Męczennica na tronie/Część I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Męczennica na tronie
Wydawca M. Arct
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
POWIEŚCI HISTORYCZNE — Tom LXXII


J. I. KRASZEWSKI
MĘCZENNICA
NA TRONIE
OPOWIADANIE HISTORYCZNE
CZĘŚĆ I



1930


WYDAWNICTWO M. ARCTA W WARSZAWIE
DRUKARNIA ZAKŁADÓW WYDAWNICZYCH
M. ARCT, SP. AKC. W WARSZAWIE
CZERNIAKOWSKA 225
ODBITO NA PAPIERZE KRAJOWYM Z FABRYKI PAPIERU I TEKTUR „PILICA“





I.

Jesień była smutna i świat wyglądał posępnie. Niebiosa okrywały gęste chmury szare, chłodnym wiatrem pędzone od zachodo-północy i gromadzące się siną ścianą na wschodzie. Niebo i ziemia jedną wspólną jakąś bolały tęsknicą. Krajobraz cały okryty był tąż samą szatą żałobną. Czarne gąszcze lasów zdziczałych okalały go gdzie niegdzie wyschłemi pniami drzew, jak szkielety białe sterczących, wybiegając na pustą, pożółkłą dolinę, na której pracy ludzkiej mało śladów widać było.
Po płowych ugorach wiły się tu i owdzie ścieżki wydeptane przez bydło i ludzi, czerniały rozpadliny potokami wyorane.
U stóp najwyższego pagórka, na którym stare, sczerniałe, pleśnią porosłe i porozpadane mury małego gródka się wznosiły, leżało miasteczko ubogie. Ponad niem para wieżyczek kościelnych dźwigała się ku niebu. W mieścinie i dokoła niej życia ledwie dojrzeć było można ślady; kraj zdawał się jakby wymarły po jakiejś klęsce, która go zmieniła w pustynię milczącą.
Ludzie, jak cienie przesuwający się około domostw odartych, podobni byli do chorych, którzy zwlekli się z łoża boleści. Szli powoli z głowy pospuszczanemi, jakby nie mieli śpieszyć się do czego. Oglądali się bojaźliwie i nikli we wnętrzach tych ruin, które ich pochłaniały milczące.
Zameczek, stos murów nieforemnemi ścianami koronujący szczyt wzgórza, tak jak miasteczko, na pierwszy rzut oka wydawał się opuszczoną ruiną, chociaż w mroku wieczornym niektóre okna jego już ogniem wewnątrz zapalonym błyszczały. Drożyna kręta, powybijana, nawpół porosła chwastami wyschłemi, wiodła od miasteczka na górę zamkową, ale i ona stała teraz pustką.
W jednym z kościołków dzwonek jęczał wieczorną modlitwą i to był jedyny znak, głos świadczący, że tu ludzie żyli i cierpieli.
Drogą od borów czarnych ku mieścinie jechał w płaszcz ciemny otulony podróżny, za którym dwu ze służby w pewnem oddaleniu kroczyło, pocichu rozmawiając z sobą.
Z troków do siodeł przymocowanych poznać było można, iż podróżni ci jechali zdaleka. Spoglądali też dokoła tak ciekawie, jakby po raz pierwszy kraj ten oglądali, i dziwili się jego smutnemu opustoszeniu.
Podróżny jadący przodem rozpatrywał się z uwagą wielką, szczególniej na zameczek zwracając oczy, a spoglądając nań, to ramionami ruszał, to sam do siebie szeptał, niecierpliwie się zżymając.
Zbliżał się już do pierwszych domostw, które stały na skraju miasteczka, gdy z jednego z nich wyszedł podżyły mężczyzna, posłyszawszy tętent koni. Strój jego czysty, twarz, której praca ani powietrze nie opaliły, nie napiętnowały nędzą i cierpieniem, jakich się tu spodziewać było można, — zdawały się oznaczać człowieka średniego stanu, uspokojonego laty, pogodzonego z losem.
Podróżny, zobaczywszy go, naprzód konia do żywszego podbudził kroku, potem przystanął, witając go czystą francuszczyzną. Chociaż w tej części Francji mało kto innym językiem oprócz miejscowego dialektu mógł się rozmówić, a ten dla obcych był do zrozumienia trudnym, zagadnięty mieszczanin na pozdrowienie odpowiedział też po francusku.
— Miałżeby to być Wissenburg? — zapytał przybywający.
— Tak jest — spokojnie odparł zapytany, podchodząc wolnym krokiem ku podróżnemu. — Jesteście w istocie w Wissenburgu.
— A ta kupka murów, tam na górze? — ciągnął dalej gość.
— Jest to stara komandorja — dodał mieszczanin z uśmiechem wpół bolesnym, napół szyderskim. Wszystko w ruinach... Kiedyś się to dźwignie może, ale dziś w całej Francji, krom kilku miast większych, nie zobaczycie nic, tylko ruiny i łachmany.
Mówiąc to, westchnął.
— Wielkość i sławę swych monarchów musi Francja opłacać drogo — dodał. — Wojny i świetny dwór nas zniszczyły.
Podróżny ubolewań tych nie zdawał się z wielką słuchać uwagą, rzucał dokoła oczyma i wracał upornie wejrzeniem do odartych murów zameczku.
— W tych więc ruinach — rzekł cicho — schronił się wygnaniec, król polski?
— Tak jest, tak — odparł, ukazując ręką na mury, mieszczanin. — Mamy tu szczęście dawać schronienie królowi, ale on wcale nie jest podobny do monarchów naszych, a nie wiem, czy znajdzie się drugi, któryby się z nim mógł porównać. Zowią go królem, widać na nim majestat wielki, ale tego mu złoto i żadna powierzchowna świetność nie daje... Król to co sam jeden, o kiju, wchodzi do chat ubogich i dzieli się chlebem, którego sam nadto nie ma.
Zamilkł mówiący, a podróżnemu się twarz rozjaśniła.
— Król więc mieszka tam, na górze, w tej pustce obszarpanej, wyglądającej tak smutnie? — zapytał.
— Tak jest — potwierdził mieszczanin. — A wy? jesteście zapewne wysłani do niego?
— Nie posłał mnie nikt — rzekł podróżny. — Dobrowolnie przybywam, abym rękę naszego króla ucałował, bo Polakiem jestem i mój ojciec był jego sługą.
— Rad wam pewnie będzie, — odparł mieszczanin po chwili — dla obcych nawet gościnnym jest. Ale jeżeli na komandorję jedziecie, nie zawadzi pośpieszyć. Ściemnia się, kawałek drogi pod górę wprawdzie niewielki, ale starczy, aby po nocy konia skaleczyć, a sobie nadkręcić karku. Od wieków nikt nie naprawiał gościńca.
Zawahał się nieco Polak.
— Wolałbym — odparł — przenocować w miasteczku. Może mi wskażecie gospodę?
— Gospodę! u nas? — rozśmiał się mieszczanin. — Tu ich prawie niema, bo i podróżny rzadki. Na komandorji czuwają długo; jedźcie wprost, tam lepiej wam będzie. Dobrej nocy!
To mówiąc, cofnął się ku swemu domostwu, a podróżny, po krótkim namyśle, ruszył wskazaną mu na komandorję drogą.
Była ona w istocie wyboistą, rozgrzężoną, pełną dziur, kałuż i kamieni, a gdzie niegdzie tylko gałęźmi zarzuconą. Świeże ulewy jesienne poryły ją i powyżłobiały, tak że ciągle objeżdżać i kołować musiał jeździec, aby konia oszczędzić.
— Któżby się domyślił, że ona wiedzie do królewskiej rezydencji? — mówił sobie w duchu.
Im bardziej zbliżał się ku szczytowi, na którym wznosiły się mury stare, tem one smutniej i nędzniej mu się wydawały.
Wiele lat upłynąć musiało od czasu, gdy je zamieszkiwano, a gdzie niegdzie tylko bardzo świeże ślady małych poprawek, naprędce polepionych, cokolwiek starania o podtrzymanie wskazywały.
Zbliżając się ku otwartej naoścież bramie, ani straży, ani mnogiej służby, ani ruchu czeladzi dworskiej nie znalazł podróżny. Powolnie przesuwali się ludzie skromnie poodziewani, a kilku z nich, zobaczywszy podróżnego ku wrotom zdążającego, stanęło, aby mu przyjazd ułatwić i zająć się umieszczeniem jego. Cisza i spokój panowały w podwórcu, w którym parę wozów i trochę sprzętu gospodarskiego widać było.
Otyły, słusznego wzrostu, w polskim stroju ciemnej barwy, niemłody mężczyzna, wywabiony z wnętrza głównego gmachu doniesieniem czeladzi o podróżnym, wyszedł na mały ganeczek, przez który na zamek się wchodziło, i tu czekał na przybywającego. Na twarzy pana marszałka dworu żywa malowała się ciekawość.
Podróżny zsiadł wśród podwórca powoli, lecz jakby na nim widok tych murów zbyt silne czynił wrażenie milczeniem i ruiną, potrzebował chwili długiej, nim się zbliżył do oczekującego nań starca, który z niecierpliwością podszedł ku schodkom i niemu.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — odezwał się głosem drżącym podróżny, który, głowę odkrywszy, pokazał się młodym, przystojnym mężczyzną. Twarz rycerskiego typu, z oczyma dużemi, ciemnemi, jakby stworzoną była do polskiej sukni. Zdobił ją wąs podkręcony do góry, a wyraz prostoduszny, energiczny razem i łagodny, sympatycznie ku sobie pociągał. Oblicze to było spokojne, pogodne, ale w tej chwili wielki smutek je przyoblekał.
Marszałek, polską usłyszawszy mowę, cały drgnął, obie ku przybywającemu wyciągając ręce.
— Witaj nam, gościu miły z Polski naszej! — zawołał głosem drżącym. — Cóż was tu do nas przyprowadziło?
— Cóżby, jeśli nie tęsknica, — odparł przybyły — tęsknica za panem naszym, bo on mi podwójnie nim, jako król i jako ten, któremu ojciec mój cały wiek służył. Jestem synem Ignacego Włodka. Pomyślałem więc sobie, że król też może i moją służbą nie pogardzi.
Marszałek westchnął i ręce załamał.
— Po ojcuście serce odziedziczyli — rzekł. — Król wam pewnie wdzięczen będzie za dobre chęci. Mój miły Boże, syn pana Ignacego! Ach... widzisz, jak tu nas znajdujesz! My się bez wielkiej służby obchodzić musimy, bo to król bez królestwa, pan bez majętności, wygnaniec, exul, ścigany i prześladowany... Ale chodźże waszmość ze mną — dodał, biorąc go za rękę. — Chodź, konie i ludzi znajdzie się gdzie postawić. Ta pustka, choć się zdala szczupłą wydaje, ale, jak dla nas, dziur ma aż nadto, bo przy panu wiernych mało co pozostało... garsteczka.
W obszernej dosyć sieni, do której wprowadził Włodka pan marszałek Borowski, świeciły dwie lampki do ścian przytwierdzone i dwóch pacholików zerwało się z ławy, widząc wchodzących. Borowski, niedługo się namyśliwszy, korytarzykiem skierował się na prawo, kazawszy pacholikowi świecić, i wprowadził gościa do izby czystej i schludnej, jakby dla niego przygotowanej. Sprzętu w niej właśnie tyle było, ile mógł podróżny potrzebować.
— Rozgość się tu waszmość, — rzekł — a ja pójdę o was królowi jegomości oznajmić. U nas wielkiego ceremonjału nie było nigdy i niema, a z kraju przybywających król rad przyjmuje. Goście u nas teraz rzadcy...
To mówiąc, obejrzawszy się po izbie, marszałek szepnął coś chłopakowi, który ich tu ze światłem przyprowadził, i wyszedł, podróżnego samym zostawiając. Była to właśnie godzina, gdy się szczupły bardzo dwór królewski i rodzina na skromną zgromadzały wieczerzę, na dwa podzieloną stoły.
Przy jednym staruszka wojewodzina, generałowa wielkopolska, matka królewska, w krześle poduszkami ostawionem pierwsze miejsce zajmowała. Przy niej siadała królowa, a z nią jedynaczka córka Leszczyńskiego, Marja, król sam i stary Tarło, powinowaty wojewodziny; naostatek dwaj księża, kapelan i spowiednik.
Przy drugim stole marszałek gospodarzył dworowi i młodzieży nielicznej, która straż przyboczną króla-wygnańca stanowiła. Cała ta gromadka zaledwie kilkadziesiąt głów liczyła z czeladzią.
Była to jedna z najcięższych do przebycia chwil w życiu Leszczyńskiego. Ścigał go mściwy i nieubłagany August II, mszcząc się na nim za to wszystko, co od Karola XII ucierpiał. Przytułek, który na usilne prośby królowej szwedzkiej dawała mu Francja, nie był jeszcze trwale zapewniony. Cała zgraja dyplomatów saskich starała się o to, aby regent odmówił Leszczyńskiemu gościny.
W pustce tej na Wissenburgu naznaczono mu tymczasem miejsce pobytu, a układy dalsze jeszcze były w toku. Spodziewać się jednak mógł nieszczęśliwy król, że wspaniałomyślna Francja nie odmówi mu opieki i schronienia. Oprócz królowej szwedzkiej, zdjętej litością nad rodziną, która z przyczyny Karola XII cierpiała, — w samej Francji ci, co poznali Leszczyńskiego, ujęci i oczarowani przymiotami człowieka, głośno się wstawiali za nim do regenta. Kardynał de Rohan, arcybiskup strassburski, szczególniej gorąco przemawiał, pokochawszy króla i jego rodzinę.
Nikt oprzeć się nie mógł temu spółczuciu, jakie obudzał ukoronowany wygnaniec, z chrześcijańskim spokojem ducha, z rezygnacją, z godnością wielką a prostotą znoszący, co się podobało zesłać nań Opatrzności.
Z poszanowaniem i zdumieniem patrzono na skromnego, z pogodnem obliczem męża, który się na los nie żalił i uśmiechnięty, bez gniewu w sercu, bronił się pełnemu zdradzieckich zasadzek, namiętnemu prześladowaniu króla Augusta i ministra jego Fleminga.
Wiadomem było powszechnie, że opłaceni mordercy próbowali trucizną zgładzić Leszczyńskiego, że nasadzano na niego po drogach najemnych zbójów, którym cudem uszedł tylko.
Rządy Francji były jeszcze naówczas w rękach regenta, a małoletni Ludwik XV zbliżał się do chwili, w której sam miał objąć władzę. Nieśmiały, milczący, zamknięty w sobie, pobożny, przywiązany do nauczyciela swojego, biskupa Frejus, księdza Fleury — dla wszystkich jeszcze był zagadką. Około przyszłego pana krzyżowały się już i zesnuwały tysiączne intrygi.
Regent, który umiał ze wszystkiego korzystać, przyjmując króla-wygnańca i dając mu opiekę, w przyszłości pewnie na wyzyskanie go dla swych ulubieńców rachował.
Stara komandorja, która nigdy wygodną nie była, ani nawet najskromniejszym wymaganiom odpowiadającą, przez długi ciąg lat niezamieszkiwana, zdana na dozór służby, ledwie dała się znośnie dla króla urządzić. Sklepione jej izby, z oknami małemi, kamienne posadzki połupane, drzwi spróchniałe, sprzęt odwieczny i niewystarczający — czyniły ją podobniejszą do więzienia, niż do królewskiej gospody.
Ale w królu Leszczyńskim był szlachcic polski, nawykły do niewygód podobnych, a dola jego, narażająca na nieustanne wędrówki, nazwyczaiła go do wszystkiego. I on, i jego niewiasty nie zaznały spokoju, więc Wissenburg wydał się im pożądanym przytułkiem. Dla staruszki matki, złamanej wiekiem i chorobą, dla żony i córki król byłby może życzył wygodniejszego pomieszczenia, ale one same i za to Bogu dziękowały. Byli tu przynajmniej od napaści bezpieczni.
Dwór miał się gdzie rozłożyć, bo pustych komnat było poddostatkiem; kilka obszerniejszych i suchszych oczyszczono i powyściełano, a przyboru dostarczyło, co się znalazło w podróżnym obozie.
Wesołe, naiwne, wszystkiemu rade jedyne dziecię królewskie, którem żyli wszyscy, pielęgnując ten rozwijający się kwiatek, bawiło się staremi murami i basztami Wissenburga, jakby obrazkiem z jakiejś baśni.
Leszczyński znajdował ten cichy, smutny, dziki kąt Alzacji jakby stworzonym na przytułek dla siebie. Nie miał on już wielkich nadziei, pragnął powrotu do pierwszego stanu, do rodzinnych swych posiadłości, swobody, którą mu teraz ciążące wspomnienia królewskiego dostojeństwa odejmowały.
Los rzucał nim i poczynał sobie dziwnie, czyniąc go swoją igraszką. Nigdy nie pragnął, ani marzył o królestwie i koronie, którą mu żelazna wola przyjaciela Karola XII narzuciła. Syn rycerskiego rodu, wychowaniem i usposobieniem więcej się czuł na męża stanu, na senatora, niż na wojownika stworzonym. Dobijanie się korony rozlewem krwi bratniej było dla niego wstrętliwem, ale król szwedzki despotycznie nim władał: musiał mu być posłusznym. Śmierć bohatera oswobodziła go razem i pozostawiła bez opieki. Mógł się układać z Augustem i spodziewał porozumienia. Marzył nawet czasem o powrocie do kraju, chociaż niezmierne trudności stawały w tem na drodze.
On, matka, babka, wszyscy w tem kółku wygnańców żyli teraz tylko pozostałą jedyną córką, Marją, która była ich nadzieją, przyszłością, pociechą. Pieścili ją wszyscy i wychowywali, ale sam król, surowszy, był pierwszym nauczycielem i chlubił się tem głośno.
— Jestem zaprawdę pierwszym królem, który na starość został bakałarzem — mawiał z uśmiechem.
Stara niańka i nieodstępna towarzyszka Moszyńska narażoną była na ciągłe z nim spory, znajdując, że ją do zbytku chciał wiele nauczyć, gdy kobiecie tak mało było potrzeba.
W chwili, gdy marszałek dworu nieco zakłopotany, ale z twarzą zarazem wesołą, wszedł do salki, w której wszyscy byli zebrani, oczekując oznajmienia o wieczerzy, — król właśnie rozpoczynał opowiadanie, a stojąca przed nim córka, z rękami na piersiach założonemi, słuchać się gotowała.
Przy dużym stole okrągłym, na którym się kilka świec woskowych paliło, słabo oświecając dosyć obszerną salę, której ściany ciemne okrywało obicie, oprócz Leszczyńskiego, siedziała przygarbiona, z głową czarną koronkową chusteczką obwiązaną, blada, pomarszczona, arystokratycznych rysów staruszka. Była to matka królewska, dzieląca losy jego, bo i ją z dóbr ojczystych wyrzucono. Oczy jej z miłością spoczywały na wnuczce, do której się uśmiechała. Drżenie głowy i rąk dowodziło podeszłego wieku, ale wejrzenie życia jeszcze było pełne.
Przy niej zajmowała miejsce żona Leszczyńskiego, królowa, która dzieliła się pomiędzy dziecięciem a matką, to do córki, to do niej zwrócona.
Leszczyński nie wydawał się złamany swym losem i niepewną przyszłością. Miał to oblicze pogodne, jasne, majestatyczne, poważne, które go w istocie królem czyniło wśród ludzi, bo mu dawało wyższość nad nimi, czyniąc wśród niebezpieczeństw i przeciwności zawsze panem siebie.
Twarz jego mówiła, że wyższym był nad wszystko, co go spotkać mogło, że go nic zdumieć, nic przerazić, nic do gniewu pobudzić nie zdołało. Nie była to zimna obojętność stoika, któremu świat, ludzie, życie są obojętnemi, ale energja chrześcijanina, połączona ze współczuciem dla każdej niedoli, a zwycięstwem nad własną.
Przebolawszy wiele, zdawał się zrezygnowanym na wszystko, co los gotował dla niego...
Odbiciem tego wyrazu jego oblicza była w części młodziuchna, świeża, rozpogodzona twarzyczka córki Marji. Królewna nie wyglądała wcale na dumne, wypieszczone dziecię królewskie, ale na wiejską, szlachecką naszą dzieweczkę. Rysy jej tak wybitnie były napiętnowane wdziękiem Polkom właściwym, że Francuzi w niej odgadywali obce pochodzenie, zdumiewając się temu, iż, niby niepiękna, była uroczą i pełną wdzięku. Pociągała ku sobie wzrok i serca.
Nie była to piękność klasyczna ani nadzwyczajnym blaskiem życia uderzająca fizjognomja, ale dobroć, łagodność i pogoda, dobroduszna otwartość, która nie lękała się mówić ani słuchać prawdy — odróżniały ją od rówieśnic. Coś więcej jeszcze nadawało jej charakter zagadkowy — pokora, połączona z powagą, nie poniżająca, ale podnosząca. Taką pokorą nacechowane są tylko oblicza błogosławionych, a żadna duma ludzka nie zrówna ich majestatowi.
Wejrzenie śmiałe, naiwne jak wzrok dziecięcia, dawało twarzy wdzięk nowy, a wyrazowi całości siłę niezwyciężoną. Oczy jej sięgały do głębi duszy... i najśmielszy wzrok musiał się zawahać przed niemi...
Poza krzesłem generałowej wielkopolskiej siedział niemłody już, surowego, chmurnego oblicza, pięknych ale znękanych rysów, z czaszką obnażoną, z wąsami spuścistemi mężczyzna. Był to kasztelan Tarło, bliski krewny matki króla, który wygnańcom pozostał wiernym. Na nim tu jednym przeciwności wypiętnowane były nieuleczonym smutkiem i goryczą. Patrząc na Marję, wzrok jego mówić się zdawał z politowaniem:
— Jakiż ją biedną los czeka?!...
Król, który miał rozpocząć opowiadanie, spojrzał na zbliżającego się Borowskiego i łatwo odgadł, że przyszedł mu o czemś oznajmić.
— Cóż ty mi przynosisz? — spytał wesoło, zwracając się ku niemu. — Z twarzy ci czytam, żeś nie przyszedł z próżnemi rękami.
Zagadnięty skłonił głowę.
— Mała rzecz, — rzekł — ale przysłowie powiada: gdzie ryb niema i rak ryba.
— Ty zawsze ze swemi przysłowiami — uśmiechnął się Leszczyński. — Mów więc, jakiegoś nam przyniósł raka?
— Krótko a węzłowato mówiąc, n. panie, — dodał marszałek — mamy gościa. Syn starego Włodka do nas przywędrował.
— Co? syn Włodka? poczciwego mojego Włodka? — przerwał król zdumiony.
Królewna odwróciła się, klaskając w dłonie.
— Co? Gabryś? Pamiętam go chłopakiem mojego wieku. Ale skądże się on tu wziął?
— Jeszczem się nie miał czasu z nim rozmówić szerzej — odparł Borowski. — To mi tylko oświadczył, że mu się stęskniło za panem i że na służby gotów.
Król poruszył głową.
— Osobliwszy człek, który z dobrej woli ofiaruje się służyć biedzie — odezwał się.
Wszyscy milczeli. Leszczyński zadumał się nieco.
— Przyjmijże go dobrze, mój Borosiu — rzekł do wyczekującego marszałka. — Służby ja nie potrzebuję, ale serce umiem cenić. Niech sobie dziś spocznie, a jutro — jutro król mu da posłuchanie.
Śmiejąc się, wymówił te słowa.
— Jutro? dlaczegóż nie dziś? — wtrąciła królewna. — Wszak to stary sługa, choć młody człowiek. Jeżeli ma ochotę i siły po temu — bo może drogą znużony — królby mu i dziś nie bronił wejść „na pokoje“.
W tem „na pokoje“ było również trochę szyderstwa, jak w królewskiem „posłuchaniu“.
Leszczyński się nie sprzeciwiał.
— Zostaw mu to do woli, Borosiu — odezwał się. — Syn poczciwego Włodka pod moim dachem, jak w rodzicielskim domu.
Spojrzał na marszałka, który skłonił się, pasa poprawił i wyszedł majestatycznie.
Wspomnienie Włodka poruszyło trochę wszystkich; Tarło, staruszka, królowa zaczęli mówić o nim, król go przypominał jako wiernego, długoletniego swego sługę. Wszyscy ciekawi byli tego przybysza, którego przywiązanie do króla tu sprowadzało, w chwili, gdy nie mógł spodziewać się niczego, nad ciężką służbę przy opuszczonym wygnańcu. Nie mógł nie wiedzieć, iż król z tronu zrzucony, pozbawiony majętności i przytułku, sam był na łasce ludzi.
Wieczerza bardzo skromna zgromadziła całą rodzinę u stołu w salce jadalnej. Dwaj milczący księża przyłączyli się do niej. Już się miało ku jej końcowi, gdy w progu z Borowskim ukazał się urodziwy chłopak, który z wielkiem uczuciem, rozrzewniony, podbiegł ściskać i całować kolana króla.
Leszczyński, poruszony także, przyjmował go jak własne dziecko. Oczy wszystkich mimowolnie zachodziły łzami; spoglądano ze spółczuciem na przybyłego, jak na odzyskanego przyjaciela lub powinowatego.
Włodek zkolei szedł całować ręce królowej, staruszki, pana Tarły i królewny, która, wesoło zbliżywszy się do niego, witała go wdzięcznie, jako dawnego znajomego, pytając, czy sobie dziecinne przypomina lata.
Na twarzy pana Gabrjela widać było wzburzone uczucia, które mu się nawet wytłumaczyć nie dawały. Jąkał się, bełkotał, śmiał się, a łzy stały mu w oczach. Nierychło potem, nieco przyszedłszy do siebie, mógł jaśniej na pytania odpowiadać. Podano mu dla pokrzepienia kieliszek wina, które wypił za królewskie zdrowie i odzyskawszy młodzieńczą odwagę, o kraju mógł już rozpowiadać szeroko i wiele.
Z opowieści jego dowiedział się król, że Włodek po śmierci ojca wzięty był na opiekę przez babkę staruszkę, która go do szkół oddała. Później chciała go namówić do palestry, ale pan Gabrjel do niej wcale powołania nie czuł. Ruchawsze mu się życie uśmiechało. Wspomnienie ojca, który wiek cały spędził na posługach króla, gwałtownie go tu ciągnęło. Po śmierci babki, odziedziczywszy trochę grosza, ruszył w drogę w imię Boże, szukając Leszczyńskiego.
Król słuchał go w zamyśleniu.
— Bóg zapłać za twe do nas przywiązanie, — odezwał się — ale mnieby sumienie z twej ofiarności młodzieńczej korzystać nie dozwoliło. Widzisz, jakeś tu mnie zastał, a to, coś zobaczył, nie daje jeszcze miary położenia mego. Jutro i z tej pustki wygnać mnie mogą.
Włodka wcale się to zrażać nie zdawało. Skłonił się do kolan króla, zamruczał coś niewyraźnie, a śmiejąca się twarz mówiła, że ustąpić nie myślał.
Tymczasem godzina wieczornych modlitw nadeszła. Staruszkę z krzesłem przeniesiono do jej pokoju, powstał król, i Włodek się pożegnał, wracając do mieszkania, które mu wyznaczył marszałek. Po drodze, gdy tam szedł, z pośrodka sług króla przyłączył się do niego niemłody już dworzanin, który mu się opowiedział jako przyjaciel ojca i towarzysz, Damazy Makomaski. Ten go na kwaterę odprowadził.
Włodkowi znane było jego nazwisko i nowa czy odnowiona znajomość była mu pożądaną. Siedli więc na rozmowę, bo Makomaski, jak wszyscy tutaj, niezmiernie wiadomości z kraju był ciekawym. Sypały się pytania, na których ledwie cząstkę mógł Włodek odpowiedzieć.
— Żeś się waść tu do nas tułaczów przywlókł, — rzekł Makomaski — jużci mu się ta wierność i poczciwość pochwalić musi; ale że młodości twej żal, aby się tu marnowała, to też pewna. Widzicie, jak oni tu króla polskiego sobie szacują, kiedy go w tem gnieździe sów i nietoperzy umieścili! Opieki nad sobą nie mamy, oprócz królowej szwedzkiej, która niewiele pono waży. Nasz nieprzyjaciel, król August, możny, chytry, przewrotny, nie pofolguje, aż zgubi, i na życie nawet się naposiadł. Co nas tu czeka? — dodał. — W najszczęśliwszym razie królewnę, tego anioła, za jakiegoś fryzowanego i pachnącego Francuza wyswatają, a my na łasce zięcia siedzieć będziemy. Król, aby miał gdzie książki porozkładać, pomodlić się, ubogich obchodzić, pogawędzić z kim o mądrych rzeczach, więcej mu nad to nie trzeba... Rzepęby gryzł i nie poskarżył się... Dwór królewski lepiejby dziś zmniejszyć, niż powiększać, bo i tego niema czem często wyżywić, nie mówiąc o jurgielcie i barwie. Z Polski nam nie dają nic, a Francuzi czy długo karmić zechcą? nie wiem.
Wzdychał, mówiąc to, stary Damazy.
— Ach! Bóg łaskaw — zawołał Włodek. — Ja znowu przyszłości nie widzę tak czarno. Przecież i obcy się na tym panu poznają, a ocenią go. Król August obawiać się już nie ma czego... skłoni się do układów, a kto wie, co przyszła elekcja powie...
Makomaski pochwycił się za głowę.
— Sasi, mości panie, co raz im się w ręce dostało, nie puszczą! Ma król August syna, któremu zawczasu do tronu drogę torują. Z nim idzie Austrja, co syna z księżniczką ich ożenił, z nimi car Piotr, z nimi Prusak. Jakże my temu radę dać możemy?
Rozprawiali tak długo, ale upartego młokosa ani przekonać, ani mógł nastraszyć Makomaski. Pozostał on przy swojem, Leszczyńskiemu lepszą przyszłość rokując, a królewnie tron jakiś, którego ją sądził godną.
— Co do mnie, — dokończył — król mnie chyba kijem wypędzi, inaczej do nóg mu padnę, a w służbie pozostanę. Jurgieltu nie potrzebuję, a przydam się choć do posyłek. Jedna gęba go nie ogłodzi!
Tak się tedy rozeszli do jutra, a Włodek, rzuciwszy się na twarde posłanie, po znużeniu podróżą zasnął mocno i ze snów różowych nie zbudził się, aż gdy na pierwszą mszę w kapliczce zamkowej zadzwoniono.



