiednika swojego, wyznała przed nim, co popełniła wczoraj, a choć spowiednik starał się ją uspokoić, pozostała pod wrażeniem, iż mogła prawicę Boga skierować na głowę syna.
Nikomu zresztą nie przyznawała się z początku do tego wybuchu i, oprócz spowiednika i p. de Beaumont, nikt o tem nie wiedział. Wstydziła się zwierzyć nawet księżnie de Luynes i prezydentowi. W duszy dręczyła ją myśl o tem przewinieniu, podwójną czułością otaczała dziecię ukochane, jakgdyby zawiniła przeciw niemu.
Wkrótce potem, nadomiar niedoli, delfin naprzód na cierpienia wewnętrzne uskarżać się zaczął, potem nagle zachorował, królowej zdawało się, że ona swoją modlitwą ściągnęła na niego chorobę, że ona zwiastowała, iż Bóg nieopatrznej prośby jej miał wysłuchać.
Przestraszona wyznała naówczas i księżnie de Luynes to, co nazywała swoją winą, ciągle się trwożąc, aby Bóg nie wysłuchał jej modlitwy. Prześladowała ją ta myśl uparta, iż delfin był zagrożony intrygą, że Bóg chciał go, wedle prośby jej ocalić, biorąc go do siebie.
Wszyscy, którym się z tego zwierzała, starali się ją pocieszać napróżno; nie mogła sobie przebaczyć, iż, nie poddając się woli Bożej, ściągnęła na siebie największą boleść, jakiej na ziemi doznać mogła.
Oddawna smutna, wpadła odtąd w rodzaj melancholji, i oprócz nabożeństwa i modlitw, którym większą część dnia poświęcała, nic już jej prawie nie zajmowało. Gdy ją pocieszać usiłowano po śmierci syna, odpowiadała, płacząc:
— Rachel nie chciała być pocieszona. Aby łzy moje osuszyć, synaby mi powrócić trzeba. Oddajcie mi go.
Od zgonu delfina przekonanie, że jej prośba do Boga mogła śmierć sprowadzić, że była wysłuchaną, opanowało jej umysł i zatruło życie. Nikt, nawet duchowni nie mogli jej odjąć tej myśli, która ją ciągle dręczyła.
Stawała się coraz mniej przystępną, coraz bardziej pogrążoną w sobie i milczącą; naostatek symptomata choroby, która życiu zagrażała, pokazały się wyraziście...
Klasztor karmelitanek w Compiègne, do którego uciekała przed ludźmi i światem, stał się naówczas najulubieńszem dla niej miejscem pobytu. Tam urządzić sobie poleciła mieszkanie, w którem była cela, zupełnie tak wyposażona skromnie, jak innych zakonnic.
Żadnych w niej wygód mieć nie chciała: krzyż, klęcznik, kilka obrazów z historji świętej i wizerunki patronów były ozdobą jej całą.
P. Chantal, św. Wincenty à Paulo, Stanisław Kostka zajmowali tu pierwsze miejsca. Oratorjum to nie różniło się w najmniejszej rzeczy od cel sióstr innych, z których królowa zwała się najmłodszą i najwięcej miłosierdzia Bożego potrzebującą. W dniach, w których do komunji przystępowała, zachowywała najściślej wszystkie przepisy zakonnej reguły. Często nawet zakonnice przybywające do chóru już ją tam znajdowały na modlitwie i, odchodząc, pozostawiały.
Po skasowaniu jezuitów królowa, gdy wycieczki jej do Compiègne utrudnione zostały, a do klasztornej tęskniła klauzury, założyła nowy klasztor karmelitanek w Wersalu, w którym znaczniejszą część dnia spędzała, aby zupełnie o świecie zapomnieć.
Zajęty swoją podwójną polityką i nieustannemi tajemniczemi miłostkami, od których go wiek nie oswobodził, Ludwik XV, o którego od śmierci pani de Pompadour znowu się dobijali słudzy, by go oddać w ręce nowej metresy, coraz rzadziej widywał się z królową, słyszał o niej niewiele, zajmował się nią tylko, gdy to córki na nim wymogły.
