Męczennica na tronie/Część II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Męczennica na tronie
Wydawca M. Arct
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
POWIEŚCI HISTORYCZNE — Tom LXXIII


J. I. KRASZEWSKI
MĘCZENNICA
NA TRONIE
OPOWIADANIE HISTORYCZNE
CZĘŚĆ II



1930


WYDAWNICTWO M. ARCTA W WARSZAWIE
DRUKARNIA ZAKŁADÓW WYDAWNICZYCH
M. ARCT, SP. AKC. W WARSZAWIE
CZERNIAKOWSKA 225





I.

Daleko później ruszono ze Strassburga, niż postanowionem było, królewna z modlitwą na ustach polską, dwór z uśmiechem wyswobodzenia.
Pierwszym objawem własnej woli Marji było, ażeby po miastach, po wsiach i zamkach, gdzie zapowiedziano uroczyste jej przyjęcie, owacje, powitania, jak najskromniej się to odbywało, bez występowania kosztownego. Marja pamiętała nędzę ludu, którą zbliska poznała w Alzacji, a która też w całej Francji równie była widoczną.
We dwa dni po rozstaniu król, który miał list przyobiecany i niecierpliwie go wyglądał, odebrał pismo następujące:

„A! tatku kochany, — pisała przyszła królowa — jakże to dawno było pozawczoraj! a ja ani słowa od pozawczoraj nie mówiłam z tobą! Ci dobrzy Francuzi wysilają się na to, aby mnie rozrywać i nie dać mi się nudzić. Mówią mi najśliczniejsze w świecie rzeczy, ale nikt nie powiada, że ty jesteś przy mnie!
Może i to mi wkrótce powiedzą, bo podróżuję po krainie czarów i jestem w istocie pod czarodziejską jakąś władzą. Co chwila zmieniam się, przeistaczam na coraz świetniejsze zjawiska. To piękniejszą jestem od Gracyj, to należę do rodziny sióstr dziewięciu (muzy). Tu mam cnoty aniołów, gdzie indziej widok mój ubłogosławia. Wczoraj byłam cudem świata, dziś jestem gwiazdą, której promienie ślą i wróżą szczęście. Każdy mnie, jak umie, ubóstwia, a jutro pewnie stanę ponad nieśmiertelnymi. Aby urok ten rozproszyć, kładę rękę na głowie i natychmiast powraca wtedy, kochany mój tatku — ta, którą ty kochasz i która ciebie najczulej kocha...

Twoja
Maruchna.“

Widoku nędzy powszechnej, w tym roku jeszcze powiększonej wielkiemi rzek wylewami, które straszliwe wyrządziły szkody — niepodobna było oszczędzić młodej królowej, chociaż pilno się starano o to... Po drodze miasteczka występowały z przyjęciami, ale Marja uwiadomiona o stanie kraju, szczególniej przez starego Villarsa, który w Strassburgu o tem Stanisławowi rozpowiadał szeroko, nalegając na obowiązek oszczędności w wydatkach — Marja prosiła i błagała, aby gminy koszta przyjęć obracały na potrzeby miejscowe. Nie chciała niczego, prosiła tylko, aby ją kochano.
Już w pierwszych zaraz dniach podróży nastręczała się sposobność przekonania, że młoda królowa a dwór jej zupełnie odmiennie pojmowali obowiązki swoje i samo życie. Z dworaków nikogo nie obchodziło zubożenie ludu, widok pustek, ludzi odartych i ogłodzonych, gdy Marja o wszystkiem zapominała, jedno nieszczęście tych biednych, których nazywała bliźnimi, mając na myśli.
Z kilkakroć pochwyconych bliźnich królowej naśmiewano się pocichu i robiono kalembury dowcipne.
Dokoła niej panowały tylko wesołe śmiechy, a rozmowy toczyły się o przyjęciu zgotowanem w Fontainebleau i Paryżu, o balach, ogniach sztucznych, pochodach, o pięknych pułkach, które miały występować — gdy ona tymczasem napróżno badała przyczyny nędzy, sposoby, jakiemiby można klęskom zapobiec i dotkniętych niemi ratować.
Ludzie poważni, jak marszałek Villars, przedewszystkiem oszczędność zalecali. Marja też od pierwszego kroku przejęta była obowiazkami, jakie wkładało na nią nowe położenie, i siliła się na jak najskromniejsze potrzeb zaspokojenie. Wszystkie te jej oszczędności wyśmiewano w sposób bardzo zabawny i nikt jej w tem naśladować nie myślał. Uwielbiano tę czułość młodej królowej, ale znajdowano ją nie w miejscu.
Podróż wesoła szła dosyć powolnie, a, mimo zubożenia powszechnego, zapał ludności ją odznaczał. Miłość, jaką mieli Francuzi dla swych monarchów, entuzjazm, jaki obudzał młodziuchny spadkobierca starożytnej dynastji, spływała i na Marję. Ona miała być matką odrodzonego domu.
Szlachta, duchowieństwo, urzędnicy zbiegali się po drodze, aby ją widzieć, słać kwiaty pod jej stopy, obsypywać życzeniami i błogosławieństwami. Entuzjazm zdawał się rosnąć w miarę zbliżania się do Paryża.
Posłańcy ze stolicy, od księcia, od króla codzień nadbiegali do pani de Boufflers, do księcia d’Antin; codzień też słano królowi szczegółowe wiadomości o podróży.
Trzeciego września cały ten obóz powozów, gwardji, jezdnych, dworzan wjeżdżał przy dźwięku rozkołysanych dzwonów i okrzykach nieskończonych do Sezanne.
Czekał tu na jego przybycie wysłaniec króla, jeden paź tylko, z bukietem od niego, a paziem tym był książę de Conti.
Radość była powszechna, lecz ktoby zajrzał do serca Maruchny, byłby już teraz w brzasku nowego życia mógł dojrzeć w jasnych obłoczkach jutrzenki zarodu chmur, które później widnokrąg cały zaciągnąć miały. Wokoło biednej ofiary nagle zmieniło się wszystko...
Z rana nie witał ojciec ukochanej swej Maruchny, nie ściskała jej staruszka babcia, nie ucałowała matka. Dama honorowa z całą uroczystością sługi i wielkiej pani zaczynała dzień powitaniem czcią przejętem i zimnym ocukrowanym uśmiechem. Z sukniami potrzeba było wkładać kajdany.
Samo nabożeństwo poddane było tylu formom, że sercu w nich ciasno być musiało.
Chociaż wszystko to zawczasu przewidzianem i zapowiedzianem było, nieubłaganej etykiecie nie bez jakiegoś upokorzenia poddawać się musiała królewna — a mimo największego starania, aby się zastosować do niej, nieustannie przestrzegano Marję, że chybiała przeciwko przepisom.
Nawet sam na sam z pannami dworu nie mogła żadnej z nich skłonić, ażeby na chwilę przy niej bliżej, niż dozwalała etykieta, lub na krześle z poręczami usiadła. Wchodząc, żadna nie śmiała od ukłonów wyznaczonych się uwolnić.
Maruchna przekonywała się codzień mocniej, jak inny świat ją otaczał, gdzie ani żywszemu uczuciu objawić się swobodniej, ani słowu wyrwać się z ust nie było wolno. Jałmużna, msza, praktyki religijne podlegały także tym formom żelaznym.
Ale to wszystko niczem było w porównaniu do trwogi, jaka ją ogarniała na myśl, że będzie musiała wkrótce cała z sercem i duszą oddać się człowiekowi, którego nie znała, który dla niej i dla całego świata jeszcze był zagadką. Każda chwila zbliżała tę godzinę ostatecznej ofiary. Znała go... z samych tylko pochwał przesadzonych, jakiemi go obsypywano, z portretów, na których heroicznie wyglądał, z powieści marszałka Villars, pań i dworzan.
Wszyscy zgodnie głosili go ideałem i takim on naówczas mógł się wydawać w istocie. Piękność jego przechodziła wszystkich rówieśników, wrodzona powaga, elegancja, ukazywanie się zawsze w blasku uroczystym — robiły z niego rodzaj bożyszcza.
Podnosiła się zasłona, król występował, wszyscy padali na twarze.
Zamknięty w sobie, bojaźliwy, czasem tylko strzelający słowy krótkiemi, brzmiącemi jak wyroczni rozkazy, Ludwik XV był dla Francji rodzajem istoty nadludzkiej, której tajemniczą potęgę wielbiono, nie śmiejąc zbliska jej rozpoznawać. Blask jej oślepiał.
Dotąd nie znano w nim żadnej słabostki, a jedyną namiętnością, zapowiadającą w nim rycerza, była pasja do myślistwa, po przodkach odziedziczona. Ale i te młodzieńcze popisy zręczności i siły ujęte były w pewne reguły, które każdy krok ujmowały w przepisane prawa.
Zbiegano się, aby oglądać triumfującego zawsze na tych wyścigach wcześnie przygotowanych, zachwycając się pięknością bohatera, którego krew i ród malowały się w wejrzeniu, tajemniczo osłoniętem długiemi rzęsami, w uśmiechu dumnym a spokojnym, w pewności siebie i majestacie, jaki go cechował.