II.

W rodzinie Leszczyńskich dwoje tylko życie na starej komandorji znośnem znajdowało i dobre strony jego usiłowało podnosić — król i jego córka Marja. Wszyscy zresztą upokorzeni się czuli tem wygnaniem w opuszczone ruiny, wcale majestatowi króla niewłaściwe; utyskiwali i boleli nad losem, który ich skazywał na odosobnienie pośród zubożałego i wynędzniałego kraju. Wprawdzie cała niemal Francja równie naówczas wycieńczoną była i spółcześni malują ją jako obraz nędzy i znękania; ale kąt ten Alzacji przechodził inne prowincje, a Wissenburg nie nadawał się nawet na skromną pańską rezydencję.
Widocznem było, że gościnność dawano z konieczności, chociaż ona regentowi stawała się ciężarem. Im świetniej zabawiano się i trwoniono w Paryżu, tem mniej pozostawało na dzieła dobroczynności.
Sam tylko Leszczyński umiał wszystko na dobre tłumaczyć, uniewinniać, i nie tracił nadziei polepszenia losu, od którego nie wymagał wiele, a wierzył w skuteczną opiekę Francji. Zameczek wydawał mu się dla jego szczupłej gromadki wystarczającem pomieszczeniem, kraj zaś sam zajmował go, bo rad był przychodzić w pomoc ubogim.
On i królewna zachowywali wesołe oblicza i spokój ducha, usiłując rozweselić staruszkę wojewodzinę, zgryzionego Tarłę i milczącą smutnie królową.
Król żwawo się rozgospodarowywał na komandorji, niewygody zbywając śmiechem i zwyciężając umysłem mężnym. Starał się tylko, aby tym, którzy dzielili los jego, mogło być jak najlepiej. Dwór zmniejszony uczył się od niego na małem przestawać. Wstyd było młodszym wymagać czegoś, gdy król się małem zaspokajał. Życie prowadził tak czynne, iż na próżne utyskiwania i boleści nie miał czasu. Powtarzał ciągle, że prawidłem życia dla niego jest w pracy szukać lekarstwa na dotkliwe losu zmiany. Godziny wszystkie zajęte, tak rozłożone były, iż osamotnienie jak najmniej czuć się dawało.
Z rana słuchano mszy świętej, którą odprawiał kapelan w kaplicy zamkowej, naprędce przyprowadzonej do porządku. Po śniadaniu król zajmował się córką, pomagając jej w nauce języków, dziejów, geografji i znajdując w tem wielką przyjemność.
Jeżeli czas pozwalał, następowała przechadzka po okolicy; wstępowano do ubogich chat i dworków, niosąc do nich słowa pociechy, pomoc, lekarstwo, pożywienie. Obiad zgromadzał wszystkich u wspólnego stołu, a jeżeli wysłaniec do Strassburga listy przywiózł, znalazło się zawsze mówić o czem.
Trafiało się bardzo często, iż Francuzi ciekawi, wojskowi, radzi poznać przyjaciela sławnego Karola XII, duchowieństwo, urzędnicy przybywali pozdrowić i uszanować króla-wygnańca, który wszystkich z serdeczną uprzejmością przyjmował. Sam nawet arcybiskup strassburski, kardynał de Rohan, któremu król, jako duchownemu, pierwszy przybył się pokłonić, wypłacił się wkrótce wzajemnością i ze wspaniałym orszakiem zajechał tu dzień spędzić z królewską rodziną. Przykład jego wielu pobudził do naśladowania.
Leszczyński umiał się podobać, jednał sobie łatwo serca, a królewna Marja zachwycała swą prostotą, naiwnością, wdziękiem i pogodną, zawsze rozjaśnioną twarzyczką, z którą losy przeciwne witała jako próby zesłane od Boga.
Nie uniżając się, król umiał być dla wszystkich tak przystępnym i uprzejmym, iż nikt stąd nie wyjeżdżał bez serdecznego dla rodziny współczucia, dla niego zaś bez uwielbienia. Przyjęcia na zamku wykwintne nie były, czuć się w nich dawał niedostatek; ale król umiał go znośnym uczynić, a często tłumaczył obyczajów prostotę tradycjami narodu rycerskiego, który nie był do pieszczot nawykły.
Zamożne francuskie paniątka nierównie wykwintniej i wspanialej występowały od niego; ale król przypominał, że był żołnierzem i że w towarzystwie Karola XII nawykł do skromnego życia. Nie przeszkadzało mu to w obejściu się, rozmowie, tonie okazywać pańskie i europejskie wychowanie, które go z najwyszukańszem towarzystwem narówni stawiło.
Wiedziano dobrze, iż filozofja, nauki, polityka, kwestje społeczne, wszystko, co wówczas umysły we Francji poruszało tak żywo — królowi obcem nie było; że czytał, pisał wiele, korespondował i przez najznakomitszych ludzi epoki wysoko był cenionym. Niedola jego, losy, jakich doznał, blask królewskiej godności, sława filozofa — pociągały ku niemu, a osobiste przymioty jednały serca.
Miano sobie za zaszczyt być mu przedstawionym i na tym ubogim dworze przyjętym.
W kardynale de Rohan, po bliższem poznaniu się, Leszczyński znalazł gorącego orędownika, starającego się przez swe stosunki w Paryżu los jego łagodzić.
Biedna ta pustka w Wissenburgu, o której wszyscy byli zapomnieli, teraz ożyła i oczy na siebie ściągała.
Nazajutrz po przybyciu Włodka dzień rozpoczął się swym porządkiem mszą w kapliczce starej i ciemnej komandorji, już staraniem królowej i królewny zaopatrzonej we wszystko, co do służby Bożej było potrzebnem. Cały dwór obowiązany był codzień na jednej z dwu mszy odprawianych się znajdować. Młodzież pokolei służyła do nich, a po nabożeństwie śpiewano polskie pieśni pobożne, w których wdzięczny głos królewny słyszeć się dawał.
Włodek, który nazajutrz czuł się tu już jak w domu, pozawiązywał znajomości i przyswoił się wprędce. Nie pytał nawet, czy mógł pozostać — uważał to za rzecz rozstrzygniętą, a szukał tylko jaką objąć służbę. Ale tymczasem nie wiązano go niczem, przyjmowano jak gościa.
Przy królewnie Marji od jej dzieciństwa zostająca stara piastunka i ochmistrzyni Moszyńska była jakby członkiem rodziny, tak ją cenili i kochali wszyscy. Królewna, choć już wyszła z pod jej nadzoru, została dla niej jakby posłusznem dziecięciem, dzieląc się myślami i uczuciami z kochaną staruszką. Moszyńska rzadko pokazywała się na pokojach, przesiadując w swojej izdebce, pomagając w kobiecem gospodarstwie i modląc się, gdyż była bardzo pobożną. Królewna codzień u niej po parę godzin spędzała na rozmowie, na czytaniu dla niej, lub słuchaniu opowiadań i utyskiwań staruszki. Bez jej porady i wiadomości Marja nic nie poczynała.
Nikt nad Moszyńską nie znał lepiej historji rodziny Leszczyńskich, której jej pradziad, dziad i ojciec służyli. Bezdzietna, sierota, całe swe serce oddała im, a szczególniej wychowance, która była pociechą jej i chlubą. Czuwała nad tym swoim aniołem.
W czasach tych, gdy stary Włodek był na dworze króla razem z Moszyńską, wdowiec przywiązał się do niej, powziął przyjaźń gorącą, miał nawet zamiar się żenić, ale Moszyńska odkładała, ociągała się, znajdowała, że czasy były nie po temu, aby sobie sprawiać wesela, i tak skończyło się między nimi na dobrej przyjaźni. Niemniej pamięć poczciwego Włodka była jej drogą, a dowiedziawszy się o przybyciu syna jego, staruszka żywo się nim zajęła.
Musiał więc Gabryś nazajutrz rano iść, ręce jej ucałować i na mnogie odpowiadać pytania. Moszyńska ciekawa nierychło go od siebie puściła. On też w wielu rzeczach rad był jej posłuchać i pójść za wskazówką, którą mu ona tylko dać mogła. Przyjaźń staruszki bardzo mu była na rękę. Polegał na niej, iż mu wyjedna u króla pozwolenie pozostania przy dworze, co Moszyńska przyobiecała.
Serce jej szczególniej sobie tem pozyskał, iż od pierwszej chwili okazał się zachwyconym królewną, a uwielbienie dla niej z ust mu nie schodziło. Znalazła w nim chętnego słuchacza, a starość czyniła ją gadatliwą, szczególniej, gdy o Marynce swej mówić zaczęła.
Tu wszyscy już napamięć umieli, co dla Gabrysia było rzeczą nową, mianowicie przewidywania i nadzieje świetnych losów, których Marja była godną i które jej przeznaczone być musiały. Moszyńska raz o tem począwszy, była niewyczerpaną.
Ani Włodka, ani powszechne uwielbienie dla tej wychowanki staruszce nie wydawało się dostatecznem.
— Ty jej jeszcze nie znasz, — przerwała Włodkowi — nie wiesz nic... Przyjdź do mnie którego wieczora, a ja ci historję tego anioła, zesłanego nam na pociechę, opowiem. Zrozumiesz wtedy, iż ona nie może być skazaną na lada jaki byt skromny, bo ją Bóg do wielkich chowa przeznaczeń. Pójdzie wysoko i świat cały z uwielbieniem patrzeć na nią będzie!
Włodek ciekawy następnego dnia stawił się do pokoiku Moszyńskiej wieczorem, a ona mu natychmiast historję wychowanki swej opowiadać zaczęła.
— Ja przy niej jestem od małego dziecka — mówiła. — Słyszałam pierwsze jej bełkotanie, patrzyłam na rosnącą, najlepiej też wiem o tem, że dziecko to było cudowne, tak jak dziś jest cudowną, anielską dzieweczką. W tym wieku, gdy inne dzieci nic jeszcze nie rozumieją, ona pojmowała wszystko, odgadywała; duszyczka jej podnosiła się już ku niebu i z niego czerpała światło.
Nie ujmuję ja starszej, nieboszczce Annie, którą Bóg zabrał do Swej chwały, ale nie można ich porównać z sobą. Na Marji widocznem było szczególne Boże błogosławieństwo, i Bóg łaską Swą ją osłaniał, ratował, na co oczy moje patrzyły.
Trzy lata niespełna miała, gdy naszego pana wojewodę w Warszawie królem okrzyknięto, a my z panią wojewodziną i dziećmi musieliśmy jechać do Warszawy, gdzie, jak się zdawało, nic nam grozić nie mogło. Bezpieczeństwo było wszelkie, o Sasach ani słychu. Król miał wyruszyć Lwów oblegać — gdy nagle popłoch się wszczął wielki. Wpada do mnie i dzieci kasztelanowa, wołając: „Sasi tuż nadciągają! Musicie stąd uchodzić...“
Król miał wojsk koronnych wszystkiego sześć tysięcy przy sobie, Szwedów w pomoc nie więcej nad tysięcy półtora. Sasów augustowych liczono na dwadzieścia tysięcy zgórą, a w Warszawie nie na wszystkich wierności polegać było można. Obronić się tu i utrzymać pewności król nie miał, odradzano mu walkę z przemagającym nieprzyjacielem.
Sasi już się w okolicy pokazywali; nie było innej rady, jak co najprędzej ustępować stąd, aby się z królem szwedzkim pode Lwowem połączyć.
Tegoż wieczora postanowiono, żeby król natychmiast wyruszył, a że na losy wojny narażać nie chciał pani naszej i dzieci, nas nazajutrz, pod strażą kilkuset jazdy, wysłać musiano napowrót do Poznania.
Całą noc wśród niepokoju i strachu pakowaliśmy się i wybierali, aby skoro dzień puścić się w drogę. Mnie się serce krajało, bo dzieci wesołe bawiły się tym ruchem, a myśmy zalewały się łzami. Niebezpieczeństwo wisiało nad głowami naszemi. Królowa i o męża, i o dzieci troskliwa, modląc się i płacząc, jechała. Trwoga w drodze się jeszcze zwiększyła, bo na gościńcach wszędzie o Sasach rozpowiadano.
Jechaliśmy, potraciwszy głowy, z pośpiechem wielkim.
Około południa trzeba było stanąć na popas w leśnej karczemce. Urwij, podaj, naprędce wszystko się robiło i nikt nic w gębę nie wziął; konie chyba nieco wytchnęły, gdy zawołano: siadać i jechać!
Mnie królowa z sobą posadziła do kolebki, a Marynię w drugiej z kołyską wieźć miała niańka, byłam więc o nią spokojną. Powozy ruszyły, odjechaliśmy dobre pół mili od karczmy, aż mnie coś tknęło... Nie widziałam kołyski ani dziecka, gdy niańka do powozu siadała, ale jużciż o niem zapomnieć nie mogła. Śmiesznie było pytać o to. Jednak niepokój mnie ogarnął — wychyliłam się i poczęłam wołać na niańkę, która z kołyską jechała.
— A co, Marynka śpi?
Ta, ramionami ruszywszy, odpowiada mi:
— Adyć to wy lepiej wiecie, bo u nas jej niema.
— Gdzie? jak? stój! Narobiłam wrzawy.
Królowa o mało nie zemdlała z trwogi. Jam wyskoczyła z powozu.
— Gdzie panienka?
— Mówili mnie, żeście wy ją zabrali, — odparła przestraszona niańka... u mnie jej nie było.
I nigdzie w powozach jej nie było! Pozostało opuszczone dziecię gdzieś w karczemce, a Sasi nadciągali za nami. Królowa zmysły traciła z rozpaczy. Rotmistrz, który oddział prowadził, — Pruski się zwał — niewiele myśląc, połowę ludzi odłączywszy, napowrót puścił się w czwał do karczemki, a my w strasznej trwodze, na gościńcu poklęknąwszy, do Św. Antoniego modlić się z płaczem zaczęliśmy.
Co koń wyskoczy pobiegłszy do gospody, żołnierze zrazu całą karczmę splondrowali napróżno, dziecka znaleźć nie mogąc. Dopiero nierychło pocztowy jeden zajrzał do szopy, gdzie służba odpoczywała i pod ścianą zobaczył kołyskę, a dziecię w niej nasze drogie, rączki do góry wyciągając, przebiera niemi i przebudzone słonecznym promieniem śmieje się.
Można sobie wyobrazić radość, z jakąśmy przywiezioną kolebkę pochwycili, której ja już odtąd na krok nie odstępowałam. Cud się stał prawdziwy! W godzinę może potem Szwedzi na karczmę napadłszy, ogień pod nią podłożyli i cała do szczętu spłonęła.
Włodek, słuchając, ręce załamał. Moszyńska mówiła dalej:
— Nie koniec na tem; nad nią w całem życiu widoma była opieka Boża. Słuchaj waszmość, ja to opowiadam, na com sama patrzyła.
Po koronacji obojga królestwa wojna się rozpoczęła znowu. Rosjanie kraj zaleli, a najpierw naszą Wielkopolskę. My wówczas na zamku w Poznaniu byliśmy, skąd naprzód królowa ze starszą córką odjechała, chroniąc się na wsi, a Marynkę ze mną zostawiono niedomagającą; miałyśmy zdążyć za niemi. Mówiono, że czasu było dosyć, bo Rosjan się tak rychło tu nie spodziewano.
Tymczasem drugiego dnia po odjeździe królowej rano słyszę wołania i zamieszanie na zamku. Wpada któryś z czeladzi. Jejmościuniu, na rany Boże, uchodźcie co prędzej, Moskwa już wrota wyłamuje... dostaniecie się w jej ręce.
Ledwiem miała czas dziecię, chustką okrywszy, na rękę porwać, biegnąc bezprzytomna naoślep. Anim wiedziała dokąd...
Nie będę się chwaliła, żem ją ocaliła rozumem moim, bo ani wiem kto nas i którędy prowadził i jakeśmy się dostały do ogrodu... Tu mnie chłopka, stróżka zamkowa, ująwszy za rękę, naprzód w gęste wprowadziła zarośla, a niemi przez cały ogród w pole i do własnej chaty na przedmieściu. Ale i tu też nie było bezpiecznie, bo nieprzyjaciel plondrował i zbiegów szukał, sądząc, że rodzinę króla pochwyci. Musieliśmy ukryć Marynkę, aby jej nie znaleziono.
Uśmiechnęła się smutnie staruszka.
— Cóż myślicie? — dodała — jaką my najbezpieczniejszą dla królewny znaleźliśmy kryjówkę? Baba ją musiała w piecu ukryć, gdzie niebożątko spokojnie cały dzień dopóźna przesiedziało... Jam się za chłopkę przebrała i tak dopiero nocą, dostawszy furmankę, pojechaliśmy do królowej.
Cud to był niemniejszy od pierwszego, bo Rosjanie zamek dokoła osaczali, a zaślepiło ich, że nas nikt nie zobaczył. Chaty wszystkie przetrząsali, a tej, w której my byliśmy, nikt nie tknął, choć stała na skraju.
My potem z królową i dziećmi naprzód uchodziliśmy na Pomorze, a potem do Szczecina.
Kto naówczas naszej Marynki nie widział rosnącej wśród tych niebezpieczeństw, czerpiącej w nich siły, pocieszającej ojca i matkę swem szczebiotaniem, swym rozumem, obejściem się z ludźmi — ten nie uwierzy jak w niej zawczasu rozkwitło wszystko, jak cudownem była dziecięciem. Niejeden raz zdumiewała nas wszystkich, przewidując to, co się stać miało, dając najtrafniejszą radę, gdy nikt inny radzić już nie umiał. Zdawało się, że miłość dla rodziców dawała jej nadzwyczajną siłę, że Bóg zsyłał jej natchnienie. Nieraz, gdy nie wiedziano, co poczynać, dokąd się obrócić, jedno jej słówko, wyrzeczone cicho i skromnie, rozstrzygało.
Los wysilać się zdawał przeciwko panu naszemu, aby cnotę jego postawić w całym blasku. Bitwa nieszczęśliwa pod Połtawą rozstrzygnęła o losie Karola i naszym. Nie było po niej już dla nas nigdzie w Polsce niebezpieczeństwa. Rodzinę swą król musiał do Szwecji wyprawić. — Wśród tego tułactwa, utrapień, znużenia ona rosła jakby w swoim żywiole, coraz piękniejsza i nie zachmurzona niczem.
W największym ucisku, gdy królowa zalewała się łzami, ona, całując ją po rękach, pocieszała prostem słowem:
— Bóg nad nami!
Mieliśmy naówczas ich dwie, starszą Annę i ją. Nic ująć nie można było tamtej, bo i na piękności, i na rozumie, i pobożności jej nie zbywało; ale tego uroku, tego spokoju i siły w sobie, co Marynka, nie miała.
W Szwecji siostra Karolowa przyjęła nas z polecenia jego uprzejmie i gościnnie; wszystkim nam tam było dobrze, lecz od samego początku wyróżniła zaraz królewnę Marję i polubiła ją szczególniej, chociaż, nie będąc katoliczką, jej pobożności i obyczajów z niej wypływających ocenić nie mogła. Szwedzki też dwór, wszystek luterańskiego wyznania, szanował w niej odwagę, z jaką się otwarcie katoliczką okazywała.
W czasie pobytu w Sztokholmie dowiedzieliśmy się, iż relikwje świętej Brygidy, o której powiadano, że była szwedzką księżniczką, a mianowicie głowa jej miała się bez należytego poszanowania znajdować w posiadaniu prywatnego człowieka, który ją jako ciekawą okazywał pamiątkę. Nie miała Marynka spokoju póty, aż u matki wyjednała pozwolenie, aby ze mną razem udać się mogła do posiadacza kości świętej, którą, jak mówiła, choćby kosztem swoich wszystkich klejnotów nabyć pragnęła.
A że nie czyniono jej nadziei, aby luteranin chciał nawet pozwolić widzenia relikwij, uprosiła biskupa ich wyznania, aby towarzyszyć jej był łaskaw. Taka była jej moc nad ludźmi, że biskup odmówić nie śmiał, czemu się wszyscy wydziwić nie mogli. Jechaliśmy tedy: królewna, ja i ów biskup, z małym pocztem dworzan do wskazanego nam Szweda, który zrazu ani nas przyjąć, ani chciał cokolwiek okazać.
Biskup dopiero wyjednał, że drzwi otworzono, a z nim wchodząca królewna tak ujęła samym widokiem swym tego człowieka, iż wyraził tylko szydersko podziwienie swoje, że ktoś mógł dla zobaczenia ludzkich kości tyle podejmować trudu.
— Taka to trupia głowa jako inne, — dodał — nic w niej niema osobliwego.
— Jeżeli tak sądzicie, — odparła Marja — a nie ma ona dla was żadnej wartości, to, proszę was najpokorniej, uczyńcie z niej dla mnie ofiarę. Będę wam najwdzięczniejszą. Gotowam nawet cenę za nią, jaką zechcecie, zapłacić...
Luter się oparł, mrucząc, że bałwochwalstwa i zabobonów szerzyć i z nich korzystać nie godziło mu się.
Naówczas Marja zwróciła się do biskupa, prosząc, aby on wstawił się za nią.
— Nie mogę tego uczynić, — odparł — nie godzi się, aby ta pamiątka od nas wychodziła — rzekł biskup.
— Ale ona była katoliczką — dodała Marja.
— A razem bardzo poszanowania godną niewiastą — dołożył biskup.
— Macie zapewne słuszność, — przerwała królewna — kości te, pozostając w Szwecji, poświadczać będą, że za jej czasów całe to królestwo katolickiem było.
Zamilkł biskup, lecz widzieliśmy, że to na nim uczyniło wrażenie. Właściciel tymczasem zmiękczony otworzył prostą schówkę w ścianie, w której głowa i inne szczątki złożone były. Sam biskup maleńki złomek relikwij oddzieliwszy, ofiarował go królewnie, ale na tem się nie skończyło, gdyż potajemnie potem nabyła głowę, która jej nigdy nie opuszcza i którą ona nazywa swą „ukochaną pieszczotką“.
W Szwecji zaledwieśmy odpoczęli, już nas i stąd wygnano. Król Stanisław otrzymał księstwo Dwu Mostów, i my tam z nim razem przenieść się musieliśmy. Tyleśmy na pobycie zyskali, iż Ulryka Eleonora pokochała wielce całą rodzinę, a szczególniej Marynkę naszą, i później nam u Francuzów wielką była pomocą.
W tych Mostach, Panie Boże zmiłuj się, wcale nas niegościnnie przyjęto, bo Niemcy o nie zazdrośni byli i o to, co z nich mostowego do kieszeni chowali. Na każdym tu kroku kwasy nas i przeszkody spotykały. Oprócz tego spiski na króla, niebezpieczeństwa otaczały nas zewsząd, a naostatek i śmierć starszej Anusi dopełniła miary utrapień.
Co chwila przyjaciele przychodzili z przestrogami, którym król wierzyć nie chciał. Cyrulik był przekupiony, aby mu gardło poderznął, przywieziono tytoń zatruty, a naostatku w dzień Wniebowzięcia, gdyśmy na nabożeństwo do Graventhal jechać mieli, zasadziło się kilkunastu saskich zbójców na życie króla.
Szczęściem tym razem, jak zwykle, zawczasu o tem dano znać królowi. Wiary dawać nie chciał, ale dowody były tak przekonywające, że wkońcu zgodził się na to, aby środki bezpieczeństwa przedsiębrać.
Sasi mieli się zasadzić w lasku nad drogą. W projekcie jazdy nic nie zmieniono, tylko do kolebki jednej siadłam ja z królową i dwiema pannami, a do drugiej, w której miał się król znajdować, posadzono oficerów kilku z bronią nabitą. Król sam, z Poniatowskim i garstką swojej straży, zajął takie stanowisko, aby na gorącym uczynku pochwycić łotrów.
Myśmy nie wiedziały o niczem i w najweselszych humorach, żartując, śmiejąc się, pośpieszałyśmy do Graventhal, gdy tętent dał się słyszeć, powóz ujrzałyśmy otoczony przez zbrojnych ludzi, ale ci, zobaczywszy, że w nim kobiety same siedziały, odskoczyli, rozkazując jechać dalej.
Zaledwieśmy kilka kroków się oddaliły, gdy wystrzały słyszeć się dały. Królewna stanąć kazała i powyskakiwałyśmy z powozu.
Wtem, gdyśmy, przerażone, przypatrywały się, jak napastnicy z pistoletów kilkanaście razy ognia dali do karety królewskiej, a królewna biec chciała, sądząc, że ojciec mógł być w niebezpieczeństwie — z zarośli wypadł Poniatowski z kilkunastu naszymi gwardjakami, którzy, dokoła objąwszy zbójów, chwytali ich już i wiązali.
Głośna to była w świecie całym, a dla króla Augusta sromotna przygoda, z której nasz pan wielką sobie sławę wspaniałomyślności pozyskał. Na gorącym uczynku pochwyciwszy złoczyńców, którzy się przyznali, iż na życie jego godzili, miał prawo wymierzyć sobie sprawiedliwość. Zdumieli się wszyscy, gdy, uniósłszy się wspaniałomyślnością, pomimo namów Poniatowskiego i nalegań Tarły, nie tylko że pochwyconych uwolnił, ale im jeszcze pieniądze dał na drogę.
— A! pani moja — przerwał, unosząc się, Włodek — cóż za dziw, że królewna jest tak świętą dzieweczką, gdy ją taki wychował ojciec!
— Słowa niemasz — potwierdziła Moszyńska.
Zaczęła się tedy rozmowa o Francuzach i o ich kraju.
— Ja z mojem państwem dzieląc losy, — odezwała się staruszka — oddawna ciągle z miejsca na miejsce się przenosząc, napatrzyłam się niemało świata i ludzi, a Francuzów mi zrozumieć trudno. Wiele w nich dobrego, a razem z tem dziecinnego wiele, lekkomyślni są nad miarę i próżni, a wszystko u nich na słowach.
Przyjęli nas tu takiemi komplementami, żeśmy się złotych gór spodziewać mogli. Cóż, kiedy teraz król doprosić się nawet najmniejszego posiłku nie może, a w Paryżu zabawiają się i hojnie sypią wszystkiem, choć kraj zubożały i nędzny.
Król dzieciak jeszcze trzynastoletni, więc regent stryj rządzi, a z nim cała gromada pań i panów, dołki pod sobą kopiących nieustannie.
Gdyśmy się do Francji schronili, a król August nalegał, aby nie przyjmowano pana naszego, regent na list nasz odpisał: „Cnoty waszej królewskiej mości, więcej jeszcze niż nieszczęśliwy los, pozyskały dla niego serce mego synowca. Polecił mi on uwiadomić was, że nie protekcję, ale przyjaźń swą mu ofiaruje. A że wasza królewska mość znajduje się w sąsiedztwie Alzacji, możesz więc w niej sobie obrać rezydencję, gdzie mu się będzie podobało“.
Bardzo to ładnie brzmiało, ale w tej Alzacji nie było gdzie się schronić, oprócz w Wissenburgu. Strassburga król nie życzył sobie, boby tam do występowania świetniejszego był zmuszony, a nie starczyło na nie. Podszeptywano też cichy kątek tutaj, a król, ze zwykłą skromnością, chętnie się nim ograniczył.
Mieszkańcy przyjęli nas bardzo serdecznie; wiedziano z rozgłosu o dobroczynności Leszczyńskiego. Chciano, dla okazania czci, przysłać gwardję, której nie przyjął, bez niej się czując bezpiecznym.
Przybyliśmy tu w styczniu (1720) — ciągnęła dalej Moszyńska — i oto już rok prawie przesiedzieliśmy; ale z tych pięknych słów, któremi nas z początku karmiono, owoców nie doczekaliśmy się. Zapomniano o nas, tak że często król, z największą przykrością, przypominać się musi nadaremnie.
Pomimo to widzisz wmość, że u nas swobodnie, wesoło, jakgdyby nie zbywało na niczem. Król i królewna tem, co mają, dzielą się chętnie z ubogimi. Najmilsza to dla nich zabawa po chatach zaglądać, chorych szukać, nędzę wspierać, w smutku pocieszać. Samam to na uszy moje słyszała, — śmiejąc się, dodała Moszyńska — jak parę tygodni temu stara żebraczka, którą Marynka ciepłą odzieżą opatrzyła, ręce podniósłszy do góry, zawołała:
— Niech Bóg miłosierny z królewny uczyni cię królową naszą, boś godna tego!
Raz rozgadawszy się, Moszyńska, z niewyczerpanego zasobu wspomnień swych czerpiąc, nie mogła skończyć, a Włodek nienasycony słuchał chciwie.
Chociaż król na ówczesne swe położenie służbę miał dostateczną i nowymi się przybyszami obarczać nie mógł, na usilne prośby Włodka, za którym wstawiła się przez Moszyńską nakłoniona królewna, zgodził się przy sobie go zatrzymać. Nie naznaczono mu żadnej funkcji stałej, próbując do usług różnych, a mianowicie do kancelarji, gdyż pisał wcale ładnie, a król właśnie nad swą biblją wierszem polskim pracował.
Raz w to życie tutejsze wcieliwszy się i stawszy potrzebnym, Włodek, skromny, akomodujący się, pojętny, wszystkim się umiał podobać. Posługiwał się nim Borowski, używano go jako posła do Strassburga, gdy stamtąd wiadomości potrzebowano, królewna kazała mu towarzyszyć sobie z Moszyńską, gdy chodziła do chorych i ubogich. Przejeżdżał konie, dozorował nad czeladzią, a gdy przybywali goście, zabawiał ich czasami, zanim król wyszedł...
Na gościach bowiem nie zbywało, chociaż król nie zapraszał nikogo. Sprowadzała tu ich ciekawość, pociągała uprzejmość. Jedni widzieli króla filozofa, drudzy rycerza i towarzysza Karola XII, inni nieszczęściami wsławionego człowieka, który korony nie pragnął i po niej nie bolał.
Naostatek duchowieństwo czciło w nim gorliwego katolika, który nie tylko modlił się, rodzinę w wierze ojców wychowywał, gdy ona wszędzie słabła — ale dawał rzadki przykład zastosowania życia do wiary.
Lecz tak samo jak przeciwności nie zdołały ugiąć Leszczyńskiego, tak pochlebstwa i kadzidła nie upajały go wcale. Z zimną grzecznością przyjmował dworowanie Voltaire’a. Pobłażający dla drugich, surowy dla siebie, szedł drogą, z której go nic sprowadzić nie mogło. Skromne naówczas widoki jego i rodziny nie sięgały wyżej, nad odzyskanie majętności i spokojny gdzieś kątek, w którymby korona i przeszłość mu nie ciążyły.