Spostrzegli jednak wszyscy, że, pomimo rozwiązłego życia, okazywał dla żony daleko więcej względów, niż kiedykolwiek. Zbliżał się do niej z poszanowaniem wielkiem, dopytywał z troskliwością o jej zdrowie, domagał się od sług jej największej karności. Gdy Adelajda poskarżyła mu się na jaki brak wygód około matki, przychodził sam, rozporządzał, nakazywał surowo, przesiadywał nawet w jej pokojach, zdając się głęboko przejęty łagodnością i rezygnacją, z jaką przyjmowała cierpienia i znosiła, co ją dotykało. Nic teraz nigdy nie odmawiał, sam nawet uprzedzając życzenia królowej. Tak czułym nie widywano go zgoła.
Choroba wycieńczająca, powolna — przeciągała się, czyniąc postępy, a życie przybrało formy klasztornego szpitala. Ze starych przyjaciół wielu ubyło, z młodszego pokolenia nikt się nie czuł pociągniętym do tego smutnego dworu. Pustki i cisza Wersal zaległy.
Stan ówczesny ducha męczennicy najlepiej malują listy jej do zakonnic pisywane. W tych, któremi jeszcze obdarzała wiernego sobie prezydenta Hénaulta, coraz mniej widzimy poufnych zwierzeń; do sióstr swoich pisze jakby rozmawiała z niemi.
„Módlcie się za moją biedną duszę, — pisze w jednym z listów — módlcie się za mnie grzesznicę wielką. Nie mówcie Bogu o niczem, tylko o duszy mojej; potrzebuje ona wielce modlitw waszych. Módlcie się do miłosiernego Boga nie o wytrwałość dla mnie, — złaby to była modlitwa — lecz żebym lepszą się stała. Nie zapominajcie nadewszystko modlić się za duszę moją, za intencje moje. Polećcie mnie modlitwom całego zgromadzenia, mnie, to jest duszę moją.
Jestem zachwycona listem waszym, który nie zasługuje wcale na nazwisko, jakie mu dajecie. Potrzebuję bardzo waszych listów, i przykrość mi czynicie, nie wierząc temu. Bądźcie pewne, że się sobą brzydzę, nie upokarzając się, ale mówiąc prawdę. Jeżelim od tak dawna nie pisała, to dlatego, że nie miałam czasu, chociaż nie użyłam go na dobre.
Świat jest pełen fraszek bezpożytecznych, a na nieszczęście dla mnie są to bezużyteczności konieczne, nieprzebyte. Byłabym szczęśliwa, gdybym czasu inaczej nie używała, gdy stan mój tego wymaga; ale zawsze źle czynię to, co czynię. Módlcie się za biedną duszę moją.
Dziękuję wam za De profundis, które codzień odmawiacie za delfinową, chociaż, spodziewam się, że, przy łasce Bożej, ona go nie potrzebuje. Mam najmocniejsze pobudki być pewną, że ta piękna dusza pozyskała zbawienie.
Módlcie się za duszę moją, zamiast modlić się za zachowanie mnie przy życiu, które się na nic nie zdało. Módlcie się za intencje moje, a nadewszystko za jedną szczególnie. Polecam wam duszę moją. Nie myślcie o ciele, nie warto ono, aby myśleć o niem; ale dusza moja tyle kontrowała Zbawicielowi, że nie wolno się nią nie zajmować“.
Później pisała do tychże sióstr karmelitanek w Compiègne:
„Mogłybyście nie troszczyć się o wielką surowość moją dla siebie; zaręczam, że post odbywam bardzo łagodnie, jak mówi Toinon, a na nieszczęście u mnie tak wszystko jak post idzie. Módlcie się do dobrego Boga za biedną duszę moją — wielce tego potrzebuje. Ja od siebie Zbawicielowi nie mam nic do ofiarowania nad pragnienie: niepłodną jestem w dobre uczynki. Mówię tu jak największą prawdę. Wstrzymajcie zatem miłosierdzie wasze i nie mieszajcie smutnej rzeczywistości z pokorą, na której mi zbywa — przeciwnie mam dużo dumy.