Z Sezanne pośpieszniej, zapewne z rozkazu króla, zaczęto zdążać ku Fontainebleau, gdzie król miał oczekiwać z dworem swoim. Ale o dwie mile od Moret niespodzianie dla królowej, która modliła się zadumana, — nagle wstrzymały się powozy, powstał ruch i d’Antin nadbiegł, oznajmując, że sam król na powitanie narzeczonej przybywał.
Widziano w tem dobrą wróżbę miłości Ludwika XV dla przyszłej małżonki.
Królowa wysiadła, aby uklęknąć przed swym panem.
Zaledwie panie towarzyszące miały czas pochwycić poduszkę z powozu i rzucić ją pod kolana Marji, która przed bladym, zmieszanym, uśmiechającym się przymusowo Ludwikiem poklękła.
Stał przed nią, może wdzięczniejszy jeszcze młodością i życiem, niż wizerunki go przedstawiały, ale zimny, majestatyczny, straszny... Upadającą podniósł i uścisnął, składając lodowaty na czole jej pocałunek...
Zamienionych wyrazów, kilku zaledwie, nikt nie dosłyszał.
Twarz królowej blada świadczyła o przejęciu uczuciem, w którem bojaźń brała górę. Poszanowanie, miłość pokorna służebnicy, nakoniec przeczucie ofiary, która życie swoje przynosi panu swemu, wiązały się z sobą... W pierwszem zamienionem wejrzeniu i on, i ona mieli objawienie przyszłości. Trwało to jeden błysk tylko, ale dwie te dusze, które święty węzeł miał połączyć, poczuły się wzajemnie. Król wyczytał na jej twarzyczce dziewiczej pokorę poświęcenia, miłość żony, rezygnację męczennicy, a posłuszeństwo rozkochanej istoty, której on miał być całym światem, — ona w nim czuła pana, którego miłość być miała despotyczną, samolubną, dziwaczną, ale namiętną i wytrwałą.
Gdy dwór, poczynając od księcia Bourbon, w tej pani, starszej wiekiem od małżonka, córce filozofa, wykarmionej mądrością rodzica, spodziewał się niewiasty mężnej, mającej panować mężowi i prowadzić go — Marja od dnia tego wiedziała już, że nigdy mu rozkazywać nie będzie, a zawsze ulegać.
Młodzieniaszek ten, wydający się tak łatwym do zawojowania tym, co go powierzchownie znali, dla niej był już takim, jakim miało wyrobić go życie.
Po krótkiem przywitaniu, które także etykieta ścieśniała do bardzo małych rozmiarów — powozy szły dalej do Moret... Stąd już o świcie nazajutrz królowa, przybrana raz ostatni w najprostsze swe codzienne sukienki — wyruszyła do Fontainebleau.
Tu panowanie ceremonjału i mistrza ceremonji rozpoczynało się z całą surowością reguł, tradycjami uświęconych. Świetne, krocie kosztować mające uroczystości, następujące jedne pod drugich bez przerwy, zapowiadały się na dni następne.
Królową otoczył tłum, chciwy widzenia jej, odgadnięcia, sądzenia, tysiące oczów skierowały się ku tej wybranej, w której wyniesieniu Leszczyński widział pobożnie cud Opatrzności, a ludzie tylko losu dziwactwo, lub intryg a rachub wypadek.
— Jest to wprost un conte de fées, — mówili dowcipnisie — coś nakształt Cendrillon... i baśni starych piastunek... Cnota ukryta, niepoznana i nagrodzona.
Wiedziano już w Paryżu, iż królowa nie jest piękną, ale nie spodziewano się jej znaleźć tak spokojnie, dobrodusznie, niewymuszenie z wieśniaczą występującej prostotą, która się o żaden sztuczny urok nie starała.
Jeden z najzłośliwszych ludzi wieku, ten, który później stać się miał przyjacielem pani de Pompadour, Voltaire, pisał naówczas o królewskiem weselu:
„...Królowa nasza bardzo się dobrze prezentuje, chociaż twarzyczkę ma wcale nieładną. Wszyscy zachwyceni są jej cnotą (sic) i uprzejmością. Pierwszem dziełem jej było, że księżniczkom i damom pałacowym rozdała te wspaniałe podarki, które się składały na jej „koszyk weselny“. Były to klejnoty wszelkiego rodzaju, oprócz diamentów. Gdy zobaczyła szkatułeczkę, w której to było złożone.
— Ach! — zawołała — pierwszy raz w życiu przecie będę w możności obdarzenia kogoś!
W dzień wesela miała odrobinkę różu na twarzy, tyle, ile było potrzeba, aby się nie wydać bladą.
W kaplicy na małą chwilę omdlała, ale tylko dla formy. (Jak w tem znać Voltaire’a). Tegoż dnia wieczorem komedję grano. Ja przygotowałem był małe divertissement, ale pan de Mortemart nie chciał go pozwolić przedstawić. Zamiast niego, dano „Amfjona“ i „Lekarza mimo woli“, co się niebardzo przyzwoitem wydało. Po wieczerzy był fajerwerk z mnóstwem rac, ale bardzo ubogo obmyślany i urozmaicony. Zresztą mamy tu hałas, wrzawę, ścisk i tumult przerażający...“
Począwszy od tego różu, którego królowa używać była zmuszoną, pomimo iż go jej sumienie wzbraniało, bo zwyczaje dworskie tego wymagały, wszystek przepych, jakim ją okryto w ciągu uroczystości dni następnych, przykrym jej był strasznie, stał się ciężarem i rodził niepokój. Ze skarbca najsłynniejsze naówczas diamenty „Sancy“ i „Regent“ połyskiwały na jej białem czole i szyi.
Na chwilę nie dawano jej spoczynku. Program zawczasu przyjęty i potwierdzony, całe dnie zajmował szeregiem najrozmaitszych zabaw i popisów, umiejętnie z sobą połączonych. Od nabożeństwa rannego aż do balu wszystko było świetne i na wywarcie wrażenia obrachowane, a wszędzie królowa stanowiła główną postać i główną grać musiała rolę.
Wśród tych zabaw nie pozostawiono jej swobody napawania się temi nowemi dla niej widokami. D’Argenson, Villars, sam ks. Bourbon poczęli zawczasu wtajemniczać ją w to posłannictwo, którego spełnienia po niej oczekiwano...
W pierwszych tych początkach pożycie młodego małżeństwa osłaniała tajemnica. Zgadzają się na to wszyscy spółcześni świadkowie, iż łączyła je najgorętsza, namiętna miłość ze strony króla, najczulsza ze strony królowej.
Zdawało się, że żadna najlżejsza chmurka nie powinna zaćmić tak szczęśliwie rozjaśnionych horyzontów. Miłość ta idealnie pięknego Apolina ku dzieweczce, starszej nieco od siebie, niepięknej, a zamiast obyczaju dworu i jego elegancji, odznaczającej się prostotą, która miała w sobie coś „cudzoziemskiego“, oryginalnego, — była dla wszystkich zagadką.
Ale dla księcia Bourbon i trzymających z nim przywiązanie króla było najszczęśliwszym wypadkiem. Rachowali oni na nie, na wychowanie królowej, jej rozum, powagę, spodziewając się przez nią zawładnąć królem i kierować.
Wkrótce jednak poczęli się przekonywać, że nieśmiałość i pokora Leszczyńskiej stawały temu na przeszkodzie. Spodziewano się podbudzić ją, ośmielić i wymóc, aby szła za wskazówkami, jakie jej dawać mieli książę sam, marszałek Villars, przyjaciel ojca, i poważny d’Argenson.
Ale, jakkolwiek miłość króla dla żony nie ulegała wątpliwości, była jawną, charakter jej pozostawał niezrozumiałym. Ludwik XV kochał żonę, dawał dowody czasem namiętnego przywiązania, okazywał się niekiedy niecierpliwym i pożądliwym, a pomimo to nigdy jej głębi swoich myśli nie odkrywał, nigdy się z niczem nie zwierzał.
Wesół czy smutny, z nią czy ze swoim dworem, odegrywał rolę bóstwa, otoczonego kołem, którego nikt przestąpić nie mógł. Co się w nim kryło, tego domyślać się było wolno, ale nikt z pewnością nie wiedział.
Marja, choć dla niej król okazywał miłość wielką, tak samo była niewtajemniczoną, jak inni, jak nawet kardynał Fleury, który go wychował i uczynił takim, jakim był... Gdy jakieś gwałtowniejsze poruszenie wydobyło z niego na moment jakgdyby mimowolny okrzyk i uśmiech, sam zaraz za to karał się milczeniem i czołem zachmurzonem.
Królowa drżała, ilekroć zbliżał się do niej; modliła się, śledziła niespokojnie każde jego poruszenie. Prawda, że nawzajem Ludwik XV nigdy nie zapragnął ani poznać jej bliżej, ani zdobyć jej zaufania, ani poufalszemi uczynić stosunki, zawsze nieco etykietalne. Serce Marji czekało na to, aby się dla niego całkiem mogło otworzyć, a musiało pozostać zamkniętem.
Dwór, który z natężoną ciekawością patrzył na te stosunki, różnie wróżył o przyszłości i — czekał. Większość była tego przekonania, że namiętność króla — gdyż miłość przybierała ten charakter — wprędce wyczerpać się musi.
W samych nawet początkach upatrywano już chwilowe symptomata znużenia...
Królowej miłość, która nigdy namiętną nie była, a stała się tylko, jako uświęcona i sakramentalna, potężną, nie wymagała więcej nad to, co jej król dawał, nie przewidywała żadnych zmian w przyszłości. Marja, wiedząc, że małżeństwo jest węzłem nierozerwanym, liczyła na jej stałość.
Ci, co na wpływ królowej rachowali, zawczasu, jakeśmy mówili, wzięli się do dzieła. Zaraz w pierwszych dniach marszałek Villars i d’Argenson, towarzyszący królowej w przechadzkach po ogrodzie Diany, po wspaniałych alejach nowych, któremi ona zachwycała się, pierwszy raz w życiu oglądając tę zieloną architekturę — zagajali sprawę, opowiadając jej o stanie Francji, o potrzebach kraju, i przedstawiali jej, jak wiele dobrego uczynić mogła, starając się króla pozyskać i wpływać na niego.
Villars, przyjaciel Leszczyńskiego, mąż wielkiej powagi i niepospolitej znajomości ludzi, pierwszy począł zwracać jej uwagę na rządy kraju.
Bourbon niecierpliwy, nieostrożny, lękając się, aby ktoś nie uprzedził go, naglił z opanowaniem królowej. Chociaż najmniejsza dotąd nuta dysharmonijna nie zakłóciła dni wesela, a Marja mogła się cieszyć tą jutrzenką, obiecującą dni jasne, Villars znajdował, że należało już królowej być czynniejszą, a nadewszystko począć się obeznawać z położeniem i odciągnąć króla od przebywania w kółku płochej młodzieży. Wszystkiego miała dokonać królowa, sama nie czując się zdolną do roli, jaką jej narzucano.
— Spodziewam się, — mówiła z uśmiechem łagodnym do poważnego towarzysza swego, Villarsa — iż ta dobroć, z jaką mnie tu przyjmujecie i kierujecie mojemi nieśmiałemi krokami, które stawiam po nieznanej drodze — nie wyczerpie się i towarzyszyć mi nie przestanie. Czuję się słabą, nieświadomą, potrzebującą rady, a do kogożbym po nią z większem zaufaniem, niż do was udać się mogła?
— N. pani — odparł Villars — może rachować na służby moje nietylko z obowiązku, ale dla czci, którą wyznaję dla niej... Nie ja jeden tem uczuciem jestem przejęty; wszyscy wogóle są z małżeństwa króla uszczęśliwieni i wszyscy też, poznając bliżej w. kr. mość, pragną i spodziewają się, że potrafisz niezwłocznie nad umysłem króla uzyskać przewagę, zdobyć wpływ na niego. Naród cały wiele się po w. kr. mości spodziewa. Zwiększy się jego miłość i uwielbienie, jeżeli zechcecie to wrażać w umysł króla, że szczodrość jego, wspaniałość, chętne szafowanie skarbami podsycać musi ofiarność Francji. To, czem król dla Francuzów rozporządza, od nich też pochodzi; naród bogatym nie jest, w rozdawnictwie więc, w rozchodach trzeba ciągłej pamięci na pochodzenie grosza. Potrzebujemy nadewszystko oszczędności.
Królowa z żywością wielką pośpieszyła oświadczyć marszałkowi, że zupełnie się zgadza z jego sposobem widzenia.
— Wierzcie mi, — rzekła — że nikt pewnie gorliwiej nie będzie nawracał króla na poskromienie szczodrobliwości, która u niego z najszlachetniejszych pobudek pochodzi. Co do mnie, ja do najskromniejszego nawykłam życia; ale król reprezentuje wielkość Francji, i nie dla siebie, ale dla niej musi częstokroć występować wspaniale. Ojciec mój także ciągle mi te same przypomina w listach swoich obowiązki.
I Marja, która miała zwyczaj zawsze ostatni list ojca nosić przy sobie, nie rozstając się z nim aż do odebrania następnego, dobyła z pośpiechem pismo Leszczyńskiego, dając je panu Villars.
— Czytajcie je, — odezwała się — niema w niem tajemnic; przekonacie się, że też same daje mi rady. Godzicie się z tym, który was zowie przyjacielem swoim.
Marszałek, posłuszny, list przebiegł oczyma, a że w nim znalazł wzmiankę przyjazną o sobie, skłonił się przed królową, oddając go i dziękując.
— N. pani, — ciągnął dalej — łaska ta, którą mnie ojciec w. kr. mości zaszczyca, daje mi odwagę mówić z nią otwarcie, bo w charakterze moim niema zbytniej śmiałości. Jako dworak jestem lękliwy i niezręczny. Udzielenie mi tego listu wkłada na mnie obowiązek, abym raz jeszcze jeden nalegał na w. kr. mość o wpajanie w umysł n. pana potrzeby i obowiązku ekonomiki, rachunku, skrzętności. Pieniądze się rozsypują nad miarę. W. kr. mość dasz z siebie przykład pierwsza, odezwiesz się głośno, a wszystko to wpływ wielki wywrzeć może.
— Panie marszałku, — przerwała żywo Marja — pójdę za radą waszą tem chętniej, że ona prowadzi mnie drogą obowiązku. Nic mnie to nie będzie kosztowało. Ale sądzicież, że istotnie mój wpływ coś znaczyć może?
Spojrzała na towarzysza, który chwilkę, zdumiony, zawahawszy się z odpowiedzią, tem goręcej potem dodać pośpieszył:
— Nie godzi się wątpić o tem...
Rumieniec okrył twarz królowej, jakgdyby ona wątpiła, ale wątpliwości tej wypowiedzieć nie śmiała. Spuściła główkę smutnie.
— Panie marszałku, — dodała — znajdziecie mnie zawsze chętnie wam posłuszną, we wszystkiem ucieknę się do waszego światła, bo sobie nie dowierzam; — ale co się tyczy tego wpływu, na który zdajecie się rachować tak wiele — ja o nim wątpię i nie wiem, zaprawdę, czy go pozyskać potrafię.
Stary Villars, słuchając, zdawał się w początku to wyznanie królowej brać za wyraz jej skromności; uderzył go jednak ton szczerości, z jaką Marja bez żalu, chłodno mówiła o sobie, jakby o kimś obcym.
— Dlaczegóżbyś w. kr. mość — odparł — nie miała uzyskać zbawiennego wpływu na męża? Jest on jej należnym, potrzeba się tylko o niego starać, a zdobywszy, użyć go lepiej, niż ci, co dotąd naszych królów serca sobie jednali, aby sami tylko z nich korzystali... Francja tego się po w. kr. mości spodziewa.
— Kochany przyjacielu, — zawołała królowa, zawsze z tym spokojem i powagą, które jej nigdy nie opuszczały — ja dotąd nie znam kraju, ani potrzeb jego, wiele, a raczej wszystkiego uczyć się muszę. Nieśmiało też stawię kroki.
— Czuwać i pomagać w. kr. mości jest naszym obowiązkiem — rzekł Villars. — Ks. Bourbon, d’Argenson, ja jesteśmy w każdej chwili na jej usługi. Dotąd nasz młody pan zna tylko bliżej jednego, swojego nauczyciela i kierownika młodości, kardynała Fleury, którego radom ślepo powodować się daje. Nie mamy nic przeciwko ks. biskupowi Frejus — dodał — ale rządy Richelieu i Mazarina są nam pamiętne, nie życzymy sobie, aby się one powtórzyć miały. Kardynał zdala napozór trzyma się dotąd od polityki, milczący, zimny, gra rolę obojętnego, ale to właśnie trwożyć nas zaczyna. Król jest pod jego wpływem wyłącznym; chcielibyśmy, aby ta władza, którą w. król. mość łatwo nad umysłem męża uzyskać potrafisz, uchroniła go od ślepego poddania się człowiekowi, którego skryta dotąd ambicja jest dla nas postrachem.
Królowa słuchała z natężoną uwagą i powolnością, a wkońcu, uśmiechając się, rzekła:
— Będę posłuszną, to jedno przyrzec wam mogę, ale... powtarzam wam, że ja w swój wpływ nie wierzę, dlatego może, iż sztuki starania się i zabiegania o niego nie znam i nie czuję w sobie do niej zdolności. Król dotąd o sprawach publicznych nigdy ze mną nie mówił słowa.
— Inicjatywa więc ze strony w. kr. mości wyjść powinna — dodał nieporuszony Villars.
Królowa nieco się zamyśliła nad odpowiedzią.
— Szczerą z wami być muszę, — poczęła — jakbym z ojcem mówiła. Co się tyczy spraw publicznych, zdaje mi się, że król niezbyt lubi zajmować się niemi. — Często daje uczuć, że mu one ciężą, lub go nudzą, a wogóle milczący, zamknięty w sobie, nierad spowiadać się przed nikim.
— Wyjątek w. kr. mość powinnaś stanowić — rzekł Villars. — Wychowanie Fleury’ego uczyniło króla bojaźliwym; obcowanie z w. król. mością zrobi go otwartym i śmiałym.
W tej chwili wzrok królowej, zwrócony na mówiącego, nie dał mu dokończyć.
— A! panie marszałku, — odezwała się — zaprawdę wielkich rzeczy wymagacie ode mnie, do których ja, nieśmiała też, maleńkie stworzenie, powołaną i zdolną się nie czuję. Na chęciach nigdy mi zbywać nie będzie, ale zawsze na siłach, ufam tylko pomocy Bożej.
Marszałek, nie dając rozszerzać się dłużej, miał dodać jej otuchy, gdy nadchodzące panie, a między niemi żywa i roztrzepana de Prie, przerwały dalsze zwierzenia i ocaliły królową od nalegań Villarsa.
Całe postępowanie królowej dalekie było od zaspokojenia tych, którzy w niej pokładali nadzieję. Ks. Bourbon, który tylko dla zawładnięcia przez nią królem dał mu ją za żonę, niecierpliwił się już i nie dawał jej prawie odetchnąć, przynaglając do czynu. Otaczano ją, usiłowano pobudzić, wskazywano drogi i środki, uczono, jak dziecko. Królowa słuchała cierpliwie, ale nie uczyniła kroku przeciwko przekonaniom, któremi kierowały wpojone przez ojca zasady.
To, o czem Villars mówił z królową, było tylko przygotowaniem do nowych wymagań. Między damami dworu znajdująca się pani de Prie miała też posłannictwo nawracania i spełniała je gorliwie; ale po niejakim czasie, upokorzona, musiała się uznać za bezsilną.
— Próbuj wasza książęca mość sam — ja nie mam do niej szczęścia — mówiła zniechęcona.
Villars nakłaniał też księcia, aby on sam zbliżył się do królowej.
Nikogo ona nie odpychała, dla wszystkich była uprzejmą, ale ostatecznie trudno było wpłynąć na nią...
W nadskakiwaniu szczebiotliwem pani de Prie Marja nie smakowała, chociaż chwilowo bawiła ją złośliwym dowcipem i umiejętnem przybieraniem roli, jakiej położenie wymagało. Paris-Duverney, mianowany sekretarzem, nieustannie razem z nią kręcił się i narzucał królowej, częstokroć umiejąc stać się użytecznym. Pochlebiali sobie oboje, że się staną niezbędnymi królowej, ale po niejakim czasie musieli się przyznać, że żaden ściślejszy węzeł nie zbliżył ich do niej, i wielka tylko jej dobroć łudzić się im dozwalała pozyskanemi względami.
Królowa nie tęskniła do pani de Prie, nic używała jej do rady, a Paris, który się do jakichś tajemnic przypuszczonym być spodziewał, przekonał się tylko, iż Marja żadnych nie miała.
Zasnute więc dokoła sieci na nic się nie przydały. Wszyscy, którzy rachowali na tę biedną sierotę, przez wdzięczność mającą się im poddać, przekonali się poniewczasie, iż ona ani z wywyższenia korzystać, ani się cieszyć niem nie umiała, a znała tylko jedno: obowiązek.
Nie odkryli w niej żadnej słabostki, na którąby działać mogli. Nie lubiła nic, oprócz kościoła, nabożeństwa i szpitalów, wszelka ambicja zdawała się jej być obcą. Cóż z taką prostaczką począć mogli?
Paris-Duverney w chęci przypodobania się zszedł tak nisko, iż nawet ulubioną królowej psinę nosił na ręku, aby tem ją sobie pozyskać. Pani de Prie używała swoich przyjaciół do wyszukiwania biednych, którzyby niezbyt odrażająco wyglądali i wonieli... Wszystko to jednak wielkiego wpływu im nie wyjednało.
Ks. Bourbon, pragnący też zjednać sobie królową, chlubiący się swoim wyborem, zowiący Marję swoją monarchinią — wyrobił naprzód dla jej ojca potrzebne fundusze na utrzymanie pokaźniejszego i liczniejszego domu, któryby tytułowi przyznanemu lepiej odpowiadał; potem uzyskał przeniesienie do zamku Chambord, skąd naostatek przejechał król do Meudonu, aby bliżej być córki.
Tu Marja miała nadzieję częściej napotykać sposobność oglądania ojca, i Ludwik XV obiecywał jej towarzyszyć niekiedy. Tymczasem nader uszczuplony orszak, otaczający Leszczyńskiego, starano się na pokaźniejszej postawić stopie. Ale dla Leszczyńskiego wszystko to się zdawało dość obojętnem; głosił swoją wdzięczność i miłość dla zięcia, obchodził się małem i nie wymagał niczego... Zajmowała go nadewszystko córka i los jej... Cała rodzina żyła teraz listami z Wersalu.
Chociaż przed Villarsem i księciem de Bourbon królowa ciągle zarzekała się, aby na małżonka wpływ jaki wywierać mogła, dworacy znajdowali, iż poszanowanie i przywiązanie, jakie jej okazywał Ludwik XV, rosło i wróżyło bardzo wiele. Zwrócono się więc ze wszech stron do królowej, usiłując przypodobać się i pozyskać jej łaski.
W istocie, pożycie małżonków, powierzchownie przynajmniej, było budujące. Młody król, podczas uroczystości w Fontainebleau i Wersalu, ciągle był razem z żoną, tak że nawet na ulubione łowy często mu towarzyszyć musiała. Później, chociaż myślistwo na dłużej go od żony odrywało, dawał ciągle dowody troskliwości o jej zdrowie, zbiegał niespodziewanie, aby z nią wieczór przepędzić, okazywał jej publicznie, ostentacyjnie wielkie poszanowanie i miłość.
Pomimo tej miłości, spoufalenie się, zbliżenie serdeczne, wpływ spodziewany nie przychodził. Od pierwszego spotkania się i uścisku do końca miodowych miesięcy nie zaszła najmniejsza zmiana. Król nie mówił z żoną ani więcej, ani dłużej, niż z początku, nie zwierzał się z niczem, nie zapragnął być częściej. Witał ją z tąż samą czułością pańską, żegnał z tym samym uśmiechem protekcjonalnym, jak od pierwszego prawie spotkania...
Ks. de Bourbon niecierpliwił się i zżymał. Villars ubolewał. Obyczaje ożenionego młodzieńca nie uległy też żadnej znacznej zmianie. Ciż sami młodzi towarzysze zabaw, d’Epernon, de Chalais, de Nesle otaczali go na łowach, a polował z taką namiętnością, jak dawniej. Położenie kardynała de Fleury, który w radzie króla zasiadał, nie mając w niej żadnego oznaczonego wyższego stanowiska, zachowywało dawny charakter opieki nad młodym panem. Król okazywał mu toż samo uszanowanie, co dawniej, powodował się chętnie jego radami, wywoływał często jego zdanie, chociaż kardynał z pewnym uporem trzymał się biernie roli. Nie był zawadą nikomu, a jednak Bourbon czuł w nim współzawodnika, obawiał się i rad był z koła ministrów go wyłączyć. Raziło go to szczególniej, że król nigdy sam na sam się nie naradzał, nie mając nieodstępnego Fleury’ego przy boku.
Pierwsze miesiące upłynęły tak w potajemnych przygotowaniach, naradach spiskowych, a oczy wszystkich zwracały się na królową, jako na posłuszne narzędzie, które powinno było za daną wskazówką nowy świat stworzyć z podstawionych żywiołów.
Naglona, popychana, królowa zdawała się nic nie widzieć i niczego się nie domyślać. Ks. Bourbon ze swoimi przyjaciółmi był u niej nieustannym gościem, a jeżeli nie on, to Paris-Duverney siedział na straży z jednej, gdy pani de Prie czuwała z drugiej strony.
Zresztą z książąt krwi mało kto zaglądał do Wersalu... Najsympatyczniejszy Marji, wielkiej egzaltowanej pobożności syn regenta okupował winy ojca niesłychaną bogobojnością, która się publicznie ciągle objawiała naprzekór tym, co się z niej naśmiewali; zajęty zaś pobożnemi sprawami, bardzo rzadko pokazywał się na dworze. Hrabiowie de Charolais, zajęci myślistwem, więcej się do króla z powodu tego zbliżali, gdy książę i księżna du Maine trzymali się od niego zdala. Od hrabiny Tuluzy, którą król lubił, oddalały wspomnienia przeszłości, o czem usłużne damy zawczasu ostrzegły królową.
Wszystko, co było żywszego, młodszego, weselszego, zwolna się oddalać zaczęło, a dokoła Marji tworzyło się kółko smętnych, sztywnych, surowych i kwaśnych postaci. Towarzystwo wesołe, zmuszone trzymać się na wodzy, nie miało ochoty garnąć się pod surowe prawa; poważniejsze nie skupiło się jeszcze — król ze swoją młodzieżą ukazywał się tylko czasami. Królowa więc była osamotnioną; ale nawykła w Wissenburgu do tej ciszy, nie znajdowała jej ciężką dla siebie. Modliła się, zajmowała robotami dla kościołów, trochę malarstwem i muzyką.
Ciszę tych dni, upływających spokojnie, przerywało czasem nagle przybycie Ludwika XV z młodzieżą, którą prowadził za sobą, a za królem szły bale, przyjęcia i wieczory z grą obowiązkową, w której i Marja uczestniczyć musiała. Ten ruch, jaki się rozbudzał naówczas, innym bardzo pożądany, dla niej był nieznośnym, ale należało do obowiązków królowej nim się zabawiać.
O wszystkiem tem król Stanisław był przez listy córki zawiadamiany. Usiłowała ona to życie malować z powabnej strony, a ojciec w duchu dopowiadał resztę. Ten, który wierzył, że wyniesienie córki było cudem Opatrzności, musiał też patrzeć na owoc tego cudu, w najjaśniejszych je barwach sobie wystawując. Nawet co było ciężkiem dla Maruchny, służyło przyszłości...
Stary Villars przybywał czasem do Meudonu, ale i ten nie miał daru głębokiego wnikania w stosunki; wynosił tylko królową i jej cnoty. Spodziewano się, że rychło wystąpi ona czynnie, gdyż Bourbon naglił, prosił i był przekonany, że nareszcie dramat władzy grać się rozpocznie. Miano tylko żal do Marji, iż się ociągała, wahała i opierała mieszaniu się do spraw publicznych.
Villars nareszcie postanowił o tem mówić królowi, sądząc, że go do współdziałania nakłoni.
— Nie mamy wyrazów na uwielbienie naszej młodej pani — rzekł, przybywszy raz do Meudonu, i siedząc w królewskim gabinecie, z którego okien wesoły widok na ogrody się otwierał. — Kochamy ją wszyscy, lecz mamy do niej trochę żalu.
Leszczyński, słuchając, uśmiechał się z błogiem uczuciem.
— Żalu? do mojej Maruchny? — szepnął — a toż za co?
— Nazbyt jest skromną i nieśmiałą; — mówił Villars — za mało królową. Król w niej potrzebował anioła stróża i poradnika, jest łagodny i powolny, łatwoby go wiodła, a tyle jest do zrobienia! Książę de Bourbon prosi ją i zachęca, aby była czynniejszą, a ona się trzyma na uboczu i daje się wszystkim, kto chce, wyprzedzać.
— Komu? — zapytał Leszczyński.
— Nawet pustej młodzieży, która z nim jeździ na łowy; nawet zimnemu i apatycznemu Fleury’emu.
Król zdawał się nie rozumieć.
— A o cóż to wam idzie? — zapytał dobrodusznie.
— Czas jest, aby się więcej zaczęła zajmować sprawami kraju wogóle — rzekł Villars. — Księciu de Bourbon częstokroć bywa ciężko wystąpić samemu, onaby mu łatwo drogi jego mogła przygotować, umysł króla skłonić. Książę wiele rachował na królową.
Leszczyński się zadumał i westchnął.
— Ja jej tego za złe brać nie mogę, — rzekł — że się trzyma zdala od spraw publicznych. Nie jest to dla kobiet zajęcie. Największe to nieszczęście kraju, gdy się sprawy publiczne w ręce niewieście dostaną. Słuchaj mnie, Villars, jej zadanie inne jest i być powinno... Ona je tak samo, jak ja, rozumie. Wzięliście ją, aby wam dała potomków ze krwi Ludwika Świętego, aby była matką dynastji nowej. To macierzyństwo jest jej powołaniem; sądzę, że o tej wielkiej powinności myśli i cała w niej zawczasu żyje. Ona wam przyszłość wykołysze, da dzielnych rycerzy, mądrych prawodawców, królewny piękne, rodzinę błogosławioną. Maruchna moja żyje w dzieciach, których się spodziewa; a z postępowania Ludwika XV wnoszę, że i on w niej nie widzi kogo innego, nad matkę swoich dzieci.
Villars się zmarszczył nieco.
— Ale macierzyństwo nie przeszkadza, aby nad krajem czuwała, — odezwał się po chwili — może współdziałać i pomagać mężowi. Winna mu pomoc i radę.
Król potrząsnął głową.
— Wierzaj mi, Villars, — wyrzekł — wyście jej do tego skłaniać nie powinni, a wogóle nie potrzeba nią kierować. Zostawmy jej wolę własną; natchnie ją Opatrzność, gdy wystąpić będzie potrzeba. Wszakże Bourbon nie zachwiał się w łaskach króla?
— On! w łaskach! — odparł marszałek. — Mówiąc otwarcie, Bourbon ich nie miał nigdy. Wziął go Ludwik, bo się nie mógł posłużyć Orleanem, który mszy słucha na klęczkach, ale na finansach nie zna się wcale. Bourbon, przyjmując obowiązki pierwszego ministra, rachował na pomoc królowej.
— Ona go też pewno nie zawiedzie — przerwał Leszczyński, — ale w tej chwili nic mu nie zagraża.
— Król unika księcia de Bourbon, — ciągnął Villars po przestanku — trzeba, aby królowa go posiłkowała, aby ich zbliżyła z sobą.
— Nie obawiajcie się o niego, — odezwał się król — niema go kim zastąpić.
— Tak, niema nikogo, oprócz jednego człowieka, który na oddaleniu Bourbona skorzystać i czyhać na nie może, a szkodzić mu starać się będzie — mówił Villars. — Człowiek ten, jak się zdaje, zdawna się przygotowywał do tego... Jest nim kardynał de Fleury. Dla widoków swoich całe wychowanie Ludwika skierował tak, aby go od wszelkich myśli poważniejszych oddalić, do pracy zniechęcić. Dlatego bawił go zawsze, nigdy nic nie zabraniając takiego, co mogło być rozrywką. Dlatego Ludwik XV szył w krosnach jak panienka, toczył, sadził kwiatki, nawet gotować się uczył, gdy powinien był uczyć się rządzić.
— Mówicie o kardynale — wtrącił król.
— Fleury, jeżeli się nie mylimy, a wątpię, byśmy się mylili, dlatego tylko księcia przypuścił do władzy, aby z niej raz wyzutego niemożliwym na przyszłość uczynić. Będziemy mieli nowego Mazaryna...
Milczenie panowało chwilę.
— Mało znam biskupa de Frejus, — odezwał się Leszczyński — ale z tego, co wiem, posądzałbym go raczej o chciwość niż ambicję.
— Oboje razem iść może — począł Villars. — Fleury wyrósł z bardzo małego człowieczka. Ojciec jego był poborcą dziesięcin w diecezji Glandève. Kardynał de Bonzy dał mu pierwszą kanonję, z którą on potem wśliznął się do dworu. Tu długo z początku wycierał przedpokoje, a posługiwały się nim kobiety i ich protekcji winien wzrost, ale i giętkość przejął od nich, z jaką się zawsze umiał stosować do wymagań towarzystwa. Był zawsze i jest bardzo w obcowaniu przyjemnym, słodkim, i nigdy w życiu nie potrącił nikogo... co nie przesądza, że się nie jednemu da we znaki, kiedy dojdzie do mety... Pomimo zręczności, Fleury nie wszystkich serca umiał sobie pozyskać. Ludwik XIV nie mógł go znieść, wstręt czuł do niego, przeczuwał w nim intryganta, i zmuszony tylko, mimowoli dał mu biskupstwo Frejus. Fénelon, choć mu się starał podobać i dworował, nie lubił go także. Wszechmocna protekcja pani de Maintenon, potem list pasterski w sprawie bulli Unigenitus, ale najbardziej pono umiejętność przypodobania się, słodycz, miękkość doprowadziły go do pozyskania miejsca ochmistrza, nauczyciela przy delfinie. Tu skorzystał z tego, że marszałek de Villeroy był nieznośnie szorstkim, aby niewyczerpaną powolnością zaskarbić sobie łaski młodego ucznia. Był to pierwszy i jedyny może człowiek, którego Ludwik XV ukochał, w którego uwierzył i poddał mu się zupełnie...
Leszczyński skorzystał z krótkiej chwili spoczynku Villarsa, aby głos zabrać.
— Sądzicie, że króla tak do siebie przywiązać potrafił? że ma nad nim taką władzę? — Nie wiem! Starałże się z tego na złe korzystać?
Pytaniem tem, bardzo zręcznie wtrąconem, Leszczyński nieco zmieszał marszałka.
— Tego mu nie zarzucamy, — odparł — ale może gorszego coś nad to... Z miłości ucznia korzystał, aby go uczynić dzieckiem zawczasu znudzonem i rozpieszczonem. Odjął mu powagę i siłę.
— O, nie wyrokujcie tak stanowczo zawczasu! — przerwał król z pewnym wyrzutem.
— Radbym być powolniejszym, — bronił się Villars — ale prawdy zamilczeć mi nie wolno, zwłaszcza przed wami. Dziśby jeszcze z tej apatji czas wyprowadzić króla, a tego może tylko dokonać królowa, córka wasza.
— Kto? ta biedna Maruchna moja? — podchwycił Leszczyński. — Nie wymagajcie od niej za wiele. Z natury jest nieśmiałą. Ciągle mi w listach pisze, że męża poznać jeszcze nie mogła, że dla niej jest zamknięty. Dajcież jej czas, aby go dobrocią i łagodnością pozyskała...
— Ach! — zawołał Villars — czas ten właśnie jest dla nas, dla księcia niezmiernej ceny, bo inni go na to spożytkowują, aby króla uwikłać i przeciwko Bourbonowi zniechęcić... W. król. mość, — dodał marszałek — starajcie się skłonić królową, aby zbyt nie zwlekała, bo Fleury i przeciwko niej, i przeciwko księciu potrafi wychowańca zniechęcić...
— Wszystko to być może! — westchnął Leszczyński — cóż kiedy i ja, i Maruchna jesteśmy fataliści!
— Królowa — podchwycił Villars — tylko z pomocą księcia de Bourbon może swoją powagę utrzymać; on jeden jest jej prawdziwie oddany; cały zresztą dwór płochy, obawia się jej surowości i zawsze będzie się starał szkodzić królowej w umyśle króla... Przeciwko niej i jej wpływom spiskują wszyscy... Powinna znać swoich przyjaciół i nawzajem ich trzymać stronę u króla. Edykt przeciwko protestantom, proces Blanca, spory z parlamentem, nędza w kraju... wszystko to ma być winą Bourbona... jego za to odpowiedzialnym czynią. Fleury potajemnie szkodzić mu się stara.
— Lękam się, kochany przyjacielu, — zimno odpowiedział Leszczyński — ażebyś nie był uprzedzonym. Maruchna mi pisze, że Fleury dotąd najmniejszego udziału czynnego w rządach nie ma.
— Komedja! — przerwał Villars.
— Przecież — ciągnął dalej Leszczyński — człowiek ten dotąd mi wogóle na komedjanta i intryganta nie wyglądał, nie ma z nikim stosunków, nie bywa prawie u nikogo, chyba parę razy na tydzień w Vaugirard pod Issy, gdzie mieszka staruszka, pani de Levis, wierna jego przyjaciółka, i dobroduszna Dangeau. Te dwie babusie stanowią całe kółko jego, a tych my się obawiać nie potrzebujemy. Pani Levis wyrzekła się oddawna wszelkich z dworem stosunków... Ja nie posądzam Fleury’ego...
— A ja utrzymuję, że się obawia wpływu królowej, że będzie się przeciwko niej starał króla usposobić, grożąc mu opanowaniem... Pamiętajcie tę moją przestrogę, niebezpieczeństwu należy zapobiec zawczasu — dodał Villars.
W ten sposób Villars i d'Argenson, sprzyjający królowej, napróżno przez Leszczyńskiego i wprost ją samą przestrzegali przeciwko Fleury’emu; ani jej charakter, ani zasady, w jakich była wychowana, nie dopuszczały jej wystąpić zbyt śmiało. Ostygnięcie i postępowanie nieco dziwaczne Ludwika XV z żoną tem więcej ją onieśmielało. Widzieli w tem wszyscy, oprócz niej, wpływ Fleury’ego.
Gdy przeszły pierwsze zabawy, uroczystości, pobudzone niemi życie weszło w karby codzienne. W tym czasie nawet Voltaire miał sposobność docisnąć się do Marji, a tytułem do tego było uwielbienie dla króla-filozofa. Napisał nawet tragedję, którą złożył u stóp młodej pani, jeszcze względem niego nie rozczarowanej, przyjmującej objawy sympatji sercem wdzięcznem.
W pięknym wierszu dedykacyjnym Voltaire wyrażał się o Leszczyńskim jako o bohaterze wyższym nad swoją dolą i nad wszelkie wywyższenia. Tragedję tę, „Marjannę“, cudownie odegrała sławna Adrjanna Lecouvreur; ale, mimo to, słaby utwór nie utrzymał się na scenie. Przypisywano to mało znaczącemu trafunkowi, który w chwili wypicia trucizny przez bohaterkę widzów pobudził do śmiechu.
Poeta należał wówczas do gorących wielbicieli wschodzącego słońca i pisał o Marji: „Królowa jest zachwycająca; płakała na mojej „Marjannie“, śmiała się na „Indiscret“, nazywa mnie swoim biednym Voltaire’m“.
Cały ten ruch i wrzawa powoli przebrzmiewały w Paryżu; życie wracało z warunkami powszedniemi; młody król, pomimo czułości dla żony, tęsknił do polowania w Rambouillet i biegł z młodzieżą na długie wyprawy w lasy, zostawiając żonę samą. Parę tylko razy w ciągu kilku miesięcy, przez wzgląd może na ludzi i na królowę, razem z nią wybrał się do Meudonu. Leszczyński z wielką duszy pociechą widział go wtedy bardziej ożywionym niż zwykle, rozmowniejszym, weselszym, poufalszym, co jak najlepsze w przyszłości rokowało nadzieje. Nie postrzegano tego, że u Ludwika XV wszystko przychodziło obmyślane, wyrachowane, w swoich godzinach, wybuchami bez czucia... Zrozumieć go trudno było...
Leszczyński, we wszystkiem optymista, córkę i siebie uspokajał i pocieszał.
Te dwukrotne odwiedziny Meudonu, które kardynałowi dawać musiały do myślenia, Bourbonowi wlały odwagę do przynaglenia królowej, aby zbliżyła się do męża i starała wpłynąć na niego.
Nie było dnia, ażeby książę i pani de Prie nie wpajali tego Marji, iż powinna męża z opieki Fleury’ego oswobodzić. Ale nieśmiała, skromna pani z trudnością dawała się do czynu jakiegoś pobudzić. Najczęściej Ludwik XV przybywał nagle do Paryża, do żony, a pozostawszy z nią sam na sam, obchodził się z nią tak dziwnie, tak kapryśnie, iż odwagę jej wszelką odejmował do zwierzenia się sobie.
Ile razy była między nimi mowa o sprawach publicznych, król ostygał, odzywał się krótko, szorstko, — jakgdyby ją chciał odstraszyć. — Przestraszona ustępowała... ale Bourbon nalegał... nie ustawał, przekonywał, że należało koniecznie coś począć dla usunięcia Fleury’ego. Wśród tej niepewności królowa naostatek raz wśród niemych pieszczot wieczornych starała się z męża coś wydobyć.
— Proszę cię, — rzekła naiwnie — czy bardzo kochasz kardynała Fleury’ego?
Ludwik, posłyszawszy to pytanie, zwrócił się żywo ku niej, zmarszczył i odparł sucho:
— Bardzo!
Po chwili królowa dodała:
— A księcia de Bourbon?
Piękna twarzyczka króla przybrała wyraz jakiś surowy.
— Tak... dosyć — odparł po namyśle.
W tejże chwili król tak najzupełniej zmienił przedmiot rozmowy, iż Marja więcej się już nic dowiedzieć nie mogła, a humor męża zdawał się jej dawać do zrozumienia, że mu badanie to było przykrem i natrętnem.
Tymczasem położenie księcia de Bourbon z każdym dniem widocznie się pogorszało, Ludwik XV był dla niego grzecznym, ale w sprawach ważniejszych nigdy mu z sobą poufnie mówić nie dawał.
Gdy książę rozpoczynał o podatkach, król przerywał opisem ostatniego polowania na jelenia. Rozmowy z nim tak się zawsze składały, że ktoś obcy był ich świadkiem, a najczęściej asystował Fleury, który dawnego wychowańca nie opuszczał na chwilę; król, okazując mu ciągle poszanowanie najniższe, zarazem Bourbona rażącą zbywał obojętnością.
Dwór cały, chwytając te symptomaty, wróżył mu już upadek. Niepokojono się... Pani de Prie, sekretarz królowej Paris-Duverney coraz natrętniej przynaglali, aby królowa była czynniejszą... ta opierała się — wahała... katastrofa jakaś zdawała się zapowiadać; czuli ją wszyscy. Bourbona odbiegali przyjaciele.
Tak zaledwie upłynęły miodowe miesiące tak szczęśliwą zapowiadające przyszłość, gdy życie dwojga małżonków poczęło przybierać charakter walki.
Ludwik XV powracał do kawalerskiej swojej swobody i z monotonnego towarzystwa żony, bawiącej go nabożeństwem i poważnemi rozmowami, uciekał ze swoim Epernon i młodzieżą na łowy i kończące je ożywione kolacyjki, w których oprócz większej swobody nie było nic zdrożnego, ale dowodziły, że królowa Marja całkiem męża zająć sobą nie mogła.
Królowa, pozostawiona samą, wyszukiwała kapłanów, objeżdżała klasztory, odbywała odpusty i potrosze bawiła siebie malarstwem i muzyką, ale muzyka w apartamentach jej częściej brzmiała modlitwą niż wesołością, rozmowy zamiast się żywić zabawnemi plotkami miejskiemi schodziły na opowiadaniu o cudach, o żywotach świętych i t. p.
Złośliwość, dowcip odzywać się tu nie śmiały.
Niezbyt zrazu wyraźnie, powoli, w początkach już dwa obozy króla i królowej oddzieliły się od siebie i nabrały nieprzyjaznego charakteru.
Ci, co tak gorliwie prowadzili Marję na tron, postrzegli, że popełnili błąd i zawiedli się na niej.
Pani de Prie z płochością godną czasów regencji, które ją wychowały, odzywała się z gniewem:
— Jeżeli królowa nie potrafi być taką, jakiej nam potrzeba, ha! wszakże w Rzymie równie rozwód jak dyspensa wyjednać się daje...
Książę Bourbon głową potrząsał.
— Król słuchać jej nie chce, — mówił — to prawda, nie daje się mieszać do spraw publicznych, ale niemniej szanuje i wymaga, aby świat ją szanował; — gdyby silniejszą wolę okazała, byłby uległ...
Naostatek kończyło się to na obwinianiu kardynała, który królowej szkodził, zniechęcał do niej, ostrzegał... Trzeba się więc było pozbyć koniecznie kardynała.
Codzień na to nowy środek obmyślano, ale nazajutrz okazywał się nieprzydatnym lub śmiesznym.
W obozie Bourbona, który coraz fałszywszemi krokami czynił się niepopularnym i zniechęcał wszystkich, rosła niecierpliwość.
— Bądź co bądź, — mówił Bourbon — potrzeba grę uczynić jasną. Daliśmy królowej dosyć czasu do przygotowania się, musimy żądać, aby wystąpiła stanowczo.



II.