III.

Przybycie Włodka nie dało się w początkach uczuć wcale na wissenburskim dworze, gdyż chłopak zręczny, aby go nie wypędzono z tego raju, czynił się jak najmniej widocznym, maleńkim, nieznacznym, chował się w mysią dziurkę, a wszystkim rad się wysługiwał. Mając własny swój grosza zapasik i miasteczko pod bokiem, gotów był nawet nie dojeść, aby nikogo nie objadać, a pokryjomu potem posilić się gdzie w garkuchni.
W istocie wszystko się dla niego składało szczęśliwie. Królewna Marja zajęła się nim, jako synem starego sługi Włodka, którego pamiętała, że ją na rękach nosił; potem król Stanisław, nie spodziewający się w nim niczego więcej znaleźć nad dobrego a nieokrzesanego chłopaka, niewiele albo nic nie umiejącego — zdumiał się temu, co w nim znalazł przyswojonego pracą własną. Praktyczność jego w życiu powszedniem, umysł pojętny, takt w obchodzeniu się z ludźmi wielce mu się podobały.
Starzy słudzy, Borowski i inni, wprawdzie wiernie i troskliwie około niego chodzili, ale ludzie to byli powolni, znużeni, a sami niczego nie umiejący się domyśleć. Włodek, który, nim się puścił na wędrówkę za królem, sam wprzódy wychował się z pomocą Bożą i jadał chleb nie z jednego pieca, był na dworze Sapiehów, potem przy młodym Jabłonowskim i kilku innych możnych; napatrzył się więc, nasłuchał i umiał z tego korzystać. Pracowity, pojętny, wyuczył się po francusku, szwargotał nieźle po niemiecku, łaciny umiał poddostatkiem na codzienny użytek; ocierając się o ludzi, nabrał doświadczenia, a Bóg mu dał do tego szczególny dar przenikania łatwego natury tych ludzi, do których się zbliżał. Słowem, był to człowiek wcale niepospolity. Leszczyński naprzód zdziwił się mocno, poznając go lepiej, potem ocenił wysoko. Spróbował zużytkować go, posyłając z ustnemi poleceniami do kardynała de Rohan, potem do jednego z książąt niemieckich, z którym potrzebował się porozumieć. Włodek ze wszystkich tych prób wyszedł zwycięsko i co więcej, sprawiwszy się dobrze, nie chwalił się, a potem nie narzucał i siedział w kącie.
Król, po niejakim czasie, w kółku rodzinnem musiał przyznać, iż rad był bardzo z tego nabytku. Ucieszyła się tem królewna, która go protegowała.
— Osobliwsza rzecz, — dodał Leszczyński, mówiąc o nim — ma ten spryt polski, nasz, który się często w prostych nawet ludziach spotyka — odgaduje więcej, niż umie.
Na dworze króla mógł fawor, okazywany młodemu przybyszowi, obudzić zazdrość, ale Włodek rozbrajał pokorą, a nie nabijał się do niczego — robił tylko to, co mu zlecono. Tymczasowo zaś nie miał żadnych stałych zajęć na dworze, nikogo więc nie pozbawił miejsca, a chętnie wyręczał to jednego, to drugiego.
Do tego oględnego postępowania pobudki miał rozmaite: naprzód przywiązanie do króla, odziedziczone po ojcu; potem trochę ambicji, aby na świecie być czemś użytecznem, a nie prostym służką; naostatek temperament taki, który go popychał do pracy, do krzątania się i kształcenia zarazem. Sama powierzchowność już go od innych dworzan wyróżniała; miał w sobie coś szlachetniejszego, pewną powagę młodzieńczą, nieco sztywną, ale niemal arystokratyczną; nakoniec w obejściu się z ludźmi, choć dumą nie raził, poufałości zbytniej nie dopuszczał. Czuć w nim było starą krew szlachecką.
Oprócz króla i królewny, która się nim posługiwała chętnie, stara łowczyna Moszyńska polubiła go jak syna, a on ją jak matkę pokochał. Nie było dnia, żeby u niej nie przesiedział godzin parę.
Prawie w tym samym czasie, gdy on na komandorję przywędrował, król znalazł się w bardzo trudnem położeniu z powodu, że mu na pewno przyrzeczonych subsydjów nie przysłano. Nalegać o nie było nadzwyczaj upokarzającem, dostojeństwu króla uwłaczającem; używać pośrednictwa obcych, jak kardynała Rohan lub marszałka de Villars, nie mógł król, chyba w ostateczności. Brakło mu tych stosunków poufalszych w sferach niższych na dworze regenta, potem u kardynała Fleury i ks. Bourbon, przez które robiło się wszystko najłatwiej.
Gdy książę Bourbon otrzymał ministerjum a pani de Prie i Parisowie rządzić się zaczęli, przez nich przy młodym królu wszystko można było wyjednać, ale kogoś tam mieć było potrzeba. Król to czuł i wiedział, a poradzić na to nie umiał.
Moszyńska wzdychała i bolała.
— Ba! — odezwał się młody chłopak, słuchając jej użalań — gdybym się nie obawiał wydać zarozumiałym, prosiłbym, aby mnie wysłano choć spróbować, czy ja się tam nie zaznajomię, nie zaprzyjaźnię i nie zawiążę jakich stosunków. Prawda, że Paryża nie znam, ale codzień tu o nim słuchając opowiadających, mam jakie takie wyobrażenie o tej jaskini łotrów. Należałoby choć tentować coś zrobić, tym samym sposobem co inni. Małemi podarkami zyskuje się przyjaciół. Król napisze piękny list do kardynała, kardynał mu równie pięknie odpowie i... na tem koniec, a pieniędzy jak nie było, tak niema. Gdyby się zbliska poznało tych, co sznurki worka trzymają, gdyby się im pokłoniło, a ujęło sobie małych...
— Ale jak król ma do nich trafić? — zapytała Moszyńska.
— Nie król, ale mógłby się o to postarać sługa królewski — rzekł, kręcąc wąsa, Włodek. — W wielkiem mieście mnóstwo jest sposobności trafienia do kogo potrzeba. Wiele tam w Paryżu tej młodzieży, która u nas bywała i bywa. Przez jednego takiego panicza można trafić do innych.
Potarł głowę niecierpliwie Włodek.
— Gdyby mnie król puścił tylko na zwiady — odezwał się ciszej. — Pieniędzy ja nie potrzebuję. Pojechałbym do Paryża, bo mam tam i własne interesa (kłamał), posiedziałbym parę tygodni, a chyba Bóg niełaskaw, żebym się gdzieś nie wcisnął. Tam wszystko na intrygach, a my nawet o nich nie wiemy i omackiem chcemy na szczęście natrafić.
Włodek, myśl rzuciwszy, tak chodził około tej sprawy, którą sobie głowę nabił, że w tydzień dano mu pozwolenie jechania do Paryża, ale król nic mu nie polecił. Odprawując go, odezwał się tylko:
— Gdybyś tam miał jaki sposób, to przypomnij, że mi wypłata przyrzeczona od pół roku zalega...
Włodek wyruszył nazajutrz; nie było go blisko miesiąc i znać o sobie nie dawał, ale tymczasem pieniądze dla króla nadeszły z Paryża, a Leszczyński z sumy, jaką otrzymał, mógł się łatwo dorozumieć, komu był winien staranie o to, przed jednym bowiem Włodkiem tylko się wygadał. Włodek wkrótce potem powrócił, nie chwaląc się niczem, wyświeżony, wyelegantowany paryżanin. Ubrany był wedle ostatniej mody, na czem się w Wissenburgu nie poznano. Przed Moszyńską się tylko przyznał, że potrafił zabrać dobrą znajomość z ulubionym sługą biskupa Fleury, Barjac’em, który mu wyprawę subsydjów dla króla przyśpieszył. Było to pierwsze wystąpienie Włodka w Paryżu, gdzie umiał zawiązać stosunki, nie przyznał się tylko do tego, że po babce i ojcu odziedziczone klejnociki padły ofiarą...
— Ten chłopak — mówił król później — ma osobliwe szczęście do ludzi, chociaż mu i na zręczności nie zbywa.
Badany o to, co w Paryżu porabiał, odpowiadał skromnie, że o takich fraszkach mówić nie warto.
Wszystkiemi temi przysługami a skromną powierzchownością Włodek sobie coraz więcej serc jednał i wkrótce o pozbyciu się go ani mowy już nie było.