Proście Boga nie o wytrwanie, bo toby znaczyło wytrwałość w złem, ale o moje nawrócenie; dołączcie do tego intencje. Opuśćcie zachowanie mnie; życie moje zawsze dość będzie długie, a zdrowie dość dobre, jeśli z nich dobry zrobię użytek. Módlcie się za duszę moją, a zapomnijcie o ciele. Proszę tylko Boga o to, aby o niem zapomnieć, oderwać się od tego brzydkiego łachmana, który z żalem wlokę za sobą“.
Zbliżyła się nareszcie dla niej chwila wyzwolenia, którą żal po drogich sercu straconych istotach przyśpieszał. Wołały ją do siebie litościwe ich dusze.
Królowa, ilekroć przejeżdżała przez Saint-Denis, zatrzymywała się zawsze przed kościołem opactwa, aby się tu pomodlić, gdzie zwłoki jej złożone być miały.
Wiosną też r. 1768 zatrzymały się powozy dworskie, wiozące ją przed kościół Św. Dionizjusza. Duchowieństwo wyszło na powitanie pobożnej pani, mając na czele opata, któremu się do grobów prowadzić kazała.
— Tu więc — odezwała się do niego — obok tych zmarłych i ja oczekiwać będę na ciał zmartwychpowstanie. Oto pałac, w którym umieścicie mnie wkrótce, ale pokażcie mi, proszę, mój ojcze, miejsce, w którem będę spoczywała.
Opat zmieszany nie chciał odpowiedzieć na pytanie, chociaż królowa nalegała.
— A więc — dodała, widząc, że jej żądaniu zadośćuczynić nie chce — wiem przynajmniej, że pod tem sklepieniem, o kilka kroków od tego miejsca, zgniją me szczątki.
To mówiąc, padła na kolana, i cała skupiona w sobie, oderwana od świata, zapomniawszy o tem, co ją otaczało, gorąco modlić się zaczęła...
Choroba, coraz groźniejszego nabierając charakteru, odejmowała jej siły.
Wszyscy biografowie Ludwika XV przyznają, że ten okres po śmierci Pompadour, po zgonie delfina, gdy Marja już była skazaną przez lekarzy i znosiła swoje powolne konanie z anielską cierpliwością, czynił tak wielkie wrażenie na ostygłym, płochym, ale myślami o śmierci wciąż zajętym królu, iż zmienił jego postępowanie, humor, tryb życia jawny, iż sądzono, że będzie momentem poważnego zwrotu.
Jakgdyby żałował dawnego obchodzenia się z żoną i chciał je wynagrodzić; Ludwik był teraz dla niej z nadzwyczajnem poszanowaniem i względami. Spoważniał, posmutniał i naturalnie nudził się, jak zepsute dziecię, coraz mocniej. Natomiast królowa chora, choć osłabiona i choć ją to kosztowało wiele, siliła się na przyjmowanie wszystkich, co ją odwiedzać chcieli, uśmiechała się, rozmawiała, udawała ożywioną i wesołą — nie przyznając się do boleści. Nie zrywając stosunków z dawnymi przyjaciółmi, choć towarzystwo ją nużyło, usiłowała mu wydołać, — a bywała niekiedy tak zmęczona, iż nie poznawała osób, brała jedne za drugie i usiłowała to później naprawić.
Zwątpiwszy o wyzdrowieniu, miała niemal za złe lekarzom, iż życie jej przedłużać się starali, gdy duchem już była cała na drugim świecie. Posłuszna wszakże, spełniała, co jej polecano.
W pobożności, w praktyce obowiązków religijnych, w całem życiu królowej Marji, chociaż może ono zdawać się podobnem do żywotów innych świątobliwych niewiast wszelkich narodowości, przypatrując się im zbliska, znajdujemy tak wyraźne piętno polskie, iż dziwi nas, że go francuscy nie dostrzegają biografowie. Dlatego może ta postać, zarazem tak skromna, tak dobroduszna, tak obca wszelkiemu okazywaniu się i popisom, a tak wielka rezygnacją, wytrwaniem bohaterskiem, przebaczeniem winy, we Francji nigdy należycie zrozumianą i ocenioną nie była.