Dni królowej Marji, z wyjątkiem tych, które przybycie króla i wyraźna wola jego zmieniły, upływały bardzo jednostajnie.
Etykieta dworska, nawyknienia dawne, tradycje, charakter Marji, naostatek i stan zdrowia jej, wymagający troskliwości, czyniły to dla młodej pani łatwem do zniesienia, prawie przyjemnem.
Z godzin tych im więcej mogła odkraść dla siebie i małego kółka swojego, pobożnych praktyk, pisania listów do ojca, tem była szczęśliwszą.
Przed ojcem nie uskarżała się nigdy, owszem malowała szczęście swoje, czułość i dobroć męża, starania o zaspokojenie wszelkich fantazyj.
Cieszyła się drobnostkami nawet, jak naprzykład, że jej dozwolono ulubionego, brzydkiego, ale przywiązanego pieska zatrzymać przy sobie... o nim to mówiła:
— Biedne stworzenie! któżby je kochał, gdyby mnie nie miał?
Dzień się rozpoczynał od nabożeństwa, a niekiedy oprócz mszy świętej w pałacowej kaplicy uroczystości po innych kościołach zabierały godzin parę. Po śniadaniu uniknąć nie było można przyjęcia dam, posłuchań, zwierzeń sekretarza, odwiedzin księcia, poufałych a często nieprzyjemnych doniesień pani de Prie. Szły dalej potem czytanie, muzyka, przejażdżki lub przechadzki, które czas zabierały do wieczora, a po obiedzie każdy dzień się kończył prawie przyjęciem mnóstwa gości i weszłą w obyczaj stały, uciążliwą grą w karty.
Gra należała tak dalece do koniecznych zabaw dworu, że królowa się nawet od niej uwolnić nie mogła. Grywano drogo, i później nieraz biedna pani, której zbywało na gotowych pieniądzach, była w największym kłopocie, pożyczonem grając złotem i zmuszona je przegrywać... Wśród wieczora król się zjawiał, ceremonjalnie witał żonę, bawił najczęściej krótko i wymykał się potem z młodzieżą. Innych dni oznajmywał zawczasu, iż noc spędzi w pałacu, o czem służbę królowej uwiadamiał.
Oprócz tych chwil, które z konieczności zbliżały małżeństwo, zmuszając Ludwika być razem z żoną, drogi życia dwojga małżonków coraz bardziej się rozchodziły, coraz ich bardziej odosobniały.
Dawne towarzystwo młodzieży, do którego Ludwik nawykł był od dzieciństwa, zwiększało się teraz nowymi, poważniejszymi przybyszami, którzy, jakby przewidując upadek Bourbona, a wzmożenie się kardynała, przygotowywali się do stworzenia obozu, do popierania królewskiego ulubieńca, do walki bodaj z panią de Prie i jej Parisami.
Odzywano się coraz głośniej i śmielej przeciwko nieudolności księcia, omyłkom finansowym, spekulacjom osobistym...
Do tych nieprzyjaciół Bourbona, a zatem i królowej, bo ona jawnie go dotąd broniła i popierała, wierną mu pozostając, należeli teraz książęta de Chavost i de Mortemart, którzy bardzo umiejętnie podkopywali Bourbona.
Król, chociaż dotąd nie dawał najmniejszego znaku ani pozwolenia, ani oporu, słuchał cierpliwie stron obu, pozwalał mówić, niekiedy się uśmiechał... Miało to już wielkie znaczenie.
Mortemart śmielszy, tak już po kilkakroć umiejętnie zabiegał i naciskał Ludwika XV, usiłując dobyć z niego jakieś słowo, któreby dozwoliło iść dalej, że król odprawić go musiał dobitnym wyrazem nieukontentowania. Słuchał zwykle milczący dumnie, mierzył potem wejrzeniem i odwróciwszy się plecami, odchodził, nie rzekłszy słowa. Ale Mortemart wiedział, że się nie gniewa.
Bourbon coraz bardziej się czując zagrożonym, gdy począł obliczać tych, co z nim pozostali, znajdował tylko królową i kardynała Polignaca. Ostatni nawet stanowczo doradzał wystąpić przeciwko Fleury’emu i nakłaniał Bourbona, aby królową zmusił do tego.
Naglona po kilkakroć Marja wymawiała się: prosiła o zwłokę; a im dłużej badała męża, tem się więcej obawiała, że jej weźmie za złe czynne mieszanie się w sprawy publiczne. Nie chciała jednak okazać się niewdzięczną; gotowa była do ofiary z siebie, a odraczała tylko ostatnią godzinę.
Wkońcu nieustanne nalegania księcia, Parisów, pani de Prie wystąpienie uczyniły nieuniknionem. Z dnia na dzień przeciągało się to nadaremnie.
Pani de Prie z całą niewieścią przebiegłością oblegała królową, nie dawała jej spoczynku, a znając słabą jej stronę, ciągle niewdzięcznością zawstydzała:
— W. król. mość masz wielce dobre serce, masz wysoce szlachetne uczucia, więc nie możesz prześladowanemu ze wszech stron odmawiać pomocy.
— Wiecie, żem chora, że lekarz mi zakazał wszelkich wzruszeń silniejszych... a nie o moje idzie zdrowie... — tłumaczyła się Marja.
— Właśnie ten stan w. król. mości — podchwytywała intrygantka — nie dozwoli najjaśniejszemu panu nic jej odmówić...
Niezręczny, gwałtowny, popchnięty przez kobietę zniecierpliwioną, Bourbon, korzystając z wahania się, postanowił wziąć wstępnym bojem znękaną królową.
W niewłaściwej godzinie zażądał przez Duverney’a rozmowy sam na sam... Pośpiech i sposób, w jaki przysłał to żądanie, odmówić nie dozwalały.
Zaledwie drzwi się za wprowadzającym go Parisem zamknęły, a królowa blada wstała go witać, Bourbon przypadł gwałtownie, poczynając od wymówek i wyrzutów.
— W. król. mość widzisz dziś przed sobą człowieka, którego przywiodłaś do rozpaczy. Czekałem długo na dowód jej litości nade mną. Widzę, żem się chyba na sercu jej omylił. Nie chciałbym przypominać w. król. mości, że król Stanisław i w. król. mość wszystko winniście mnie jednemu, że, przebojem idąc, wprowadziłem ją na tron, spodziewając się choćby tyle, że w. król. mość nie dasz mnie na pastwę zażartych nieprzyjaciół. Jedno jej słowo do króla może zmienić położenie moje. Czekam na nie, dziś go wymagam, jako zapłaty za moje zasługi. Chwili niema do stracenia...
Królowa drżała, słuchając.
— Mości książę, — rzekła cicho i nieśmiało — proszę wierzyć, że ja ze wszystkich okoliczności korzystałam, aby mu służyć u króla; ale nie mam nad nim żadnej władzy, nie mam najmniejszego wpływu...
— Bo w. król. mość mieć ich nie chcesz — krzyknął, unosząc się, Bourbon. — Król słucha innych, jej nie słysząc nigdy. Tymczasem kardynał wszystko czyni, aby mnie obalić, aby w. król. mości w umyśle męża szkodzić. Upadek mój odejmie w. król. mości znaczenie jej, podda tyranji kardynała.
Królowa załamała ręce.
— Mówcież, co ja mam począć?
— W. król. mość — zawołał Bourbon — powinnaś mieć czynny udział w sprawach państwa, jak go miały wszystkie nasze królowe. Mogłabyś się domagać, abyś była przytomną na posiedzeniach rady, a nawet żądać od króla, aby się one czasem w jej apartamentach odbywały.
— Jam sobie tego nie życzyła nigdy, — odparła królowa — ani ja, ani król, mój ojciec... Jeżeli się to ma stać, to chyba z dobrej woli króla, gdy on uzna tego potrzebę. Nie może to przyjść nagle, nie mam ani ochoty, ani zdolności.
— Ja proszę o to dla mnie, — przerwał Bourbon — ja tego potrzebuję, ja się tego domagam, jako dowodu wdzięczności i łaski...
Marja przestraszona tem gwałtownem naleganiem, poruszona, dnia tego czując się właśnie słabszą, nagle wybuchnęła wielkim płaczem i łkaniem. W oczach się jej zaćmiło tak, że musiała zeprzeć się na poręczy krzesła i osłabłym głosem zawołała:
— Wody!
Jedna z pań, które czuwały w progu, posłyszawszy to, wbiegła. Książę de Bourbon uląkł się i wybiegł zmieszany.
Wypadek ten na dni kilka ochronił królową od nowych nalegań i napaści, ale bynajmniej nie zmienił położenia Bourbona i nie zachwiał postanowieniem, aby królową zmusić do wystąpienia w jego obronie.
Szło naprzód napozór tylko o to, ażeby książę u króla otrzymał posłuchanie sekretne, dotąd bowiem kardynał Fleury tak stał na straży, iż nigdy Bourbon sam na sam nie mógł się zejść dla narady z królem. On był zawsze niedostępnym. Król, oprócz przywiązania i poszanowania dla kardynała, miał tę naturę, że czego się u niego najmocniej dobijano, tego uparcie odmawiał... Udawał, że nie rozumie, głuchł, ślepnął.
Posłuchanie sekretne było całkowicie niemożliwe.
Książę Bourbon, pomimo uporu i wstrętu królowej, pomimo wszelkich wymówek, zmusił ją posłać pana de Nangis do króla, z prośbą, aby sam do niej przybyć raczył.
Użyty za pośrednika de Nangis z pewnością nie wiedział, dlaczego królowa wzywała do siebie męża; czy Ludwik XV czego się domyślał, pozostało wielce wątpliwem. Królową ten rodzaj podstępu kosztował niezmiernie wiele. Zmuszona do niego, wiedziała, że za to odpokutować musi, jeżeli Ludwik XV weźmie to za podejście z jej strony.
Bourbon czekał w apartamencie królowej, gotów natychmiast z bytności króla korzystać.
Gdy de Nangis prośbę królowej zaniósł Ludwikowi XV, ten, nienawykły do takiego objawu woli ze strony żony, popatrzył mu w oczy dumnie, zamyślił się, prośba widocznie wydała mu się zuchwałą, po krótkim jednak namyśle oświadczył zimno i krótko, że — przyjdzie.
Stan królowej Marji po spełnieniu tego kroku w każdym najobojętniejszym nawet człowieku litośćby musiał obudzić... Drżała, słabła, łzy się jej w oczach kręciły, modliła się pocichu; a gdy król ukazał się na progu, gdy, zobaczywszy księcia Bourbona, stanął, brwi nieco ściągnąwszy, natychmiast wybiec chciała, aby ich samych zostawić. Odwaga i przytomność ją opuściły.
Ks. Bourbon, rachując na to, iż przytomność królowej będzie mu pomocą, lękając się już pozostać sam na sam z kuzynem, odezwał się, zwracając ku niej:
— Zdaje mi się, że jego król. mość wolałby widzieć n. panią świadkiem rozmowy.
Królowa stała w progu, niepewna, oczekująca.
— Proszę zostać — zawołał król krótko i nakazująco.
Nastąpiła chwila przykrego milczenia. Król podszedł kilka kroków, a Marja ustąpiła ku oknom, jak mogła najdalej, aby rozmowie pozostać zupełnie obcą.
Bourbon rozpoczął ją naprzód od tłumaczenia się...
— W. król. mość przebaczysz mi, — odezwał się — iż środka tego użyć musiałem, abym powierzone mi pismo do rąk w. król. mości oddał bez świadków. Nie miałem nigdy szczęścia być dopuszczonym do w. król. mości, w czasie, gdy byłeś sam...
Nic nie mówiąc, sztywny, dumny Ludwik XV, widząc, że książę list dobywa z kieszeni, wyciągnął rękę.
Było to pismo dosyć rozwlekłe kardynała de Polignac, zawierające oskarżenie przeciwko kardynałowi de Fleury, wszystko to, co Bourbon miał przeciwko niemu, znalazło w Polignacu wymownego tłumacza.
Pomimo młodości króla i jego niedoświadczenia, na twarzy czytającego nie można było rozpoznać, jakie to na nim czyniło wrażenie. Żadnego poruszenia, zdumienia nawet nie znalazła w nim królowa.
Nadzwyczaj obojętnie i powoli przeszedł oczyma tę misywę i nazad ją, nic nie mówiąc, wręczył Bourbonowi, który czekał rozgorączkowany na odpowiedź, napróżno.
Ludwik XV zaczął poprawiać i pociągać koronkowe mankiety, spojrzał w zwierciadło, zwrócił wejrzenie na żonę, patrzącą za okno — milczał.
— Co w. król. mość sądzi po tym liście Polignaca? — zapytał Bourbon.
— Nic — odezwał się król sucho.
Odpowiedź była tego rodzaju, że z niej nic wyciągnąć nie mógł pytający.
— Pragnąłbym wiedzieć, — dodał żywo — jakie są rozkazy w. król. mości na przyszłość.
Coraz posępniej marszczyła się piękna, ale surowa twarzyczka królewska.
— Wszystko pozostać ma jak było! — rzekł król cicho.
Bourbon, nie wiedząc, jaki ma nadać obrót rozmowie, a widząc, że Ludwik gniew w sobie tłumi, załamał ręce, padł na kolana przed królem i począł go błagać o przebaczenie.
— N. panie! — zawołał — jeżeli zawiniłem, to tylko przez zbytek mojej gorliwości w służbie w. król. mości. Raczcie mi to przebaczyć...
Ludwik chciał się cofnąć, nie dając tego przebaczenia, gdy książę za rękę go pochwycił.
— N. panie! — powtórzył — proszę o przebaczenie!
Było to uznanie się winnym. Żywo, ale niechętnie, widocznie tylko dlatego, aby się pozbyć natręta, Ludwik XV rzekł tonem bardzo obojętnym:
— Przebaczam wam...
W tej chwili Marja zamierzała zbliżyć się ku niemu, poruszyła się z miejsca, ale król, zobaczywszy ten ruch, pośpiesznie wybiegł z pokoju.
Nie można było się łudzić: sprawa Bourbona została bezpowrotnie przegraną. Marja czuła, że i ona za niego musi zostać ukaraną, bo Ludwik XV nie uznał nawet za właściwe ani sobie jej przypomnieć, ani uspokoić.
Wina księcia de Bourbon była tem większą i pociągała za sobą tem groźniejsze dla niego następstwa, że cały spisek, osnuty niedorzecznie, obracał się na tej audjencji, jak na osi, rachowano, że król da się przekonać i dla spokoju wprost Fleury’ego oddali, pozbędzie się go raz na zawsze z rady państwa.
Samowolnie więc zarazem dany był rozkaz odźwiernemu rady królewskiej, aby do sali nie dopuszczał kardynała, jeżeli nadejdzie.
Stało się, że Fleury przybył i nie był wpuszczonym. Można sobie wyobrazić, jaką go to zemstą natchnęło.
— On lub ja, jeden z nas musi ustąpić — rzekł w duchu.
Obraza była jawna, publiczna, miała świadków, kardynał przebaczyć jej nie mógł; ale z zupełnem panowaniem nad sobą, usłyszawszy wyrok przez odźwiernego ogłoszony, rzekł, spoglądając na niego: „A! to dobrze!“ (C’est bon) — i krokiem mierzonym udał się zwolna do powozu.
Król, powróciwszy na swoje pokoje, dowiedział się, że kardynała nie było; a w chwilę potem czatujący na niego pierwszy kamerdyner Bachelier przyszedł oznajmić, że kardynał wyjechał do Issy.
W parę godzin potem wręczono Ludwikowi XV list Fleury’ego, w którym oświadczał, że obrażony osobiście, pozostając zawsze wiernym sługą jego król. mości, dłużej jednak w Wersalu mieszkać nie może.
Dzień ten był dla królowej, dla księcia de Bourbon, dla całego dworu straszliwy. Oczekiwano końca i jakiejś katastrofy z gorączkowym niepokojem. Otaczający króla dworzanie, ulubieńcy wchodzili, wychodzili, wyjeżdżali, wracali, narady i szepty nie ustawały... Przebaczenia nawet sam Bourbon, choć je otrzymał, nie śmiał się spodziewać rzeczywiście.
Królowa tymczasem omdlewała ze strachu i znaczniejszą część dnia spędziła na modlitwie. Nie było dla nikogo tajemnicą, że Ludwik XV, czytając list kardynała, wpadł w gniew, w jakim go nigdy nie widywano. Szczególniej wyrzekał na królową, ją obwiniał, jakgdyby ona wszystkiego była sprężyną. Usłużne panie zaraz jej o tem doniosły. O Bourbonie król wyrażał się z lekceważeniem pogardliwem, jakgdyby on był tylko narzędziem i sługą ambicji Marji, której najbardziej zdawał się lękać.
Bourbona, który zbiegł, rozkazano przywołać nazad. Ludwik XV, zapomniawszy o przebaczeniu, z namiętnym gniewem wystąpił przeciwko niemu, tak że, zobaczywszy go zdala w progu, zawołał podniesionym głosem:
— Siadaj książę i pisz mi natychmiast list do kardynała, prosząc go o powrót i... przebaczenie.
Napróżno książę starał się wyjednać złagodzenie jakieś, aby sobie upokorzenia oszczędzić: król obszedł się z nim z tak nieubłaganą surowością i okazał się tak rozdrażnionym, że wszystko przed nim drżało.
Czy był to gniew rzeczywisty, czy obrachowany na zimno dla obudzenia postrachu, aby się nic podobnego nie powtórzyło w przyszłości, zdania były podzielone. Bourbon rozpaczał.
Ale sposób obejścia się z księciem, wobec sceny, jaka się potem odegrała u królowej, mógł się jeszcze nazwać łagodnym. Pierwszy to raz młody król występował tak samoistnie, z własnej woli; tajemniczy jego, zagadkowy charakter objawiał się czynem jako usposobienie despotyczne. Pięknem było, że stawał w obronie nauczyciela, opiekuna, który go wychował; ale gwałtowność, z jaką nielitościwie się zwrócił przeciwko biednej, słabej królowej, zastraszać mogła.
W początkach wnoszono z obejścia się z Bourbonem, iż zganiwszy wmieszanie się królowej w sprawy do niej nie należące, łagodnie z nią skończy i za złe tego mieć jej nie będzie. Tymczasem sprawa się miała prawie tragicznie rozstrzygnąć...
Chora, strwożona, znękana, osamotniona królowa Marja oczekiwała widzenia się z mężem, aby się mogła usprawiedliwić. Towarzyszki jej nie umiały ani radzić, ani pocieszyć; popłoch rozpędzał wszystkie oprócz poważnej księżny de Luynes, która w przywiązaniu swem do królowej czerpała siłę dla dodawania jej męstwa.
W kilka minut po odprawieniu Bourbona wiedziano już u królowej, co go spotkało. Z największemi szczegółami rozpowiadano, jak nielitościwie Ludwik XV zmusił kuzyna do pisania upokarzającego listu, który powoływał kardynała na nowo, a księcia skazywał na poddanie się jego rozkazom.
Zdawało się księżnie de Luynes, że właśnie to ręczyć mogło, iż do królowej mąż nie będzie miał żalu.
Co chwila królowa, zamknięta w swoich pokojach, spodziewała się przybycia męża. Tymczasem oznajmiono, że miał wyjechać na polowanie, i przypuszczano, że wyjedzie bez pożegnania, widzieć się z nią nie chcąc nawet. Byłoby to dosyć surową karą dla przestraszonej Marji, ale gorsza daleko ją czekała.
W apartamentach panowała złowroga cisza, gdy ulubiony psina Marji zerwał się z poduszki, pobiegł niespokojny ku drzwiom i z ogonkiem spuszczonym poszedł śpiesznie schronić się do kątka. Wiadomo było, że król miał jakąś fantazję drażnić faworyta i nieprzyjemne płatać mu figle, od których nawet prośby Marji ochronić go nie mogły.
Piesek ledwie miał czas zaszyć się pod kanapkę, gdy król, z głową podniesioną do góry, przez drzwi nagle przed nim rozwarte szeroko, wpadł krokiem szybkim do pokoju.
Twarz miał zmienioną; widać było na niej namiętnie podniecony gniew... Królowa, która go nigdy nie widziała tak podnieconym — struchlała.
Obejrzał się dumnie naokoło, czekając, aby służba się oddaliła. Nie potrzeba na to było rozkazu, nawet księżna de Luynes z milczenia i wzroku jego domyśliła się, że powinna ich była zostawić sam na sam i pokój opuściła.
W tych dwojgu stojących naprzeciw siebie... mężczyźnie i kobiecie, niktby się nie domyślił młodego małżeństwa. Ona wyglądała, jak skruszony winowajca; on, jak sędzia nieubłagany...
Król rozpoczął tonem urągliwym, szyderskim:
— W. król. mość uczyniliście mi wielką przykrość. Gdyby nie wy, nigdy by przyjść nie mogło do nieprzyzwoitych scen dzisiejszych.
— N. panie... — przerwała, jakby o litość chcąc go prosić, Marja.
— Proszę mię słuchać i nie przerywać — rzekł król, tupiąc nogą o posadzkę. — Wyniosłem was na tron dla pokory, bo chciałem być panem mojej woli. Nie znoszę, aby mi kto fantazje swoje narzucał. W. pani winnaś mi wszystko aż do koszuli; ojciec jej także. Nie jest to dobry sposób wywdzięczenia się, gdy kto podstępem władzę sobie usiłuje przywłaszczyć, knuje intrygi, służy tym, którzy są nieprzyjaciółmi moimi.
— Na rany Pańskie! na krzyż Chrystusa! — przerwała, ręce składając, Marja — posłuchaj mnie! Błagam...
— Żadne słowa, żadne pobożne sofizmata nie oczyszczą was z postępków, które przeciwko wam świadczą — zawołał surowo Ludwik XV. — Zaprosiliście mnie do siebie, aby zmusić do widzenia się sam na sam z Bourbonem, który nosił w kieszeni obrzydliwą potwarz na człowieka przeze mnie ukochanego. Nie jestże to zbrodnia?...
Płacz nie dał już odezwać się królowej; ale łzy te, któreby poruszyły każdego innego, najmniejszego wrażenia nie zrobiły na młodym okrutniku, który w męczeniu znajdować się zdawał jakąś wyrafinowaną przyjemność.
— Proszę w. król. mości — ciągnął dalej — raz na zawsze wyrzec się wszelkiego wpływu na mnie i moją politykę. W. pani będziesz królową Francji, matką moich dzieci; to są jej obowiązki. Możesz się zabawiać, modlić, stworzyć sobie kółko przyjaciół, które mnie będzie nienawidziło, ale ani do rady, ani do rządów nie będziesz dopuszczona. Proszę to sobie powiedzieć. Żądam potomstwa i nic więcej... nic więcej. Jako matka moich dzieci w. król. mość możesz mieć poszanowanie i względy...
— N. panie, — odważyła się wreszcie nieśmiało głos podnieść królowa — wszystko, co obchodzi w. król. mość, nie może mi być obojętnem. Nie mogę pozostać obojętna na to, co w. król. mości zagraża...