Liczba osób, które przybywały do Wissenburga dla okazania królowi Stanisławowi należnej czci i poszanowania, w początkach nie tak wielka, z każdym dniem potem wzrastała. Kardynał de Rohan dał przykład z siebie duchowieństwu; marszałek de Villars wojskowym i magistraturze; hrabia d’Argenson, kawaler Vanichon pociągnęli za sobą możnych panów i szlachtę.
Czasem zabawiano się muzyką, którą stary król lubił bardzo, niekiedy malarstwem, literaturą, bieżącemi sprawami wieku, czytaniem ukazujących się nowości, a potrosze polityką europejską, chociaż król zarzekał się, że czynnego w niej udziału mieć sobie nie życzy.
Młodzież francuska biegła, zwabiona tu urokiem królewny Marji, słynącej nie tyle z wdzięków, chociaż i temi mogła serca podbijać, ile zaletami umysłu i serca. Król głośno się z tem wielekroć odzywał, że dla córki świetnego losu szukać nie myśli, byle jej szczęście zapewnić. Połączenie się z domem, którego członkowie nosili tytuł królewski, chodzące wieści o dawnej zamożności Leszczyńskich domu, która mogła im być przywróconą — ciągnęły wyżej położonych do Wissenburga. Najstarszych rodzin potomkowie zbiegali się tu, zwabieni sławą pięknej, młodej królewny, i dworowali jej ojcu. Król wszystkich mile przyjmował, a rad im był, aby Marja miała w czem wybierać.
Wśród tej młodzieży szczególniej się odznaczał królowi i królewnie miły, ujmującej powierzchowności, najświetniejszego wychowania, dziecię znakomitego domu, hrabia d’Estrées, który w wojsku rozpoczął karjerę.
Miał za sobą wszystko, co ująć mogło, a zarzucić mu nic nie było można. Młody, piękny, bogaty, spokrewniony z najpierwszemi domami, utalentowany wedle wymagań wieku, charakteru rycerskiego, zajmował już w wojsku stopień dosyć wysoki, a miał daleko świetniejsze przed sobą nadzieje. Nic więc dziwnego, iż mu się głowa zawróciła, gdy poznał królewnę Marję.
Nie chciał jednak, występując jawnie jako starający się o nią, narazić się na bolesną odprawę. Nie oświadczając się z sentymentami swemi, dawał je poznać tylko nadskakiwaniem i bardzo częstemi odwiedzinami.
Król przyjmował go bardzo dobrze, nie zrażał wcale; królewna była dla niego uprzejmą, zabawiała się i rozmawiała z nim chętnie, chociaż widocznem było, że w niej czulszego nie obudził uczucia. Była mu przyjazną, szanowała go, ale nic nad to...
D’Estrées, który był rozkochany, pragnął pozyskać serce, lecz zalotność jego francuska z polską prostotą, otwartością, wesołością naiwną zrozumieć się jakoś nie mogła. Stosunki więc jego z Leszczyńskimi pozostały w tem zawieszeniu, z którego nie umiał d’Estrées ich wyprowadzić. Cofać się nie chciał, stanowczego kroku uczynić nie mógł... i tak się to ciągnęło. Włodek wkrótce po przybyciu do komandorji dostrzegł, że kawaler zabiegał około królewny, a że, zdaniem jego, Marja godna była tronu i najświetniejszego losu — oburzyła go zuchwałość młodego oficera. Nie mógł wkońcu wytrzymać i zwierzył się Moszyńskiej.
— Pani łowczyno dobrodziejko, — odezwał się — czyście państwo ślepi? A toż to ten młokos Francuzik, hrabiątko to jakieś, tak mi się kreci około naszej królewny, jakby sobie ukartował do ręki jej sięgnąć! Król jegomość na to zimno patrzy, drudzy też jakby nie widzieli, czy nie zważali, królewna aż nadto grzeczna; gotowo mu się w głowie zawrócić. A cóż to z tego ma być?
Stara ochmistrzyni ruszyła ramionami.
— Wszystko to nie jest sekretem dla nas. Ja widzę oddawna, że się coś święci, ale w Bogu nadzieja, że się rozchwieje. Cóż my mamy mówić na to, kiedy nasza Maruchna, choć go nie kocha, dosyć go lubi i powiada, że nawet gotowaby mu oddać rękę, gdyby to rodzicom i nam wszystkim zapewnić mogło byt lepszy. Król zaś oświadcza, że, jeśli ona sobie kawalera d’Estrées życzyć będzie, on gotów zezwolić. Młodzik widać to rozumie, więc dosiaduje i może sobie roić, że poślubi królewnę.
Włodek oburzony ani chciał słuchać.
— Naprzód, — odezwał się gorąco — pani łowczyno dobrodziejko, co polski szlachcic, potomek wojewodów, to nie taki hrabicz francuski. U nas przecie każdy królem zostać może. Powtóre ona jest królewną, a on...
Moszyńska w skrytości podzielała to zdanie, ale się nie wygadywała.
— Nasz najjaśniejszy pan wcale sobie tej korony męczeńskiej nie ceni — to bieda. Sama słyszałam, jak z królową o tym d’Estrées rozmawiał, i że przyjąłby go za zięcia, gdyby mu choć tytuł duka i para Francji nadano.
Poruszyła ramionami.
— On może o tem wie i pewnie o tytuły starać się będzie; ale — dodała ciszej z rezygnacją pobożną stara piastunka — zobaczysz, Pan Róg inaczej zarządzi i nie może to być, aby ona takiemu młodzikowi przeznaczoną być miała.
W istocie, choć hrabia d’Estrées rozkochany był do szaleństwa i mocno pragnął wyjść z niepewności, w jakiej dotąd zostawał, choć powziął nadzieję i wiedział, czego mu brakło, aby mógł się posunąć otwarcie i królowi oświadczyć — nie sprzyjały mu okoliczności na dworze regenta. Potrzeba było czekać.
Stosunki jednak się nie zrywały i miłość nie stygła. D’Estrées zawsze jeszcze dojeżdżał do Wissenburga, a królewna okazywała mu przyjaźń tak serdeczną, że on szczególniej w ocenieniu jej mógł się mylić.
Królewna miała naturę i obyczaj polskiej dzieweczki. Uprzejma dla wszystkich, pełna współczucia i ufności w każdym okazującym jej sympatję, nie miała zalotności Francuzek, ani ich fantazji; ale dłuższe obcowanie nadawało stosunkom z nią takie piętno, iż Francuz tę przyjaźń siostry mógł wziąć za przywiązanie wyjątkowe, za miłość. To, co jej po polsku uchodziło, jako niewinna poufałość duszy czystej, we Francji miało wcale inne znaczenie. D’Estrées więc kochał się z nadzieją wzajemności, a gdy go królewna nie rozumiała otwarciej się oświadczającego, przypisywał to rachubie.
Pobyt Leszczyńskich w Alzacji zmienił o tyle ich stosunki z otaczającym światem, że, gdy inni zwykle tracą na bliższem poznaniu, oni z każdym dniem zaskarbiali sobie większą miłość w coraz szerszych kołach.
Kardynał Rohan głosił się ich przyjacielem, obojga cnoty pod niebiosy wynosząc; wtórowali mu ludzie takiego znaczenia i powagi, jak marszałek Villars, d’Argenson i wielu innych. Złośliwość, która zawsze i wszędzie znajduje coś do podchwycenia, tu milkła, uznając się bezsilną.
Gdy d’Estrées, o którym wiedziano, że się kochał w królewnie i dla posunięcia się do niej potrzebował tytułu duka i para Francji, przybył starać się o nie u regenta, znalazł go już dosyć dobrze uwiadomionym o rodzinie Leszczyńskich i o jedynej córce króla. Zdaje się, że wydanie za kogoś Marji wchodziło w jakieś kombinacje jego. Pomimo znaczenia i wpływu rodziny d’Estrées, zbyto go jednak niczem, kazano czekać. Regent tylko skorzystał z bytności jego, rozpytując się o królewnę. O tych staraniach p. d’Estrées nie wiedziano wcale w Wissenburgu, co najwięcej domyślać się mógł król, że d’Estrées, dla zbliżenia się do jego rodziny, stara się o jakieś tytuły albo umieszczenie. Nie dopytywano o to powracającego, ale Marja wesoło dowiadywała się o ten Paryż, którego zarówno była ciekawą, jak wieściami o nim przestraszoną.
D’Estrées dowiedział się, co tu nikomu tajnem nie było, że dwu książąt niemieckich ubiegało się o rękę królewny.
Oba te widoki małżeństw, w teraźniejszem położeniu Leszczyńskiego, nazwać się mogły świetnemi, ale Marja je odrzuciła. Ojciec nie namawiał wcale, matka tylko chciała ją skłonić do zabezpieczenia temi związkami przyszłości.
— Nacóż ty czekasz, dziecię moje? — mówiła do niej z niepokojem. — Śpiesz korzystać z tej sposobności, bo wątpię bardzo, aby się ona mogła ponowić.
— Kochana matko, — odpowiedziała królewna — jak możesz sądzić, że szczęście dla mnie zapewni oddalenie się od was? Nie lękaj się, proszę, bym później nie żałowała tego, com straciła; zawsze mi będzie milej podzielać waszą dolę, niż zdala gdzieś używać szczęścia, któregobyście wy nie podzielali.
Stary król, do którego się odwoływała królowa, wziął stronę córki.
— Szczęście narzucone nie może być szczęściem — odezwał się. — Mamy ją jedną, nie miejmy sobie do wyrzucenia, żeśmy ją poświęcili rachubom jakimś, których ona nie rozumie.
Uległa naturalnie królowa, ale miała żal w sercu do córki, widząc, na co rodzina wystawioną była na łasce obcych. Ile razy potem z westchnieniem przypominała jej to matka, rzucała się jej na szyję i zamykała usta, dowodząc, że Bóg ich opuścić nie może.
Zarzucono więc wszelkie plany i układy, wszystko pozostało w zawieszeniu.
Włodek tymczasem coraz częściej wymykał się do Paryża, coraz się więcej wtajemniczając w tamtejsze intrygi i zabiegi, jakie młodego króla otaczały.
W chwili prawie, gdy d’Estrées poczynał na nowo dobijać się tytułu duka, nagła śmierć regenta wszystkich tych pozasnuwanych sieci pozrywała wątki.
Pozostawał u steru król, właśnie dochodzący do pełnoletności, pod wpływem wszechmocnym napozór bardzo skromnego, cichego, nie mieszającego się jeszcze do polityki czynnie, nauczyciela swego dawnego, zagadkowego biskupa Frejus, Fleury’ego.
Fleury, który dla swojego wychowańca był najczulszym, najpowolniejszym człowiekiem, uchodził za prostodusznego i ambicji dotąd nie zdradzał. Złudziło to wszystkich, gdy w pierwszej chwili całkiem się obojętnie zachował przy mianowaniu ks. Bourbon pierwszym ministrem.
Ten z obawy, aby go ks. Orleanu nie uprzedził, narzucił się nagle królowi, a Ludwik XV, milcząco spojrzawszy tylko na biskupa, który wcale się do tego nie mieszał, ani dał poznać, aby go to obchodziło — ruchem słowy dał znak, że przyzwala.
Młodziuchny ów król, równie jak nauczyciel, był zagadką dla ludzi, nawet tych, co go zbliska widywali. Idealnie piękny, zręczny, pobożny, bojaźliwy, łagodny, w najwyższym stopniu nieśmiały był z ludźmi i zamknięty sam w sobie. Oszczędny w słowa, kryjący się z wrażeniami, naówczas już, zaledwie wychodząc z dzieciństwa, nosił na sobie to piętno znużenia i znudzenia, które później stanowiło główny rys jego charakteru. Nieśmiałość jego można było czasem wziąć za dumę — milczenie za chęć ukrycia się z temperamentem namiętnym, z którym zdradzić się obawiał. Wiele w nim było krwi i tradycji Ludwika XIV, w zamiłowaniu przepychu, elegancji, etykiety; ale zarazem znużenie protestowało przeciwko więzom, które wkładały nań obrzędowe formy dworu.
Fleury wychowywał go z powolnością i łagodnością niestrudzoną, starając się mu jak najmniej ciężyć, aby, doszedłszy do lat, nie zapragnął od niego się wyzwolić. Bawił go, ślepym był, gdy wymagały okoliczności, nie dając mu nigdy uczuć swej władzy. Wyręczał go tylko i rozrywał.
Potęga Richelieu’go i Mazarini’ego prawdopodobnie już mu się uśmiechała, ale szedł do niej drogami charakterowi swemu właściwemi. Utrzymywano, że Fleury, sam wychowaniec kobiet, zręczność ich i giętkość przejął w postępowaniu. Zyskał też sobie serce wychowańca i zaufanie.
Przez cały czas regencji biskup ograniczał się na skromnej roli ochmistrza, dozorcy, nieodstępnego towarzysza. Po zgonie Orleana nie zmienił się nagle, a choć może przewidywał, że Bourbon pozbyć się go zechce, nie wystąpił nieprzyjaźnie przeciw niemu.
Książę de Bourbon, który, korzystając z chwili wahania się innych książąt krwi, narzucił się zuchwale królowi z porady swoich przyjaciół, był człowiekiem młodym, chciwym władzy, spragnionym życia. Namiętny a pozbawiony wyższych zdolności, któreby mu na wyznaczonem stanowisku dozwalały się utrzymać, pozbawiony i jasnego pojęcia położenia, i woli energicznej, narzędziem był w rękach markizy de Prie.
Śliczna ta pani, córka finansisty Berthelota de Pleneuf, dwudziestokilkoletnia mężateczka, dowcipna, pełna wdzięku, roztrzepana, zuchwała, namiętna, wychowanka regencji, miała powierzchowność i obejście się najlepszego towarzystwa, ale razem jego zepsucie. Płochą zalotnicę otaczał liczny orszak wesołej młodzieży, spekulantów, intrygantów, z pomocą których ks. Bourbon, wzięty w opiekę, kroku bez jej wiedzy uczynić nie mógł.
Ale sądził się zupełnie swobodnym, chociaż w jej ręku był igraszką umiejętnie wyzyskiwaną.
Naprzeciwko tego obozu, którego naczelnym wodzem był ks. Bourbon, stał znienawidzony przez niego współzawodnik, najbliższy króla powinowaty, a, w razie jego bezdzietności, domniemany spadkobierca, ks. Orleanu, pobożny aż do fanatyzmu, zdolności niewielkich, słabej woli.
Bourbon i on wzajemnie się nienawidzili i znali jako nieprzyjaciele. Po śmierci regenta Orlean miał prawo żądać i otrzymać to stanowisko u boku króla, o które zgłosiwszy się w porę Bourbon, zdobył je szczęśliwie.
Zwycięstwo to, łatwo odniesione, wbiło go w pychę, a obojętność Fleury’ego przywodziła do wniosku, że biskup był słabym i obawiać się jego przewagi nad umysłem wychowańca nie potrzebowano.
Ludwik XV zaręczony był z córką króla hiszpańskiego Filipa, a małżeństwo to tak, zdawało się pewnem, jakgdyby już się spełniło. Pięcioletnia infantka wychowywała się w Paryżu; wszyscy Francuzi widzieli w niej już przyszłą królową, przywiązali się do niej, cieszyli jej wdziękiem. Piękna dziecina była paryżan ulubienicą.
Zerwanie tak już zabezpieczonego związku zdawało się niepodobieństwem; ale na ślub, dla wieku infantki, lat jeszcze około dziesięciu czekać było potrzeba.
Nagle zachorował Ludwik XV, a któryś z Parisów odezwał się na wieczorze u pani de Prie z tem, że na wypadek śmierci króla Orlean miałby do tronu największe prawo, a Bourbon straciłby wszystko. Sama ta myśl przerażała. Nikt wprzódy przypuszczenia nawet nie czynił, aby król bezdzietnym mógł umrzeć; choroba, obawa utraty, wszystkich umysły poruszyła. Lat dziesięć oczekiwania w tej trwodze przestraszało Bourbona. Potrzeba było przyśpieszyć ożenienie, aby potomka zapewnić. Popłoch, rzucony między intrygantami, łatwo się innym udzielił.
Potrzeba było króla ożenić niezwłocznie, a naprzód zerwać z Hiszpanją układy i uroczyste zobowiązanie się, zwrócić infantkę i narazić kraj na wojnę za obrazę, której żadne zadośćuczynienie zatrzeć nie mogło.
Trudności były wielkie, ale płocha polityka Bourbona, pani de Prie i Parisów uznała to za możebne; zuchwale przedsięwzięto przygotować umysły i rzecz przedstawić jako nieodzownie konieczną dla zabezpieczenia przyszłości Francji.
Nie powątpiewano, że młody król nie będzie przyśpieszeniu rozwiązania przeciwnym, a Fleury w początkach nie wchodził w rachubę.
Postanowiwszy ożenić Ludwika XV, musiano dla niego wyszukać narzeczoną pełnoletnią, na której dorośnięcie czekaćby nie było potrzeba, i zdawało się w początkach, że nic łatwiejszego być nie mogło nad znalezienie księżniczki godnej francuskiego tronu.
Pani de Prie, na której dworze poddostatkiem było ludzi do wszystkiego zdolnych, poleciła hrabiemu de Morville sporządzenie statystyki będących na wydaniu w Europie księżniczek. Ten stworzył całe biuro dla ściągnięcia potrzebnych wiadomości. On i hrabia de la Marck wynaleźli naprzód dziewięćdziesiąt i dziewięć do wyboru, ale z tych, wydzielając najcelniejsze, pozostawało osiemnaście, liczba zawsze znaczna. Okazało się jednak, że i w nich przebierając, większą część odrzucić było potrzeba.
W liczbie wybranych, na szarym końcu, hr. Morville, dla dokładności zapewne, położył i Marję, córkę Stanisława króla polskiego. Przy nazwisku zapisano uwagę: „Wprawdzie ma wielu krewnych i powinowatych niemajętnych, ale rodzinie nic zarzucić nie można“.
W tajemnicy, pocichu, z francuską zabiegliwością, która z drobnostek umie tworzyć sprawy niezmiernej doniosłości, zaczęto się schodzić, zjeżdżać, wysyłać, naradzać, zbierać po całej Europie wszystkie plotki, które potem usłużni przynosili, a pani de Prie doskonale się niemi bawiła...
Nie było jednej z księżniczek, którejby nie miano nic do zarzucenia. Córkę króla portugalskiego, czternastoletnią, posądzano o jakąś chorobę dziedziczną, obawiano się niechętnego usposobienia Hiszpanji, zarzucano jej powierzchowność nieujmującą; dwie córki ks. Walji, których sobie życzono, wyznawały wiarę protestancką, a do zmiany jej ciężko je było nakłonić. Toż samo odstręczało od córek króla Danji, a religja też nie dozwalała myśleć o carównie Elżbiecie, o królewnie pruskiej, o córce margrafa Albrechta. Katoliczka księżniczka lotaryńska miała przeciwko sobie ścisły stosunek domu tego z austrjackim. Za niskiego pochodzenia wydawała się księżniczka Modeny. Podobnego rodzaju zarzuty czyniono księżniczkom Sachsen-Eisenach, Meklemburg-Strelitz, Hessen-Darmstadt i t. d.
Księżniczkom krwi francuskim, pannom de Vermandois i de Sens, nic nie można było zarzucić, oprócz że pani de Prie ich nie lubiła, lub się ich obawiała. W szeregu tym na końcu samym stało i imię Marji Leszczyńskiej, więcej dla liku i aby nie pominąć nikogo, niżeli w myśli wyniesienia jej tak wysoko. Jeżeli księżniczkę Modeny uznawano za zbyt nisko urodzoną, cóż mogli powiedzieć niechętni o córce szlachcica polskiego, króla elekcyjnego, pozbawionego korony, któremu nawet tytułu „majestatu“ odmawiał Ludwik XIV?...
Hrabia de la Marck popierał lotaryńskie księżniczki, jedną z nich przeznaczając królowi, drugą księciu de Bourbon, aby ich tem zbliżyć do siebie. Pani de Prie jednak i na to zgodzić się nie chciała, bo się wpływu ich lękała.
Córki ks. Walji trudne były do pozyskania, ale intrygi, zabiegi, potajemne wyprawy posłów i stręczycieli nie ustawały. Ks. de Broglie miał sobie poleconem rozpoczęcie wstępnych układów, które zagaił portret młodego króla, przyjęty w Anglji z zachwytem. Piękniejszego młodzieńca nie znał nikt; ale o zmianie wiary, nawet dla tego ideału, słuchać nie chciano.
Tymczasem, aby się zabezpieczyć od infantki i ożenienie uczynić koniecznem, pośpieszono potargać ostatnie węzły z rodziną i królem Filipem, do najwyższego stopnia rozdrażniono ich miłość własną. Dwór madrycki natychmiast zażądał powrotu infantki, po której cały Paryż płakał, rozkochany w miłej dziecinie, nawykły witać przechadzającą się co rano po ogrodzie Luwru.
Wszystkie lekkomyślnie poczynione kroki, dla zastąpienia narzeczonej inną księżniczką, do niczego nie doprowadziły.
Rozchwiały się one w Anglji i Rosji. Pozostały tylko mniej znane i pożądane księżniczki, o których tak mało miano wiadomości pewnych, że pani de Prie z akolitami swymi, Parisami, musiała cały pułk agentów, szpiegów, tajemnych wysłańców, pod różnemi ukrywających się maskami, rozesłać po dworach Europy. Wszystko to odbywało się niby skrycie, ale w kołach, do których ci ichmość należeli, co się podjęli małe zwiedzić stolice i rezydencje, wiele o tem rozprawiano, choć pocichu, a młodzież, czepiająca się dworu i Parisów, krzątała się, cieszyła, wyprzedzała i korzystała ze sposobności odbywania przyjemnej podróży kosztem królewskim.
Posłannictwa poufne zmieniały się w smaczne gratki, o które się dobijano.


IV.