Zdumiewano się nad nią, ale się też litowano nad jej umysłowem upośledzeniem, to ganiono pobłażanie, to wynajdywano jakieś słabości, tak się im wydawała dziwną i niezrozumiałą. Wszystko, co w jej pobożności i życiu najwybitniej miało charakter polski, Francuzi znajdowali dziwacznem. Ta łatwość, z jaką się Marja z ludem porozumiewała, dając do siebie poufale zbliżać się wieśniakom, rozmawiając ze sługami i dozwalając im głośno wypowiadać myśli swoje, z ujmą królewskiej godności — była przez duchownych naturalnie jako cnota pokory chrześcijańskiej wynoszoną, ale na dworze nie oceniano jej wcale. Wyrzucano królowej, znajdowano dziwacznem to, co w Polsce było przyjętem i powszedniem.
Królowa Marja do końca życia nie straciła tego charakteru polskiego, jaki jej nadało wychowanie ojcowskie. O obyczaju polskim mowy nigdy nie bywało, a mimo to zachował on się we wszystkiem.
Tak samo dwór lunewilski, na którym suknia francuska narówni z polską występowała — miał charakter właściwy, nie tyle fizjognomją swoją i formami, co duchem i treścią mu nadany. Wszyscy tam przebywający znajdowali w starym królu jemu tylko właściwą otwartość, dobroduszność, prawość, prostotę i ten brak wszelkiej żądzy popisu, która Francuzom była niepojętą.
Filozof dobroczynny, tak dobrze umiejący oceniać piękno w poezji i literaturze, nie zaprzeczający talentu nawet ludziom przekonaniom swoim przeciwnym, mający odwagę zawsze mówić prawdę, choćby prądowi wieku nie była miłą, wzbudzał podziwienie jako coś zagadkowego i wyjątkowego. Królowa też we wszystkiem, co po ojcu przejęła, była oryginalną i pozostała niezmienioną, sobą do końca żywota.
Delfin, który może najwięcej z dzieci przejął się jej charakterem, najlepiej też ją oceniał. Kochały ją i szanowały córki, ale żadna z nich charakterem do niej nie była podobną.
Aż do ascetyzmu przejęta pobożnością Ludwika, która siebie Bogu złożyła na ofiarę, idąc do klasztoru, aby ojcu wymodlić poprawę życia i zbawienie, była daleko namiętniejszą, gwałtowniejszą, daleko bardziej Francuzką, niż matka. Tej polskiej łagodności i pokory, jaka odznaczała Marję, nie wzięła po niej żadna, choć zbliżyła się najwięcej do matki Henrjeta.
W całej historji tego męczeństwa, które we wszystkich swoich fazach i przejściach odmalować się nie daje, im dalej idziemy za królową, tem bardziej widzimy ją rosnącą wyżej i doskonalszą.
Najstraszliwsze przebywszy męczarnie w pierwszym okresie panowania sióstr de Nesles, w epoce Pompadour musiała rozpoczynać walkę powolną, nie widoczną, codzienną, na którą więcej może sił było potrzeba, niż na tę, co ją poprzedziła. Pompadour układała się, okrywała pokorą, oszukiwała, pochlebiała, a odgrywaną komedją urągała królowej. Niekiedy tylko nagle wybuchała okrzykiem triumfu... którego Marja musiała nie słyszeć. Przeciwko tej komedji stawiła ona niewyczerpaną łagodność i majestatyczną wyższość charakteru, nie zniżającego się do walki jawnej, nie dającego ująć i doścignąć.
Ostatnie dni życia królowej upłynęły na modlitwach i obcowaniu z córkami, które jej nie odstępowały. Król Ludwik tak się wydawał zaniepokojonym grożącą mu stratą małżonki, której zatruł całe życie, tak mu wyrzucało sumienie poniewierkę niewiasty za świętą uważanej za życia, iż nieustannie czuwać chciał sam nad nią... Niekiedy po cztery razy na dzień przychodził dowiadywać się o jej zdrowie.
Było w tem może równie wiele starania o rehabilitację w oczach ludzi, jak potrzeby uspokojenia sumienia. Niemniej jednak obudzał tem wdzięczność w umierającej, która mu dawno winy jego względem siebie przebaczyła.