— Zagraża! zagraża! — podchwycił Ludwik szydersko. — W. pani nie potrafisz osądzić, co dla mnie jest pomyślnem, a co groźnem. Proszę mnie samemu pozostawić wyrokowanie o tem, co mnie spotyka, i jak mam postąpić, a do spraw moich nie mieszać się wcale. Postępek dzisiejszy w. pani oburza mnie i gniewa. Jeżeli chcesz mieć przebaczenie, powinnaś się starać, aby kardynał jej przebaczył.
— W. król. mość darujesz mi, że się uniewinniać muszę — odezwała się nieśmiało, próbując obrony, królowa. — Bardzo wiele razy prosiłam was, abyście mi wskazali, co mam czynić, jak sobie postępować: nigdyście mi odpowiedzieć nie raczyli.
— Rzecz bardzo prosta — szydersko odparł król. — Powinnaś była w. pani zrozumieć, żem żadnych rozkazów nie dawał, bom nie chciał, abyś mi się do polityki i spraw publicznych w jakikolwiek sposób mieszała. Umysł bardzo tępy mógł się tylko na znaczeniu milczenia tego omylić. Ojciec w. król. mości mógł dla zabawy rozprawiać z nią o polityce, ja się zabawiam czem innem, a do polityki mam ludzi...
Na wspomnienie ojca lekceważące królowa spłonęła.
— N. panie, — przerwała śmielej — zniosę najcięższe obwinianie mnie i najcięższą karę za winy, ale proszę nie wciągać w to ojca mojego. Ojciec mój jest niewinny...
Król pogardliwie rzucił ramionami.
— Nauk nie potrzebuję — odparł hardo. — Chciałem widzieć się z wami, abym przestrzegł... Możecie stracić wszelkie uczucie, jakie mam dla was, chcąc mieć ode mnie więcej, niż się należy. Żądałem i żądam bezwarunkowego poddania się i posłuszeństwa.
— Nigdym się w. król. mości w niczem nie sprzeciwiała — odparła Marja.
— Chciałaś pani wtargnąć w sferę, która pozostanie dla niej zamkniętą — mówił król niecierpliwie. — Tron Francji jest zdaje mi się dla pani tak drogocenną zdobyczą, że coś dla niego można poświęcić...
Marja, która ciągle, słuchając, popłakiwała, złożyła ręce i błagająca chciała się zbliżyć do niego, ale król żywo odskoczył i stanął w dumnej postawie zdaleka.
— Proszę sobie dobrze zakreślić granice, — zawołał ostro — których nie życzę, abyś pani przekraczała. Miałoby to dla niej najsmutniejsze następstwa. Jesteś pani królową, będziesz matką delfina i infantki, naostatek małżonką moją... zdaje mi się, że to jej ambicję zaspokoić powinno. Nic więcej! ani ministrem, ani doradcą mieć jej nie życzę. Filozofja jej ojca z moją polityką nie mogą iść w parze. Lubię piękne kobiety, ale w brzydkich nawet rozum nie wierzę.
To mówiąc, Ludwik popatrzył na omdlewającą prawie swoją ofiarę, nie dodał już ani słowa, nie złagodził wyroku, skierował się ku drzwiom, skłoniwszy zlekka, otworzył je i — zniknął. Wchodzące natychmiast damy przyboczne królowej znalazły ją w kąciku kanapki, z chustką mokrą na oczach, nie mogącą przemówić ani słowa i zachodzącą się jeszcze od płaczu.
Surowość męża, którego dotąd wszyscy sobie wyobrażali rozkochanym w niej namiętnie, skłonnym do ulegania jej — przeraziła i zdumiała.
Ludwik XV ukazywał się im w zupełnie nowem świetle, takim, jakim go nigdy nie znali. Miano go za zimnego, znudzonego, zamkniętego w sobie, niezdolnego do objawienia własnej woli. Tymczasem odrazu występował król młody despotycznego charakteru, nie oszczędzający nikogo, a broniący tylko jednego kardynała, który mógł mu trosk panowania oszczędzić.
Cała budowa domysłów o przyszłych rządach runęła. Był to wnuk Ludwika XIV, cały jego despotyzm mający w charakterze.
Kradzione słówka, podsłuchane pode drzwiami, to co się podpatrzyć udało — wprawiły dwór w niepokój do nieopisania. Legenda o rozmowie króla z żoną tworzyć się zaczynała; rozpowiadano ją sobie z dodatkami. Na jednych padła trwoga; drudzy nabrali otuchy. Bourbona uważano za ostatecznie zgubionego, chociaż uzyskał przebaczenie.
Gorzej, czy lepiej było z królową? — na to się nie zgadzano. Jedni spodziewali się zgody i odnowionych miodowych miesięcy: drudzy szli tak daleko, że zupełne rozstanie się przepowiadali.
Dwór, wyczekujący tak chciwie czegoś nowego, jakiegoś pokarmu i materjału do plotek i intrygi, podchwycił naturalnie odgłos w tej katastrofie z pożądliwością wielką. Złośliwość, głupstwo, przewrotność ciągnęły już z tego wnioski, sięgające daleko.
Rozgłaszano, że rozwód musi wkrótce nastąpić. Wszyscy ci, których związek ten raził, utrzymywali, że Ludwik, rozgniewany, skorzysta ze sposobności i natychmiast żonę odeśle ojcu, a w Rzymie o rozwiązanie ślubu starać się każe.
Mortemart i kilku innych chodzili już z tą nowiną, że Maria nie pozostanie długo, bo inne małżeństwo jest przygotowane, a kardynał Fleury w Rzymie odebrał już instrukcje w sprawie rozwodowej.
Ta Marja, której cnoty niedawno wynoszono pod niebiosa, wydawała się tak niegodną tronu, który zajmowała, iż wyniesienie jej przypisywano niegodziwemu jakiemuś podstępowi. Chociaż wczoraj jeszcze wiedziano o przywiązaniu namiętnem, dziś się ono zmieniło w obrzydzenie, w niechęć, odrazę.
Tymczasem nieubłagany ceremoniał dworu właśnie dnia tego miał teatr w programie. Król zapytany, czy go nie każe zmienić, prawie gniewnie ofuknął przychodzącego z pytaniem i odparł z naciskiem, — że wszystko iść powinno raz oznaczonym porządkiem.
A zatem małżonkowie, którzy się przed kilku godzinami łzami rozdzieleni rozstali, mieli w loży królewskiej spotkać się znowu i ukazać oczom ciekawych, złośliwych widzów, tak jakby nic spokoju nie zamąciło.
Można sobie wyobrazić, jak wielki tego wieczora ścisk przepełniał salę, jak się ustawiano, aby króla i królową widzieć, i zakładano się, kogo zabraknie, króla czy królowej, czy razem czy osobno wejdą do loży?? i t. p.
Graną była tego dnia tragedja „Britannicus“.
Tłum ściśnięty wypełniał nietylko teatr cały, wszystkie do niego wnijścia, korytarze, zakątki...
Ciche poszepty przebiegały od czasu do czasu, podawane sobie z ust na usta.
— Niema króla! król nie przyjdzie...
— Niema królowej! Nie pokaże się królowa... Leży chora...
Oglądano się na wszystkie strony, najlżejsze poruszenie kołysało ciekawym tłumem, jak falą.
W istocie króla i królowej nie było długo, o całą godzinę opóźniła się z przybyciem Marja, a chociaż z największem staraniem usiłowano z oczu jej zetrzeć ślady łez, których długo powstrzymać nie mogła, w blasku świateł powieki ukazały się zaczerwienione.
Król bledszy może, niż zwykle, niczem zresztą nie okazywał zwycięzcy i widocznie usiłował być obojętnym.
Słowa Narcyza: „Que tardez vous, Seigneur, à la répudier?“ przychodzące z aluzją, jakby naumyślnie, podchwycił parter, i nagle wzrok wszystkich zwrócił się na nieszczęśliwą ofiarę zadumaną, i z pewnością ani słów tych nie mogącą pochwycić, ani zrozumieć nadanego im znaczenia.
Król, jakby był przygotowany do tego, że publiczność szmerem nada słowom komentarz, ściągnął brwi groźnie i dał poznać, że takie wtargnięcie w tajemnice jego życia nie było mu miłem.
Najbliżej stojący ulękli się piorunującego jego wzroku.
Nazajutrz dodnia Ludwik XV wyruszył w lasy pod Rambouillet, a zamkniętej na modlitwie Marji stary przyjaciel wierny, marszałek Villars, rozkazał dać znać, że widzieć się z nią pragnie.
Dla rozranionej jej duszy był to balsam, który miał część boleści unieść z sobą...
— Nie wszyscy mnie więc opuścili! — zawołała, składając ręce.
Villars przychodził jako pocieszyciel. Wiedział już o wszystkiem od księcia Bourbona, ale o rozmowie i obejściu się króla z żoną nie miał żadnych szczegółów — domyślał się, zgadywał, nie przypuszczał takiego okrucieństwa.
Królowa nie chciała nic taić przed nim, nie łagodziła w opowiadaniu surowości męża, i choć się nie skarżyła na niego, dała uczuć przyjacielowi, jak nielitościwie rozczarowaną została... Przychodziło jej nawet wątpić o tem przywiązaniu, które sądziła zapewnionem.
Villars słuchał milczący, zawstydzony prawie, zagniewany na młodego pana... Galanterja francuska nie pozwalała mu przypuszczać takiego bezwzględnego okrucieństwa.
Począł, usiłując go tłumaczyć.
— Porywczość tę — rzekł — na wiek jego złożyć potrzeba. Gwałtowność ta jest w temperamencie, lecz w sercu, wierzcie mi, przywiązanym jest do was szczerze; lęka się on, aby nie mówiono, iż się dał spętać i popadł w niewolę. Żal, który ma do ks. Bourbona, spadł na was niesłusznie, ale ja wierzę, iż się to da naprawić i zatrzeć... Jestem pewny, że wczoraj jeszcze żałował swojej namiętnej surowości.
— Nie idzie mi o mnie — odpowiedziała królowa. — Ja wszystko od niego znieść powinnam i mogę, ale mnie boli, że księciu Bourbonowi nie okazałam wdzięczności, że mi może przypisywać obojętność na los jego i zdradę. Chociażby jeszcze gorzej miał się na mnie pogniewać, będę usiłowała go skłonić, ażeby księciu przebaczył...
— Ach! — przerwał stary przyjaciel — jest to szlachetnem i pięknem, nie przeczę, ale ażeby to spełnić, nie od tego zaczynać potrzeba. W. król mość naprzód się powinnaś o to starać, aby sobie go pozyskać...
— Sobie? — powtórzyła cicho Marja, oczy spuszczając, z wyrazem rezygnacji, — ale ja, ja tu nic znaczyć nie mogę, będę mu sługą i powodującą się wolą jego istotą...
— Ks. Bourbon tylko przez w. król. mość może odzyskać łaskę króla, ale naprzód wy ją musicie mieć zapewnioną. Nie wątpimy, że nie straciliście serca Ludwika XV, jest to chwilowe nieporozumienie, starać się potrzeba wyjść z niego... W. król. mość zbliżcie się śmiało, naostatek choćby przyszło użyć pośredników, środków, szukać dróg...
Villars chwilę zdawał się wahać z jasnem wyrażeniem swojej myśli, jąkał się, mruczał, królowa słuchała z uwagą, nie umiejąc mu przyjść w pomoc, bo go nie odgadywała.
Naostatek zebrał się na odwagę... i mówić począł.
— W. król. mość nie możecie się od tego uwolnić, abyście się nie zbliżyli więcej do kardynała Fleury’ego, który teraz chwilowo będzie grał ważną rolę. Potrzeba mu wytłumaczyć, że nie macie winy żadnej, bo nie mieliście żadnego udziału w tym dziecinnym spisku Polignaca.
Królowa podniosła oczy na mówiącego, nie zdając się go rozumieć.
— Mam największe poszanowanie dla kardynała, — odezwała się nieśmiało — ale się lękam, że on przeciw mnie jest uprzedzony; nie okazał mi nigdy najmniejszej względności, lękam się, abym go nie była zmuszoną zaliczyć do nieubłaganych nieprzyjaciół moich.
— To być nie może, — odezwał się Villars — niewątpliwą jest rzeczą, że ma wielką przewagę nad umysłem ucznia swojego, a gdyby przeciwko w. król. mości był uprzedzonym, nie dopuściłby do małżeństwa. To samo dowodzi, że rozdrażnienie jest chwilowe i że przyczyną jego jest ks. Bourbon.
Królowa przysłuchiwała się z uwagą.
— Przejednać się z nim, zjednać go sobie, sądzę, że będzie łatwem w. król. mości, — dodał Villars — zyskać nawet jego zaufanie. Tymczasem więc zdaje się, że to być musi celem najbliższym. Kardynał powraca, przyjm go w. król. mość wdzięcznie, razem i króla sobie w ten sposób zyskasz...
Marja skłoniła głowę.
— Chętnie — rzekła — pójdę za radą waszą, będę posłuszną, uczynię z siebie wszystko, co jest w mocy mojej, nie idzie mi o siebie, ale, powtarzam, o księcia Bourbona.
— Miejmy nadzieję, że starania te daremnemi nie będą — dokończył Villars.
Tak skończyły się pierwsze sceny tego, długo mającego się ciągnąć dramatu, za którego prolog można uważać wszystko, co go poprzedziło.
Król Stanisław mieszkał już naówczas w Meudon. Pomiędzy jego rezydencją a Wersalem lub Paryżem zamiana listów była nieustająca. Nie mogąc tak często odwiedzać ojca, jakby sobie życzyła, Marja donosiła mu o najmniejszych szczegółach jej się tyczących.
Król odpowiadał listami rad i pociech pełnemi.
Pomimo miłości prawdy, królowa nie zawsze mogła wszystko z ojcem podzielić i zasmucać go szczegółami bolesnemi, za które dzień następny ulgę lub zmianę w nich przynosił.
Listy jej, umyślnie trzymane w tonie wesołym, lekkim, mówiły o szczęściu tylko, wynosiły króla Ludwika, malowały pożycie ich, jako raj na ziemi...
Czy stary ojciec im wierzył? rzeczą jest wątpliwą. Miał on swoje wiadomości, swoje wierne sługi, przynoszące mu z najlepszego źródła czerpane szczegóły. Włodek naprzemiany siedział to w Meudon, skąd przynosił listy i wieści królowej, to w Wersalu lub w Paryżu, zbierając je dla króla.
Dnia tego, gdy Bourbon skłonił Marję do nieopatrznego wystąpienia dla siebie, pan Gabrjel znajdował się właśnie w Meudon, dokąd natychmiast nadbiegły słuchy zastraszające, dziwne, groźne... Król Stanisław, oburzony, wierzyć im nie chciał i, aby dostać języka, posłał naturalnie Włodka. Ten miał swoich przyjaciół, donosicieli, swoje źródła, i choć nie zawsze sam się mógł zbliżyć do królowej, dowiedzieć się zdołał dokładnie, co się z nią i u niej działo.
Jeden z Parisów był z nim w dobrej przyjaźni. Po drodze z Meudon, spotykając znajomych, miał czas potwierdzającemi się, groźnemi wieściami przerazić się...
Słowo „rozwód“ latało w powietrzu, jeden po drugim przyjaciele Włodka potwierdzali mu to, że o rozwodzie na dworze mówiono już głośno, bez ogródki, jako o rzeczy postanowionej.
Biedny poseł tracił głowę.
W Paryżu stosunkowo wyglądało to mniej straszno; tu jeszcze powątpiewano o ostatecznem rozwiązaniu. Włodek zbierał właśnie relacje różne, układając, jak je miał podać Leszczyńskiemu, gdy Marja, obawiająca się, aby ojca jej doniesieniem jakiem przesadzonem nie przestraszono, usiadłszy list pisać naprędce, w wiadomem miejscu Włodka szukać kazała, domyślając się, że przybyć powinien.
Wierny sługa miał czas rozmyślić się, rozsłuchać, porównać opowiadania i ułożyć własne tak, aby niem króla nie przerażać. Stary Leszczyński miał w najgorszych razach dosyć siły ducha, aby się nie dać pognębić wypadkom.
Dowiedziawszy się o scenie z Bourbonem, odmalowanej mu jaskrawo, król Stanisław poszedł naprzód do kapliczki się pomodlić. Klęczał długo z oczyma w niebo wzniesionemi i wstał uspokojony.
W duszy jego mówił pocieszający głos Boży:
— Nie lękaj się boleści, ani sromu, ani poniżenia, ale chwal Imię Pańskie, bo wybranym swoim zsyła On krzyże.
Łatwo sobie wyobrazić, z jakiemi siłami do walki występowali ci ludzie przeciwko społeczeństwu zepsutemu, którzy, zamiast puklerza i oręża, mieli tylko jedną tę wiarę głęboką. Co mógł taki król Leszczyński z córką bogobojną przeciwko Ludwikowi XV, Voltaire’owi i Richelieu!
Wychodząc z kaplicy, król spostrzegł Włodka, który dobyty ze schówki pokazywał mu list Marji. Nie badając przybyłego, Leszczyński wziął naprzód pismo, odczytał je, drżąc, ucałował, i dopiero ochłonąwszy, obrócił się do posła.
— Mów ty mi po swojemu, co się tam stało? Jak się ma dziecię moje? Widziałeś ty ją?
Zakłopotał się nieco litościwy Włodek.
— Był dziś u królowej marszałek Villars — odezwał się, namyślając. — Król wyjechał już na polowanie do Rambouillet. Mnie się zdaje, że nadaremnie zbyt wielkiego narobiono hałasu i że strasznego niema nic... Wszystko pozostało po dawnemu. Królowa imć prosi, abyś w. kr. mość był spokojnym.
— A ona?
— Ona też obiecuje być spokojną.
Leszczyński podumał chwilę.
— Kardynał? czy powrócił?
— Powraca, — król ma się z nim widzieć niezwłocznie.
Piękne i jasne oblicze króla wypogodziło się zwolna po chwilowem zachmurzeniu.
— A zatem, — rzekł, oddychając swobodniej — zatem, Pan Bóg łaskaw, wszystkie te nieporozumienia dadzą się wkrótce usunąć? Poczciwy, stary Villars, on tam czuwa.
I, prowadząc za sobą idącego posłusznie Włodka, król mówił spokojnie, napół sam do siebie, wpół do niego:
— Byle tylko moja dobra Maruchna nie traciła odwagi, łzami się nie zalewała i była spokojna. Znajdą się ludzie, co ją podtrzymają, co jej dopomogą, sam nawet kardynał, jeżeli jest zagniewany, zmięknie... Bourbon niezręczny, doradcy jego jeszcze mniej od niego wiedzą, co począć — a za ich błędy moje biedne dziecko pokutować musi. Na nieszczęście ja, cobym tam najprędzej pokój i zgodę sprowadził — znajdować się nie mogę. Muszę się trzymać na uboczu, aby świat nie sądził, że młody zięć dał mi się zawojować... Tak, — kończył król z uśmiechem dobrodusznym — mam najlepsze przeczucia, byle Maruchna tak do serca wszystkiego nie brała — i każdego kaprysu męża łzami nie oblewała.
Włodek, chociaż bardzo dobrze wiedział, że zajście Bourbona z kardynałem daleko było większego znaczenia, niż sądził Leszczyński, nie chciał go wywodzić z błędu.
Dotąd Ludwik XV wcale się Leszczyńskiemu nie wydawał groźnym, nie przypuszczał, ażeby sąd o nim mógł zmienić i miał się go obawiać na przyszłość.
Tak samo długo, starannie odgrywana obojętność na sprawy publiczne kardynała Fleury’ego w błąd go wprowadzała co do ocenienia jego charakteru. Przyznać się nawet przed sobą samym do zupełnie fałszywego pojęcia położenia i znaczenia człowieka, nagle wyrastającego do rozmiarów jakiegoś Richelieu i Mazarini’ego — nie umiał Leszczyński jeszcze.
Na uniewinnienie go dodać należy, iż nie jeden on tak się na nim omylił; książę Bourbon, Villars, najpoważniejsi mężowie wszystkich obozów dopiero się teraz dopatrzyli w tym cicho i podstępnie dobijającym się władzy człowieku, który żył odosobniony, zdawał się tylko wychowaniem ucznia zajęty i zbieraniem grosza... — niebezpiecznego, ambitnego, nadzwyczajnej wytrwałości intryganta.
Król, stając po jego stronie, wskazywał odrazu, iż on ma być panem położenia.
Leszczyński spraw tych nie roztrząsał tak głęboko, łudził się, widząc w tem nieporozumienie chwilowe. List córki, usiłujący go uspokoić, łatwo cel swój osiągnął.
— Nie trwóżcie się — rzekł, przywoławszy napowrót Włodka. — Fleury był osobiście dotknięty, otrzymał zadośćuczynienie, zgoda i pokój nastąpić muszą.
Włodek, który obawiał się, aby to złudzenie staremu królowi nowych nie gotowało zawodów i przykrości, ośmielił się do wielkiej otwartości.
— N. panie, — rzekł — z duszybym rad, aby się życzenie w. król. mości ziściło, ale na dworze ci, co lepiej znają wszystkich, obawiają się, aby kardynał teraz, korzystając z łaski króla, nie zawładnął nim i władzą... Dla księcia Bourbon i dla naszej królowej ciężka się z nim zapowiada wojna.
Leszczyński poruszył ramionami.
— Są to postrachy, — odezwał się — rzucane przez tych, którzy radziby walkę wywołać, ażeby z niej korzystali sami. Kardynał mąż rozumny i łagodny, Maruchna ma miłość męża, wszystko znowu wejdzie w karby.
— Daj to Boże, — westchnął Włodek — ale ja, jako wierny sługa w. król. mości i pani mojej, muszę mówić prawdę, jaką widzę — mam obawę wielką... Nietylko książę Bourbon wiele omyłek popełnia — daleko więcej ich codzień czynią ci, którymi on królową obsadził, aby u niej sprawę jego popierali. Panowie Parisowie chciwi są na grosz i wiele wymagający; pani de Prie niespokojnego charakteru chce na dworze przewodzić. Gdyby królowa starała się o to najmocniej, nie powstrzyma jej, ona i jej przyjaciele nie dozwolą zawrzeć pokoju, bo wymagają rzeczy niemożliwych. Jeżeli kardynał w pokoju ich zostawi, oni jemu go nie dadzą!
Leszczyński słuchał dosyć obojętnie, optymizm jego szukał zawsze jakiegoś środka do wzbudzenia nadziei.
— Zobaczysz, — rzekł — wszystko to, da Bóg, wyjdzie na dobre, położenie się wyklaruje. Maruchna uzyska wpływ większy, a te wartogłowy umiarkować się będą musiały.
Tak się rozmówiwszy parę razy z Włodkiem, król poszedł pisać list do córki, nastając tylko na to, ażeby nie zrażała się, nie opuszczała męża, starała się zbliżyć do Fleury’ego. Wszyscy prześladowani z Pisma Świętego byli tu wspomnianymi — i triumfy ich ostateczne.
Ogólnemi wyrazy starał się ją pokrzepić, zalecając pewne modlitwy i duchowne ćwiczenia.