Gabrjel Włodek, który teraz bardzo często przebywał drogę z Wissenburga do Paryża, a poznał już doskonale to życie w mętnej wodzie i ludzi, co w niem złote rybki łapali, miał już tu liczne znajomości. Niebardzo on lubił zbyt huczne wieczorki rozwiązłych dworaków, ale dla interesów króla nie mógł się od nich uwolnić, zmuszony być dobrze ze wszystkimi, nawet z tymi, którymi pogardzał.
Towarzystwo, w którem się obracał, składało się z różnorodnych żywiołów; wszystkie wybitne prądy żywotne wieku w nich się wyrażały. Jak zawsze w przededniu wielkich walk i kataklizmów ściągały się i szeregowały elementa, które do boju występować miały.
Począwszy od jansenistów i jezuitów, przeciwko którym objawiały się już nieprzyjazne knowania, od ekonomistów, których upadek Lawa nie zniechęcił ani rozproszył, od encyklopedystów, poczynających się ściągać w jedną potężną falangę, od zagorzałych pietystów i zakonne życie najostrzejsze wiodących ludzi głębokiej wiary do ateuszów, jawnie wyznających bezbożność swoją — wszystko się ścierało, domagając się swobody lub panowania, w imię wolności sumienia, do której wszyscy chcieli mieć prawo.
Regencja, która rozkiełznała obyczaje, zarazem i dla przekonań najskrajniejszych musiała być pobłażającą. Obok więc najsurowszych, wyłaniały się na świat najcyniczniejsze. Z dawnych obyczajów pozostawały jedynie formy, z których się naśmiewano, szanując je tylko z musu. Małżeństwa były jedynie związkami interesów, imion, majątków, nie pociągając za sobą żadnych obowiązków i władza rodzicielska siłę swą w prawie czerpać musiała; rodziny rozpadały się w walce z zimną rachubą.
Na samym dworze, naprzeciwko ks. Bourbon, który jawnie dawał się rządzić pani de Prie, pozbywając się jej męża, stał książę de Chartres, modlący się codzień na klęczkach, i cały zastęp bogobojnych jego zwolenników. Wśród dworu rozpusta ogładzona, dowcipna, lekceważąca wszystko, ocierała się o najsurowszą religijność i fanatyzm. Tu zwycięstwo zapowiadało się już ludziom domagającym się swobód, a walczącym bronią dowcipu, najdzielniejszą we Francji. W imieniu światła szerzyli oni niewiarę, godzili na wywrót wszystkiego, co im zawadzało, wypowiadali zagładę całemu światu staremu. Młodzież upojona szalała, kobiety rozgrzewały te rzesze i niosły chorągwie.
Bawiono się bez miary i życie całe zmieniano w zabawkę, innego nie mając nad nią celu. Wszyscy dobijali się władzy, pieniędzy, znaczenia, tylko aby ich używać i nadużywać.
Włodek, zbliżając się z potrzeby do dworu, jako człowiek przebiegły i zręczny, wiedział, że najważniejsze sprawy robią się często najskuteczniej przez małych ludzi; pozawiązywał więc znajomości, które mu niebardzo smakowały, ale były niezbędne.
Nie mogąc dostać się do Parisów, do których przystęp był trudny, ani do Fleury’ego, — usiłował wcisnąć się do kółka, które wirowało około pani de Prie i ministrów. Wiedział, że biskup miał zaufanego sługę, nie ukazującego się nigdzie, a mogącego bardzo wiele, że taki drugi znajdował się przy ks. Bourbon, a przy pani de Prie cały pułk jej pochlebców i niewolników.
Piękna faworyta, po kobiecemu, nie mogła się obejść bez mnogich pomocników, towarzyszek, sług, agentów, szpiegów. Dwór jej roił się nimi. Nie było miłem obracać się w tem zbiorowisku ludzi najróżniejszego kalibru, lecz dla miłości pana Włodek musiał się przezwyciężać.
Z kilku dworakami, na kolacyjkach, które wówczas dzień każdy zamykały i były jego najrozkoszniejszą chwilą — pobratał się serdecznie. Bawił ich ten oryginalny „paysan du Danube“ — jak go zwano, swemi rubasznemi konceptami, a zdumiewał rycerskiemi talentami, szermowaniem na szable, na szpady, strzelaniem z pistoletów, dosiadaniem najdzikszych koni i t. p.
W samych początkach parę kłótni i pojedynków dały go poznać z męstwa i szlachcic polski wszędzie był widzianym mile. Przynosił im coś nowego z sobą, nie był podobnym do innych. Dla siebie samego wiele z tego korzystać nie myślał, ale pragnął to na korzyść Leszczyńskich obrócić.
Nikomu jeszcze w Wissenburgu nie przyszło na myśl nawet królewnę zamąż wydawać, gdy Włodek w Paryżu zasłyszał, że z infantką zrywano i szukano dla młodego króla księżniczki.
Pomysł swatania Marji przyjść mógł tylko tak zuchwałemu słudze jak Włodek; ale możeby i on nawet z nim wystąpić się nie ważył nigdzie, aniby odezwał się z tem, co za niemożliwe uważał, gdyby nie następny zbieg okoliczności.
Dobrze wprzódy na męskich wieczorach u pana d’Estrées, znajomego mu z Wissenburga, Włodek otarł się o niejakiego pana Lozilières. Określić, co to za jeden był ten pan de Lozilières, niezmiernie trudno. Mówiono o nim, że dawniej służył w wojsku, był potem w usługach nieokreślonego charakteru przy regencie, a naostatek komenderował go do różnych posług ks. Bourbon. Parisowie przytem używali go do jakichś tajemnych swych finansowych robót niejasnych, ale krzywili się na niego, co on im oddawał, szydząc z nich pocichu niemiłosiernie. Od nich Lozilières przeszedł na pokoje pani de Prie, zapisał się do jej dworaków i wielbicieli i umiał się stać tak potrzebnym, że mu różne powierzano misje.
Czem się właściwie zajmował, z czego żył, mówiono bardzo rozmaicie; on sam opowiadał czasem o ojcu, mieszkającym w starym zamku naddziadów, gdzieś aż pod Pirenejami położonym; na pieniądzach mu nigdy nie zbywało, do wszystkich wesołych burd należał, a pani de Prie mówiła bliższym, że ją odzierał okrutnie.
Nie lubiono go, a raczej niebardzo mu ufano. Dowcipny był, zabawny, niewyczerpany w konceptach, ale nikt mu nie wierzył, a niektórzy się go obawiali. Omijano go, nie zaczepiano chętnie, bo do szpady miał szczęście osobliwe.
Przystojny bardzo mężczyzna, Lozilières miał jednak twarz wstręt obudzającą. Krzywiły ją sarkazm i złośliwość, jakby mimowoli nazewnątrz się dobywające. Niezapraszany nigdzie, umiał się wszędzie narzucać, wcisnąć, znaleźć w porę i uczynić potrzebnym. Gdy inni przy owych wieczorkach, do których piękne artystki z teatrów zwabiano, tracili łatwo przytomność i dwojako się upajali, on nigdy ani winu, ani żadnemu szałowi nie dał się opętać — zawsze był panem siebie.
Włodek, przybywszy raz do Paryża, powracał od Parisa-Duverney z kolacji nad ranem do domu. Lozilières’a na niej nie było. W ciasnej uliczce, obok której przechodził do swej gospody, usłyszał nagle krzyk i szczęk szpad dobrze sobie znany... Zakopcona mała latarenka, paląca się przy drzwiach starej kamienicy, dozwoliła mu dostrzec dwóch ichmościów z maskami na twarzy, którzy do muru przypartego przechodnia, dzielnie im się broniącego, gwałtownie napastowali.
Włodek nie mógł nigdy patrzeć obojętnie na taką walkę nierówną. Zakipiała w nim polska krew i rzucił się na pomoc zaskoczonemu, w chwili, gdy ten już w pierś raniony upaść miał na ziemię. Na widok tego posiłku niespodziewanego dwaj zamaskowani napastnicy uciekli, a Włodek, pochyliwszy się nad ranionym, poznał w nim Lozilières’a. Natychmiast dopomógł mu, co najpilniejszem było, krew z rany płynącą zatamować, i osłabłego potem, napół prowadząc, pół wlokąc, doprowadził do niezbyt oddalonego mieszkania.
Lozilières, przytomność odzyskawszy, którą na chwilę postradał, rzucił mu się na szyję i poprzysiągł dozgonną wdzięczność. Zwał go swym zbawcą.
Napaść, wedle jego powieści, miała być skutkiem jakiejś miłosnej intryżki, uwiedzenia dziewczęcia. Mało do tego wypadku wagi przywiązywał Włodek, a i sam Lozilières zdał mu się człowiekiem niewielkiego znaczenia i wartości. Ranny, po tym wypadku, o którym nie mówiono wiele, wyzdrowiał bardzo rychło, i Włodek znowu go potem spotykał w domu Parisów, w towarzystwie pani de Prie, a potem u ks. Bourbon.
Obok stosunków, które go w tych kołach dla króla protektorów szukać zmuszały, Włodek nie zaniedbywał i pobożnego dworu ks. de Chartres, który, choć teraz żadnego znaczenia nie miał, więcej mu był sympatycznym, a na przyszłość też mógł się stać pomocnym.
Tu wiedziano dobrze, co się działo w obozie przeciwnym i pocichu się naśmiewano lub oburzano. Przyjaciele Orleanów spodziewali się, że Bourbon, zbyt zuchwale sobie poczynający, wkrótce upaść musi, a Orlean zająć miejsce jego. Sprawa małżeństwa z infantką zdawała się nawet nadzieje te poczęści usprawiedliwiać. Wzięto się do niej tak niezręcznie, iż ją krokiem fałszywym nazwać było można.
Przez spowiednika Leszczyńskich, jezuitę, polecony ojcu Andrzejowi, który był przy dworze ks. Chartres, Włodek czerpał od niego wiadomości. Tu się naprzód dowiedział, że postanowiono zerwać z Hiszpanją, a infantkę odesłać, dla młodego króla zaś poszukiwać dojrzałej do małżeństwa księżniczki.
Ojciec Andrzej wiedział już nawet imiona przyszłych kandydatek, nadzieje, jakie miano z pozyskania ręki jednej z córek ks. Walji, albo księżniczki lotaryńskiej, nakoniec w najgorszym razie swatania Ludwikowi panny de Vermandois lub de Sens.
— Wszystko to nadaremne, — kończył o. André — żadna z księżniczek Walji nie zmieni wiary, rodzinaby na to nie pozwoliła, nie katoliczka zaś, choćby najpiękniejszego rodu, na tronie Francji zasiąść nie może. Książęta lotaryńscy zanadto są oddani Austrji, a w całej Europie niema ani jednej, godnej zasiąść na tronie obok Ludwika.
Włodkowi mocno się to w pamięć wbiło.
— Jakto! — mówił sobie, powracając do domu — dla Ludwika XV niema księżniczki w całej Europie? A naszaż królewna Marja? alboż dlatego, że jest ubogą, niema być tronu godną? Gdzież znajdą taką, coby się z nią porównać mogła?!
Sprawy królewskie zatrzymały go dłużej w Paryżu i ten miały skutek wiadomości od o. Andrć otrzymane, że zwróciły baczniejszą uwagę jego na sieć tajemniczych intryg, tyczących się królewskiego ożenienia.
Powróciwszy do Wissenburga, nic o tem nie mówił królowi. Pocóż miał próżne w nim budzić i karmić nadzieje?
Czasu niewiele upłynęło potem, gdy Włodka znowu wyprawiono po spodziewane pieniądze do Paryża.
Jednym z pierwszych, których tu spotkał, był Lozilières, ale z przybitego dosyć i pokornego niedawno dziwnie zadzierający głowę i przybierający jakieś miny zwycięskie.
Przywitał swego zbawcę, jak zwykle, bardzo serdecznie, a nazajutrz zaprosił na obiad z sobą. Już z samego przyjęcia, humoru, rozmowy widać było, że Lozilières na jakąś złotą trafił żyłę i że mu się szczęście śmiało.
Przy obiedzie pochwalił się tem, iż potrafił sobie pozyskać względy i zaufanie boskiej pani margrabiny de Prie i miał nadzieję wkrótce być użytym do sprawy bardzo ważnej, na której rachował, iż wiele zarobi.
Zarobek ten szczególniej go radował... Zachował tajemnicę sprawy przy sobie, a Włodek nie był też wcale ciekawym.
Z wieści po Paryżu obiegających dowiedział się potem, że nadzieje pokładane na księżniczkach Walji okazały się płonnemi, że lotaryńskich nie chciał Bourbon, a sióstr Bourbona pani de Prie nie dopuszczała. Ze znalezieniem księżniczki trudności były wielkie, godnej pierwszego tronu w Europie nie umiano wynaleźć. Mowa teraz była o tem, aby po dworach pomniejszych książąt w Niemczech szukać choćby najskromniejszej, ale urodzeniem i wiekiem wymaganiom odpowiadającej panny.
Lozilières o tem mówił często i rzecz ta zdawała się go żywo obchodzić; znał wszystkie księżniczki będące na spisie. Włodek, który długo w sobie myśl swą nosił, nareszcie jednego wieczora, znalazłszy się z nim sam na sam, rzekł:
— Szukacie dla waszego króla narzeczonej i sięgacie nie wiem jak daleko, nie chcąc widzieć, co pod ręką macie. Alboż to króla polskiego córka, ten anioł dobroci, łagodności, ta święta panienka nasza, tak cudownie wychowana przez ojca, piękna, młodziuchna, nie więcej warta, niż wszystkie wasze niemieckie? Ojciec jej był przecież królem...
Lozilières się uśmiechnął.
— Mylisz się — odparł, papieru dobywając z kieszeni. — Wasza królewna Marja była już na pierwszym regestrze hrabiego i pozostała niewykreślona w drugim, chociaż na samym końcu. Król wasz prawda królem się nazywał i zowie, ale powiadają, że ledwie się na liście panujących może mieścić, bo jest monarchą nie z łaski Bożej, tylko z wywołania szlacheckiego.
— Jakgdyby to — odparł urażony Włodek — głos ludu nie był Bożym głosem. Vox populi, vox Dei. Jaki on jest, to jest, ale wart więcej niż wiele innych. A królewna... żadna z tych, które swojemu panu stręczycie, rzemyka jej rozwiązać niewarta — jak mi Bóg miły!
— O! o! toś się zapalił! — począł się śmiać Lozilières.
— Słyszałem, — ciągnął dalej Włodek — że mają na oględziny wysyłać. Jeżeli sumiennego do tego użyją człowieka, będzie musiał naszemu panu i jego córce przyznać to, czego im cały świat nie odmawia. Nasza królewna stworzoną jest do tronu, tylko że ani ona, ani ojciec jej wcale go nie żądają!
Francuz, posłuchawszy, ramionami ruszył, lecz potem rozpytywać się zaczął, a że chłopak rad mówił o królu i o królewnie, przeciągnęła się długo gawęda.
Pożegnali się, bo Gabrjel nazajutrz miał do Wissenburga powracać, niespodzianie pieniędzy dostawszy.