Niekiedy w pokoju chorej przesiadywał długo, zwoływał lekarzy na narady, albo przychodził na nie i bywał im przytomny. Królową tak to wzruszało, gdyż wiedziała, co go to kosztować musiało, iż się zdradziła z uczuciem, którego doznawała. Król Ludwik zupełnie tak jak dla umierającej Pompadour sam przyprawiał lekarstwa, tu przyprawiał aforyzmy.
— Proszę pani pamiętać o tem, — mówił tonem mentora — że chory nie powinien się nigdy troszczyć o tych, którzy są zdrowi. Ja tu chcę być ciągle o każdej dnia godzinie; ale pani nie powinnaś nawet wiedzieć o tem.
Do uroczystego błogosławieństwa matki, przed jej zgonem, jak zobaczymy, sam Ludwik XV przyprowadził córki do łoża; ale tu mu wyrazów zabrakło na oznaczenie, z czem do niej przychodził i zmieszany zaprezentował je tylko królowej. Sercu jej łatwo było odgadnąć, czego od niej żądały.
Zliczyć trudno wszystkie chwile wybitne, któremi się odznaczył ten zgon kobiety-chrześcijanki. Nawet w chwilach, gdy gorączka odejmowała jej przytomność i pojęcie otaczających rzeczy, nie mówiła o niczem, tylko o tem, co duszne zbawienie jej obchodziło.
W ciągu swojego smutnego panowania niewielką zamożność, jaką jej to panowanie dawało, obracała prawie w całości na ubogich i dobre uczynki; umierając, też troskę miała jeszcze wielką o to, aby im zabezpieczyć z tego, co pozostawiła, tęż samą pomoc do życia. Oddawała ich na opiekę córkom, w spuściźnie przekazując niedolę, ale znając ich charaktery i zajęcia, dodała im w pomoc starego sługę Włodka, który w ostatnich miesiącach na krok się nie oddalał z przedpokoju.
Często go też, gdy pozostała sama, przywoływać do siebie kazała. Włodek znał wszystkich biedaków królowej, i choć mu obowiązki jałmużnika ciążyły, bo pragnął powrócić do kraju, nie mógł odmówić pani swojej nadzoru przynajmniej nad rozporządzeniem jej spuścizną.
Nigdy może „dobra królowa“ nie była wszystkim bardziej ukochaną, popularniejszą, niż w tych godzinach zbliżającego się zgonu. Zamek był ciągle oblężony. Wszyscy bez wyjątku, którzy do niego przystęp mieli, cisnęli się tam dowiedzieć o jej zdrowie. Nawet ci, którzy znani byli z niechęci, z nieprzyjaźni w czasach wdziękiń i intryg, szli, aby się pokazać przynajmniej na zamku. Każdy z nich teraz wypierał się dawnych uczuć swoich.
— Ja byłem zawsze z najwyższą czcią dla świętej niewiasty, — mówiono — stawałem w jej obronie przeciwko brutalnym napaściom!
Stało się wkońcu modą codzień zapisywać się do księgi, leżącej w przedpokoju, i pokazywać w nim choćby na czas krótki.
Budziło to pewny rodzaj zazdrości w królu, który, spotykając tu codzień tłumy, a między niemi ludzi przybyłych zdaleka, z prowincji, starców, duchownych z diecezyj odległych, posłów, obcych gości i klasy średniej, z Alzacji, z Lotaryngji, odezwał się wkońcu, jakby mimowoli, do Richelieu’go:
— Patrzaj! jak była kochaną!...
Usposobienie, jakie ogół wówczas okazywał, przywiązując do zachowania królowej zapewnienie szczęśliwego bytu Francji, pomyślność jej i błogosławieństwo, przypomniał niepokój, jaki obudzała choroba, a potem śmierć delfina.
Król mruczał, zwracając się do swoich poufnych:
— Gdybym zachorował, nie wiem, czybym miał tylu łzawych gości.
Dnia 24 czerwca rano królowa przebudziła się bez gorączki, jakby po wypoczynku zwiastującym wyzdrowienie. Sama przyznała z uśmiechem, iż od początku choroby nigdy się lepiej nie czuła; lecz zdawała się wiedzieć znaczenie tego fenomenu.