III.

Charakter Ludwika XV, który dotychczas dla wszystkich był nie rozwikłaną zagadką, po raz pierwszy się teraz jaśniej zarysował. Dotąd dosyć spokojne życie dworu, które młodzież znajdować już zaczynała nieco nudnem i zastygłem, w nową wchodziło epokę.
Króla widywano dotąd zawsze jednostajnie milczącym, pilnującym ściśle etykiety, tającym się z uczuciami i myślami, zapalonym jawniej tylko do łowów. Nagle przybrał on ton i postawę monarchy, zazdrosnego o swą władzę.
Miłość dla żony, namiętna, często dla niej uprzykrzona, w młodzieży obudzająca podziwienie, — stawała się wątpliwą. Natomiast poddanie się kardynałowi Fleury’emu, który z martwego widza zmienił się w czynnego aktora dramatu, — stawało się faktem zagadkowego znaczenia. Słabej strony Fleury’ego nikt dotąd nie znał... Człowiek, który tak długo umiał się taić, zdradzał niepospolitą siłę, — odsłaniał się jako ambitny władca, który wszystko, co mu zawadzało na drodze, potrafi usunąć.
Po powrocie jego z Issy napozór wszystko pozostało po dawnemu, — nastąpiło pojednanie pozorne. Villars skłonił królową, aby nie uchylała się na stronę i nie wyczekiwała czynności. Miała starać zbliżyć się i pozyskać sobie kardynała, na co się godziła. Z jej strony potrzeba było silnego poczucia obowiązku, aby przezwyciężyć wstręt, jaki czuła do wszystkiego, co się mogło nazwać intrygą, — co zmierzało do zdobycia władzy.
Wolałaby była cofnąć się, zamknąć w małem kółku obowiązków, pozostać obcą całemu temu ruchowi i zabiegom, ale Villars skłaniał ojca, aby on jej dodawał ochoty i odwagi. Bourbon, Parysowie, przymilająca się pani de Prie otaczali ją, wmawiali w nią potrzeby i obowiązki, zmuszali iść niemal bezwiednie.
Królowa więc sama, pierwsza pośpieszyła na powitanie Fleury’ego, który powracał ze swojego krótkiego, dobrowolnego wygnania zwycięzcą, dumnym i zimnym, bynajmniej do ustępstw nie przygotowanym.
Pierwsze spotkanie to mogło królową nie bez przyczyny nastraszyć. Fleury nawet pomiarkowania, należnego królowej i pani uszanowania nie starał się jej okazać. Skłonił się zimno, przemówił jakby z musu; całe jego obejście się, mowa zapowiadały nie przejednanie, ale zemstę nieubłaganą.
W tych pierwszych chwilach nie było mowy o tym kroku fałszywym Bourbona, który spowodował rozterkę, ani nawet o publicznych sprawach. Gdy później królowa próbowała coś o tem zagaić, kardynał z politowaniem z góry spojrzał na nią, jak na ofiarę, i zapowiedział, że, jeżeli ją los księcia Bourbona obchodzi, powinna mu zalecać, aby największą uległością starał się króla niechęć ku sobie i żal ukrócić.
Marja nie umiała nigdy ani mówić półsłowami, ani się dać domniemywać, — wzorem ojca, była otwartą i zdziwiła pewnie kardynała, odważnie poczynając o stosunkach, które konflikt wywołały.
Z daleko umiejętniejszą powściągliwością Fleury odparł, bez ogródki jednakże, że Bourbon postępkiem niebacznym, bez taktu, sam całą burzę wywołał — że królowa winną też była, dając mu się powodować ślepo.
— Moim obowiązkiem jest — dodał Fleury — ostrzec w. król. mość, abyś się nie dawała prowadzić intrygantom chciwym znaczenia, dla korzystania z niego na szkodę króla i państwa.
— W. eminencja wiesz, żem wiele winna księciu Bourbonowi.
— Ale królowi więcej jeszcze — przerwał kardynał.
— Książę dla króla jest ze czcią największą, — mówiła dalej Marja — jeżeli przewinił, to pewno nie z braku miłości i poszanowania jego woli.
Kardynał nie dał jej dokończyć.
— W. król. mość — rzekł — musisz przyznać, że równie wierne sługi, a może lepiej mu służące, znajdą się jeszcze nad ks. Bourbona. Od czasu, jak jest ministrem, nie dał dowodu trafności w postępowaniu, nie pozyskał serc dla króla. Narzekania są powszechne, rozrzutność i nieopatrzność bardzo wielka... pieniędzy brak nieustający.
— Ks. Bourbon wziął to w spuściźnie po regencji — odpowiedziała królowa. — Za mało miał czasu i sposobności, aby na to zaradzić.
Przez czas jakiś Fleury dał się królowej tłumaczyć, dosyć obojętnie jej słuchając, jakby powtarzała rzeczy mu znane, a wkońcu rzekł z powagą, którą kościelna jego dostojność usprawiedliwiała:
— Życzę w. król. mości mniej o księciu Bourbonie, a więcej myśleć o sobie, by serce j. król. mości dla niej nie ostygło. Dla was, jako dla małżonki i matki, jest to stokroć ważniejsze, niż losy jakiegoś pierwszego ministra.
Po chwili zaś, gdy rozmowa przybrała zwrot inny — dodał kardynał:
— Ks. Bourbon zdaje się zapominać o tem, że król jest już pełnoletnim, że chce rządzić sam, a nikomu sobą władać nie pozwoli; ja zaś stać będę na straży, aby nawet uwłaczających królowi zachcianek nie dopuścić.
Za drugim razem, wkrótce potem, rozmowa z Fleury’m przeciągnęła się bardzo długo, ale kardynał nie dał się ani zmiękczyć, ani w czemkolwiek przekonać, owszem, zdawał się ze szczególnym uporem usadzać na to, aby królowa w niczem po sobie nie miała słuszności, dowodził jej, że się myliła we wszystkich swoich poglądach i pojęciach. Czynił to z surowością tak bezwzględną, że Marja, nawykła do łagodności i sokratycznej rozmowy ojca, ciągle miała łzy na oczach.
W ciągu rozpraw tych nazbyt może otwarta Marja, pomiędzy innemi skarżyła się i na ten uwłaczający znak nieufności króla dla ks. Bourbona, iż nigdy sam na sam z nim mówić nie chciał.
— Ja znajduję — przerwał Fleury — samo to żądanie zuchwałem, a dla nas wszystkich w najwyższym stopniu uwłaczającem. Tajemnic żadnych książę mieć dla nas nie powinien. Im mocniejby na to nastawał, tem mybyśmy temu wszyscy się mocniej sprzeciwiać musieli.
— To prawo jednak obcowania z królem bez świadków — dodała królowa — wasza eminencja posiadasz.
— Mój stosunek do n. pana jest wcale inny — zawołał kardynał. — Wychowałem go od dziecka, jestem nie tylko jego ministrem, ale byłem i jestem przybranym ojcem i piastunem jego ducha.
Podobne rozmowy z kardynałem ponawiały się bardzo często... O ile on ich unikać się zdawał, o tyle królowa korzystała ze wszelkiej sposobności, aby je wznawiać. Pozostały one jednak bez skutku, a raczej wywarły zupełnie pożądanemu przeciwny. Fleury stawał się coraz bardziej szorstkim, bezwzględnym i pozwalał sobie niekiedy obchodzić się z zuchwałem lekceważeniem i jakby umyślnie chciał wojnę wywołać.
Król-mąż stawał się też coraz dla niej surowszym i zimniejszym. Niekiedy rzucał słowami tak ostremi i gryzącemi, iż największa cierpliwość nie mogła ich znieść obojętnie.
Marja wkońcu często wybuchała płaczem, a łzy, zamiast obudzać politowanie, Ludwika niecierpliwiły — odchodził nadąsany, nie myśląc o złagodzeniu wrażenia.
Namiętna miłość pierwszych miesięcy miodowych, o której mówiono tyle, w Marji gasnąca, gdy ją okazywała mężowi, którego chciała uczynić kochankiem, spotykała w nim coraz dobitniejszą oziębłość.
Charakter króla objawiał się coraz wyraziściej. Nie znosił, aby mu się narzucano, robił chętnie na przekorę, do osób pewnych miał nieprzezwyciężone wstręty. Okazywał odrazę coraz większą do ks. Bourbona, a zarazem zazdrosnemu Fleury’emu dawał się powodować do zbytku, jawnie... Kardynał miał od dzieciństwa przyjęty sposób łagodny narzucania mu swojej woli, wmawiając bezwzględnie, że ona była jego własną.
Równie zręcznie, zamiast oświadczyć, iż sam czegoś sobie życzył, zwierzał królowi, iż nieprzyjaciele jego obawiali się tego lub zabiegali, aby zapobiec.
Domaganie się widywania króla sam na sam Fleury uczynił wreszcie przedmiotem codzień powtarzających się szyderstw. Tak samo pozwalał sobie słabą i biedną królową wyśmiewać za jej chętki panowania i radził jej z ojcem powierzyć finanse.
Ze szczególną bacznością czuwał nad tym stosunkiem Ludwika do żony, podając w wątpliwość samą jej dobroć i łagodność, każąc obawiać się nawet zbyt częstych z ojcem rozmów i listowania.
Oddawał przytem sprawiedliwość cnotom Marji, ale wskazywał zawsze, iż one czyniły ją zdolną do zajęcia należnego stanowiska tylko w kółku rodzinnem. Wszyscy biskupi, których królowa lubiła, Fleury’emu byli solą w oku.
Przeciwko ks. Bourbon i wszystkim, co z nim trzymali, Fleury bez ogródki objawiał nieubłaganą nienawiść, piętnując ich jako wyzyskać chcących każdą sposobność dla zbogacenia się i do obdarcia skarbu państwa.
Król, milczący, bez najmniejszej opozycji, szedł za radami Fleury’ego, tak, jak był nawykł od dzieciństwa... Nie obawiał się go wcale, gdy Bourbona lękał się jako niebezpiecznego współzawodnika, który mu chciał wydrzeć całą sławę i znaczenie... Kardynał napomykał często, że radby kuzyn widzieć go szukającym sławy na polowaniu i w nic nieznaczących uroczystych obchodach.
Jedne sprawy Fleury powiększał, drugie zacierał umyślnie, w miarę jak tego widział potrzebę. Ludwik patrzał przez jego oczy. Królowej zarzucał kardynał upór nieprzełamany, nalegając na męża, aby nie ustępował nigdy, w najmniejszej rzeczy... Ludwik, unikający sporów z nią dłuższych, a w słowach oszczędny, na kardynała zdał jej nawracanie. Zdaje się, że tego mu było potrzeba.
W razie sporu król ofiarował się wyrokować między nimi.
Posłuszny więc powtarzanemu ciągle rozkazowi, Fleury obchodził się z Marją surowo, a natrętnie szukał okazji do sprzeczania się z nią.
Życie więc, choć wlokło się napozór wedle utartego porządku, pod spokojną powierzchnią kryło nieostygający wrzątek. Zagrożeni w swoich finansowych rachubach, a chciwi Parisowie, roznamiętniona poczętą walką de Prie, za nimi Bourbon, zamiast przycichnąć i kardynała uspokoić, miotali się, popychali swoją protektorkę, królową, rzucali się aż do Meudon do Stanisława, aby on córce w walce osłabnąć nie dawał.
Tymczasem król, jakby chciał żonie okazać, że jej postępowania nie pochwala, że ono go od niej odstręcza, począł się okazywać coraz zimniejszym dla niej, zaprzestał odwiedzać ją, spotykał się z nią już tylko na publicznych zebraniach. Mówił bardzo rzadko i krótko. Widzieli to wszyscy.
Biedną Maruchnę przyprowadzało to do takiej rozpaczy, że byłaby się wyrzekła wszelkiej polityki dla serca męża; ale Bourbon nie pozwalał się usuwać, ani pozostać bezczynną. Nie było prawie dnia, ażeby jej książę nie zmusił do mówienia z mężem o czemś, do narzucania mu się ze sprawami nudnemi i żeby król, wedle jednostajnego zwyczaju swojego, nie odesłał jej z tem do Fleury’ego. Często nie wiedziała, utrapiona temi wymaganiami, co począć z sobą? Jedyną pociechą był jej stary, wierny marszałek Villars.
Jednego dnia wkońcu rozpłakała się raz królowa przed nim...
— A! kochany przyjacielu, — odezwała się do niego — jestem najnieszczęśliwszą. Nie wiem, jak i czem mogłam na to zasłużyć, kocham króla nad życie, a on swojem postępowaniem ze mną dowodzi, że zupełnie zobojętniał dla mnie... Zamiast miłości, okazuje mi wstręt i nienawiść.
To mówiąc, gdy coraz mocniej zachodziła się z płaczu, Villars zmieszany nawet się zrazu na odpowiedź nie zdobył. — Wiedział on dobrze, iż miłość w istocie, jeżeli kiedy była inna nad zmysłową, w samych początkach, zupełnie teraz wystygła. Nie chciał jej pocieszać tem, w co sam nie wierzył.
— W. król. mość, — rzekł, wzdychając — powinnaś się była już przekonać, że król tego uczucia, które my miłością nazywamy, nie jest zdolny w sobie wyrobić. W. król. mość kochasz go bez wzajemności; nie należy mu zbyt jawnie dawać poznać tego przywiązania; nie trzeba, ażeby ludzie się domyślali, iż w. król. mość lękasz się utracić jego serce. Czyhają na niego ze wszech stron, aby podbić... Gdy zrozumieją, że się stał obojętnym, pierwsza lepsza z tych pięknych pań, co go otaczają — pochwyci. Zresztą, — dodał Villars — lepszym jest jego chłód i obojętność, niż usposobienie namiętne, któreby go mogło uczynić okrutnym.
Królowa płakała ciągle, stary Villars, jak mógł i umiał, ją pocieszał, ale jego argumenta, czerpane z prawideł życia dworskiego, dla niej były niezrozumiałemi. Pocieszała się sama tylko tem, że nie miała sobie nic do wyrzucenia, że gotowa była na ofiary, że własne jej serce wcale się nie odmieniło.
— Nie zawiniłam w niczem — dodała wkońcu.
— Lękam się, — rzekł Villars — aby poczęści i temperament króla nie czynił niepoprawnym. Jest znudzony, długo ani sercem, ani myślą przy jednem wytrwać nie umie.
— A, nie — przerwała Marja. — On nic nie winien; wszystko jest sprawą kardynała, który umiał korzystać z chwili, nie tylko przeciw ks. Bourbonowi, ale przeciw mnie, wydzierając mi jego serce.
— Położenie w istocie — dodał Villars — od jego wyjazdu do Issy zupełnie się zmieniło. Ale — czekajmy.
Nie dalej niż nazajutrz obawy następstw, jakie mogło pociągnąć panowanie kardynała, nagle się sprawdziły. — Jak piorun spadł na królową rozkaz, ażeby pani de Prie i Paris złożyli swoje obowiązki, jakie mieli przy królowej, i oddalili się z Paryża.
Wiadomością tą rażona boleśnie królowa, tegoż dnia zażądała widzenia się wprost z kardynałem. Fleury, który się tem napawał, gdy jej mógł przykrość wyrządzić, nigdy nie odmawiał rozmowy, bo ta zawsze cios zadany cięższym czyniła jeszcze. Więc i tym razem bytność swoją przyrzekł. Wszedł wkrótce potem zadumany, witając królową w sposób lekceważący i spytał: czego tak nagle mogła żądać od niego?
— Chciałam w. eminencji zapytać, — zawołała niezmiernie poruszona Marja — co zawinił Paris-Duverney, czem zasłużyła na dotykające ją wygnanie pani de Prie?
— Względem mnie — odparł kardynał, stawiąc siebie zuchwale na pierwszem miejscu — wcale nic nie zawinili oboje, ale nalegam, aby ich książę oddalił, bo oni szkodzą i jemu, i w. król. mości.
— Ja nie mogę tego na sobie wymóc, abym się z nimi rozstała; — zawołała królowa — nie mam do tego najmniejszego pozoru nawet... Jestem z ich usług zupełnie zadowolona. Paris-Duverney jest sekretarzem moim. Oni żądają i mają prawo wymagać tego, aby im dowiedziono winy. Rozstanie się z nimi będzie dla mnie nadzwyczaj bolesnem.
Kardynał poruszył ramionami, jak zwykle, i nie raczył nawet odpowiedzieć. Często tak zbywał pytania królowej pogardliwem prawie przemilczeniem. — Królowa, nie mogąc już dłużej wytrwać, wybuchnęła gniewnie.
— Król nietylko dla moich sług jest teraz niechętnym, dla mnie samej stał się obojętnym, ostygł... Jestem najnieszczęśliwszą.
Fleury spojrzał z góry na zgnębioną, biedną królową, ale boleść jej nie uczyniła na nim najmniejszego wrażenia.
— Jam temu nic nie winien wcale — odezwał się sucho, dając bardzo wyraźnie do zrozumienia, że wszystkie swoje nieszczęścia winna była przypisać sobie samej.
Królowa chciała przedłużyć rozmowę i wymóc na nim, ażeby się otwarciej i jaśniej wytłumaczył. Fleury pozostał zamkniętym, nieprzystępnym i wkońcu odszedł, nie dając żadnej nadziei, aby się położenie polepszyć mogło.
Pani de Prie, zagrożona wygnaniem, nie dała chwili spokoju nikomu. Ks. Bourbon, Villars, d’Argenson, kto żył, kto tylko miał przystęp do Ludwika XV, musiał jej służyć, biegać w jej sprawie, — używać wszelkich sprężyn, aby zażegnać burzę... Fleury pod naciskiem tych natrętnych starań na chwilę przycichł z wymaganiami, ale rozkazów nie cofnięto. Książę, który za swą ulubioną chodził, sam wkońcu uczuł się zagrożonym.
Dworzanie z rozmaitych znaków prorokowali mu już niemal dzień ostatni. Potem zdawało się, iż wyrok zachwiany był i odłożony. Król czasem wydawał się dla niego łaskawszy, nazajutrz wracała wyrazista niechęć i wstręty, Ludwik XV unikał spotkania go i widzenia. Pani de Prie sama i przez przyjaciół nie ustawała w nadaremnych zabiegach.
Nareszcie oczekiwane wyroki sypnęły się jedne po drugich. Paris-Duverney, sekretarz, i bracia jego, pomimo najusilniejszego błagania królowej, pozbawieni urzędowych swoich obowiązków, zostali wygnani z Paryża i internowani na prowincji, ten sam los spotkał panią de Prie, której kazano wyjechać do Normandji, gdzie miała posiadłość wiejską Courbepine...
Wszystko to wykonywało się z nieubłaganą surowością, systematycznie, zgóry obrachowane na godziny...
Ks. Bourbon i królowa, broniąca go dotąd mężnie, strwożyć się musieli, widząc, że na kardynała żaden wpływ, żadne prośby nie działały.
Całe postępowanie jego widocznie było obrachowane na przygotowanie przyszłości. Usuwał wszystkich pomocników księcia, sprężyny jego intryg, a wkońcu miał i jego się pozbyć, razem zastraszając królową i paraliżując wszelkie jej czynności, — króla tymczasem zniechęcał do niej, wystawiając jako niebezpieczną marzycielkę, którą do izby dzieci i zakrystji odesłać należało, najmniejszej nie dając nadziei, aby do rządów przypuszczoną była.
Jakiemi argumentami potrafił Fleury przekonać młodego króla, że powinien był z taką surowością nielitościwą obchodzić się z królową, — pozostało tajemnicą. Widocznem było, że plan kardynała wykonywał się pod jego nadzorem i bez najmniejszej trudności ze strony Ludwika.
Patrząc na to, co się działo dokoła, i licząc ruiny, ks. Bourbon stracić wkońcu musiał wszelką nadzieję utrzymania się na czele ministerjum. Pozostał sam, a królowa była bezsilną. Popierając jego sprawę, straciła miłość króla i pozostała zupełnie bierną, bez żadnego znaczenia, z bardzo małą garstką ludzi, którzy się wstydzili ją opuścić lub kochali. Ten dwór wiernych jej codzień się zmniejszał...
Ilekroć chciała cokolwiek bądź wyrobić dla siebie u męża i zwracała się wprost do niego, — zimno, jednostajnie, odsyłał ją do kardynała... Była to kara za uchybienie mu — tak daleko się rozciągająca, że Fleury nie tylko urzędownie rozporządzał wszystkiem, co królowej się tyczyło, ale stał się nadzorcą i stróżem nad nią, pozwalającym sobie wskazywać jej, co czynić miała.
Dotąd jednak ks. Bourbon zwał się jeszcze ministrem, ale zamiast pracować z królem, czego się ciągle domagał, zmuszonym był dla upokorzenia odnosić wszystko kardynałowi, bez którego rozkazu nic się nie działo.
Paryż na te naprężone stosunki ludzi, otaczających króla, patrzał z gorączkową ciekawością. Obiecywano sobie z tego najrozmaitsze następstwa. Widocznem było, że Fleury miał wszystkiem zawładnąć, królową usunąć, rozwód wyrobić. Nie godzono się jednak na to, czy nowa jej miejsce zastąpić mogła; przepowiadano panowanie metres, — ale dotąd na dworze Ludwika XV nie widać ich było, życie króla się nie zmieniało. Polował tylko namiętnie, a potem z wesołymi towarzyszami, w małem kółku swawolono po wieczerzy — i zabawy te przeciągały się niekiedy do rana. Zresztą obowiązki swoje jako monarchy, gdy trzeba było wystąpić urzędownie, pokazać się ludowi — spełniał Ludwik XV z największą ścisłością i wielką powagą.
Żonie przy wystąpieniach publicznych okazywał należne poszanowanie, nie uchybiając jej w niczem, ani dozwalając, aby jej w najmniejszej rzeczy uchybiano — chociaż związek poufały, serdeczny zastąpiła teraz najzupełniejsza oziębłość.
Książę Bourbon, zniechęcony, gotował się wreszcie do ustąpienia lada dzień, gdy niespodzianie zabłysnął mu promyk nadziei!
Dnia jednego Ludwik XV wyjeżdżał do ulubionego Rambouillet na łowy i był w doskonałym humorze. Na pożegnanie i po rozkazy, których nie otrzymywał, stawił się z urzędu i książę Bourbon.
Ludwik XV w takich razach zwykle go unikał, prawie nigdy się do niego nie zbliżając; tymczasem tym razem, z twarzą weselszą przechodząc około niego, zatrzymał się...
— A cóż? Bourbon, — odezwał się, uśmiechając — gdy powrócę, przyjdziesz do mnie na kolację wieczorem?
Książę skłonił się uszczęśliwiony. Zaproszenie na jedną z tych wesołych kolacyj, w których uczestniczyli tylko króla ulubieńcy, było oznaką łaski!
Król zaledwie odjechał od ganku, gdy Bourbon wpadł z tą swoją nowiną pomyślną do królowej. — Ona pożegnała się już była prawie z nadzieją odzyskania serca męża. Siedziała na poważnej rozmowie z księżną de Luynes, gdy niespodzianie księcia oznajmiono. Promieniejące jego oblicze zdumiało dwie panie.
Królowa patrzała, nie rozumiejąc go...
— Proszę w. kr. mości nie dziwić się mojej wesołości — zawołał książę, podchodząc. — Spotkała mnie łaska, dozwalająca wróżyć, że król da się może pomniejszemi ofiarami przebłagać. Jestem zaproszony przez króla swego na wieczerzę... z uśmiechem mi to powiedział...
Ks. de Luynes, jakby niedowierzająca, ruszyła ramionami.
— Nie żartujesz, książę? — zapytała.
— Czyżbym śmiał! — odparł Bourbon.
— A cóż z tego wnosisz? — wtrąciła królowa ciągle smutnie.
— Wnoszę, że Louis, przywiódłszy mnie do tego, że się kardynałowi kłaniać muszę, zaniecha reszty, przebaczy i pozwoli mi pozostać na usługach.
— Ja nie przypisuję sobie wcale daru przewidywania przyszłości, — przerwała poważnie królowa — anibym chciała księcia zniechęcać, ale to zaproszenie może też oznaczać, że król się z nim przejednał dlatego, iż w nim już nie widzi swojego pierwszego ministra, ale dobrego kuzyna...
Bourbon zaprotestował.
— Znam Ludwika, — rzekł — takie postępowanie byłoby okrucieństwem, szyderstwem, złośliwością — to być nie może...
— Czekajmyż wieczora, — dodała ks. de Luynes — bo w tem jest coś zagadkowego w istocie.
W najweselszem usposobieniu Bourbon odjechał do siebie...
W tej samej godzinie prawie do pokoju, w którym Fleury pisał list poufny, wszedł na palcach ulubiony jego sługa, stary Barjac... Był on tem przy nim, czem u króla Bachelier. Kardynał wiedział, że we dnie nigdy darmo nie wchodził do niego, przynosił mu coś zawsze.
— Cóż ty tam masz, Barjac? — odezwał się, podnosząc głowę. — Staruszkowi usta się wykrzywiły szydersko, zbliżył się do fotelu, oparł rękę na nim i szepnął:
— Bourbon się cieszy, ale to cieszy! Król go na wieczerzę zaprosił!
Zmarszczył się Fleury.
— Ba! — odparł, do listu wracając — niemniej postaram się o to, aby na niej być nie mógł.
Barjac wyszedł na palcach, a Fleury pisał dalej.
Po śniadaniu książę Bourbon wracał odpocząć u siebie, gdy mu dano znać, że książę de Chavost przyjechał.
Należał on do najotwartszych nieprzyjaciół księcia, nie tając się z tem wcale. Przybyć z własnej woli nie mógł, — musiał mieć chyba polecenie od króla... Książę drgnął i pobladł...
Wtem drzwi się otworzyły i Chavost zaledwie oznajmiony, jako poseł królewski, wszedł, niosąc ogromny list w ręku.
Dosyć było spojrzenia na triumfujące oblicze gościa, aby odgadnąć, co przynosił; ale książę odzyskał natychmiast poczucie własnej godności i panowanie nad sobą. Postąpił parę kroków ku księciu de Chavost, z wyszukaną grzecznością przyjął list, otworzył go, przebiegł oczyma i z zimną krwią oświadczył, że się natychmiast zastosuje do rozkazów j. król. mości.
Księciu de Chavost, który się spodziewał wybuchu żalu, skarg i narzekań i miał nadzieję napawać się upokorzeniem nieprzyjaciela — nie pozostało nic, tylko się skłonić i przeprowadzonemu do przedpokoju ceremonjalnie odjechać z niczem.
Bourbon pożegnał go z arystokratycznym uśmiechem księcia krwi, chcącego dla szlachcica być grzecznym...
Postępek kardynała — przypisywany królowi, igrającemu sobie z Bourbonem w sposób tak okrutny, dającego mu nadzieję, aby odebranie jej mocniej zabolało — zapewniał księciu chwilowo pewną wyższość, jako pokrzywdzonemu w sposób nie pański i nie królewski... Przyjaciele Ludwika musieli go tłumaczyć słabością dla Fleury’ego.
List króla zawierał tylko te słowa:
„Rozkazuję wam, pod karą za nieposłuszeństwo, udać się do Chantilly i tam czekać dalszych moich rozkazów“.
Było to wygnanie i niełaska.
Bourbon poddał się rozkazowi z pokorą i natychmiast w drogę wybierać się polecił. Nie szło mu o los własny, ale więcej o zbliżenie się do pani de Prie, która na równie srogie prześladowanie wystawiona była.
Królowa Marja zaledwie się o tem dowiedziała i miała czas rozważyć następstwa tej zmiany, gdy o siódmej wieczorem oznajmiono jej kardynała. Spodziewała się go biedna... Trwała tak stale do ostatka w obronie Bourbona i tak głośno się za nim oświadczała, że los jego biorąc do serca przeciw Fleury’emu, musiała za to od niego oczekiwać pomsty i ukarania!
Szczęściem, właśnie w takich momentach wielkich prób, na jakie była wystawioną, królowa Marja w religijnem swojem usposobieniu największą czerpała siłę i czuła się niezłamaną. Nie miała sobie nic do wyrzucenia.
Kardynał, który od niejakiego czasu względem królowej przybierał tony mentora i rozkazodawcy, wszedł z dumą, rozpromieniony swoją wyższością i ledwie małym ukłonem pozdrowił oczekującą.
— Z rozkazu j. król. mości mam oznajmić pani, — rzekł — iż książę Bourbon wysłany został do Chantilly i przestał spełniać włożone na niego obowiązki.
Królowa, nie odpowiadając nic, skłoniła głowę.
Zwolna Fleury dobył list króla i oddał go jej...
Pismo to było królewskie, nie ukochanego małżonka, podyktowane mu przez kardynała. Było w niem coś tak upokarzającego, że tylko biedna córka króla-wygnańca mogła je przyjąć bez oburzenia. Marja czytała je i łzy płynęły jej z oczu. Brzmiało zaś ono temi słowy:
„Proszę, a jeżeli trzeba, rozkazuję pani, abyś spełniła wszystko to, czego biskup de Frejus żądać będzie od niej, w mojem imieniu, tak, jakbym ja sam oświadczył jej wolę moją“.
Całej mocy swojej duszy potrzebowała Marja, aby przyjąć spokojnem obliczem, z rezygnacją chrześcijańską, ten uwłaczający jej rozkaz poddania się woli jawnie nieprzyjaznego człowieka. Siłę dawała jej pokora ta chrześcijańska, która z majestatem królewskim się godzi... Przez chwilę walczyła z sobą, ażeby nie wybuchnąć. Fleury stał, patrzał i czekał, azali nie pochwyci jej na jawnym buncie, na skardze, któraby mu pozwoliła ją obwinić; ale zmieszanie się i gwałtowny ból królowej trwały bardzo krótko... W duchu powiedziała sobie to, czego w dzieciństwie nauczyła się od ojca: „Bądź wola Twoja!“
Zwolna podniosła zapłakane oczy na kardynała i, milcząc, czekała tych zapowiedzianych rozkazów.
Kardynał, jak się zdaje, choć znał łagodność jej charakteru, po kobiecie pozbawionej przyjaciół, której mąż odbierał serce i dawał ją pod rozkazy człowieka mściwego, spodziewał się może jakiegoś oporu, sceny, któraby mu nastręczyła sposobność do większego znęcania się nad nią.
Zawiódł się na tem...
Boleść swoją głęboką Marja okryła rezygnacją prawie dumną i milczeniem pełnem godności.
Kardynał dosyć długo musiał czekać na odpowiedź.
— Zastosuję się zawsze do rozkazów króla i pana mojego — odezwała się wreszcie, list chowając.
Fleury, zdziwiony, oniemiał; nie był do tego przygotowanym. Rad był wywołać spór, dać naukę, ale królowa, spokojnie go pozdrowiwszy zdaleka, wyszła natychmiast do swoich apartamentów.
Zdumiony mocą ducha, jaką objawiła królowa, wcale nie przygotowana do katastrofy, kardynał stał chwilę i musiał uznać wyższość nad to, co spotykało nieszczęśliwą. Nie w smak mu był ten jej chrześcijański heroizm.
Ten coup d’état, tak starannie przygotowany przez kardynała, nie uczynił zbyt wielkiego wrażenia w świecie, gdyż tylko to, co się tyczyło ks. Bourbona, wiadomem było powszechnie. Postępek z królową Fleury zataił, nie śmiejąc się nim chwalić... Marja nie mówiła o nim, tylko tym, w których miała zaufanie i w sekret ich wierzyła.
Pierwsze łzy wylała w uścisku ks. de Luynes; wieczorem, przeczuwając coś, przyszedł marszałek Villars, aby ją pocieszyć. Temu zwierzyła się całkowicie, ale opowiadając mu ranne odwiedziny Fleury’ego, wybuchnęła płaczem i całym serca uciskiem.
— Zniosę cokolwiek mi Opatrzność zgotowała, — rzekła z za łez — ale ten cios, wymierzony ręką ukochanego, jest stokroć boleśniejszym. Mówi on, ażebym się nie spodziewała nigdy serca jego, ani szczęścia tego, o którem marzyłam; skazuje mnie na gorsze nad wszystkie wygnania — na wygnanie z jego serca... Będę musiała codzień patrzeć na tego umiłowanego, widzieć go obcym mi, obojętnym, kto wie, jutro może upokarzającym mnie jawnemi miłostkami z jedną z tych istot płochych, które za nim gonią! Zostawia mnie królową, ale przestaje być moim mężem i przyjacielem.
Chociaż ani Marja, ani stary Villars, ani księżna de Luynes nie zdradzili tajemnicy i nie rozpowiadali nikomu o tym spełnionym cicho przewrocie, — skutki jego, domysły, naostatek niedyskrecja innych, półsłówka Fleury’ego wkrótce wszystko wydały.
Wiedziano, że królowa została opuszczoną i osamotnioną; okrucieństwo, z jakiem się to dokonało, oburzało wielu i budziło ciekawość innych — oczekiwano następstw, nie umiejąc się ich domyślać.
W pierwszych dniach po wygnaniu ks. Bourbona król umyślnie się na wesołość wysilał, dowcipkował na kolacjach z ks. d’Epernon i innymi, chciał okazać, że mu nic nie ciąży na sumieniu, że nic sobie nie ma do wyrzucenia.
Kardynał triumfował jawnie. Wszystko się zdawało skończone; królowa występowała publicznie, tłumiąc ból w sobie, starając się być zawsze, jaką dotąd była — łagodną i szczęśliwą istotą.
Ludwik, pomimo pozorów, cierpiał. Im pokorniej i posłuszniej znajdowała się względem niego królowa, tem boleśniej sobie wyrzucał wyrządzoną jej krzywdę. Traf chciał, że właśnie w tych dniach, powracając z łowów, niespodzianie w okolicy Meudon spotkał o kiju, pieszo, z jednym paziem i psem, przechadzającego się starego teścia swojego.
Król chętnie byłby uciekł, ale rzecz była niemożliwa, a Leszczyński z tą pokorą, z jaką zawsze zięcia swojego spotykał, zdjąwszy kapelusz, powitał go nader uprzejmie. Twarz miał rozpogodzoną i spokojną.
Ludwik XV zawahał się, czy nie ma go pominąć, pozdrowiwszy tylko, lecz właśnie to, co się stało na dworze, o czem tyle mówiono, zmuszało okazać Leszczyńskiemu uszanowanie. Skinął więc na służbę i zsiadł z konia.
Stary król z tą dawną serdecznością, jaką okazywał swojemu dobroczyńcy, przybliżył się czule, pytając o zdrowie. Ludwik zawsze małomówny, zapewnił go, że ma się dobrze, — na co Leszczyński odparł, iż od córki też miał właśnie wiadomości i że ona, jak zawsze, cieszy się swojem szczęściem, za które jego błogosławi.
Staruszek, rzadko mający sposobność, widywać króla i wdzięczność mu swoją wypowiadać, chwytał skwapliwie chwilę tę, dziękując Ludwikowi z rozrzewnieniem.
Chociaż Villars część tego, co zaszło z Fleury’m, opowiedział Leszczyńskiemu, ten, skłonny zawsze wszystko tłumaczyć na dobre, widział w tem tylko przejście, które miłość mogło wzmocnić. Nie miał więc żalu do męża, ale gorące wyrazy wdzięczności w uszach Ludwika brzmiały jak ironja i szyderstwo.
Zmieszany nieco, wtrącił coś obojętnego (zapytał, czy były w Polsce jelenie), nie doczekawszy prawie odpowiedzi, siadł na koń i powrócił do Paryża.
Fleury, który tegoż wieczora stawił się u wychowańca, znalazł go względem siebie chłodnym i zakłopotanym. Ludwik skarżył się na zmęczenie i ból głowy.
Wieczerza, na którą młodzież zwykle była zapraszaną, przeszła jakoś niewesoło. Król milczący powtórzył skargę na ból głowy i ani razu nie rzucił jednem z tych rubasznych słów, które dziwnie brzmiały w jego ustach pieszczonych.
Naówczas już fantazja ta Ludwika, ciskanie słowami brudnemi, nieprzystojnemi, dziwacznemi, przezywanie swoich przyjaciół w sposób czasem do połajania podobny stanowiły zabawkę wieczorną, ale gdy tego dnia Trémouille coś podobnego przypomniał, został wzrokiem skarcony surowo. Młode duki poczuły zmianę humoru i nieco się nią strwożyły.
Gdy o północy wszyscy się porozchodzili po małych apartamentach, faworyt króla spostrzegł, iż król miał gorączkę, i natychmiast posłał po doktora. Nim lekarz znalazł się u łóżka, przy którem czuwał jeden z faworytów — gorączka wzmogła się z nadzwyczajną szybkością. Potrzeba było użyć środków gwałtownych, aby ją uśmierzyć.
Symptomata jednak choroby tak dwuznaczne były i wątpliwe, że nadedniem wszyscy lekarze dworu i króla, zebrani już na konsyljum, byli w powątpiewaniu, azali początek ten nie zwiastował straszliwej naówczas ospy? Znaczniejsza nawet część lekarzy widzieć ją chciała we wzmagającej się gorączce... Ludwik XV, nawpół jeszcze przytomny, widocznie był strwożony.
Zawiadomiony kardynał znalazł się w progu, ale małego serca, trwożny, zobaczywszy, jakie wrażenie zjawienie się jego wywarło na królu, grzecznie proszony, aby się nie pokazywał więcej nie wzywany, cofnął się pełen pomieszania.
Pomiędzy dworem króla a królowej nie było prawie związku, lecz Marja, przywiązana do ukochanego małżonka, starała się drogami potajemnemi mieć codzień wiadomości o jego zatrudnieniach i zabawach.
Dano jej natychmiast znać, że król jest chory. Lekarze, przybywający jeden po drugim, kazali się domyślać, że choroba była nie mało znaczącą niedyspozycją, ale czemś może nawet życiu zagrażającem... Ktoś przed królową wymówił to straszliwe słowo: — ospa!
Naówczas żadna już siła nie mogła powstrzymać Marji.
W przedpokojach chcieli ją doktorowie nakłonić, aby siebie szanowała.
— Moje miejsce jest przy królu, — rzekła z powagą — obowiązek mnie tam powołuje i żadna moc powstrzymać nie może.
Nikt też w tej chwili nie śmiał się jej przeciwić. Weszła do sypialni, przystąpiła do łóżka i zabrała przy chorym miejsce.
Od tego momentu już się stąd nie dała odprowadzić; ona podawała mu lekarstwa, napoje, poprawiała posłanie, układała poduszki, spełniała wszystkie posługi około chorego.
Król, który spostrzegłszy ją, poznał, okazał w początkach pewne wzruszenie, ale w istocie tak był strwożony o siebie, że go niewiele co więcej obchodzić mogło.
W mieście niewypowiedziana zapanowała trwoga... Szeptano o ospie; obawa o króla była niezmierną.
Tymczasem już nad wieczorem stary uczony lekarz, słynący z nauki i dziwactw, oświadczył chłodno przybywającemu księciu Orleanu, iż król ma wprawdzie silną gorączkę, ale ona ospy zapowiadać nie może.
— Jestem tego pewien, — rzekł — gorączka natury złośliwej i niebezpieczna, ale siły młodości wielkie, nie obawiajmy się o króla!
Stało się, jak uczony przepowiedział, i gdy tylko uzyskano pewność, że królowi nie zagraża ospa, postarano się o przerwanie gorączki. Trzeciego dnia niebezpieczeństwo przeminęło zupełnie.
Królowa dotąd nieodstępnie czuwała przy łożu jego, nie narzucając mu się, milcząca, — istna siostra miłosierdzia.
Ludwik XV nie wywdzięczył się jej za to najmniejszą czułości oznaką... Równie żywo, jak zaskoczyła go ta choroba, skutek walk wewnętrznych i walki z ludźmi, którą król przebył dla Fleury’ego, rozpoczęła się rekonwalescencja.
Ale w chwili, gdy Ludwik XV już tylko nakazami doktora wstrzymywany był w łóżku, a królowa, osłabiona czuwaniem, cofnęła się do swoich apartamentów, musiano do niej wezwać lekarzy.
Byłali to taż sama gorączka złośliwa, którą królowa zaraziła się, czuwając nad mężem, czy też choroba ze znużenia i boleści ducha zrodzona, to pewna, że już wstający Ludwik XV dowiedział się razem o swojem wyzdrowieniu i o niebezpiecznej słabości żony.
Rozumie się, iż nikt ze zręcznych dworzan nie śmiał najmniejszem przypuszczeniem dać do myślenia, iż choroba była czuwania, troski lub zarazy skutkiem.
Ludwik XV, któremu jeszcze wyjeżdżać nie dozwolono, zażądał, choć nierychło, widzieć chorą.
Stary doktór prawdomówca był przytomny.
— Najjaśniejszy pan raczysz się z tem wstrzymać, — rzekł — obawiamy się teraz, aby królowa nie zapadła na ospę, a dopóki pewności nie mamy, nie dopuścimy narażać się w. król. mości.
Ludwik też nie dopominał się już o widzenie żony; zapytał tylko, kiedy ma się niepewność rozstrzygnąć?
Kazano czekać dni cztery.
Tymczasem król się bawił z młodzieżą i odbierał odwiedziny biskupa de Frejus. Dwór smutny zdawał się oczekiwać smutnych wypadków.
Czwartego dnia ospa się ukazała... Król mimo to, chcąc dowieść męstwa, zażądał odwiedzić żonę. Miano go bohaterem uczynić za to.
Wprowadzony ze wszelkiemi środkami ostrożności do sypialni, zastał Marję znużoną, smutną, mizerną, ale spokojną z uśmiechem i różańcem w ręku. Pokornie podziękowała mu za troskliwość.
Odwiedziny etykietalne, obowiązkowe raczej, niż serdeczne, powtarzane potem codzień, trwały zaledwie minut kilka.
Król wchodził zwykle i zbliżał się do łóżka, witał milczący, potem rzucał zapytanie, odbierał odpowiedź, kłaniał się i odchodził.
Nie można mu więc było zarzucić uchybienia względem żony, ale księżna de Luynes mówiła pocichu, że król się na... strict nécessaire ograniczał.
Nakoniec, dzięki staraniom starego doktora, podniosła się wybladła i wycieńczona królowa i wzięła krzyż swój, aby go nieść dalej.