Z dziesięć dni już potem odpoczywał Włodek na starej komandorji, gdy mu z rana przyniesiono na zamek kartę bez podpisu, nieznanem pismem dość nieumiejętnie nabazgraną. Wzywał go ktoś na rozmowę w ważnym interesie do miasteczka, Pod złotego konia.
Włodek, zdziwiony mocno, namyślał się niedługo i pobiegł do wymienionej gospody. Jakież było zdumienie jego, gdy tu w progu spotkał go śmiejący się Lozilières.
— Mam honor wam się przedstawić — rzekł z ukłonem ceremonjalnym: — kawaler de Méré, malarz portretów, artysta. Słyszałem wiele o j. k. mości Stanisławie, iż lubi i proteguje sztukę; chcę mieć zaszczyt być mu przedstawionym.
— Cóż to za żarty stroicie ze mnie? — począł Włodek, wchodząc z nim do mieszkania. — Co znaczy bytność wasza w Wissenburgu?
— Mówiłem wam już, jestem tu jako artysta. Zowię się kawalerem de Méré i proszę was, abyście mnie przedstawili królowi waszemu. Powiedz, żeśmy się poznali w Paryżu. Spodziewam się, że mi tego nie odmówisz.
Włodek głową potrząsnął, wydawało mu się to podejrzanem.
— Króla, pana mojego, oszukiwać nie mogę — rzekł. — Przedstawię was chętnie, ale jako pana de Lozilières. Skądże się wziął ów de Méré?
Przybyły się skrzywił i dał znak, że nieprzyjemnem mu było tłumaczyć się.
— Lozilières de Méré, jeżeli chcesz, artysta, malarz portretów...
— Cóż to za maskarada? — odparł Włodek — nie rozumiem tego, a gdy rzecz tyczy się mojego pana... muszę wszystko wiedzieć jasno, inaczej nie zrobię kroku.
Lozilières nalegał, nie tłumacząc się, i spierali się dosyć długo, gdy nareszcie dodał stanowczo:
— Powiadam ci, że w interesie nawet twojego króla, na ten raz musisz ustąpić ze swej surowej zasady. Wyznam ci otwarcie, bo wiem, że mnie nie zdradzisz — chociaż przysiągłem na zachowanie tajemnicy — że wysłańcem jestem pani de Prie. Wyprawiła mnie po niektórych dworach, abym księżniczki dla króla przeznaczone oglądał i zdał sprawę z tego, jak mi się one wydadzą, co o nich mówią, jak wyglądają i t. p. Przybywam więc dla poznania i widzenia waszej królewny Marji, która jest na spisie, a przybywam jako kawaler de Méré. Spodziewam się, że nie chcesz, ażebym jej pominął... Wprawdzie mało mam nadziei, aby ją wybrać miano, ale zawsze próbować się godzi. Nie zechcesz przecie, abym, pominąwszy Wissenburg, wprost jechał do Niemiec.
Włodek, słuchając go, osłupiał — niedowierzał mu. Lozilières musiał dobyć listu pani de Prie, który o jego posłannictwie świadczył, i pokazał mu go... Gabrjel zmiękł i zachwiał się.
— Stawisz mnie — rzekł — w przykrem położeniu: muszę być albo kłamcą, albo sługą niewiernym. Pojmujesz, jakbym był szczęśliwym a tobie wdzięcznym, gdybyś tego anioła dopomógł uwieńczyć koroną! Jest jej z pewnością godną. Zobaczysz ją sam... Postąp wedle sumienia, nie będę się starał ciebie pozyskać, — przedstawię cię, zgoda. Bądź tylko nieuprzedzonym, sprawiedliwym, patrz na królewnę okiem bezstronnem, zapomnij, że jest córką ubogiego wygnańca.
Lozilières ręką zamachnął.
— Powiem ci na pociechę, — odezwał się — że jestem od wczoraj w Wissenburgu i nie mogę wyjść ze zdumienia nad tem, co tu o królu waszym i królewnie słyszę. Głosy uwielbienia dla nich, entuzjazm, jaki potrafili obudzić w całej ludności dla siebie, mnie nawet, ostygłego i obojętnego, zdumiały i poruszyły. Nie słyszę tu nic od wczora, nad uniesienia i pochwały. Wszyscy pod niebiosa wynoszą króla, królewnę Marję zowią aniołem... Opowiadano mi mnóstwo szczegółów z ich życia. Przyznam ci się, że ja do takich admiracyj wcale skłonnym nie jestem, a jednak nie mogłem się oprzeć wrażeniu, jakie to uczyniło na mnie.
Włodek milczał i Francuz po chwili zwrócił się znów do niego.
— Kiedy mnie zechcesz przedstawić?
— Króla naprzód o zezwolenie prosić muszę — zawołał Gabrjel. — Kłamstwo mi Pan Bóg przebaczy. Zatrzymaj się w gospodzie, ja natychmiast na komandorję powracam. Uprzedzę jego kr. mość o tobie, ale uprzedzić muszę i ciebie, że król, chociaż sztukę lubi, artystów niekoniecznie wysoko ceni, dowodząc, że są po większej części zarozumiali i próżniacy.
Lozilières się rozśmiał.
— Ma może słuszność potrosze — przerwał.
— Pamiętaj i o tem, że król sam i królewna malują, więc oszukać ich będzie trudno.
— Ale ja też maluję, — dodał gość — gotów nawet jestem dać próbkę mojego talentu, a rolę malarza w potrzebie odegram niezgorzej.
Włodek, dawszy kilka rad Francuzowi, uradowany się oddalił. Jemu, który Marję uwielbiał, zdawało się, że gdy ona jest na spisie, musi zostać wybraną.
Król z córką, jak zwykle w tej godzinie, zajęty był tak zwaną lekcją. Tak się teraz nazywały rozmowy jego z nią o wielkich życia zadaniach, w których rozwiązaniu umysł ludzki spotyka mnogie trudności. Król zadawał jej zwykle pytania, wywoływał odpowiedzi, a w razie, gdy się zapatrywania nie zgadzały z jego przekonaniami, dowodził, dlaczego różni się z nią w zdaniu. Często bardzo własnego życia jego przygody za temat do roztrząsań służyły. Nieraz nie zgadzali się w ocenianiu Karola XII, którego Stanisław bronił i na wspomnienie jego zalewał się łzami; przy całej bowiem wdzięczności, jaką miała dla niego królewna, nie zawsze wytłumaczyć sobie mogła jego postępowanie.
Częściej jednak zdania Marji zgadzały się z ojca myślami, a król w dłuższej rozmowie uzasadniał, co powiedział i obszerniej wykładał opinje swoje. Niekiedy godziny te poświęcone były czytywaniu aforyzmów króla, do których komentarza żądał od swej Maruchny. Rozprawiano długo i szeroko.
Niekiedy i królowa brała udział w tych wykładach praktycznej nauki życia i moralności.
Włodek nigdy nie śmiał ani wchodzić w tych godzinach, ani ich przerywać; ale dnia tego, przewidując, iż się wkrótce skończą rozmowy, wszedł do salki. Maruchna stała przed ojcem uśmiechnięta, z oczyma łzawemi.
— Dobry ojcze mój, — mówiła rzewnie — nie obawiaj się, nauki twej nie zapomnę nigdy, a gdybym kiedy niepewną jej była, wiem, skąd ją czerpałeś, pójdę do źródła i tam znajdę światło...
Król odwrócił się do Włodka.
— Z czem ty przyszedłeś? wiem, że pewnie niedarmo — zapytał go. — Co tam przynosisz?
— Gościa zwiastuję — odezwał się Włodek — i to z Paryża.
— No, proszę, aż z Paryża? — rzekł król niezbyt wesoło. — Jest to źródło, z którego i najlepsze, i najgorsze płynie. Cóż to za gość?
— Artysta malarz — odparł cicho i nieśmiało Włodek, do kłamstwa zmuszony, dławiąc się niem.
— Artysta! artysta! — począł powtarzać król dosyć zimno. — Wiesz, że ja ich mam w niezbyt wielkiej estymie. Próżniacy są po największej części, a wyobrażenie o sobie mają wielkie. Cóżto, wędrowny artysta? Jeżeli talent ma, to z prowincji do stolicy, nie ze stolicy na prowincję powinien wędrować, więc nie świadczy to wiele o nim, iż Paryż opuścił, a tu zawitał.
— Ja o talencie jego wcale sądzić nie mogę, — rzekł Włodek — bo malarstwo nie moja rzecz; ale wiem, że tam go w Paryżu widziałem dobrze przyjmowanego u ludzi znacznych i że człowiek gładki...
— To bieda, że ja, królem się zowiąc, — rozśmiał się Leszczyński — po królewsku płacić nie mogę, a u artystów grosz przedewszystkiem.
— Nie wiem, czy on potrzebuje koniecznie malować u nas, — przerwał Włodek — o tem mi nie wspominał; ale chce się n. panu pokłonić, a mieć szczęście go oglądać.
Król lekko ramionami poruszył.
— No, to niechże go poproszą do stołu, — odezwał się do Włodka, wstając — a ze względu na gościa, szepnij Borowskiemu, aby wino dał lepsze i wstydu mi nie zrobił. Mój kompetytor August słynie z doskonałego.
W godzinę potem Włodek miał zaszczyt kawalera de Méré przedstawić królowi Leszczyńskiemu, który go o Paryż rozpytywać począł. Lozilières, choć ostrzelany z różnemi majestatami, widocznie był króla Stanisława powagą poruszony, a prostota, z jaką występowała królewna, czyniła na nim wrażenie onieśmielające. Stał się skromnym i pokornym.
Przy stole rozmowa, otwartość starego pana, spokój i pogoda rozlane na twarzy, poufałość jego z otaczającymi, czułość dla córki, obejście się z gościem niewymuszone i dobroci pełne wprawiały Lozilières’a w zachwycenie. Wcale czego innego spodziewał się po tym królu północy, wydziedziczonym, wygnanym, wystawiano go sobie rycerzem nieco rubasznym, a znajdując nawpół paryżanina, pełnego swobody, dowcipu i wcale nie narzekającego na losy.
Co krok go tu spotykała niespodzianka i zdumienie. Królewna Maruchna weselszą jakoś i rozmowniejszą była niż zwykle, ale do tych dam, które paryżanin widywał, wcale niepodobną. Dowcip jej miał cechę inną. Naiwność tej córki króla, występującej w prostej sukience „sans paniers“, nieuróżowanej, nieubielonej, nieokrytej klejnotami — zdawała mu się nieprawdopodobną. Widział w niej żywą sielankę Boucher’a. Właśnie do takiej dzieweczki podobnym był ideał XVIII wieku, a miała tytuł królewski i była prawdziwą królewną. Lozilières patrzył i słuchał.
Król trochę surowo się wyrażał o sztuce i artystach, ale kawaler de Méré zgadzał się z nim zupełnie, nie bronił ich i nie miał wcale zarozumiałości, czem sobie go pozyskał. Usposobiony szydersko, gotów był żartować z samego siebie. Przyznawał się do tego, iż malował, że w niedostatku talentu miał wielkie zamiłowanie sztuki, ale wcale się nie chwalił, a o malarzach znanych odzywał się z przekąsem.
Wrażenie, jakie na zepsutem dziecięciu dworu regenta i XVIII wieku czynił ten król bez królestwa, w prostej sukni i niewykwintnej peruce, królewna w chusteczce zawiązanej na główce odniechcenia, powracająca od swych ubogich z wiązanką kwiatów, śmiejąca się swobodnie, nie zważająca na żadną etykietę — cała prostota tego królewskiego dworu, nie na pokaz obrachowana — było potężne. Podobnych ludzi znał Lozilières tylko w romansach i nie wierzył, aby żywi możliwymi byli. Tytuł królewski nad temi postaciami niemal prostaczej naiwności podobał się Francuzowi jak coś niespodzianego, oryginalnego.
Leszczyński, który zawsze był sobą i nie zmieniał się dla przypodobania komu, począwszy o sztuce i artystach, gdy mówił o Paryżu, zapytał gościa, czy dawno żył w stolicy, czy znał ją dobrze i jak mu w niej było.
Lozilières, od dzieciństwa trzymający się Paryża, nie pojmujący, aby gdzie indziej szczęśliwym być można, niemal zdumiony był tem pytaniem.
— N. panie, — zawołał z uniesieniem — ja Paryż jeden znam tylko... nie wiem, jak gdzie indziej żyć można!
Stary poruszył ramionami.
— Podziwiam — rzekł — poświęcenie się tych, co w nim żyć mogą. Nie znajdujesz więc w. pan, że na wsi, w spokoju i ciszy daleko człowiek jest szczęśliwszym, bliżej będąc natury i Boga.
Pseudo-artysta odpowiedzieć na to nie umiał. Poczęła się rozmowa o dworze, o młodym królu, o biskupie Fleurym, a że Leszczyński rzadko miewał wiadomości świeże i szczegółowe, badać począł powoli przybysza, który rad był, że z dokładnemi i obfitemi informacjami mógł wystąpić. Znał tam i ludzi, i stosunki jak najlepiej.
Przedewszystkiem młodego pana wychwalał bardzo i po jego panowaniu wiele obiecywał dla Francji; ale zarazem zapowiadał, że i zalotny dwór niewieści Ludwika XIV powróci, i gdy Leszczyński o pobożności biskupa Fleury, o religijnem usposobieniu napomknął, odezwał się, że i wszelkie inne tradycje, co dwór Ludwika tak świetnym czyniły, nie zaginą pewnie.
Leszczyński poważnie o pani de Maintenon wspomniawszy, mówić mu dalej nie dał. Jako portrecista, kawaler de Méré miał prawo mówić o nadzwyczajnej piękności młodego Ludwika XV, jego pańskiej powierzchowności, o majestacie, z jakim umiał występować, pomimo wieku młodocianego.
— Nic mu zarzucić nie można, — dodał, kończąc — ma nawet nad lata swe wiele powściągliwości i nadzwyczajną umiejętność milczenia, panowanie nad sobą zdumiewające. Życzyć mu teraz tylko należy, aby Bóg mu dał z godną jego tronu połączyć się małżonką.
— Sądzę, — odparł Leszczyński, który pogłoskom nie chciał dawać wiary — iż rzecz to jest spełniona, bo o infantce wszyscy powiadają jako o pączku, który obiecuje wydać kwiat wspaniały.
— Ale dziś to właśnie więcej niż wątpliwe, czy infantkę poślubi — począł śmiało Francuz. — Na to małżeństwo lat dziesięćby nam oczekiwać potrzeba, a Francja byłaby wystawioną na niebezpieczeństwo osierocenia. Powszechnie wiadomo, iż w radzie króla myślą o zaradzeniu temu.
— Doszły mnie te pogłoski, — przerwał król — ale im trudno dać wiary. Względem infantki są zobowiązania, od których już się oswobodzić niepodobna.
— Ale książę de Bourbon nie jest niemi związany — począł paryżanin. — W Paryżu rzecz to powszechnie znana, że układy z Hiszpanją albo już zerwane, lub będą wkrótce unieważnione.
Król, mówić nie chcąc w tak drażliwym przedmiocie, wtrącił wkońcu:
— Z trudnościąby nawet znaleźli kim ją zastąpić.
Nie zdradzając się całkiem, Lozilières, który regestr miał w kieszeni i w głowie, począł wyliczać z wielką łatwością kandydatki do tronu, czego król z wielkiem zdumieniem słuchał. Nie wymienił jednak siedzącej naprzeciwko siebie królewny, na którą ciągle patrzył.
— Jak na malarza — odezwał się król, — dziwnie w. pan jesteś o księżniczkach dobrze informowanym; prawda, że się one na płótno kwalifikują. Pamięć osobliwa!...
Lozilières się rozśmiał.
— Kręcę się ciągle około dworu, — rzekł — a tam teraz o tem wiele mówią; sposobność się też dla malarza nastręcza, by zebrać piękną kolekcję twarzyczek. Coby to za wianuszek dał się uwić z tych dostojnych panienek!
Król, popatrzywszy mu w oczy badawczym wzrokiem, zmienił przedmiot rozmowy. Zręczny Lozilières podobał mu się dosyć. Do wieczora nie zbywało na treści do pytań i odpowiedzi, których słuchali wszyscy z ciekawością natężoną.
Zatrzymano go na dzień jutrzejszy, a malarz, który się zdawał dorozumiewać, że mu nie dowierzano, zamiast portretu księżniczki, prosił o pozwolenie naszkicowania choćby wizerunku króla, czego mu Leszczyński nie odmówił.
— Vanloo mnie już malował — rzekł obojętnie. — Wcale mu się portret ten, zdaniem wielu, powiódł dobrze. Inny osobliwy robiono w Szwecji, gdzie mnie w stroju Karola XII, przyjaciela mojego, konterfektowano. No! a waćpan chyba z fajką i w szlafroku.
Lozilières się skłonił.
— Chociażby i tak, — odezwał się — zawszebym sobie miał za wielkie szczęście rysy w. kr. mości, dla pamiątki, żem je oglądał, narysować! Powszedni strój cale majestatu w. kr. mości nie ujmuje.
— Pochlebcą waćpan jesteś — odparł Leszczyński, siadając.
Kawaler de Méré miał więc honor zrobić portrecik króla, który później Cochin sztychował. Wyobrażał go on w istocie w sukni codziennej i z fajką na cybuchu długim; Leszczyński bowiem w zamiłowaniu tytuniu Augustowi II nie ustępował.
Królewna, która też rysowała i malowała, a sztuką się dosyć zajmowała, stała w czasie rysowania, przypatrując się bacznie. Nie mówiła nic, ale paryski artysta wielkim jej się mistrzem nie wydał. Szkic królewskiej postaci, choć dosyć podobny, więcej zdradzał karykaturzystę, niż malarza portretów. Ukończywszy go, Lozilières ośmielił się zwrócić do króla z pokorną prośbą, czyby mu nie dozwolił pochwycić rysów królewny.