We wszystkie serca wstąpiła nadzieja, ale pogoda ta, która często burzę poprzedza, była i dla niej tylko oznaką i skutkiem wyczerpania sił, ostatnim błyskiem gasnącej lampy żywota.
Marja śpieszyła korzystać ze swobodniejszego stanu umysłu, aby powtórzyć spowiedź.
Wkrótce po niej podniecone siły opuszczać ją zaczęły. Lekarze oświadczyli Ludwikowi, że dnia tego nie przeżyje.
Wzruszony wielce, król natychmiast powołał córki, i — jakeśmy mówili — przyprowadził je do jej łoża. Część tego błogosławieństwa, które osłabłym głosem wymówiła nad ich głowami, spłynęła i na niego... Król mógł to sobie wyobrażać, gdyż płochy był razem i zabobonny.
Zaraz potem zaczęła się modlić królowa, odmawiała swoje obowiązkowe powszednie modlitwy i wśród różańca osłabienie przeszło w omdlenie, które było ostatniem...
Na Ludwiku XV zgon ten wywarł może największe wrażenie ze wszystkich doznanych w życiu. On, który się tak lękał śmierci i jej wspomnienia, choć czasem kapryśnie je wywoływał, kilka godzin sam na sam spędził przy zwłokach żony na rozmyślaniu, i żegnając tę, której był katem za życia, ze łzami czoło jej ucałował... Nigdy go nie widziano tak pogrążonego w żałości.
Uznanie własnej winy długim potem wyraziło się w nim smutkiem. Zdawał się chcieć zmienić życie, porzucić wszelkie płoche miłostki, zerwać z przeszłością. Lecz i to nie trwało długo: znudziła go skrucha!
Otwarcie testamentu, którego wypełnienie zdawała na dzieci, było tylko potwierdzeniem tego, co wiedziano o charakterze królowej.
Wszystko, co miała, przekazywała na klasztor założony w Wersalu, na misje religijne w Polsce, na jałmużny, na pensje, na dary dla duchowieństwa i ubogich. Relikwiarze swoje, krzyże, obrazy, różańce rozdawała tym, którzy się za jej duszę modlić mieli.
Sława jej świątobliwości tak była rozpowszechnioną, iż po śmierci jak relikwje rozrywano jej suknie, pozostałości najmniejsze... Nie zwano jej już inaczej, tylko „świętą królową“.
Przez osiem dni trwania obrzędów pogrzebowych tłumy nieustannie otaczały jej katafalk i przepełniały kościoły. Pochwały jej były na ustach wszystkich, żal powszechny. Anioł opiekuńczy Francji uleciał do niebios.
Wolą ostatnią zmarłej było, aby się pogrzeb odbył z największą prostotą; ale Ludwik nie usłuchał jej żądania, nakazał wspaniały i uroczysty obrzęd żałobny, wedle zwyczajów i tradycji dworu.
W całej też Francji duchowieństwo, pamiętne opieki królowej Marji, w modlitwach za nią, w mowach pogrzebowych wyraziło cześć i uwielbienie, jakie dla niej miało.




Czyż potrzeba wymowniejszego świadectwa o charakterze Ludwika XV, niż widok jego płaczącego u zwłok żony w czerwcu, a w grudniu witającego w Wersalu zamieszkującą w nim Du Barry?
Ani księżna de Gramont, siostra Choiseula, ani żadna inna z najbliższych nie wzięła spadku po margrabinie Pompadour. Zręcznie prowadzona intryga obdarzyła nim piękną Joasię, która polityką króla zawładnąć nie zagrażała.
Pompadour nie mogła mieć godniejszej następczyni i dziedziczki. Lecz w opustoszałych pałacach, u stóp krucyfiksów i ołtarzy nikt nie mógł zastąpić świętej, ostatniej królowej Francji.
Osierocone córki w przeznaczeniu swojem miały widzieć oczyma żywemi to, co matka ich proroczym przepowiedziała duchem, upadek monarchji we Francji, i umrzeć na obcej ziemi.

KONIEC


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.