IV.

Upadek księcia Bourbona i wszystkie następstwa, jakie pociągnął za sobą, daleko miał większe znaczenie i wpływ na przyszłość, niż ktokolwiek mógł przewidywać. Widziano w nim tylko sprawę kardynała, a nie domyślano się objawu charakteru Ludwika.
Z obawy, aby najłagodniejszy z ludzi, stary teść, nie chciał nim rządzić przez żonę, król daje kardynałowi władzę nad sobą, sądząc, że ją zawsze, gdy zechce, potrafi obalić; dręczy drżącą przed nim Marję.
Fleury, który był widzem niby bezczynnym, postacią obojętną, król, dotąd nie zajmujący się niczem, oprócz polowania, nagle zmieniają się do niepoznania.
Po raz pierwszy król, poparty przez swojego mentora, występuje z energją, której się w nim nie domyślano. Energja ta, posunięta aż do okrucieństwa w postępowaniu z królową, zapowiada w młodzieniaszku serce wystygłe.
Nikt nie rozumiał tej roli, jaką biedna królowa odgrywać była zmuszona, ani uczuć, jakie Ludwikiem powodowały.
W kilka dni po wyjściu uzdrowionej na pokoje Ludwik, ściśle szanujący formy, kazał oznajmić swoje przybycie. Marja zdziwiła się niezmiernie, uradowała; mniemała, że jest to znakiem, iż serce męża odzyska. Nie śmiała się tego spodziewać, ale nadzieja wstępowała w serce.
W oznaczonej godzinie król stawił się, otoczony dworem młodzieży, zimny, sztywny, prowadząc też z sobą nieodstępnego Fleury’ego, jakby dla okazania, że nigdy go dla niej nie poświęci. Wizyta była ceremonjalną: — zapytał tylko o zdrowie, zamienił słów kilka i na tem koniec... Kardynał, nie biorąc żadnego udziału w rozmowie, był tylko jej obojętnym świadkiem. Prawie godzinę naumyślnie zabawił król na pokojach żony, chociaż widać było z postawy niespokojnej i roztargnionej, jak to go wiele kosztowało.
Marja, z początku zmieszana, nabrała nadziei, chciała mu okazywać wdzięczność, ale im się żywiej poruszała, tem on widoczniej ostygał. Zdobyła się na uśmiech, na podziękowanie, — ani ona, ani król słowem nie wspomnieli o Bourbonie. Ludwik XV tylko napomknął o starym królu, okazując, że radby mu życie uprzyjemnić, a spełnić, jeśliby miał, jakie życzenia.
Chwilka ta, wytłumaczona lepiej, niż na to zasługiwała, natchnęła królową otuchą, wlała w nią nadzieję. Gotowa była na całe życie wyrzec się polityki, znaczenia, wpływu, dla jego serca, — kochała go.
Król z obrachowaniem zimnem, wytrwawszy tu dosyć długo, aby dwór mógł z tego wyciągnąć wniosek, jakiego sobie życzył, pożegnał żonę życzeniem wyzdrowienia zupełnego, rychłego.
Wyszli.
Kardynał nie zmienił w najmniejszej rzeczy swojego postępowania względem królowej; nie złagodniał, milczeniem upartem i dumnem dając poznać, że na etykietalnej grzeczności męża nie powinna nic budować w przyszłości.
Z rozjaśnionem obliczem, poruszona błogo, po raz pierwszy od dawnego czasu, Marja powróciła do swoich pokojów, gdzie jej towarzyszyła księżna de Luynes.
— Widzisz mnie, — rzekła, obejmując ją — o tyle szczęśliwą, o ile teraz być mogę. Ludwik ma serce anielskie; widzisz, że sam przyszedł podać mi rękę do zgody, a nawet Fleury’ego zmusił przyjść z sobą. Wszyscy ci, którzy spodziewali się już widzieć mnie odpędzoną, wygnaną, opuszczoną, będą zawstydzeni. Nad to, co mi Ludwik powraca, nad serce nie żądam więcej.
Księżna de Luynes słuchała z uwagą, ze współczuciem, ale z wyrazu jej twarzy nie widać było, ażeby podzielała radość i nadzieję królowej.
— Dziękujmy Bogu za to, co jest, — rzekła wkońcu — chociaż ja się obawiam, abyś w. król. mość nie doznała zawodu. Więcej daleko wymagać mieliście prawo... Fleury z pewnością nie zmieni swoich planów — a król, jeśli się nie mylę, uczynił tylko ten krok, aby ludziom okazać, że oni go nie znają, że zawsze mylić się będą, tłumacząc jego czynności. Chce dla świata pozostać zagadką. Formy i reguły król szanuje i uczy drugich, aby ich nie lekceważyli... Zresztą, któż wie pobudki tego kroku?
Królowa, nie dając jej mówić, przerwała żywo:
— Proszę cię, przyjaciółko kochana, nie odbieraj mi choćby złudzenia! Po wiele razy w życiu formami się trzeba zaspokajać, gdy więcej uzyskać nie można... Co przeszło — zapomnijmy; jam skorzystała wiele z łez wylanych, wiem, żem się wielu rzeczy wyrzec powinna... Dobry mój, rozumny ojciec przewidywał to wszystko: powinnam stać zdala i mężowi osładzać chwile wolne od publicznych obowiązków. Bourbon, dla którego miałam wdzięczność, zmusił mnie... Drogo przypłaciłam ten krok fałszywy. Odtąd trzeba zaniechać wszystkiego, co mi zakazane, zamknąć się w mojem kółku rodziny i przyjaciół.
Głos jej drżał, mówiła, przerywając i ocierając oczy. Księżna de Luynes dozwoliła się jej wynurzyć swobodnie.
— Wszystko to wybornie jest obmyślane, — rzekła wkońcu, wysłuchawszy królowej, która się nad postępkiem męża unosiła — ale wątpię, ażeby polepszyło stosunki z n. panem lub Fleury’m. Ostatni jest nieubłaganym, zawsze się lękać będzie wpływu waszego, a więc stać, niestety, na straży pomiędzy w. król. mością a jej mężem. Lękam się nawet, aby nie pobłażał wychowańcowi i nie pomagał, gdy młodzież szukać będzie mu rozrywek.
Znaczenie rozrywek zrozumiała Marja i wzdrygnęła się... Głos jej się zmienił.
— Król pozostał mi dotąd wiernym, — rzekła — nie poniży się, nie przypuszczam tego.
— Tak, dotąd Ludwik miał poszanowanie własnej godności, — przerwała księżna — ale za przyszłość nie ręczę. Richelieu i młodzież zręczniejsi są od ks. Bourbona... Nasze panie czyhają na niego; król młody, towarzysze jego mają w tem rachubę, ażeby mu je stręczyć.
Luynes, widząc łzy na powiekach królowej, wstrzymała się.
— A! nie przewiduj, nie mów mi o tem — szeptała cicho królowa. — Ludwik ma religję, nie złamie przysięgi.
Spojrzały na siebie, posmutniały i zamilkły.
Nazajutrz Villars przybył powinszować królowej odwiedzin króla, zgody. Całe miasto o nich wiedziało, ale bystrzejsi niewiele z tego obiecywali.
Villars dopytywał szczególniej o znalezienie się kardynała.
— Ja mu nic nie mam do zarzucenia — odpowiedziała królowa. — Już to samo, że króla nie odwodził od kroku do zgody, że sam mu towarzyszył — znaczy wiele!... Ja odtąd, wyrzekłszy się polityki, będę spokojną. Mam moich ubogich, nabożeństwo, zakonnice, muzykę, książki — czegóż mi więcej?
Królowa mówiła to tak żywo, jakby sobie samej wmówić chciała nadzieję przyszłości lepszej i szczęścia domowego.
— Przeszłam przez ciężką próbę, — dokończyła — poniosłam straty wielkie, zamknę drzwi pokusom.
Villars oddawna nie widywał jej tak ożywioną, szczęśliwą — nie chciał jej tego momentu szczęścia zatruwać.
Nazajutrz Marja, chcąc co najprędzej podzielić się z ojcem, wybrała się do Meudon.
Pomimo przesilenia, które zdawało się grozić Leszczyńskiemu niełaską, pomimo wróżb, jakie ciągniono z upadku Bourbona, — Meudon jak był od początku pełnym gości, tak pozostał dotąd gospodą najróżnorodniejszych żywiołów. Stary król-wygnaniec przyjmował swoich gości z pogodą na obliczu, która go nigdy nie opuszczała. Zdawał się ani dla córki, ani dla siebie nie obawiać niczego. Przejednanie się Ludwika z żoną, o którem mu już doniesiono, utwierdziło go w tym spokoju ducha, a dworakom Leszczyńskiego dozwalało się spodziewać, że poważny wpływ uzyska... Poeci, artyści, filozofowie, ekonomiści napływali bezustannie... Zjeżdżano się z dalekich stron, aby króla-filozofa poznać, zjednać go sobie, pozyskać względy, przepędzić z nim godzin lub dni kilka. Nieprzebrana moc wierszy, kantat, od, poematów, powiązanych wstążeczkami, ksiąg wytwornie oprawnych, obrazów i nut zalegała półki w szafach.
Drzwi się tu nie zamykały, a stoły ledwie nastarczyć mogły biesiadnikom je oblegającym. Co dziwniejsza, cisnęli się tu ludzie najsprzeczniejszych przekonań, znając łagodną króla tolerancję. Voltaire i zwolennicy Frérona zarówno mu dworowali, a poeta zawczasu sobie skarbił względy Leszczyńskiego i królowej, tak, jak później pierwszy opiewał każde nowowschodzące słońce metres po sobie następujących.
Dwór króla w Meudon wcale już inaczej wyglądał, niż stara pustka komandorji w Wissenburgu. Przybywało tu już i Polaków z kraju bardzo wielu, szczególniej młodzieży, którą starzy przyjaciele narzucali królowi. Jedni rachowali na otarcie się na wielkim świecie, przy dworze Ludwika, wyobrażając sobie stosunki teścia i zięcia wcale inaczej, niż były w istocie. Leszczyński uśmiechał się z ich dobroduszności.
Czas schodził wogóle bardzo wesoło. Stół był obfity i wykwintny, król dla wszystkich uprzejmy, swoboda wielka, ale często też Leszczyński siedział sam zamknięty nad książkami i ukazywał się mało, co nie przeszkadzało zabawie na pokojach i przedłużaniu pobytu... Starsi dworzanie, marszałek dworu zastępowali wtedy gospodarza.
Ludwik XV nie unikał też rezydencji teścia. Zwykle zapowiadał swoje odwiedziny zawczasu, przybywał z niewielu towarzyszami i prawie zawsze przywoził z sobą do Meudon humor wesoły, usposobienie do poufałej rozmowy. Towarzyszył mu albo stary Villars, lub jeden z panów znanych i przyjaznych królowi staremu.
Pierwszy ten raz jednak po chorobie królowa przybywała sama do ojca, jak tylko stan zdrowia i doktorowie na to pozwolili. Ludwik XV może naumyślnie uciekł do Rambouillet na polowanie, dowiedziawszy się o tej wycieczce; dwie damy dworu towarzyszyły królowej. Meudon dnia tego właśnie pełen był natrętów, ale przybycie Marji ich nie rozpędziło; ojciec z córką usunęli się też natychmiast do gabinetu dla rozmowy na osobności. Król, chociaż czuł się w obowiązku dawać jej rady, nie narzucał się z niemi, wierzył w gratia status, w instynkt kobiecy, w łaskę, którą zlewa sakrament, więcej, niż w rozum własny i filozofję.
Mówił to sobie, ale teraz, gdy córka przybyła i poczęła opowiadać głosem drżącym, przez co przechodziła, co wycierpiała, starając się bronić Bourbona i siebie, królowi łzy w oczach stanęły nad jej dolą męczeńską. Ludwik XV, którego kochał, wydał mu się okrutnym, serce ojcowskie poruszyło się, bliskim był wybuchnienia gniewem, ale pomimo to pobożność, rezygnacja, nawyknienie do poddawania się wyrokom Opatrzności uśmierzyły te uczucia.
— Maruchno moja, — odezwał się głosem drżącym — Bogu ofiaruj cierpienie. Staraj się krzywd zapomnieć i przebaczyć, choć mogłabyś tem być dumną... Wszystko to musiało być potrzebnem. Pytasz mnie o radę? ja ci jedną tylko dać mogę: poddanie się wyrokom Opatrzności bez szemrania. Inneśmy ci królowanie marzyli, ale męczeńska korona więcej warta, niż królewska!
— Wyrzekłam się — przerwała Marja — polityki i spraw publicznych — nie mieszam się już do nich... Król dał mi poznać dotkliwie, iż chce, abym im była obcą. Mam rodzinę, przyjaciół, ubogich, nabożeństwo, szpitale, kółko moje. To świat, w którym się zamknę chętnie, i starczy mi on do życia.
Westchnęła...
— Ja też nic ci innego nie życzyłbym i nie radził — dodał ojciec. — Nie dla niewiast stworzone kierowanie łodzią. Król znajdzie doradców i pomocników.
— Ja chcę tylko mieć serce jego — dodała Marja.
Leszczyński z westchnieniem pocałował ją w czoło.
— Serca ci on nie odbierze, — dodał po chwili namysłu — ale na płoche wybryki młodości trzeba, byś była przygotowaną i wyrozumiałą. Królem jest, młodym, wszyscy czyhają na niego, tysiące pokus go otaczają, byłoby cudem, żeby się im mógł oprzeć! Nie bądź zbyt zazdrosna — wiem od tych, którzy go otaczają, ile tam sideł zastawiają na niego. Ulec im może. Tyś powinna wielu rzeczy nie widzieć, wielu nie słyszeć, w wielu nie wierzyć, — a wszystko mu przebaczyć.
W oczach królowej łzy się kręcić zaczynały; Leszczyński mówił dalej powoli:
— Przykładem Ludwika XIV będą się starali do rozwiązłości go doprowadzić. Po regencji zostały nie tylko wspomnienia, ale żywi ludzie jeszcze jej obyczajami przesiąkli. Richelieu ma cały regiment piękności, chce zawojować nim młodego pana i zjednać go sobie. Bądź pobłażającą, bądź ślepą.
— Ludwik był mi dotąd wiernym, — odparła wedle zwyczaju swego królowa, która się tem chlubiła — wszyscy to poświadczają. Wiem, że Richelieu, wyśmiewając surową cnotę, stara się go pobudzić do swawoli szyderstwy, że nie lepsi są jego sprzymierzeńcy d’Epernon, Trémouille, Gloves, że wesołe kolacyjki z kobietami w małych apartamentach we zwyczaj wchodzą i bawią Ludwika — ale dotąd wszakże nie doprowadziło go to do żadnego ściślejszego z jedną z tych piękności stosunku.
Król Stanisław nie odpowiedział wprost, zadumał się i dokończył po przestanku:
— Nie wglądaj w to zbytnio, nie słuchaj plotek... będą ci prawili mnóstwo baśni... Są rzeczy, które uszy kalają.
Ojciec umyślnie zapewne zmienił zaraz tok rozmowy. Wiedział, jak żywo ją obchodziły losy dwóch biskupów: arcybiskupa paryskiego, de Beaumont, i biskupa Amiens, de la Motte; począł więc o nich się dopytywać. Ostatniego szczególniej czciła królowa za jego cnotę, gorliwość religijną i surowość, a prostotę obyczajów. Leszczyński też wielbił w nim łagodność charakteru, spokój ducha i cierpliwość. Chociaż królowa zapowiadała przed chwilą, że miała się od spraw publicznych usunąć, król począł dowodzić, że w rzeczach religji mogła być pośredniczką pomiędzy duchowieństwem a królem. Właśnie królowa prosiła go o przybycie do Compiègne, gdzie dwór miał bawić czas jakiś, biskup od tego się wymawiał.
— Wiesz, dlaczego przybyć nie chce? — zapytał król — drobnostka to, ale ona znamionuje człowieka. Biskup u dworu, wedle przepisanego ceremonjału, musiałby stawić się ubrany po cywilnemu (habit court), a sumienie jego wzdryga się na tę maskaradę. — „Nie mogę, między prawem kościelnem a regułą dworską wybierając, dać ostatniej pierwszeństwa, — mówił do mnie — muszę więc króla przeprosić, że mi nowy strój sprawić trudno... jestem ubogi, a biednych mam dużo“. — W Compiègne — dodał Leszczyński — zbiera się też wiele „wolno-duchów“, którzy nic nie szanują i drwią sobie ze wszystkiego. Zanadtoby im uczynił honoru, broniąc się od ich napaści.
Ojciec i córka na nieskończonej rozmowie pozostali z sobą przez dzień cały; pytania, odpowiedzi, opowiadania na chwilę nie ustawały. Maruchna oddychała tu swobodniej; naostatek nadeszła wyznaczona pożegnania godzina i rzuciła się, płacząc, ojcu na szyję.
— Pobłogosław mnie, tatku, — rzekła — tak, jak błogosławiłeś, gdym dom twój opuszczała, idąc za głosem, powołującym mnie na męczeństwo. W mem życiu, czuję to, rozpoczyna się epoka nowa — jaśniej przed sobą widzę przeznaczenie swoje.
Zapłakała, lecz raźno, mężnie łzy otarła. Król ojciec pozostał spokojnym i poważnym, jak zwykle.
— Niech Bóg Abrahamów, Izaaków i Jakóbów błogosławi ci, dziecko moje, — rzekł głosem namaszczonym — słuchaj natchnienia własnego, a nie ludzi, módl się i bądź mężną. Bóg cię nie opuści. Cierpieniem twem okupisz go.
Od tej niemal chwili rozpoczęła się w istocie era nowa w życiu małżonków, która wpłynęła na wyrobienie się przyszłego charakteru Ludwika i kierunku jego postępowania.
Była to chwila przełomu... w której młody pan z mdłej jeszcze postaci, nieokreślonej, człowieka wahającego się, jaką pójść ma drogą — przekształcił się na tę dwulicową, znudzoną istotę, mającą szukać zabawki, nie patrząc jej źródła i igrać nawet z własną polityką.
Metamorfoza odbywała się powoli, ale raz poczęta nie zatrzymała się w swoim rozwoju aż do wstąpienia na tron pani de Pompadour.
Epoka ta, tak stanowcza w życiu króla, dla królowej była przygotowaniem do najcięższego męczeństwa, poczynającego się też z mianowaniem tej głośnej i wszechmocnej metresy.
Dla nas też ona jest tylko wstępem do obrazu, jaki się przygotowuje.
Królowa ostrzegana, otoczona współczuciem, chociaż nie wierzyła całkiem w upadek męża, w upokorzenie swoje, już mogła je przeczuwać. Wierna postanowieniu swojemu, usunęła się całkiem od wszelkiego udziału w sprawach publicznych, starała się nawet o to, aby jej dwór jak najmniej zajmował się niemi.
Włodek, który służył ojcu i córce, a w Paryżu miał stosunki bardzo rozgałęzione, wkrótce potem starał się za pośrednictwem królowej wyjednać awans dla przyjaciela swojego, młodego oficera, pana de Blois.
Zdawało się to tak łatwem, że królowa potrzebowała tylko, aby go otrzymać, słówko szepnąć ministrowi wojny.
Ale kardynał czyhał tylko na pierwszą lepszą sposobność, ażeby okazać, że nie ścierpi najmniejszego jej wpływu.
Namyśliwszy się, z nieśmiałością wielką, Marja rzuciła słówko o tem mężowi.
Ludwik, jak zawsze, zbył ją krótkiem, suchem odesłaniem do ministra. Królowa więc napisała list i na ten otrzymała odpowiedź, iż minister nie może nic uczynić bez zgodzenia się kardynała!
Zmuszona więc była naostatek prosić o to Fleury’ego, mając za złe Włodkowi, iż ją na to naraził.
Kardynał wysłuchał pokornej prośby z dumną obojętnością — nie odmówił odrazu, zostawił sobie przyjemność... trzymania królowej w niepewności... Bawił się tem, że mogła się łudzić nadzieją i wkońcu odprawił odmową bez żadnych pobudek... tel était son bon plaisir. Fleury, odpowiadając, dał do zrozumienia, iż nawet takich drobnostek domagać się nie powinna. Biedna Marja doznała wielkiej przykrości i upokorzenia, ale je zniosła z cierpliwością anielską.
Kazała potem przywołać Włodka.
— Smutną nowinę mam ci zwiastować — odezwała się łagodnie. — Prosiłam za twoim przyjacielem króla, ministra, kardynała — odmówili mi wszyscy.
I nie bez złośliwości dodała, poruszając ramionami:
— Wierz mi, zwróć się z tem o protekcję do Bacheliera (faworyt króla, kamerdyner), lub do Barjaca (ulubieniec, sługa kardynała), to będzie skuteczniejszem daleko.
Włodek, do rozpaczy przyprowadzony, że naraził panią swoją, przepraszał ją, całując kraj sukni.
— Ale ja ci dziękuję — rzekła, uśmiechając się, Marja. — Była to próba, która mnie powstrzyma od daleko niebezpieczniejszych! Nie znałam dotąd królewskiego rzemiosła, a trzeba się uczyć do śmierci.
Włodek gniótł ręce zniecierpliwiony i gniewny.
— A! — wybuchnął — nawet litościwemu sercu w. kr. mości nie dopuszczają nic uczynić.
— Owszem, owszem, mają słuszność; — żartobliwie dodała królowa — tylko od wojska odpędzają mnie do klasztoru i szpitali. Tam są regimenta moje!
Włodek przypomniał sobie wypadek, do którego słowo to było aluzją. Oblegających raz pokoje królowej ubogich straże stojące dopuszczać nie chciały. Gwardji wydano rozkazy odpędzania ich ode drzwi, aż królowa wstawiła się sama, aby im przystępu nie tamowano. Jednakże liczba cisnących się nieraz zmuszała do odpędzania, co widząc pan de Nangis, chevalier d’honneur królowej, odezwał się wesoło do straży:
— Przepuśćcież ten regiment królowej!
Wpuszczono żebraków, a dowcipne słówko z ust do ust przechodziło i pozostało w pamięci.
Czas upływał tak niepostrzeżenie, i choć napozór w formach życia dworskiego nieubłagana etykieta nie dopuszczała żadnych zmian dotykalnych, zachodziły już różnice ogromne od pierwszych lat pożycia. Ludzie królowej oddzielali się od dworu króla — wyrabiały się dwa nieprzyjacielskie obozy.
Około królowej Marji skupiały się kobiety zasad surowych, którym obowiązki nakazywały pozostać przy niej, w większej części poważne matrony, pokutujące Magdaleny.
Od chwili, gdy król postępowaniem swojem wskazywać zaczął, iż małżeństwo jego będzie tylko związkiem urzędowym, nie krępującym go wcale, gdy się dzielić począł na małżonka dla oka ludzkiego i na swobodnego człowieka w towarzystwie otaczającej go młodzieży, powoli wszystko się zmieniło.
Richelieu czatował na chwilę stanowczą, która niechybnie nadejść musiała, a z nią panowanie metres królewskich.
Kolacyjki wesołe w małych pokoikach stawały się coraz częstsze. Król z początku napozór tylko bywał ich świadkiem, ale zwolna coraz żywszy brał w nich udział. Wprowadzano na te zakulisowe wieczorki rozmaite rozrywki, zaprowadzając w nich coraz większą swobodę.
Król z księciem de Dombes, w srebrnych wyzłacanych rondelkach, gotował tam jajecznicę. Przypominało to czasy młodości, gdy kardynał Fleury bawił Ludwika szyciem w krosienkach.
Po tej potrawie królewskiej, po truflach, przyprawianych przez pannę de Charolais potrzeba było szampana... Zapijano nim długo, a król czasem cały nim woniejący, przechodził późno do wspólnej sypialni.
Richelieu przepowiadał, że lada dzień zjawić się musi kuchareczka, która stanie u boku kuchmistrza... Kardynał na zabawy te oczy zamykał, bo wolał wpływ takiego fartuszka, niż pobożnej królowej. Zdaje się, że i wszechmocny Bachelier był tegoż zdania, zwłaszcza, że na wybór jego on miał wpływ największy, stanowczy.
Ludwik XV tymczasem zachowywał się dosyć długo tak, jakby nie rozumiał, czego wszyscy sobie życzyli. Śmiał się tylko coraz głośniej, gdy wobec niego mówiono o „wielkiej nieznajomej“, której zjawienia się wyczekiwano... Udawał, że nie rozumie. Gdy o tem półgłosem przy nim szeptano, parskał śmiechem czasami, ale się wcale nie gniewał. Tymczasem bawiły go wesołe szczebiotania hrabiny de Toulouse i panny de Charolais.
Już nawet w jednej z nich przewidywano przyszłą faworytę, ale drudzy, znający lepiej usposobienie króla do ukrywania swoich czynności, utrzymywali, że wybór padnie na jedną z dam pałacowych królowej! Pomiędzy niemi były bardzo piękne, ani jedna zaś pewno nie byłaby odtrąciła rzuconej ku niej chustki.
O tym dworze królowej Marji, który tak spoważniał pod jej wpływem, opowiadano, iż nie było w nim ani jednej, którejby się coś nie dało przypomnieć, — nie wyjmując nawet pani marszałkowej de Villars, księżny de Tallard, de Bethune, d’Epernon, d’Egmont, de Chalais i t. p.
Ale ponad niemi stała na straży surowa ich pani. Przyjaciele i pomocnicy Richelieu’go rzucali imionami panny de Beaujolins, pani de Lauragnais, de Portail i d’Anuzannes. Każda z nich miała za sobą jakiś wdzięk, urok, talent pociągający. Najprzenikliwsi jednak zgóry zaręczali, że nikt więcej za sobą nie miał prawdopodobieństwa pozyskania króla nad panią de Mailly.
Wszystkie te przewidywania były jednak przedwczesne... Jawnie król trybu życia nie zmieniał, był dotąd małżonkiem Marji; po orgjach w małych pokoikach odprowadzano go tam zawsze na spoczynek. Tylko nowe rozrywki coraz się więcej od dawnych różniły.
Dawniej król przypatrywał się raczej bawiącym, niż sam zabawiał, — teraz widywano go pośpieszającym do Rambouillet, gdzie na niego oczekiwała hrabina de Toulouse, do Bagateli, w której królowała marszałkowa d’Estrées, — do panny de Charolais... Zabawy nocne przeciągały się aż do rana.
Kto była zakochana w Ludwiku hrabina de Mailly? — Była to istota, stworzona z płomienia i blasków... Pochodzeniem swojem należała do rodziny, która się niegdyś w wojskowej służbie świetnie odznaczyła. Matka jej słynęła już z galanterji, jako jedna z najzalotniejszych kobiet swego czasu; ojciec był niepoprawnym marnotrawcą. Pani de Mailly była jedną z całego szeregu sióstr, pięknych, jak ona, i niemniej namiętnych, odznaczających się temperamentem i wdziękami — kobiet, bez litości dla siebie i ludzi.
Oprócz wymienionej pani de Mailly, w klasztorze, miejscu dziwnie obranem dla wychowania kochanki królowi, oczekiwała na przeczuwany swój los druga siostra, Felicja, dla której Mailly drogę miała torować; naostatek pani de la Tournelle, zarówno jak dwie pierwsze, spragniona łask i miłości królewskiej. Richelieu, który chciał mieć metresę dla Ludwika XV, z wielką trafnością wybrał rodzinę i wszystkie trzy składające ją panie.
Osnuta przez niego intryga nie mogła chybić — w zasadzce nie jedna pani de Mailly rzucała się z wielką niecierpliwością, było ich trzy, które sobie wzajem dopomagać miały. Zakochanej, rozmarzonej nie zbywało na innych sprzymierzeńcach i pomocnikach, a najdzielniejszym była jej nadzwyczajna, czarująca piękność, na królewską zagładę stworzona.
Szatan nie mógł nic wymyślić i wykończyć piekielniejszym ożywionego ogniem... Cóż mogła przeciwko temu zjawisku pociągającemu królowa ze swoją miłością powagi pełną, otoczoną urokiem spokojnym, jaki daje cnota? Ludwik XV musiał ją szanować w oczach ludzi, dla świata, ale mu ona ciążyła jak złote kajdany. Zdawało mu się, że życie da się może podzielić na dwie połowy i serce rozłamać, aby światu i sobie uczynić zadość.
Król bawił się oczekiwaniem, pani de Mailly się rzucała niecierpliwie, popychana przez pomocników, którzy pierwsze szały emancypacji obiecywali sobie wyzyskać. Widziano króla wahającym się i naglono o podział żywota konieczny, nieuchronny, fatalny. Potrzeba się tylko było starać, aby przyszła kochanka Ludwika XV mogła być jak najmniej niebezpieczna, a jak najpotężniej zawładnąć mogła znudzonym. W tem właśnie leżała nie trudność, ale prawie niemożliwość pogodzenia siły i nieszkodliwości...
Dlaczego, czyniąc wybór dla króla, Richelieu, Bachelier i neutralnie zdala stojący Fleury ciągle wracali do pani de Mailly, to było ich tajemnicą.
Tymczasem szukano rozrywek dla młodego pana w kółku familijnem u hrabiny de Toulouse i de Charolais.
O wszystkich intrygach i zabiegach, aby królowi dać kochankę, Marja podobno długo nic a nic nie wiedziała. Pierwsza na to oczy jej otworzyła pani de Boufflers; ale królowa usta jej zamknęła, nie chciała słuchać zwierzeń, ani wiedzieć o niczem.
Zachody jednak dworaków zbyt były jawne, kolacje nadto głośne; mówiono o nich na dworze, na ulicy, po domach prywatnych; cytowano dowcipne słowa, wyliczano menu królewskiej własnoręcznej kuchni. Zgorszenie było tak jawne, iż duchowieństwo nawet bolało nad poniżeniem królewskiej godności. Były to jednak dopiero początki; później nawet daleko bardziej rażące wybryki nie zwracały uwagi.
Ludwik XV był tymczasem zawsze z pewnem uszanowaniem urzędowem dla żony; a właśnie, gdy tajone jego napozór miłostki miały wyjść najaw i brudną falą wylać się na dwór pobożny — wypadki wielkiej doniosłości, w które król ojciec Marji był wmieszany, odwróciły nieco uwagę od intryg miłosnych, w które Ludwika XV wplątano.
Czas płynął szybko... W rok po wyjściu zamąż królowa wydała na świat dwie córki, bliźnięta, księżniczki Elżbietę i Henrjetę. Kraj domagał się i błagał Boga o następcę płci męskiej. Nakazano modły po kościołach. We dwa lata potem urodził się upragniony przez Francję delfin.
W rok po tym ostatnim wypadku, właśnie, gdy Ludwikowi szukano metresy, zmarł prawie nagle w Warszawie August II, z zabliźnionej ranki na nodze, która mu pozostała po pierwszych miłostkach z Lubomirską, późniejszą księżną cieszyńską.
Tron polski, którego tytuł przysługiwał Leszczyńskiemu, stał opróżniony, kirem okryty. Ludwik XV powziął myśl wprowadzenia nań teścia. Była to niespodzianka, której król-filozof nie przeczuwał wcale, ani żądał.
Zięć, który przy ślubnej intercyzie córki żądał zapewnienia, iż król polski nie wciągnie Francji w wojnę o koronę, sam teraz uznawał konieczność popierania elekcji teścia i osadzenia go na opróżnionym tronie. Stanisław nie życzył sobie tej korony i władzy, której się wyrzekł i nie tęsknił do niej; pierwszem jego poruszeniem było zrzeczenie się panowania. Tymczasem Ludwik XV ofiarował swoją pomoc przeciwko Sasom i Austrji. Wchodziło to w kombinacje jego polityki, skądinąd łatwe do wytłumaczenia.
Rachował zapewne na siłę narodu, który powinien się był oświadczyć za Leszczyńskim i poprzeć go tak, że sama powaga Francji starczyłaby do utrzymania go na tronie. Nie przewidywano rozdwojenia w Polsce i potrzeby czynnego popierania króla.
Leszczyński, znający kraj lepiej, niechętnie musiał przyjąć narzuconą mu koronę, przekradać się przez Niemcy, aby się dostać do Polski, i, zaledwie stopą stanąwszy na ziemi Rzeczypospolitej, uchodzić z pod nacisku sił rosyjskich, które następcę Augusta II na tron prowadziły.
Rachuby na wpływ i znaczenie Leszczyńskiego, na potęgę Francji zawiodły. Tymczasem, gdy się ważyły losy ojca, do którego Marja była tak czule przywiązaną — Ludwik XV przechodził z pierwszej epoki swojego życia do trybu nowego, który miał go przepołowić na dwoje...
Marja tyle miała na sercu, troszcząc się o niebezpieczeństwa, na które ojciec był narażony, że nie mogła zbyt wiele cierpieć nad tem, do czego była przygotowaną oddawna. Nie żądała już od męża nic więcej nad to, byle nie wiedzieć o intrygach bezecnych otoczenia królewskiego, o wykroczeniach samego małżonka.
Ale biednej królowej, pragnącej tylko zachowania od sromu i wstydu, nieświadomości intryg, nie dano nawet ocalić przyzwoitości — mówiono o wprowadzeniu metres w najbliższe jej kółko...
Łzy jej wyschły już dawno, źródła ich się przebrały, nie wiedziała, jak ma postąpić. Ojciec był jeszcze we Francji, musiała się więc otworzyć przed nim, prosząc o radę. Usłużni Francuzi dawno go wtajemniczyli w położenie. Nie mówił o tem z córką, czekając, aż się zwierzy. Marja wahała się i milczała. Nadeszła wreszcie chwila, gdy z boleścią największą musiała mu odmalować swoją dolę.
Pobożna, zrezygnowana, rzuciła się starcowi w objęcia.
— Ojcze mój drogi, — rzekła — dziecię twoje wie, jak mu postąpić przystało, ale królowa Francji żąda twej rady. Wiesz, że bezecny Richelieu i cała gromada mniemanych przyjaciół Ludwika opanowali go, upoili i rzucają w brudną kałużę rozpusty. Król coraz jawniej otacza się kobietami bez wstydu. Wtargają one aż na pokoje do moich dzieci i do mnie... Co mam począć?
Załamała ręce. Król, wzdychając, spuścił oczy i zarumienił się zawstydzony.
— Sprawy to są powszednie — odparł, udając obojętność — i, Bóg da, przemijające. Nie bierz tego nazbyt do serca, nie obwiniaj Ludwika, bo bardzo jest młody jeszcze i niedoświadczony. Nudzi się, pragnie rozrywki, przyjaciele podstawiają mu także zabawki, z których sami korzystają. Niesmak i rozczarowanie przyjdą wkrótce. Ty, dziecię moje, zamykaj oczy, bądź ślepą.
— A! i głuchą chyba — podchwyciła królowa.
— Tak, i głuchą — potwierdził Leszczyński.
— I niemą! — dokończyła Marja.
— Pamiętaj, że jesteś królową Francji i że stoisz wyżej nad te chwilowe błyski pod stopami twojemi.
Rozmowa, która miała być wynurzeniem się córki przed ojcem, naradą — skończyła się na niczem, skutkiem wstrętu starego króla do przeciągnięcia jej.
W istocie, nic jeszcze nazbyt jawnem nie było. Król Stanisław widział w tem przesilenie, które się mogło skończyć albo triumfem królowej (złudzenie dziwne!), albo chwilowem tylko obałamuceniem Ludwika. Miłość jego dla zięcia zaślepiała go.
Królowa nie mogła zaprzeczyć temu, że względem niej wszelkie formy poszanowania zachowane były. Ani Trémouille, ani Dombes nigdy jej uchybić nie śmieli. Emancypacja ograniczała się na małych apartamentach, ukrywała się w cieniach nocy.
Pomimo to Richelieu był pewien zwycięstwa, a Bachelier myślał tylko, komu ma palmę oddać. Od niego przeważnie zależał wybór.
Milczący, umiejący nie narazić się nikomu, oszczędzający nawet królową, przed którą grał rolę przymuszonego i zmartwionego widza, szedł nadzwyczaj zręcznie, z obrachowaniem do celu.
Pani de Mailly, którą popierał, Richelieu’mu i jemu zdawała się na początek jakby stworzoną. Miała wszystkie przymioty i wady swojej roli. Miała sama wiele śmiałości, aby królowi oszczędzić przejść trudnych; była uroczo piękna, a piękność jej stanowiła kontrast ze skromnym wdziękiem więdniejącej już, nieśmiałej Marji.
Pani de Mailly w tych pierwszych rwaniach węzłów małżeńskich stała tymczasem pomiędzy kandydatkami, niecierpliwa, namiętna, zuchwała. Co dziwaczniejsza jeszcze, poza nią, tająca się ze swoją namiętnością dla króla, stała już w gotowości marząca oddawna, że musi go opanować — rodzona jej siostra, Felicja... Kończyła ona niby wychowanie w klasztorze, marząc już wtedy, iż wprost z furty wyszedłszy, rzuci się w objęcia Ludwika XV. Przeczuwała swoje przeznaczenie!... Siostra ta, która ani pięknością, ani żadnym szczególnym urokiem oprócz dziewictwa nie mogła walczyć z panią de Mailly, miała za sobą tylko wyzywającą namiętność. Powiernicą jej była rywalka — siostra.
Los chciał, iż wszystko spełniło się według jej przewidywań. Panna Felicja, zostawszy panią de Vintimille, odebrała siostrze króla, aby go rychłą śmiercią osierocić. Ale rodzina de Nesles miała ją kim zastąpić.
Królowa opasana tem niewidomem kołem brudnych intryg, osamotniona, coraz kruchszym węzłem była napozór połączona z mężem. Po delfinie przyszła na świat Adelajda; po powrocie Leszczyńskiego z Polski Zofja; we trzy lata jeszcze potem Ludwika.
Wyśmiewano już wierność króla, i gdy ta dziecina przyszła na świat, jedna z pań szydersko, przybiegając oznajmić Ludwikowi o jej narodzinach, zapytała, jakie jej zamierzają dać imię? — król gniewny odparł krótko:
— Ostatnia! (La dernière).
Chwila ta w istocie znamionowała ostatni węzeł z królową zerwany, rozbrat zupełny między nią a małżonkiem. Rozpoczyna ona epokę nową cynizmu i całkowitej pogardy wszystkich względów.
Wszystko, co ją poprzedza, uważać można za rodzaj prologu, za przygotowanie do męczeństwa.
Ludwik XV, choć się już nie waha zerwać stanowczo, — ostyga zwolna, oddala się i powraca urzędownie, szanuje nadto wszelką formę i etykietę. Królowa też radaby ocalić choć pozory, oswaja się z położeniem powolnie, obojętnieje, a godność małżonka chce zachować. Najmniejszej już nie ma nadziei, ażeby węzeł pierwszy mógł się zadzierzgnąć na nowo, a jednak radaby pozorami jego łudzić siebie, a może ludzi.
Ludwik tymczasem, jakgdyby za krzywdę córce wyrządzoną, chciał wynagrodzić ojca, za słabo poparłszy Leszczyńskiego, aby się mógł na polskim utrzymać tronie, płaci mu księstwem Lotaryngji i Baru, oddając je w dożywocie.
W tem życiu awanturniczem człowieka stworzonego do spokojnych rozmyślań i pracy — to, co poprzedza objęcie księstwa lotaryńskiego, jest jakby nową i ostatnią z nim losu igraszką. Ucieczka z Gdańska — epilog tej baśni — podobna jest do wymysłu romansopisarza.
Królowa Marja przez cały ten czas niepewności o losy ojca duchem i sercem jest przy nim; towarzyszy mu modlitwami, żyje niemi, trwoży się i cierpi, przekonywając wreszcie, że ta ostatnia nadzieja jest ostatnią próbą z zawodem w żywocie człowieka, który własnym nie mogąc rządzić krajem, na obcej ziemi musiał pokazać, coby mógł uczynić dla odrodzenia Rzeczypospolitej.
Ocalony cudownie w ucieczce z Gdańska, którą w liście do córki tak żywo opisał — powrócił Stanisław objąć Lotaryngję, którą dawni jej panowie opuszczają z boleścią, a poddani ich opłakują.
W Luneville’u dopiero osiada Leszczyński, wyposażony odpowiednio do swojej godności, aby tu spędzić ostatki życia, otoczony nie tylko blaskiem, jaki nadaje nowe wyposażenie obfitsze, ale i coraz bardziej uznawane mądrość i cnota.
Dwór króla-filozofa należy do ówczesnych osobliwości europejskich, nie godzi się go pominąć nikomu... Stosunkowo skromny, odznacza się pewną okazałością poważną. Dwóchset ludzi gwardji przybocznej, dwieście szlachty polskiej i lotaryńskiej, młodzieży, kadetów — oprócz tego wyborna orkiestra, starannie bardzo utrzymane pałace, ogrody, wille, myślistwo, stajnie i konie, stół wielce wykwintny, we wszystkiem ład i nadzór ścisły.
Inaczej też przy wielkim napływie gości z całego świata, duchowieństwa, szlachty, literatów, artystów, trudno było porządek utrzymać.
W Luneville’u dopiero mógł król Stanisław okazać cały swój rozum praktyczny, miłość dobra powszechnego, i z marzyciela w przekonaniu ogółu stać się wzorowym monarchą.
W Luneville’u dopiero osiedla się Stanisław, aby tu spędzić ostatki życia w warunkach, zbiegających się najdziwniej, aby mu dać okazać całą energję i siłę ducha, spokój filozofa, rezygnację chrześcijanina, rozum wpośród sprzeczności i zawikłań, umiejący zawsze widzieć swoją drogę jasno.
Stanisław, pobłażający wielce, musiał jednak czasami pozbywać się ludzi, których uwielbienie cień na niego rzucało. Do takich należał przewrotny pochlebca Voltaire, który, potrzebując trzymać się czyjejś klamki, nie rozumiał lub udawał, że nie rozumie, co to znaczy, gdy mu ją zamykano przed nosem.
Napróżno dawano mu grzecznie do zrozumienia, iż przestał być pożądanym gościem. Gdy chłód i zobojętnienie nic nie pomagały, król żartobliwie zapytał skromnego marszałka swojego dworu, czyby nie miał skutecznego sposobu na pozbycie się tego złego ducha?
— N. panie, — odparł stary Borowski — jest-ci środek pewny: — hoc genus idemoniorum non ejicitur, nisi in oratione, in jejunio.
Znaczyło to, że potrzeba go było wprost zmuszać głodem do ustąpienia... Nie dawano mu więc jeść... Uparty Voltaire napisał do marszałka dworu bilecik: „Gdy poeta Wirgiljusz był na dworze króla Augusta, Aljantus miał o tem staranie, aby mu na niczem nie zbywało“.
Kiedy na liścik ten nie odpowiedziano, Voltaire i pani de Chatelais zmuszeni zostali Luneville opuścić, gdzie im było bardzo wygodnie.


V.