Ta, usłyszawszy żądanie, odskoczyła przestraszona i zarumieniona.
— Przepraszam pana, — wtrąciła energicznie — nie lubię się dawać malować. Mnie się zdaje, że twarz, jak dola ludzka, zmienia się co chwila i pochwycić jej niepodobna. Każda z nich o żywym oryginale fałszywe daje wyobrażenie.
Lozilières, któremu o ten rysunek szło więcej, niż o pierwszy, napróżno błagał, piękna Marychna uciekła.
Dzień zresztą zszedł przyjemnie, bo Francuz miał zapas anegdot niewyczerpany, któremi słuchaczów swych karmił, z wielkim talentem je opowiadając.
Pobyt gościa tego, który martwotę życia tutejszego przerwał na chwilę, dla króla i jego rodziny był przyjemną rozrywką, zostawując po sobie obfity materjał do pogadanek na długo. Nikt zresztą się nie mógł ani domyślać, że ów artysta był posłem dworu i że pielgrzymował, szukając dla króla żony...
Przypadkiem tylko Leszczyński, któremu w swej teczce Lozilières pokazywał rysunek przedstawiający młodego monarchę w zbroi rycerskiej, w całym blasku rozkwitającego następcy Ludwika XIV — unosząc się nad pięknością jego, zamówił sobie kopję tego wizerunku.
— Jest moim dobroczyńcą — rzekł z przejęciem. — W najszlachetniejszy sposób dał mi schronienie i opiekę u siebie. Pragnę mieć codzień na oczach piękne jego, królewskie oblicze, aby się za pomyślność jego i królestwa tego modlić.
Wieczorem późnym mającego już odjeżdżać Francuza Włodek odprowadził do miasteczka, a choć wrażenie, jakiego doznał, było na nim widoczne, zapytał, jak mu się w smutnym i ubogim Wissenburgu podobało.
— Rezydencja nasza niewesoło wam po Paryżu wydać się musiała — rzekł do niego.
— Wierz mi, lub nie, — odparł Francuz z wielkim zapałem — ale wrażenie, jakie na mnie uczynił dwór wasz i pan, nigdy się nie zatrze. Pozostanie ono, jak jakiś piękny sen lub widzenie, we wdzięcznej pamięci. Żadna w świecie królewska świetność i pompa równie poruszyć i takiego poszanowania jak to majestatyczne ubóstwo obudzić nie może. Nic nigdy w życiu podobnego nie widziałem i nie zobaczę. Gdy mi wychwalano waszego króla-filozofa, uśmiechając się, wcale inaczej wyobrażałem go sobie. Sądziłem, że znajdę napuszonego pedanta, retora, kaznodzieję... a to jest dziecię natury, mąż istotnie wielki. Córka jego to najpiękniejszy kwiat, jaki ziemia wydała...
Włodek z początku w tych pochwałach gorących obawiał się ukrytego szyderstwa, ale się przekonał, że Francuz był w istocie przejęty, zachwycony i szczerze spowiadał się z tego, co czuł.
Posądzenie o sarkazm oburzyło go do najwyższego stopnia.
— Ja szydzić! z nich! — zawołał z zapałem — ależ ja padłbym na kolana przed nimi! Nie mam słów na wyrażenie tego, co czuję. To też najżywszemi barwami uwielbienia odmaluję rodzinę króla waszego. Wprawdzie na nic się to nie przyda i na wybór wpływać nie będzie, ale nie mogę zadać kłamu temu, czego tu doznaję. Śmiać się będą z mojego entuzjazmu dla królewny... mniejsza o to!
Włodek go uścisnął.
— Mówcież tylko prawdę, Bóg robi cuda — rzekł. — Nie spodziewa się tu nikt i nie marzy, aby królewna wybraną być mogła. Honor to wam czyni, żeście się na tych perłach poznali. Zresztą — à la grace de Dieu!
Francuz, powróciwszy do gospody, pod świeżem wrażeniem ze dworu Leszczyńskiego, rzucił na papier raport swój i list do pani de Prie. Wizerunek, jaki kreślił, cały jaśniał barwami najświetniejszemi.
„Księżniczka — mówił wkońcu — prostotą obyczaju jest córką Alcynousa; nie zna ona innego barwienia twarzy, nad śnieg i wodę. Siedząc pomiędzy babką i matką, po całych dniach wyszywa ozdoby do kościołów, tak że dziś stara komandorja w Wissenburgu przedstawia nam obraz jakby z heroicznych czasów“.
Wizerunek jej w szeregu bardzo powszednich innych, jakie agent przysłał lub przywiózł ze swej podróży, odbijał od nich barwą swą i świeżością.
Nadspodziewanie na romansowej pani de Prie raport uczynił wrażenie wielkie oryginalnością swoją.
Ta wieśniaczej prostoty królewna, dziecię natury, jak się wyraził poseł, obiecywała im, że ją łatwo opanować będą mogli; urok i wdzięk jej, który tak się dał czuć Francuzowi, musiał też młodego króla uczynić jej poddanym. Z jej pomocą bardzo łatwem i prostem mogło być rządzenie Ludwikiem XV.
Tegoż wieczora, gdy wysłaniec powrócił, w kółku poufałem Parisów, ks. Bourbon, pani de Prie mówiono wiele o nieznanej a tyle obiecującej królewnie Marji. Jakkolwiek pochodzenie jej nie odpowiadało wymaganiom, było jednak królewskiem, nic mu zarzucić nikt nie mógł. Król Stanisław był w Europie powszechnie czczonym, jako mąż wielkiego charakteru i zacności. Połączenie z nim niczem nie wiązało. Dobrodziejstwem tak niespodziewanem i wielkiem Bourbon był pewien pozyskać sobie ojca, córkę, całą rodzinę, na której najzupełniejsze poświęcenie i uległość rachowano.
Z księżniczek na ostatnim spisie wyszczególnionych żadna prawie nie była do wzięcia bez wymagań, bez ustępstw, bez niedogodności; jedna królewna Marja mogła być natychmiast zaswataną i bez trudności oddaną w małżeństwo królowi. Uśmiechało się to wszystko ks. Bourbonowi, który z panią de Prie głośno przemawiał za nią. Nikt się tak bardzo nie sprzeciwiał, oprócz nieśmiałych głosów, które się za księżniczkami lotaryńskiemi odzywały. Pani de Prie jednakże, nie dowierzając męskiemu oku, żądała, aby kobiece jeszcze rozpatrzyło się tam w stosunkach familijnych. Ks. de Bourbon godził się na wszystko, czego żądała.
Dwór i służba faworyty wogóle nie odznaczały się doborem osobistości. Pani de Prie używała do swoich intryg takich narzędzi, jakich one wymagały. Do nich należał chevalier de Varchon, przytomny właśnie ostatniej z księciem rozmowie.
— Jeżeli pani idzie o zręczną kobiecinę, któraby się tam, nie obudzając podejrzeń, wcisnąć mogła, — odezwał się, zwracając do gospodyni domu — łatwo znaleźć taką, która przynajmniej Lozilières’a będzie warta. Wprawdzie — dodał z uśmiechem — nie kwalifikuje się ona ani do karet królewskich, ani do taburetu, ale do tajemniczego poselstwa na dwór wissenburski jest jakby stworzoną.
Wymówione nazwisko tej pani, którą de Varchon zalecał, nic nie powiadało, ale on ręczył za nią, a pani de Prie chodziło o pośpiech. Godziła się więc na nieznajomą, za którą stawał Varchon, wynosząc jej przebiegłość i zręczność w badaniu ludzi. Nikt nie znał tej kobiety, oprócz tego, który jej poselstwo powierzał...
Nazajutrz rano, osłonięty płaszczem, aby łatwo poznanym być nie mógł, Varchon pukał do drzwi bardzo biednego mieszkania na przedmieściu Św. Antoniego. Dom, w którym się ono mieściło, schody, które do niego wiodły, ludzie, którzy się tu snuli, nic bardzo wytwornego nie zapowiadały.
Przed tualetą, której zwierciadło było spękane, właśnie starannie się malować poczynała nie pierwszej już młodości przekwitła piękność, niegdyś znana dobrze na wieczornych orgjach regenta — pani Oliwja Texier — gdy kawaler nasz, zapukawszy, przez sługę przestraszoną kazał oznajmić jej, że ni mniej ni więcej, tylko przynosi jej szczęście, a choćby była w koszuli, żąda natychmiast posłuchania.
Po takiej zapowiedzi pani Texier, której, jak się zdaje, szczęście bardzo przychodziło w porę, wybiegła sama, zaledwie się osłoniwszy płaszczykiem od pudru i różnych kosmetyków poplamionym, a poznawszy kawalera de Varchon, krzyknęła.
— Piękna Oliwjo! — zawołał przybyły, rzucając się na kanapkę — nie zakrywaj twarzy, bo ci poprzysięgam, że nie przychodzę ci się zalecać. Zobacz, czy kto nie podsłuchuje, pozamykaj drzwi i przygotuj się do podróży.
Z pośpiechem gorączkowym pobiegła, krzycząc, Oliwja i wkrótce powróciła zadyszana.
— Opatrzność cię tu sprowadziła — odezwała się, pokaszlując i poprawiając ubranie. — Wystaw sobie, markiz... opuścił mnie, nie zostawiwszy po sobie nic, oprócz długów.
— Mogłaś to przewidywać wcześniej, — przerwał Varchon — ale ja twoich kondolencyj słuchać nie mam czasu. Powinnaś sobie to była oddawna stanowczo powiedzieć, że pracować na własną rękę już czas poprzestać, ale drugim doświadczeniem swem możesz być bardzo pomocną... i byt sobie zapewnić bez troski. Tymczasem, na próbę chcę ci powierzyć sprawę ważną, bardzo ważną, a jeśli ci się powiedzie, zapewnisz sobie protekcję u góry, za którą wdzięczność będziesz mi winną.
Varchon zdradzić się nie chciał całkiem.
— Jeden z moich przyjaciół — ciągnął dalej — zakochał się w królewnie. Brzmi to jak bajka; ale jest to królewna bez królestwa, a w posagu ma tylko cnotę. Rodzina zakochanego chciałaby więcej coś wiedzieć o rodzinie królewny — rozumiesz? Potrzeba więc, abyś pojechała na zwiady i przywiozła nam dokonane badanie, jakbyś była prokuratorem.
Texier ruszyła ramionami.
— Znasz Alzację? — zapytał gość.
— Ja? — rozśmiała się Oliwja — ależ ja jestem z niej rodem... Niedawno byłam tak głupią, że, rachując na osadzonego tam owego króla polskiego, który Wissenburg odnawia, zrobiłam wycieczkę w nadziei złapania kogoś znudzonego na tem wygnaniu. Moja piękność zdawała mi się doskonale dobrana do ich wypłowiałej królewskości, ale źle rachowałam...
Poruszyła ramionami pogardliwie.
— Jakto, — podchwycił żywo Varchon — ty byłaś niedawno w Wissenburgu? To się dziwnie składa! Widziałaś więc dwór króla polskiego!
Texier nastroiła minę dumną.
— Przepraszam, — rzekła — nie tylkom go widziała, ale byłam na nim przyjmowana i miałam honor zasiadać u królewskiego stołu... Ale kucharza ma nieszczególnego. Aby tam siedzieć na krześle przy królowej, wcale pergaminów nie potrzeba.
Kawaler chciał przerwać, lecz Oliwja ręką dramatycznie wyciągniętą nakazała mu milczenie.
— Jeżeliś ciekawy dworu tego i ludzi, miejże cierpliwość słuchać — rzekła. — W istocie jest to coś tak osobliwego, ten król, ta rodzina, ich życie i sprawy, że się o tem mówi jak o świecie zaczarowanym w bajce. Król to, który ubogich żebraków pod rękę prowadzi, gdy ich osłabłych spotka, królewna to, która po chatach karmi i poi chorych i odzież dla nich szyje, dwór to, do którego tytułem przystępu jest niedola.
Varchon się zadumał i skrzywił.
— Znasz tego króla? — zapytał — tem lepiej; możesz, nie jadąc, nauczyć nas o nim...
— Chodzi więc o króla polskiego? — spytała pani Oliwja.
— Coś podobnego! — zamruczał przybyły gość.
Spojrzeli sobie w oczy bystro, ale ani on z jej wzroku, ani ona z jego twarzy nie dowiedziała się o niczem...
Texier, której szło wielce o wyzyskanie przyniesionego jej szczęścia, pomyślała, że gotowemi wiadomościami niewiele zarobić będzie mogła.
— Obeszłoby się bez podróży — badał Varchon.
— Zapewne, bo ja się niewiele umiem domyślać — odparła Texier — ale znam króla tego i jego córkę tylko w stosunku do mnie. Między nami mówiąc, przyznam się, żem ich prawie z ostatniego grosza ogołociła... Dobroduszni są, nad wyraz wszelki.... ale wiele tam u nich rzeczy, któreby bliżej poznać trzeba, aby o nich sądzić... Mnie to łatwiej przyjdzie, niż komu innemu, mam wstęp i pewne przygotowania. Gotowam się oderwać od moich interesów...
Zamilkła, podnosząc oczy. Kawaler śmiechem parsknął, posłyszawszy o interesach.
— Mów dalej, — odezwał się do zmieszanej tą jego wesołością — jesteś bardzo zabawną, gdy ze mną chcesz grać komedję. Nie zapominaj, żeśmy oboje za kulisami.
Texier rozgniewała się trochę, a Varchon udał, że chce odejść. Zaskoczyła mu ode drzwi drogę; kawaler usiadł znowu, a pani Oliwja nieco łagodniej na pytania jego odpowiadać zaczęła.
Koniec końcem otrzymała zlecenie udania się do Wissenburga, aby o nim, o dworze, królu i córce jego przywieźć szczegóły jak najdrobniejsze... o życiu, temperamencie, zdrowiu, obyczajach. Podejmowała się tego, utrzymując, iż tam tajemnic żadnych nie miano, bo nie było z czem się ukrywać. Podróż ta i badanie nad dni kilka potrwać nie miały. Oliwja tegoż dnia na drogę otrzymała pieniądze i wyruszyła, nadzwyczaj dumna i rada poselstwu swemu.
Do Wissenburga tym razem przybywała, nie żądając niczego, odświeżona, aby wynurzyć wdzięczność swą za doznane dobrodziejstwo, z historyjką jakąś bardzo zręcznie ułożoną.
Królewna Marja, na której wprzód uczyniła wrażenie dobrze dosyć wymyśloną bajką, która litość obudziła, przyjęła ją teraz, uszczęśliwiona tem, że się na niej nie zawiodła, bo ją wdzięczność sprowadzała... Król, królowa powitali ją serdecznie, radzi także, iż się na niej nie omylili. Włodek tylko, który nie lubił Francuzki, musiał się przyznać do winy, że ją miał za oszustkę.
Płocha kobieta tą dobrocią dla siebie nie dałaby się pewnie poruszyć i zjednać, gdyby interes także nie przemawiał. Mogła, nie szkodząc sobie, wydać jak najlepsze świadectwo o całej rodzinie.
Nie domyślała się ona jeszcze, komu ono służyć miało i dla kogo przeznaczone było, zawsze jednak stosunki p. Varchon, zbliżenie jego do ks. Bourbon, do pani de Prie dozwalało się wysoko położonych osób domyślać.
Cały tydzień pani Texier, przyjmowana przez Moszyńską, bawiąc ją, modląc się z pobożnemi gorąco bardzo, mówiąc wiele o cnocie, — wywiadywała się dość zgrabnie o szczegóły życia króla i jego córki. Moszyńska rozpowiadać o nich lubiła. Wyjechała więc Francuzka z zapasem drobnostek, z których dawał się ułożyć obrazek bardzo wdzięczny i prawdziwy.
Leszczyńscy nie domyślali się bynajmniej tego, co ich otaczało; ale też nie potrzebowali żadnej odgrywać roli, do niczego się nie zmuszać, aby wystąpić w świetle swej oryginalności sympatycznej.
W samem miasteczku mogła Texier uzbierać także sporą wiązankę uczynków miłosierdzia, poświęcenia, pokory i pobożności.
Szło o to, aby po powrocie do Paryża pani de Prie mogła wybadać ją sama i z jej ust relację posłyszeć. Oliwja nie znała tej niedawno w świat wprowadzonej piękności, panu Varchon więc łatwo przyszło ułożyć tak dla nich spotkanie, aby Oliwja przed kilku osobami popisała się z całem bogactwem uzbieranych szczegółów i swą przenikliwością. Pomiędzy niemi pani de Prie podrzędne napozór zajmowała miejsce.
Texier niosła tylko to, co w zupełności raport zachwyconego Lozilières’a potwierdzało.
Pani de Prie poczęści była rada, lecz trochę czuła się razem zazdrosną.
— Król ten i królewna — odezwała się wkońcu — są istotami wyjątkowemi; wszystko mówi za nimi, nic przeciwko nim. Słońca bez plamy — dodała z przekąsem.
— W istocie są to wyjątkowe postacie — odezwała się Texier. — Podobnych im nie spotyka się na naszym świecie; ale nie idzie za tem, żeby one były do niego stworzone i żeby im z nami, a nam z nimi dobrze być miało. Po uwielbieniu dla nich prawda każe wyznać, że się oni wszyscy więcej może do klasztorów, niż do życia kwalifikują.
Texier tem jednem tylko usprawiedliwiała swoje niezmierne uwielbienie, bo w owych czasach bez ziarnka szyderstwa żadna się potrawa obejść nie mogła.
Nakoniec pani de Prie z zacienionego kątka, w którym siedziała, zapytała o piękność królewny, a przekwitła Oliwja, chcąc się nieznajomej przypochlebić, odparła z uśmiechem:
— Pięknością się z panią mierzyć nie może, ale nie będąc właściwie piękną, nie starając się podobać, umie być zachwycającą.
Na tem skończyło się badanie i rozmowa.