W pożyciu króla i królowej lata od zawarcia małżeństwa do r. 1744-go, a zatem całych lat osiemnaście, stanowią pierwszą epokę tej walki, która się zamyka nie namiętnością, ale zimnem jakiemś, rozpaczliwem rozpasaniem.
W pierwszych tych latach kilkunastu król usiłuje się taić ze swojem lekceważeniem sakramentu małżeństwa, a skrycie puszcza sobie cugle; otwarcie szanuje prawo kościelne i społeczne; chwilami napadają go zgryzoty sumienia, skrucha, pokuta, a po niej nowa rozpusta. Królowa modli się i spodziewa poprawy, później zrezygnowana pokrywa bezwstyd mężowski. On sam zdaje się sromać swawoli, ale ma ona nadto powabu, — zwycięża znużenie, wyżycie, pragnienie czegoś nowego.
Historja potępia Ludwika XV, ale ona bierze go już takim, jakim wyszedł z rąk Fleury’ego, nie licząc, ilu ludzi i wpływów składało się na ukształtowanie tego młodego pana, którego kardynał chciał mieć lekkim, zawczasu wycieńczonym, aby nim bez wysiłku najmniejszego zawładnąć, — którego Bourbon i Richelieu potrzebowali mieć swawolnym, ażeby rządzić nie umiał i nie chciał... Podobne wychowanie i życie, któremu uległ Ludwik XV, innego owocu wydać nie mogło. Po regencji Ludwik XV musiał być królem takim, jakim się zjawia oczom naszym: istotą wyżytą, choć nie żyła.
W ciągu tych lat osobliwe stosunki dworskie wyrabiają się bezprzestannie; król zarówno jak królowa kształtują się pod naciskiem z jednej strony rozpasanej swawoli, z drugiej błogosławionej, rezygnacją chrześcijańską namaszczonej boleści.
Obraz tej królowej, z jej cichą pobożnością, z jej ubóstwem, urągającem zbytkom otaczającym króla, jest dla Ludwika XV nieustannym wyrzutem i zgryzotą. Zdawałoby się, że podobna sprzeczność, cały szereg lat trwać mająca, będzie niemożliwą; że kontrast owych małych apartamentów i ich wieczorów rozpasanych z apartamentami, w których się szyją ornaty do kościołów i odzież dla ubogich, musi sprowadzić przełom i czyjeś zwycięstwo. Tymczasem obok pani de Mailly spokojnie żyje uboga królowa, i ten sam Ludwik XV towarzyszy z rana do kościoła żonie, a wieczorem metresie na wesołą wieczorynkę.
W pierwszych latach mówią o rozwodzie, bo nikt w trwałość takiego stosunku nie wierzy; później się wszystko ustala, a poczwarny związek przedłuża się aż do końca życia aktorów dramatu.
Narodzenie córki, którą król sam nazwał ostatnią, zapowiada nowy porządek. Królowa nie może przyjmować męża, wyprasza mu się; król zapowiada gniewnie, iż więcej już u niej noga jego nie postanie... Małżeństwo urzędownie jest zerwane.
Wychowanie dzieci zabiera Marji wiele czasu, który umiała zużytkować tak święcie.
Córki najstarsze zaczynają się wychowywać pod jej okiem ze zbytkiem, przepisanym dla „dzieci Francji“; na wychowanie i naukę delfina nie oszczędza się nic; wszystkie środki i liczni ludzie są zebrani, aby czuwać nad tem dziecięciem, na którego główce losy dynastji spoczywają. Później przychodzące na świat córki, których wychowanie nowych wymagało i bardzo znacznych nakładów, oraz ogromnej liczby urzędników, poddały kardynałowi myśl okrutną odebrania ich matce i powierzenia zakonnicom klasztoru w Fontevrault.
Ofiara to była ciężka dla macierzyńskiego serca wyrzec się dzieci; pocieszała tylko królową myśl, iż pobożnym niewiastom powierzano dziewczątka. Widywanie się też wzajemne wzbronionem nie było. Delfina oddalało od niej wychowanie męskie, córki wychowanie zakonne; ale, mimo to, Bóg tak czuwał nad nimi, iż brat i siostry pozostali najgoręcej przywiązani do Marji. Na córkach wszakże więcej się czuć dawał brak bezpośredniej serca macierzyńskiego opieki.
Ukazującej się na ulicach Paryża królowej z córkami, gdy z niemi zwiedzała pobożnie kościoły i szpitale, tłum zabiegał drogę, przyklaskując sympatycznie, gdy na ekwipaże metres królewskich kamieniami ciskano.
Gdy pani de Mailly zajęła małe apartamenta w pałacu pod bokiem królowej, zdawało się królowi i dworowi, że z nią razem weszła niewyczerpana wesołość i będzie odtąd nieprzerwanie tam panowała. Starano się urozmaicać zabawy. A jednak wkrótce rozpusta się wyczerpała, stała się bezsilną, obrzydliwą. Król poziewał... Ani szampan, ani wrzawa, ani rzucania się gwałtowne nie pomagały.
Sama miłość pani de Mailly, nieograniczona, uległa, powolna, przyczyniała się do przesytu.
Przytem wymagania rodziny de Nesles rosły z dniem każdym; zaspokoić ich nie było możności. Po wrzawie następowały łzy i troski, a król skarżył się i ziewał. Ruina ojca pani de Mailly pochłaniała miljony — co króla obruszało.
Między Ludwikiem XV a panią de Mailly znudzenie rodziło zazdrość, szpiegostwo, spory. Poza nią rosła i gotowała się objąć spadek siostra Felicja, pochlebiająca sobie, iż króla lepiej i stalej do siebie przywiązać potrafi. Natręctwo jej, które budziło ciekawość w królu, nareszcie zwyciężyło. Felicja ukazała się na dworze.
Następstwa tego łatwo było przewidzieć. Mimo łez i rozpaczy siostry, Felicja zawojowała Ludwika.
Znaleziono dla niej męża, pana de Vintimille, i druga z tej dynastji metres wstąpiła na tron, na którym krótko żyć miała.
Z panią Felicją nowi ludzie wciskają się na pokoje królewskie, nowe króla otaczają intrygi.
Plany pokojowe Fleury’ego znajdują w nich przeciwników, którzy gwałtownie pobudzają do wojny. Obu im, pani de Mailly i jej siostrze, potrzeba laurów dla bohatera, aby niemi okupił poniżającą go rozpustę i zdobył miłość poddanych.
Marszałek de Belle-Isle występuje w szeregu z panem de Noailles. Obie siostry go prowadzą. Znajduje się zapaśnik, mający zastąpić kardynała. Pani de Vintimille, nie ograniczając się rolą metresy, namiętnie oddaje się polityce, ale każdy jej krok, każda czynność rozbijają się o słabość, o bezwładność, o brak woli Ludwika XV, który zwraca się do kardynała, aby pozostać bezczynnym.
Pani de Vintimille w tej walce z ostygłością kochanka zyskuje nad nim przewagę, umie go zjednać tem, że podnieść go usiłuje.
Królowa w Choisy czyni Ludwika niemal zakochanym we wsi, w drzewach, w ogrodach i życiu na łonie natury. Król zaczyna budować, zakładać ogrody, sadzić, bawić się w gospodarza.
Wśród tych wielkich nadziei pani de Vintimille umiera. Ludwik XV rozpacza... Pani de Mailly wraca jako pocieszycielka jedyna, możliwa. Przywiązuje go do siebie wspomnieniami siostry. Ale żal po niej ostyga: król szuka już nowej pastwy. Richelieu korzysta z tego z panem de Tenein, aby próbować pozbyć się niemiłej Mailly, a nową zabawkę narzucić tej istocie bezwłasnowolnej.
Wybór pada na trzecią siostrę dwóch pierwszych, panią de Tournelles.
Przypadło to właśnie w chwili, gdy się znajdowała bez opieki, rzucona na pastwę losu, który jej księcia de Gèvres nastręczył. Przez niego dano dwom siostrom i jej w pałacu schronienie. Śmierć pani de Mazarin, opiekunki ich, czyniła to niezbędnem, nie miały się gdzie przechować.
Dziwnym trafem, gdy Gèvres sprowadzał do pałacu panią de Tournelles, królowa, która nie wiedziała o nowem położeniu jej u króla, ani o projektach Richelieu’ego, który ją forytował, powzięła myśl dania jej osieroconego po pani de Mazarin miejsca damy pałacowej.
Zbieg okoliczności osobliwy: królowa, o niczem nie wiedząc, wstawia się do kardynała za panią de Tournelles (która siostrze swojej Mailly nie oddała nawet wizyty). Król, od którego nominacja zależy, milczy; ale po tygodniu pyta kardynała: z czem u niego była pani de Tournelles? Fleury opowiedział mu, o co chodziło, zapytując ze swojej strony, czy król życzy sobie, ażeby wspomniana pani była zamieszczona na liście?
— Tak jest, — odparł król — mówiłem o tem z królową.
Po południu, z pewnym rodzajem znęcania się, król opowiada całą przygodę u pani de Mailly, która z siostrą była nabakier, a czuła, że wszystko to przeciwko niej wymierzone.
Przestraszona Mailly bieży do siostry z zapytaniem. Tournelles, zdjęta litością, wypiera się myśli zajęcia miejsca zmarłej.
Z panią de Tournelles zabiera się triumfować Richelieu, upada Fleury; więc kardynał nie dopuszcza pani de Tournelles na damę pałacową; przypomina, że królowa to miejsce przyrzekła innej przed trzema laty. Richelieu radzi się de Mailly, aby ją rozbroić, — koniec końców biedna Mailly sama prezentuje siostrę królowej. Otrzymuje ona apartament w pałacu po biskupie Renne.
Pani de Tournelles instalowana w pałacu opiera się, bo kocha księcia d’Agenois (siostrzeńca swojego). D’Agenois, wyprawiony za to na wieś, ma nasadzoną na siebie piękną młodą zalotnicę, która serce jego zdobywa, a zrozpaczona de Tournelles poddaje się i staje narzędziem w rękach Richelieu’ego.
Król musi serce jej zdobywać, ale to mu daje chwilową rozrywkę. Potrzebuje pozbyć się d’Agenois, odpychać niepokojącą go de Mailly, starać się o łaski jej siostry. Dla Mailly jest okrutnym, chociaż pokora jej, boleść raczej litość obudzać powinny.
Wszystko to przeciąga się nieznośnie, chociaż Richelieu usiłuje rozwiązanie przyśpieszyć.
Zmuszona, Mailly oddala się na ostatku; król skompromitowany pozostaje przy pani de Tournelles.
Mailly wyjednywa posłuchanie u króla i wychodzi z niego łzami zalana.
Ażeby dać wyobrażenie o charakterze i roli pani de Tournelles, dosyć jest list jej do Richelieu’go przytoczyć:
„Pokazałam królowi listy wasze, które go ubawiły; zapewnił mnie, że nie mówił pani de Mailly, jakobyście wy prowadzili cały ten interes, ale że wprost on wam opowiedział rzecz całą i wyście mu towarzyszyli do mnie... Rozumiesz dobrze, iż z tego plotki urosnąć muszą; musicie zawsze stać przy tem, żeście nie wiedzieli o tem nic, aż gdy rzeczy już zaszły bardzo daleko; i dla mnie to jest przyzwoitszem. Nie chcę, aby się wydawało, żem szukała korzyści dla siebie lub dla swoich przyjaciół, tem bardziej, żeśmy o tem nie myśleli wcale. Pewno Meuse ci doniósł, jaką miałam trudność pozbycia się stąd pani de Mailly; nareszcie wyprosiłam to, że jej nakazano nie wracać. Myślisz, że to rzecz skończona? Wcale nie... Przejęty jest boleścią, nie pisze do mnie listu, w którymby o niej nie wspominał, w którymby nie prosił, abym jej kazała powrócić. Poprzysięga, że się do niej zbliżać nie będzie, byle ją mógł czasami widywać. Odbieram właśnie list taki w tej chwili; grozi mi, że jeżeli mu odmówię, wkrótce i jego, i jej się pozbędę. Ma to znaczyć zapewne, że oboje poumierają z boleści. Nie mam wcale ochoty mieć ją tutaj, myślę więc trzymać się mocno. Ponieważ się nie zobowiązywałam, z czego się mocno cieszę, niech między mną a nią wybiera. Przewiduję, wuju kochany, że wszystko to wiele mi zmartwień przyczyni. Dopóki kardynał żyje, nie będę nigdy mogła zrobić, co zechcę, on będzie zawsze pomiędzy nią a mną rozstrzygał. To mi wielką daje ochotę zyskać starego łajdaka, idąc go szukać w jego domu. Ten dowód zaufania potrafiłby go może pozyskać — warto się nad tem zastanowić.
„Pojmujesz łatwo, że wszyscy uwagę mają na nas zwróconą. Co się tyczy królowej, ta na mnie jak na psa patrzy, — i inaczej być nie mogło.
Wymienię ci damy, które będą przyjmowane w Choisy: panna de la Roche sur Yon, panie: de Luynes, de Chevreuse, d’Antin, de Flavacourt i — wasza najniższa sługa. On nie śmiał nawet przyjechać do Choisy; dopierom mu powiedziała, że tego sobie życzę. Nikt nie będzie spał w apartamencie pani de Mailly; ja zajmę ten, który nazywają waszym, to jest, jeżeli Dubordage domyśli się mi go naznaczyć, bo król słowa nie piśnie. Między nami interes skończony, bo mi pisze w liście, dzisiejszego ranka otrzymanym, abym was wywiodła z błędu; nie chce, ażeby się więcej domyślano, aniżeli jest w istocie. Prawda, że, pisząc, sądził, że to będzie wieczorem — alem utrudniła cokolwiek wykonanie, czego nie żałuję“.
Pani de Tournelles stawi warunki ciężkie, żąda zabezpieczenia, chce miejsca urzędowego przy dworze.
Tymczasem wygnana Mailly znajduje schronienie w Noailles. Powoli wybiera się do Choisy Tournelles, o której każdym kroku królowa jest zawiadomiona, szydząc sobie z tych intryg, o których Włodek jej donosi, aby ze świadomością swojego położenia bronić się mogła. Spokojnie przypatruje się zabiegom króla, udającego obojętność, Richelieu’go, który nie spoczywa ani chwili, kardynała grającego rolę neutralną i dwu sióstr, walczących z sobą. Piosnki uliczne o „Damie pikowej“ zabawiają dwór królowej Marji; Włodek umie je wszystkie napamięć. Pani de Tournelles inaczej się tu nie nazywa.
Ta wzgarda, która z damy pikowej może przelać się na króla, niepokoi ją... Nie tai się z tem, że starać się musi z króla uczynić bohatera i wlać mu rycerskiego ducha — do czego on zrazu nie okazuje ochoty. Ale nieznacznie król odsuwa się od kardynała, a szuka rozrywek w przyprawie foreli, w smażeniu potraw i płataniu figlów przyjaciołom.
Liczba tych zużytych towarzyszów zabaw Ludwika powiększa się nowymi. Do książąt d’Ayen, hr. de Noailles, hr. de Coigny, Meuse, Luxembourg, Villeroy przyłączają się zkolei de Gontaut, d’Aumont, Soubier, Boufflers, z mistrzem swoim Richelieu. Każdy z nich, wchodząc w poufałe towarzystwo znudzonego króla, łamie nad tem głowę, aby przynieść z sobą żywioł jakiś nowy, coś nadzwyczajnego, szaleństwo bezprzykładne, cynizm niedorównany.
Wśród pań widzimy księżnę de Charolais, panią de la Roche sur Yon, księżnę de Chevreuse, panie d’Antin i Bellefond. I tu liczba gości wzrasta — a z nimi coraz się mnożą intrygi. Król wśród nich napozór obojętny, nie dający się ubawić, oprócz innych trosk ma i tę główną, że chciałby być oszczędnym i za rozrywkę nie płacić zbyt drogo. Ale pani de Tournelles zręczniejszą jest od niego i z nadzwyczajną znajomością serca ludzkiego rzuca, popycha, kieruje nim i innymi, nie dając tego poznać po sobie. W pomoc gotowa jest wezwać dwie pozostałe siostry, panią de Lauragunil, którą król żartem niby przezywał: „Rue des mauvaises paroles“, i panią de Flavancourt.
Z poza tych komparsów nie widać prawie wszystkiem kierującego Richelieu’go, który zdobywa dla faworyty, jednym podchwyconym podpisem, tytuł księżny de Châteauroux, a dla siebie pierwszego „gentilhomme de la Chambre“. Z tłumu tak zwanych „Marmousetów“ Richelieu występuje na pierwszy plan... Triumf nowej księżny nie dozwala jej już wątpić o niczem; wierzy, że z Richelieu’m dokaże, co zechce.
Boleje ona nad upadkiem Ludwika, nad jego zniedołężnieniem i obojętnością na wszystko. Jedna wojna i udział w niej czynny podnieść mogą króla w oczach narodu, który go wyśmiewa, gardzi nim, a miłość swoją przenosi na królową i jej dzieci.
Nowa księżna przybiera sobie w pomoc pana de Belle-Isle i podżega gwałtownie do wojny. Wojna tylko zrehabilitować go może. Ale król zmęczony swawolą opiera się, gniewa, wyrywa, naostatek prosi o litość faworyty.
— Zabijasz mnie naleganiami temi — woła zrozpaczony.
— Tem lepiej, najjaśniejszy panie, — odpowiada księżna — trzeba, ażeby król umarł i zmartwychwstał bohaterem.
Ludwik nie ma od niej chwili spokoju; wyśmiewanego, wycieńczonego, zleniwiałego Châteauroux budzi, zapala, popycha przykładem Ludwika XIV.
W tem dziele tak trudnem, oprócz Richelieu’go, faworyta znajduje pomocników w panu de Noailles, de Maurepas, w starej, poważnej marszałkowej de Noailles.
W istocie, czas było myśleć o zmuszeniu króla do podźwignięcia się z upadku, który codzień go czynił niepopularniejszym... Ulice rozlegały się satyrycznemi piosenkami, epigramaty biegały zjadliwe: król oczu podnieść nie śmiał, kryć się musiał i uciekał.
Wszystkie środki wyczerpuje piękna i niezmordowana księżna. Z jej natchnienia jezuita Teinturier występuje ze śmiałem kazaniem o „życiu miękkiem“.
Król zmuszony jest nareszcie ulec księżnie; wymogła na nim pół słowa... Na dworze mówią, że Ludwik jedzie stanąć na czele wojsk swoich. Maurepas korzysta z tego i wmawia w niego, aby, chcąc dobrą sławę odzyskać i zdobyć popularność straconą, przynajmniej na czas wyprawy rozłączył się z księżną de Châteauroux.
Ze słabym panem czynią, co chcą: księżna wymogła na nim wojnę, Maurepas obietnicę, że faworytę zostawi za sobą. On sam, dla złagodzenia tego wyroku, rozporządza, aby królowa Marja nie ważyła się także towarzyszyć mu do obozu i równie jak księżna pozostała w Paryżu.
Mimo nawyknienia do biernego posłuszeństwa, czując, że będzie popartą, nieśmiało dopomina się o prawa swoje. Jej także idzie o rehabilitację męża, którym naród pogardza; ona, jej towarzystwo ową rehabilitację przynieść mogą.
Na te usilne nalegania Ludwik, który oszczędza faworytę, odpowiada żonie bilecikiem krótkim i zimnym. Składa się przed nią wymówką, iż wydatki, jakieby podróż jej pociągnęła za sobą, nie dozwalają myśleć o wyjeździe za granicę.
Naostatek w maju r. 1744 przygotowywana wyprawa przychodzi do skutku.
Nie omyliła się księżna, zmuszając do wojny króla: wiadomość o jego wyjeździe wprawia całą Francję w entuzjazm, sypią się gorące pochwały. Przyjaciele Ludwika opowiadają o zmianie, jaka zaszła w charakterze jego, jak odżył, ożywił się i czuje szczęśliwym... Po drodze zwiedza szpitale, zapoznaje się z wojskiem, kosztuje potraw dla chorych i dla żołnierzy przeznaczonych. Z dumą powtarzają odpowiedź jego, daną posłowi holenderskiemu, który się domagał objaśnień:
— Otrzymacie je we Flandrji!
Nikt nie powątpiewa o zwycięstwach. Nietylko królowa i księżna Châteauroux, lecz wogóle kobiety wyłączone są z obozu Ludwika XV. Cieszą się tem wszyscy.
„Nareszcie króla mieć będziemy!“ — powtarzają dokoła.
Wszystkie te nadzieje, cała ta radość rozbijają się o zuchwały krok księżny de Châteauroux. Czego nie śmiała królowa, dokonała ona... Samowolna, pewna siebie, dogania w Lille kochanka. Richelieu stoi za nią.
W tem wszystkiem vox populi każe królowej grać bardzo smutną rolę. Szepczą, że w opiekę bierze Flavancourt, aby z jej pomocą pozbyć się księżny. Richelieu stoi przy niej... Ażeby wyjazd za wojskiem możliwym uczynić, potrzeba kogoś popchnąć przodem, coby się nie lękał stać nieposłusznym królewskiej woli. Rozchodzi się wieść, że książę de Chartres spadł z konia: matka jego namawia żonę, aby śpieszyła za nim... Krewna króla toruje drogę metresie. W tem wszystkiem skryta ręka Richelieu’go jest czynną. Lękając się, aby mu wpływu nie odebrali książę d’Ayen i marszałek de Noailles, przynagla księżnę, aby wbrew woli królewskiej jechała za królem; sam w liście do Ludwika tłumaczył ją: że „ślepa, nieposłuszna, podróżująca miłość godna jest, aby jej przebaczono“.
Księżna de Châteauroux wyjeżdża. Ale nie dosyć jej na tem, że staje się nieposłuszną, chce triumfować nad królową, urągać się jej słabej i biednej. Prosi o posłuchanie dnia 6 czerwca.
Z anielską cierpliwością przyjmuje ją Marja, odpowiada łagodnie, tak że przytomna pani de Lauvagnais, zawstydzona, zmieszana tą dobrocią, rzuca się ku drzwiom i chce z sobą uprowadzić siostrę.
Zuchwalstwo to księżny znajduje naśladowców. Wszystkie jadące do obozu panie usilnie domagają się posłuchania, chwalą się tem, że wyjeżdżają, dając jej uczuć, że ona jedna pozostać musi. Zkolei księżna Modeny, hrabina d’Egmont stawią się u królowej, — i one do Lille jadą.
Nakoniec i nieszczęśliwej pani przebrało się wytrwania, cierpliwości i pokory. Ostatniej z owych pań królowa odpowiedziała dumnie:
— Jedźcie wszystkie, jeśli chcecie, w tę głupią podróż waszą; to mi wszystko jedno...
Châteauroux wyrusza, ale wie, że na nią lud z kamieniami i błotem na ulicach czeka: musi się przedzierać nocą, zabierając z sobą panią de Lauvagnais i panie de Bellefond.
Wszystkie zabiegi Richelieu’go i jego pomocników nie zdolne są stłumić oburzenia powszechnego. Uwielbienie króla obraca się w szyderstwo...
Châteauroux, tak triumfująca na pokojach Marji, w ulicy uciekać musi przed wzburzonym motłochem, który ściga wzgardzoną i znienawidzoną metresę. Król tymczasem odnosi zwycięstwa ramieniem swoich wodzów. Ypres wzięty, a księżna jest tem dumną, oczekuje na Ludwika w Dunkierce, zalecając mu, aby zwiedzał miasta flamandzkie i upajał się wonią triumfu.
Król miał już jechać połączyć się z metresą, gdy przeciwko zdaniu rady opanowała go trwoga o Alzację: zażądał na odsiecz jej śpieszyć. Nalegania ze strony Châteauroux, aby jej pozwolono towarzyszyć królowi, nie ustawały. Stało się, jak żądała: na wszystkich stacjach pan oboźny, a raczej stanowniczowie czuwać musieli, aby kwatery króla i księżny były połączone.
Dnia 3-go sierpnia, po licznych toastach za zdrowie nowego sprzymierzeńca, króla pruskiego, Ludwik XV nagle zachorował. Była to tak zwana gorączka zgniła, niebezpieczna i groźna, którą życie nieporządne przygotowało... Od dnia następnego do 12 sierpnia puszczano mu krew ciągle, oczyszczano żołądek, ale żadne nie pomagały leki, tak że zamiast polepszenia lekarze nie taili, iż królowi zagrażało niebezpieczeństwo. Doktór miejscowy, Cassera, otwarcie oświadczył, iż za życie Ludwika nie ręczy.
Wyrok ten wywołał nagłą zmianę. Drzwi pokojów królewskich dla wszystkich zamknięto, nikt do nich dopuszczony nie był; księżna i Richelieu opanowali chorego. Odprawiano przybywających, mieniając się u łoża chorego na straży z panią de Lauvagnais i Meuse. Służba potraciła głowy, nie wiedząc, co począć. Księżna i jej pomocnik mieli nadzieję ocalenia chorego, rachując na jego młodość, na doskonałego doktora Chirasa, a chcąc mieć całą zasługę pieczołowitości około przerażonego pana.
Wkońcu jednak despotyczne to zawładnięcie Ludwikiem oburzyło wszystkich. Książęta krwi usunięci od króla, najdostojniejsi urzędnicy, pozbawieni możności pełnienia swoich obowiązków, tłumnie zaczęli gromadzić się w przedpokojach. Bouillon, Larochefoucault, Villeroy, biskup z Soissons, jezuita Perulleau, spowiednik królewski, połączyli się z książętami krwi przeciwko uzuchwalonej metresie. Tymczasem powiększyła się gorączka, nastąpiło majaczenie i bezprzytomność, — groźba śmierci dodała im odwagi.
Nieprzyjaciele księżny Châteauroux pod wodzą p. Fitz-Jamesa i biskupa Metzu poczęli się starać, aby do niego przypuszczono spowiednika. Księżna jednak nie ustąpiła z placu, strzegąc drzwi, nie dopuszczając ani książąt, ani duchownych, z wyjątkiem czasu odprawowania mszy świętej, po której służba natychmiast nagliła, aby wychodzono.
Dwa obozy do zaciętej walki stanęły u łoża króla. Richelieu, zachwiany nieco, wniósł o układy, co przeraziło księżnę. Straciła głowę, wołając o ratunek do Richelieu’go i kamerdynera Bacheliera. Nakoniec zapragnęła porozumieć się ze spowiednikiem.
Następująca scena rozegrała się w gabinecie, który graniczył z pokojem chorego.
Księżna, wprost przystąpiwszy do spowiednika, gorączkowo zadała mu pytanie:
— Gdy się król wyspowiada — każecie mi jechać precz?
Nadzwyczaj zręcznie usiłował się ksiądz wyśliznąć tem, że spowiedź zawczasu przewidzianą być nie może, bo król mógł nie wyznać winy. Odpowiedziawszy to, już się chciał z rąk napastników wyrwać jezuita, ale Richelieu i księżna pochwycili go, oblegli, zaczęli błagać, pieścić i prosić, aby im prawdę powiedział.
W tej chwili ośmieleni nieprzyjaciele ich wtargnęli do gabinetu. Książę de Chartres i Richelieu od ostrego słowa przyszli do żwawego sporu, do kłótni, a Clermont dostał się tymczasem do łóżka chorego, domagając się w imieniu książąt krwi, aby im przyjść dozwolił.
Nalegania pozostały bez skutku. Księżna z obawy, aby jej nie oddalono, zabiegała na wszystkich drogach, ale tym razem napróżno. Miara była przebrana... Król sam już czuł smutne położenie swoje i niebezpieczeństwo. Odpychając natrętne pieszczoty księżny, rzekł do niej ponuro:
— Potrzeba się nam będzie może rozstać!
— Bardzo dobrze — odparła dumnie obrażona faworyta.
Pomimo to, wieczorem jeszcze Richelieu oświadczył książętom, iż król nie chce żadnych nowych wydać rozkazów; znaczyć to miało, że widzieć ich sobie nie życzy. Księżna miała jeszcze tyle władzy nad chorym, iż wzięła górę: król pozostał w rękach jej i Richelieu’go.
Nazajutrz jednak La Peyronie, przerażony odpowiedzialnością, jaka spaść mogła na niego, poszedł do księcia de Bouillon, oświadczając mu, iż król dłużej nad dni dwa nie przeżyje i spowiadać się powinien.
Książę de Bouillon wysłał do króla hrabiego de Clermont. Czując się umierającym, Ludwik znękany, bezsilny, przerażony, natychmiast kazał przywołać do łoża książąt krwi razem z przedniejszymi urzędnikami i przyjął ich przed mszą.
W chwili, gdy się to działo, wahał się jeszcze; postanowił usunąć księżnę i nie śmiał tego wyrzec... Osłabienie mówić mu nie dozwalało, walka z sobą skończyła się omdleniem.
Richelieu z panią de Lauvagnais gwałtem musieli wyprowadzić księżnę do gabinetu, przerażoną, nieprzytomną, w chwili, gdy drzwi otwarły się i dał się słyszeć głos od progu:
— Najjaśniejszy pan rozkazuje, ażebyście panie natychmiast stąd ustąpiły.
Był to głos zwycięski biskupa z Soissons.
Wstyd swój i boleść księżna pośpieszyła ukryć, rzucając się do powozu marszałka d’Uxelles i uchodząc z placu aż do Bar-le-Duc, gdzie ją wstrzymała jakaś na nowo odradzająca się nadzieja.
Z Bar-le-Duc dojechawszy do St.-Menehoud, zatrzymała się, czekając zmiany.
Spójrzmyż, co się przez ten czas działo z nieszczęśliwą męczennicą, królową Marją, przed którą napróżno zataić chciano część tych brudów i szkaradne małżonka postępowanie.
Mężna pani potrzebowała wiedzieć o wszystkiem, a wierny Włodek służył jej w tem z poświęceniem nieograniczonem. Każdy też ruch, słowo, postępek króla, postanowienia jego i cofanie się natychmiast z obozu dochodziły do królowej. Z oczyma zapłakanemi modliła się, oczekując miłosierdzia Bożego... Nabierała otuchy. Włodek też i dwór jej przeczuwali, że chwila ta miała być przesileniem i zwrotem ku lepszemu.
Dnia 9-go sierpnia, właśnie powracającej z nabożeństwa w kaplicy przyniesiono list hrabiego d’Argenson, donoszący urzędownie, iż król jest chory i znajduje się w niebezpiecznym stanie.
Królowa Marja czuła, że miejsce jej było u łoża chorego; pozwolenia na to nie potrzebowała; ale w miejscu wahano się z przedsięwzięciem podróży.
Dnia 13-go przyszły nieco bardziej pocieszające wiadomości. Królowa wysłała do męża umyślnego, koniuszego swojego, prosząc o nowiny, domagając się litości.
Za tym pierwszym poczęła nieustannie wyprawiać innych, a że nikt się jej nie śmiał sprzeciwiać, Włodek zaś potajemnie zagrzewał do odwagi, — postanowiła udać się do obozu.
Arcybiskup z Rouen, który obawiał się skutków tej samowoli, błagał ją, ażeby wprzódy zapytała d’Argensona, czy mąż przybyć jej dozwoli. Zakaz był tak dobitny, iż cofnięcie go zdawało się koniecznem.
Królowa się jeszcze wahała, gdy dnia 14-go o godzinie 9-ej wieczorem posłaniec przybiegł z listem księcia de Bouillon do królowej.
Zaledwie się dowiedziano o tem, księżna de Luynes, delfin i inni przybiegli do niej niespokojni.
Zastali królową we łzach, rozdrażnioną do nieprzytomności, rozpaczającą, drżącą.
Bouillon pisał, że i sumienie, i obowiązki urzędu, i przywiązanie do królowej zmuszają go donieść, iż noc ostatnia złą bardzo była dla króla. Ranek po niej nadszedł niewiele lepszy. Król w czasie mszy rzucał się gwałtownie, domagał spowiednika, a wieczorem miał przyjąć wiatyk i ostatnie namaszczenie. Dowiedziano się z listu, który odebrał Włodek, iż księżna de Châteauroux wygnana i urzędowe jej obowiązki przy dworze odjęte.
O jedenastej wieczorem, po dniu spędzonym na modlitwach, kurjer d’Argensona nadbiegł wyrwać królową z niepewności. Zachęcano ją, aby jechała natychmiast aż do Luneville’u. Delfin z siostrami miał się udać do Châlons.
Marja chciała wyjeżdżać natychmiast; ale nim zdołano przygotować co było nieodzownego do podróży niespodzianej — wiele upłynęło czasu. Etykieta, której się zaniedbać nie godziło, niezręczność dworu, nieumiejącego radzić sobie, nieustanne braki czegoś i przeszkody opóźniały wyjazd. Nie było dla królowej ani powozów, ani koni, ani ludzi! Karety, które miała, nie mogły iść pocztą; z dam pałacowych, znajdujących się na służbie, ani jedna nie była zdrową i nie mogła towarzyszyć swojej pani.
Trzy stare berlinki dobyto wreszcie z wozowni hrabiego de Tessé i w nich jako tako pomieszczono królową z damami. Ale przygotowania do tego trwały od jedenastej w nocy do siódmej rano.
Przez cały ciąg podróży królową wszędzie przyjmowano owacjami, uwielbieniem, czcią należną, oraz modlitwami publicznemi o uzdrowienie małżonka.
Gdziekolwiek się zatrzymywała, w Nanteuil u marszałkowej d’Estrées, w Soissons, w Braine u pani d’Egmont, w Châlons, w Vitry, lud oblegał ją, dając dowody współczucia i poszanowania.
Już w bliskości Bar-le-Duc kareta z herbami marszałka Belle-Isle, gubernatora Metzu, stała przed pocztą, zmieniając konie.
Lud, ściągnięty ciekawością, aby się o stanie króla dowiedzieć, otoczył herbowny powóz. Ale siedziały w nim dwie tylko panie. Jedna z nich z twarzy, na której widać było ślady łez, pomieszanie, trwogę, obwinięta płaszczykiem mało ukrywającym śliczną jej figurę i obfite włosy, natychmiast była poznana.
Była to księżna de Châteauroux, potajemnie usiłująca przekraść się do Paryża...
Ciżba ludu, której ktoś rzucił na pastwę jej nazwisko, wzburzyła się natychmiast. Garściami poczęto chwytać kamienie i błoto i rzucać je na powóz, który, okryty śmieciem i brudem, ledwie się mógł wyrwać tłumowi, ścigającemu go przekleństwy i naigrawaniem.
Gdyby właśnie w tej samej chwili nie dano znać o zbliżaniu się królowej, niema wątpliwości, że nieszczęśliwa metresa nie mogłaby bezkarnie w dalszą udać się drogę. Lud zastępował jej na gościńcu, warczał i groził; pocztyljoni gwałtem przedzierać się musieli przez tłumy.
W poniedziałek wieczorem królowa stanęła w Metzu, wysiadła wprost przed mieszkaniem męża i sama weszła do jego pokoju.
Nikt nie był świadkiem tego spotkania, lecz utrzymywano powszechnie, że Ludwik prosił o przebaczenie i z łatwością je otrzymał. Skrucha zdawała się być szczerą, a serce anielskie królowej dla wszystkich było pełne miłości. Dziękowała Bogu za niespodziane szczęście.
Nazajutrz król zażądał widzieć towarzyszki królowej, księżnę de Luynes i panią Villars; tłumaczył się im i uniewinniał przed niemi nawet z przykrości, jakich doznały z jego przyczyny. Zdawało się, że wszystko w nim było zmienione. Od pani Villars chciał się dowiedzieć, jak królowa była dla niego usposobioną.
Żal przezeń okazywany, wdzięczne bardzo przyjęcie żony, która nie odstępowała już jego łoża, kazały wierzyć otaczającym w rzeczywistą poprawę, nawrócenie i przykładną życia odmianę. Małżeństwo rozerwane miało się skojarzyć na nowo, panowanie metres i faworytów skończyło się na zawsze.
Nazajutrz całe towarzystwo, wszyscy przyjaciele królowej nie ukrywali już radości ze swojego zwycięstwa i głośno się niem chlubili. Zanadto może chlubiono się niem i wyszydzano przeszłość.
Służba króla, której znaczna część sympatyzowała z wygnanemi, potrosze sobie żartować zaczęła z pań podstarzałych, które przybyły z królową. Szydzono z tego, że księżna de Luynes i pani de Villars nadto się jaskrawo i młodo stroiły. Jako znaki zwycięstwa wskazywano zieloną wstążkę przypiętą na piersiach pani de Villars i różę we włosach królowej. Płocha służba, Bachelier, wierni przyjaciele księżny Châteauroux pobudzali do śmiechu, pozwalali sobie lekceważących żarcików, a wszystko to dochodziło króla.
Duma i próżność Ludwika uczuły się tem dotknięte. Zwolna usposobienie króla, zaledwie zdobyte religijnemi uczuciami, zmieniać się znów zaczęło. Obejście się z żoną i jej dworem przybrało ton kwaśny i obrażający... W miarę jak się czuł lepiej, król okazywał mniej czułości i skruchy. Ludwik, który pod wpływem żony wrócił był do zaniedbanych oddawna praktyk religijnych, modlitw, nabożeństwa, — znudzony, zaczął się od nich uwalniać i zaniedbywać.
Naostatek stanowcza oznaka ostygnięcia i obojętności dowiodła, że na Ludwika XV wcale rachować nie było można. Ze zdrowiem powracały wszystkie dawne nałogi. Zaledwie cokolwiek sił odzyskawszy, król naglił, aby się udać do Strassburga, a królowej, której obiecywano, że mu będzie towarzyszyła, oświadczył w sposób szorstki, iż zabrać jej z sobą nie może.
Żądała, aby na czas swojej nieobecności dał jej wskazówki, jak sobie ma postąpić, gdzie się schronić i czekać na niego. Ludwik nic nie odpowiedział na to.
Rzecz była widoczna, że wcale jeszcze niezapomniana przeszłość odzyskiwała nad nim swoją władzę. Przypisywano to przytomności pani de Flavancourt, damy pałacowej Marji, razem z nią przybyłej i samym swoim widokiem odżywiającej wspomnienia wygnanki.
Jak król, niestety, wcale się nie zmienił, tak i Marja nie okazała się mężniejszą. Strwożona, nie umiejąca się narzucać, za pierwszą dostrzeżoną oznaką zobojętnienia cofnęła się i zamknęła w swojej pobożnej rezygnacji, do której była nawykłą, nie czyniąc nic, nie umiejąc nic przedsiębrać, coby zapobiegło nowemu zwrotowi do starego zwyczaju.
Zaledwie bolesnem wejrzeniem zmierzywszy małżonka, który wstyd swój pokrywał dumą, Marja pojechała ukryć boleść na łonie ojca w Luneville’u. Opuszczenie to stanowiska mówiło jasno, iż o utrzymaniu się na niem zwątpiła. Szczęście, które zdawało się jaśnieć przez chwilę, niepowrotnie okryły ciemności.
Król Stanisław, który nie o wszystkiem wiedział, przyjął córkę jako triumfatorkę i starał się jej dowieść, że niema się czem trwożyć. Gdyby nawet mąż był dla niej niesprawiedliwym, miała dzieci, miała syna, który stał przy niej wiernie. Świat cały był po jej stronie.
Marja chętnie byłaby może zabawiła dłużej z ojcem, ale pozostawiła córki same, musiała pośpieszać do nich... Dwunastego października była już w Wersalu, gdzie gotowała się razem z mężem brać udział w uroczystych przyjęciach, które przygotowywano wracającemu, jako zwycięzca — Ludwikowi „le bien-aimé“.
Wszyscy wszakże i sam król nawet nie mogli na to być ślepymi i głuchymi, że lud we wszelkich objawach czci i zapału ani na chwilę nie zapomniał o Marji. Przed powozami, pod oknami, w teatrach, na widowiskach z widocznym naciskiem powtarzano: „Niech żyje królowa!“
Ludwik miał jej to za złe... czuł się upokorzonym i powziął przeciwko niewinnej współzawodniczce niechęć — miał żal do niej. Spostrzeżono, że posmutniał, wrócił do Wersalu niemal upokorzony, przygnębiony i gniewny.
W kilka dni po powrocie do Wersalu zaczęto prorokować i zapewniać, że księżna Châteauroux wkrótce będzie przywołana. Richelieu pracował nad tem, ażeby z wielką okazałością odzyskała dawne prawa i pomściła się za doznane upokorzenia.
Dnia 14 listopada, zmęczony swoją poprawą, król wymknął się z Tuilleries na ulicę du Bac, wśród nocy, aby tam spotkać się z księżną. Od tego dnia nikt nie wątpił, że księżna powrócić musi.
Mało co później odebrała zaprosiny do Wersalu, ale trwożna jeszcze, pojechała tam w małej, niepokaźnej karetce (z rodzaju tych, które zwano pot de Chambre), niepewna, czy wróci, czy zatrzymana zostanie. Burzliwą była pierwsza rozmowa! Księżna pałała zemstą, chciała upokorzenia nieprzyjaciół: tymczasem król nakazywał o wszystkiem zapomnieć i pocichu, bez rozgłosu, zająć dawne stanowisko. Księżna musiała być posłuszną, ale nie omieszkała postępowania swoich nieprzyjaciół, duchowieństwa wystawiać jako targnięcie się na królewską władzę. Wiedziała dobrze, iż nic więcej nad to nie mogło go podrażnić i oburzyć.
Ale było to ostatnie zwycięstwo pięknej pani... Księżna Châteauroux zachorowała i nadzieja ocalenia jej wkrótce znikła. Przez jedenaście dni rzucała się w gorączkowych męczarniach, nim na ręku rywalki-siostry, pani de Mailly, skonała dwudziestosiedmioletnia, w sam dzień Niepokalanego Poczęcia, jak sobie tego życzyła. Trumnę jej musiano wojskiem otoczyć, aby lud po zgonie nie znęcał się nad trupem. Śmierć przypisywano truciźnie, chociaż zmarła ze zgniłej gorączki i zapalenia mózgu, wywołanych namiętnemi wybuchami.
Pani de Mailly, która wdziała pokutną włosiennicę, żyła do r. 1751.
Temi tragicznemi wypadkami zamknęła się pierwsza epoka życia Ludwika XV i królowej, — pierwsze akta dramatu męczeństwa, który dopiero po zgonie księżny rozwinął się w całym blasku świetności, cynicznie odgrywany przez coraz brudniejszych, z ulicy niemal zaciąganych komparsów.
W tym ustępie, którego historję skreśliliśmy pobieżnie, jest jeszcze pewne umiarkowanie, wzgląd na przyzwoitość, staranie o elegancję formy. Po księżnie Châteauroux występują tylko zupełnem wyuzdaniem odznaczające się metresy, w których wdzięk, młodość, urok zastępuje rozpasana swawola, język przekupek, bezwstyd szui ulicznej.
Śmierć księżny z początku przywodziła króla do rozpaczy, a widok tej boleści rozbrajał lud, który miał nad nim litość. Margrabia de Meuse wywiózł go z Paryża do Muetty.
Gdy królowa Marja i ojciec jej napróżno przez krótką chwilę oczekiwali, ażeby przesilenie bolesne rzuciło go na inną drogę, spodziewając się skruchy i żalu, Richelieu z pomocnikami biegał, szukając nie wdzięku, woni, uroku, któryby króla oczarował, ale gotowości na rozpasanie i bezwstydu, który nie zna granic i miary.
W kapliczce królowej ona z dziećmi modliła się jeszcze o ocalenie męża, gdy z ust do ust podawano sobie imię, zapowiadające nową upokorzenia epokę.


VI.

W ciągu owych lat męczarni, oblany łzami matki, wyrósł cały świat nowy — rodzina królewska, do której zarówno serce Maruchny jak ojca przywiązane było, a którą etykieta tradycyjna, porady ludzi wpływowych, jak kardynał de Fleury, tudzież los jakiś rządził opaczny więcej niż rodzice. Król nie umiał i nie mógł się zajmować wychowaniem dzieci; królowej do rozrządzania niemi nawet nie dopuszczano. Zdane więc były na los ślepy i fantazję doradców, wszystkie, z wyjątkiem delfina.
Przyszły spadkobierca korony musiał naturalnie z największą troskliwością przysposabiać się do noszenia jej... Nie żałowano ani trudów, ani kosztów dla niego.
Wychowanie córek, które odpowiadać było powinno świetnej edukacji delfina, zdało się zaraz w początku tak kosztownem kardynałowi, iż poradził Ludwikowi XV dla oszczędności powierzyć je zakonnicom w Fontevrault.
Pomimo przywiązania do dzieci, Ludwik XV zgodził się na to, a królowa, obawiając się może wpływów płochego dworu, zgodziła się milcząco. Tymczasem okazało się później, gdy z tego klasztoru powróciły, że się tam ledwo nauczyły czytać. Jedna królewna Adelajda, padłszy ojcu do nóg, rozpłakana, wyprosiła się od zakonnic i pozostała przy matce.
Jakie było to wychowanie naprzód za klauzurą, potem w kole dworaków, wśród których królowa tak małe miała znaczenie, okazało się wtedy, gdy królewny podorastały i czynny udział brać zaczęły w życiu rodziny. Każda z nich wyrobiła sobie nietylko odrębny charakter, ale inną fizjognomję, a niezawisłość tych córek Ludwika XV, któremi się on bawił niekiedy jak lalkami, mogła zdumieć i przerazić. Z jednej strony przejęte były pobożnością matki, z drugiej nabrały usposobień ojca i nauczyły się nawet jego języka, branego od przekupek.
Najstarszą później obwiniano o miłostki; najmłodsza w klasztorze skończyła świątobliwe życie; wszystkie razem w małych apartamentach ojca czasem, gdy innych zabrakło rozrywek, swawoliły z nim, rzucając sobie imionami wziętemi z ulicy... i używały swobody do zbytku.
Dwie najstarsze, Infantka i Henrjeta, były bliźniętami. Serdecznie do siebie przywiązane, wychowywały się razem, i zdawało się, że z konieczności podobnemi do siebie być były powinny. Tymczasem niema mniej sobie pokrewnych umysłów i temperamentów nad te dwie dusze bliźnięce. Infantka podnosi się niemal do politycznej roli i dąży do odegrania jej; Henrjeta miłością wielką, potajemną, nieszczęśliwą, ofiarną, czystą kończy żywot tchnący poezją i zaparciem siebie. W Infantce więcej czuć ojca; w Henrjecie pokorną a biedną matkę. Losy dwojga bliźniąt tak różne, jak charaktery!
W chwili, gdy król pozostał nagle osieroconym po Châteauroux, a troskliwe kółko jego przyjaciół gwałtem szukało nowej metresy, któraby ją zastąpić mogła, — losy najstarszej z córek już były rozstrzygnięte. Wydawano ją zamąż do Hiszpanji, a początki małżeństwa Infantki dosyć się burzliwie zwiastowały. Siostra jej, Henrjeta, czule przywiązana do brata delfina, pozostała przy matce i przy nim, z powracającemi z klasztoru siostrami młodszemi.
Delfin, na którym wielkie przyszłości spoczywały nadzieje, nauczony od dzieciństwa czcić matkę, podzielający jej usposobienia, uczucia, przekonania, — w istocie już się od najmłodszych lat zapowiadał jako niepospolitemi obdarzony przymiotami. Staranne wychowanie wyrobiło w nim, razem z tem na co patrzał, charakter pełny energji i nie dający się ani złamać, ani ugiąć.
W dzieciństwie, gdy mu szumiący wiatr dokuczał, królewski syn żądał, aby posłano kazać mu się uciszyć... Kardynał Fleury, chcąc nie dość uległemu zależność od ojca uczynić dotykalną, dowodził, że wszystko, co go otacza, należy do króla. Dumną na to otrzymał odpowiedź, iż przynajmniej dusza jego i myśli do niego samego należą. Ludwik XV dziwił się i radował tej odpowiedzi syna; ale później obawiać się go zaczął, podejrzewając o natarczywą żądzę panowania.
W sprawach z duchowieństwem delfin stał po jego stronie; razem z matką popierał i bronił jezuitów, nienawidził Voltaire’a, encyklopedystów, opiekował się Fréronem. Około niego zbiegło się wszystko, co prądowi wieku opór stawiało. Śmiałe jego odpowiedzi powtarzano naówczas jako dające miarę charakteru. Dojrzałość w nim wiek wyprzedzała. Pobożny aż do fanatyzmu, czytał jednak wszystko, co ówczesna prasa w świat rzucała, i śmiało występował do walki z wolnomyślnymi.
Siostry Adelajda, Henrjeta i Ludwika miały w nim wodza, on w nich wiernych, posiłkujących współpracowników. W tym właśnie czasie przychodziło do skutku pierwsze małżeństwo delfina, po którem niezwłocznie miał się bohatersko w wyprawie pod Fontenoy odznaczyć.
Królowa Marja, delfin, córki składały na dworze grupę oddzielną, która jawnie wielce czynną być nie mogła, ale potajemnie krzątała się nieznużona, w obronie wiary, duchowieństwa i zagrożonego jezuitów zakonu. Delfin skupiał około siebie siostry, przyjaciół matki i własnych, którzy, służąc mu, nie lękali się popaść w niełaskę u ojca.
Ludwik z coraz widoczniejszą nieufnością stronił od syna i bardzo późno pozwolił mu począć się obeznawać z interesami państwa. Żył też delfin zamknięty, na uboczu, bezczynny, a najczęściej wcale go na dworze przez czas długi nie spotykano.
Do króla poufalej zbliżają się tylko córki, poprzezywane żartobliwie, gotowe pomagać mu do swawoli, byle coś wytargowały dla zagrożonego arcybiskupa, zamkniętego w Bastylji księdza lub wygnanego na wieś protegowanego prezydenta. Pomiędzy niemi śmiałością, posuniętą aż do zuchwalstwa, odznacza się Adelajda, która, gdy była jeszcze jedenastoletnią, już chciała walczyć, jak Joanna d’Arc.
Najulubieńszą z sióstr ojcu była może piękna, rozkwitająca, mająca jego upodobania Wiktorja, która więcej, niż inne pragnęła używać życia i uśmiechała się do niego, a dla dobrej kuchni i muzyki gotowa była wyrzec się polityki.
Lecz z całego rodzeństwa, w którego charakterach i temperamentach widać niemal walkę dwóch strumieni krwi, które w ich żyłach płynęły, — jest niezaprzeczenie kończąca świątobliwością ascetyczną, pełna życia, samowoli, energji — Ludwika... Jest to ta, która na świat przyszła, gdy się spodziewano syna, i której urodzenie ojciec powitał owem niechętnem: — „Córka?“ — Tak, n. panie. — „Ostatnia!“
W istocie najmłodszą była i musiała najbliższą po synu być serca matki, chociaż temperamentem żywym przypominała ojca... Ona, jak Wiktorja, życiu się w początkach uśmiechała — ale złudzenia wkrótce się rozprószyły. W czasie, o którym mowa teraz, obie z Zofją były jeszcze w Fontevrault, gdzie wpływ matki niczem tamowanym nie był... Wszczepił on też w nie wszystkie, a szczególniej w Ludwikę, pobożność gorącą, którą się ostatnie lata królowej odznaczały. Ona i Adelajda poświęciły się potem obronie interesów kościoła u ojca. Żadna jednak z córek Ludwika XV ani tak wielką, jak ona, nie odznaczyła się świątobliwością, która ją czyniła za żywota niemal błogosławioną, ani taką siłą woli w zwyciężaniu wszelkich skłonności, jakiemi ją temperament i krew uposażyły.
W Ludwice silniej jeszcze niż w jej rodzeństwie występowały spadki po ojcu i matce i one to były walk jej przyczyną. Tysiące sprzeczności ścierały się z sobą; miała męskie upodobanie w konnej jeździe, w podróżach pośpiesznych, w myślistwie dziwacznem i hałaśliwem. To cwałowanie na koniu raz o mało nie było przyczyną nieszczęścia: wierzchowiec spiął się i zrzucił ją prawie pod koła karety sióstr nadjeżdżających. Ocalenie swoje nazywała cudem, ale dodać należy, iż natychmiast kazała sobie podać krnąbrnego konia, dosiadła go, pokonała i powróciła do pałacu zwycięsko. Lubiła stroje i wybredną była w jedzeniu, wiele wymagając od kuchni. Pomimo to wszystko, złamana życiem, wstąpiła później do klasztoru, ofiarując się Bogu, jako ofiara ekspiacyjna za grzechy ojca. Zdumiewała też świątobliwością i surowością życia w jednym z najsurowszych zakonów — karmelitanek.
Oprócz rodziny własnej, królowa zupełnie już zapomniana i opuszczona przez męża miała bardzo szczupłe grono wiernych jej przyjaciół. Z mężem widywała się już tylko na pokojach, gdy występowała urzędownie. Przychodził ceremonjalnie powitać ją, przemawiał słów kilka zimnych i spełniwszy ten obowiązek, siadał do swojej gry, gdy ona też zmuszoną była obyczajem dworu zabawiać się nią i przegrywać często grosz pożyczony.
Dwór sam składał się ze szczupłej liczby osób. Chociaż nie należącego do niego, postawimy przecież na czele spowiednika jezuitę. Wychodząc zamąż, królowa wymówiła sobie, iż zatrzyma ojca tego duchownego, którego miała od dzieciństwa. Po ks. Łubińskim nastąpił Radomiński, naostatek Biegański i do zgonu Maruchna Leszczyńska nie chciała się inaczej spowiadać, niż po polsku. Czuła to, że przed Bogiem powinna była stanąć z tą mową na ustach, którą z sobą na świat przyniosła.
W ten tylko sposób mogła, niestety, objawić swoje przywiązanie do ojczyzny, bo występując publicznie, ciągle była zmuszoną powtarzać, że jest dobrą córką Francji. Listy i poezje ojca, piosenki polskie, o których wspominają, że obok innych znaleźć było można w pokoju królowej, parę książek może, modlitwy i spowiedź pozostały jedynemi węzłami, które ją z Polską ukochaną łączyły. Temu przywiązaniu wierna, taić się z niem musiała; własne dzieci byłyby jej nie zrozumiały, bo im spadku tej miłości pozostawić po sobie nie mogła. Nie byłoż to jedną z najboleśniejszych ofiar, jakie w cichości, z rezygnacją spełniała?
Spowiednik Polak, który nie był na etacie domu królowej, nie brał żadnej pensji, nie miał nic, żył z tego, co ona dla niego wyżebrać mogła. Ślad tej troski o spowiednika znajdujemy w listach.
W chwili, gdy metresy królewskie marnowały miljony na fantazje swoje, biedna królowa musiała się ograniczać pensją stu tysięcy franków, z których wszystkich opłacać i dobroczynności swojej zadosyćuczynić musiała. Robiła też długi, a sama dla siebie nic nie kupowała, nic nie potrzebowała nigdy. Nie miała, można powiedzieć, fantazyj żadnych, którymby dogadzać potrzebowała. Jedyną zabawką, oprócz muzyki, było malowanie, które czasem żywo ją zaprzątało. Tak raz postanowiła, z pomocą swojego nadwornego malarza, przekopjować obraz Oudrego, który później staraniem przyjaciela i intendenta swojego wytwornie i kosztownie oprawny ofiarowała królowi. Pozostał on do dziś dnia w galerji Luwru, ale d’Argenson w pamiętnikach swoich odbiera nam wiarę, ażeby królowa sama wykonać go miała, mówiąc o czynnym współudziale pomocnika. Tak potem znowu bawiło ją malowanie Chińczyków w pokoju, który był chińszczyznami przyozdobiony. Chińczykami tymi zajmowała się bardzo gorąco, mówiła o nich w listach, pracowała nad nimi rozmarzona.
Lecz wszystkie te świeckie rozrywki nikły obok najulubieńszych męczennicy długich rozmyślań w owej kapliczce, którą sobie skromnie urządziła. Ozdobą jej dziwaczną nieco była owa mignonne, trupia głowa kobieca, którą królowa przystrajała we wstążki i świecidełka, jakby dla urągania się niewieściej zalotności... Wedle podań miała to być czaszka Ninony de l’Enclos. Inna trupia główka, zdobyta w Szwecji, należąca do świętej, rozróżnianą być od niej powinna.
Mówiliśmy już, jak czas upływał zazwyczaj.
Z przyjaciół płci obojej dwie szczególniej osoby wyróżnić potrzeba, bo w sercu królowej zajmowały miejsca najpierwsze po rodzinie. Były niemi naprzód księżna de Luynes, potem prezydent Hénault. Pierwsza miała tytuł i obowiązki damy honorowej przy królowej, drugi był jej intendentem i zawiadywał dochodami. Do obojga przywiązała się nieszczęśliwa z owem spragnieniem osieroconego serca, które za trochę życzliwości płaciło najzupełniejszem oddaniem się... Z portretów, jakie kreślą współcześni księżny de Luynes, widać, że wszyscy jej wielkim przymiotom oddawali sprawiedliwość; nie miała prawie nieprzyjaciół. W tym wieku galanterji, gdy o żadnej z kobiet prawie powiedzieć nie było można, iż pozostała bez skazy, w księżnie de Luynes znaleźć nikt nie umiał pozoru nawet do potwarzy. Owdowiała wcześnie, prowadziła życie na bardzo wielkim świecie, ale zupełnie się różniąc od niego.
Królowa, przywiązawszy się raz do niej, gdy ją zbliska poznała, do zgonu pozostała jej wierną. Po całych dniach prawie nie rozstawały się z sobą. Każdy wieczór kończył się na pokojach księżny de Luynes.
Prezydent Hénault, znany ze swojego treściwego obrazu historji Francji, wsławiony uczonością i charakterem, dzielił z księżną de Luynes przywiązanie królowej. Z listów, jakie pisywała do niego, widać największe zaufanie, poszanowanie i nawet jakąś słabość dla uczonego męża, który nie był bez przywar. Sybarytyzm wieku odbijał się w jego zamiłowaniu kuchni, ucztowaniu chętnem i stosunkach nawet ze światem, który go otaczał. Dla królowej prezydent był z troskliwością najczulszą o jej byt, o interesa, a całe to gospodarstwo dni powszednich, którem ona się zajmować nie umiała.
Urzędowa portrecistka wszystkich ówczesnych znakomitości, pani de Destand, w bardzo bliskich z nim będąca stosunkach, nie mogła go pominąć w swojej galerji. Oto niektóre rysy:
„Wszystkie przymioty prezydenta Hénault, a nawet wszystkie jego słabości wychodzą na korzyść towarzystwa: próżność daje mu niezmierną chęć podobania się; łatwość pozyskuje mu wszystkie charaktery, a jego miękkość zdaje się cnotom nie odejmować, tylko to, co w drugich czyni je ostremi i dzikiemi.
„Wszystko się składa na to, aby go uczynić najmilszym w świecie człowiekiem; podoba się jednym przymiotami, wielu innym wadami swemi. We wszystkiem, co czyni, gwałtowny, równie w sporach, jak w pochwałach. Zdaje się żywo odczuwać przedmioty, na które patrzy i o których rozprawia, ale przechodzi tak nagle z największej popędliwości do najzupełniejszej obojętności, iż nietrudno jest poznać, że choć dusza jego porusza się łatwo, rzadko ją co głębiej wstrząsa. Gwałtowność ta, któraby w innym była przywarą, w nim jest prawie przymiotem“.
Człowiek ten tak miły, ukazując się na dworze królowej, opuszczonej od wszystkich, z sympatją dla niej i poszanowaniem, musiał jej przyjaźń pozyskać. Nawykła do poważnych rozmów z ojcem, w prezydencie znalazła jego zastępcę i wzięła go za doradcę do czytania, wyboru książek, polegając na sądzie jego. Mianowanie go nadintendentem domu królowej zbliżyło prezydenta do niej, i odtąd stosunki, korespondencja, przyjaźń wzmogły się — nie ustając już aż do śmierci. Osładzał on, o ile mógł, ciężki byt królowej, która mu była posłuszną.
Mało komu wiadomo, że słynny Helvetius, którego książka „de l’Esprit“ tak wielkie naówczas wywarła wrażenie, był synem doktora nadwornego Marji Leszczyńskiej.
Królowa wymogła to na nim, iż się wyrzekł wszystkiego, co w jego dziele z nauką kościoła było niezgodne. Helvetius był posłuszny, ale książka w świat poszła, jak ją napisał. W sprawie tej prezydent Hénault był też czynnym. Królowa pisywała do niego bardzo często i z prawdziwie macierzyńską troskliwością czuwała nad zdrowiem jego, które słynny sybaryta i smakosz niesłychanie nadużyciami kuchni doskonałej narażał. Nie przeszkodziło mu to żyć lat osiemdziesiąt i sześć.
Z męskiego towarzystwa prezydent Hénault jeden może, po spowiedniku ks. Biegańskim i po Włodku, ma poufały przystęp do królowej. Ani d’Argenson, ani księżna de Luynes, ani kardynał tego imienia, ani żaden z biskupów, którzy na dworze rzadko się pokazywali, nie mieli u królowej tyle względów, ani wpływu takiego na nią jak prezydent Hénault.
Dosyć naówczas wzięty Moncrif, który był lektorem Leszczyńskiej, znika gdzieś w cieniu... Z lekarzy jej ani Helvetius stary, ani Lassone nie są widoczni na dworze... Wogóle małe kółko królowej nie powiększa się, nie zmienia, ale też nie traci swoich członków, chyba, gdy śmierć stąd oderwie.
Jakiem okiem król i jego dworacy patrzyli na to smutne, niemal klasztorne życie Marji, łatwo odgadnąć. Delfin nawzajem nie taił się z pogardą, jaką miał dla przyjaciół ojca. Nie możnaby prawie jednej znaleźć postaci ówczesnej, któraby zarówno swobodnie poruszała się w tych dwóch światach, jakie tron otaczały. Jednemu tylko Voltaire’owi wolno było, szydząc z obydwu pocichu, obu kadzić przy zdarzonej okoliczności.

KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.