V.

Dzień był wiosenny, ale w kraju, lasami okrytym, którego klimat nigdy się wielką nie odznaczał łagodnością, w tym roku właśnie spóźniało się ocieplenie, powolne więcej niż zwykle. Pączki na drzewach nabrzmiałe czekać się zdawały na słońce, aby się w liście zmieniły. Trawy zaczynały zielenieć zaledwie u brzegu źródlisk zakrytych i ptactwo tylko, za wcześnie przybyłe zpowrotem, pomimo szarych niebios, wierząc w rychłą wiosnę, krzątało się, szczebiotało i śpieszyło ją witać.
Król Stanisław, który tę porę roku lubił zawsze, mówiąc, że go ona odmładza widokiem nieśmiertelności natury, — zaczynał wychodzić poza mury komandorji, na pola i łąki, a królewna, wprawdzie w futrem podbitej jubce i chusteczką obwiązana, zbiegała do ubogich chatek, w których dobrze była znajomą.
Królowa sama rzadziej wychodziła, nie chcąc opuszczać matki staruszki; Tarło też cierpiał na nogi i chętnie się trzymał komina; a generałowa wielkopolska jeszcze ani mogła myśleć o użyciu świeżego powietrza.
Gdy chłodne dnie powracały, stary Borowski pocieszał prognostykami, których, równie jak przysłów, miał zapas znakomity, wywieziony jeszcze z domu.
W tej porze dni naprzemiany jasnych i szarych, przeplatanych kwietniowemi gradami, śnieżkiem i błyskami słońca, kardynał de Rohan dał znać, jak zwykle, gdy miał w odwiedziny przybyć do króla, aby mu jak najmniej przyczynić kłopotu — że będzie miał przyjemność do Wissenburga nazajutrz przyjechać. Gość to nie był zbyt rzadki, ale w tym czasie nie spodziewany, bo ani pogody, ani drogi gorszej nad tę, na którą się narażał, wybrać nie mógł...
Król, któremu o tem doniesiono, zdumiał się i rozrzewnił.
— Co to za złote serce tego Rohana, — odezwał się do żony — żeby w taki czas szkaradny, nawykłemu do wygódek, puszczać się dla miłości naszej do Wissenburga! Tem bardziej wdzięczen mu być muszę, bo widocznie rachował na to, że mnie tu teraz nikt nie odwiedzi, że żywa dusza nie zajrzy...
— W istocie — potwierdził Tarło — trudno suponować, aby miał do nas potrzebę jaką...
Król się rozśmiał.
— A! — zawołał — jużci Bourbon mnie ani waszeci do rady młodego króla nie powoła; i Orleans nawet, gdyby nie był u steru, tegoby nie uczynił.
Porobiono zwykłe na przyjęcia księcia kościoła przygotowania. Włodek z dobranemi kilkunastu końmi wyjechał w moderunku paradnym na spotkanie. Wychwalano powszechnie malownicze stroje polskie, które się i Ludwikowi XIV podobały; dwór więc nawet skromny Leszczyńskiego starał się występować wytwornie; kładł kto co miał najlepszego.
Około południa nazajutrz król z córką stali w ganku, witając dostojnego gościa, który z wesołą wysiadł twarzą. Uderzyło to Leszczyńskiego, że kardynał, zwyczajnie przybywający bez purpury, w sukniach powszednich, poufale, ukazał się tym razem w purpurze książąt kościoła, w stroju urzędowym, w komży, płaszczyku, a oznakę godności, kapelusz, niósł za nim paź...
Król sobie tego inaczej wytłumaczyć nie mógł, jak chyba odwiedzinami kościoła jakiegoś i uroczystością po drodze.
Twarz Rohana, typ arystokratyczny francuski, piękna, dumna, jasna, wypogodzona, doskonale się z suknią godziła. Poufały z królem zazwyczaj, tym razem zachowywał się z pewnem ceremonjalnem poszanowaniem majestatu.
We wszystkiem tem było coś zagadkowego...
Chcąc dać wygodniej spocząć kardynałowi, król go wprost poprowadził nie do sali, w której rodzina zgromadzona czekała, ale do gabinetu, gdzie mogli pozostać sami.
Tu dwa krzesła z poręczami przygotowane były dla Rohana i dla króla, ale gość wskazanego nie zajął miejsca. Na obliczu jego widać było niezwykłe wzruszenie.
— Najjaśniejszy panie, — przerwał milczenie po krótkim namyśle, głosem podniesionym — jestem tu dziś nie tylko gościem, ale posłem do w. król. mości. Przychodzę w imieniu króla pana naszego prosić was, abyś dozwolił córce swej Marji zaślubić króla i zostać Francji królową...
Mówiliśmy już, że do Wissenburga najmniejsza wieść o czem podobnem nigdy nie doszła, a Leszczyński zbyt był skromny i od losu mało wymagający, ażeby przypuścić, że go to szczęście spotkać może.
Usłyszawszy przemówienie kardynała, Leszczyński pobladł i zamilkł; na obliczu jego odmalowało się zdumienie, niedowierzanie, prawie jakaś trwoga, tak że kardynał, przeczekawszy chwilę, musiał z małą odmianą powtórnie zagaić to samo.
Leszczyński, widząc go wesołym, nawykły do poufałego z nim obchodzenia się, wkońcu uśmiechnął się i rzekł żartobliwie:
— Czasy są ciężkie, niewątpliwie ks. Bourbon rachuje na nasze sumy neapolitańskie, o których coś zasłyszeć musiał: ale, niestety, ja ich mojej Maruchnie w posagu dać nie mogę...
Kardynałowi uśmiech przebiegł po ustach.
— N. panie, — dodał, prostując się poważnie — bierzecie to za żarcik niewłaściwy, co jest istotną prawdą, rzeczywistością, życzeniem króla i jego rady. Przychodzę w imieniu jego prosić was o rękę królewny Marji.
Nie można już było dłużej powątpiewać. Leszczyński stał jakiś czas oniemiały, złożył ręce jak do modlitwy i podniósł oczy ku niebu.
— Miałożby to być dziełem i cudem Opatrzności — zawołał wkońcu. — O takiem szczęściu nigdyśmy nawet marzyć nie mogli. Lecz pozwól, eminencja wasza, powiedzieć sobie, że brzydzę się wszelkiemi zabiegami i intrygami, że tron ten, okupiony upokorzeniem Hiszpanji, zerwaniem z nią, mogący sprowadzić wojnę na Francję — tron taki nie dla mnie i nie dla córki mojej!
Rohan wysłuchał cierpliwie, choć brew mu się nieco ściągnęła.
— N. panie, — rzekł po chwili — chciejcie mi zawierzyć i być pewnym, że z Hiszpanją wszelkie trudności są załatwione. Królewna powraca już do ojca, wojny o nią wieść nie będziemy. W radzie króla postanowiony został wybór królewny Marji, który ona winna waszym i własnym przymiotom, cnocie, co was blaskiem otacza. Kardynał Fleury, ks. Bourbon, Villars, wszyscy są zgodni, a na dowód oto list ks. de Bourbon, który mi w. kr. mości wręczyć polecono.
To mówiąc, Rohan dobył z pod płaszczyka list z wielką królewską pieczęcią i podał go Leszczyńskiemu. Nie ulegało więc wątpliwości, że wszystko było obmyślane, postanowione.
Król, dosyć długo list trzymając w ręku, spoglądał nań milczący, zdając się modlić w głębi duszy.
Dla formy tylko roztworzywszy pismo i rzuciwszy na nie okiem, drżący ze wzruszenia, w uniesieniu jakiemś religijnem, odezwał się z namaszczeniem:
— Błogosławionym niech będzie Bóg, który o nas pamiętał, dziełem to jest Jego i On sam co począł, dokona... Co mnie zaś przystało czynić, — dodał, zniżając głos — zaprawdę, nie wiem. W. eminencji powierzam o to staranie... rozporządzajcie nami!
Kardynał namyślał się krótko.
— Prowadźcie mnie do córki waszej — rzekł, wskazując królowi drogę.
W przyległej salce oczekiwała królowa z córką, siedząc za stołem, na ukazanie się dostojnego gościa. Wedle zwyczaju miała w ręku robotę... były to hafty do kościołów przeznaczone, któremi wszystkie sąsiednie obdarzano.
Na widok wchodzącego Rohana obie panie powstały śpiesznie, idąc przeciwko niemu. Uderzyło to zarówno matkę, jak córkę, że kardynał, uroczyście ustrojony, oblicze miał wielce poważne i że towarzyszący mu król blady był i widocznie mocno wzruszony.
Żona i córka, znając go dobrze, łatwo się domyśliły, iż coś niezwykłego podziałać musiało na niego; ale przyzwyczajone do prób ciężkich, jakiemi los ich prześladował, raczej obawę powzięły, niż nadzieję, aby coś pomyślnego mogło ich spotkać.
Rohan, ledwie się im z sobą dawszy przywitać, zwrócił się do królewny.
— Jestem posłem do was — odezwał się. — W imieniu króla pana naszego Ludwika XV przychodzę was prosić, abyście chcieli przyjąć ofiarę jego ręki i tron Francji z nim podzielić.
W wyrazach tych było coś tak niesłychanie dziwnego, niespodzianego, nie do wiary cudownego, że królewna Marja, przestraszona, poczęła drżeć, pochyliła się na rękę matki i długo nic odpowiedzieć nie mogła.
Naostatek z ust jej dobył się głos słaby, lecz jakby z góry religijnie natchniony:
— Jestem najżywszą wdzięcznością przejęta za tę cześć, jaką mi król Francji uczynić raczył, oto są rodzice moi, będę posłuszna ich woli, niech oni stanowią.
— Ja — dołożył król z powagą — zezwolenie moje wraz z wdzięcznością wyraziłem, odpowiadając jego eminencji.
Królowa rozpłakała się rozczulona.
— I ja też — rzekła z za łez — błogosławię związkowi temu. Tak wielkie szczęście córki naszej Opatrzności Bożej tylko winni jesteśmy... Cud się stał nad nami!
Rohan począł błogosławić i winszować, usiadł przy królowej i rozmowa, dotąd tonem urzędowym prowadzona, zeszła na poufalszy.
Królewna Marja pod wrażeniem tego, co ją jak błyskawica olśniło, drżąca, osłabła, więcej strwożona niż szczęśliwa, oczyma poprosiwszy o pozwolenie matki, powolnym krokiem wysunęła się z sali i, nie zatrzymując się, wprost poszła do klęcznika, który stał przy jej łóżku. Dobiegłszy tu, padła na kolana przed Ukrzyżowanym i łzy z oczu jej polały się strumieniem.
Nie wiedziała nawet, że stara Moszyńska, która w pokoju coś układała, stała właśnie w progu, a zobaczywszy swą ukochaną ze łzami klęczącą przed krzyżem, zerwała się i przybiegła do niej przestraszona.
— Marysieńko moja! dziecko najdroższe! Co tobie? co tobie?
Modlitwa, przerywana łkaniem, odpowiedzieć jej nie dawała. Głowę ukryła na łonie piastunki i nierychło załzawione podniosła oczy.
— Druga matko moja! — odezwała się cicho — wedle ludzkiego pojęcia spotyka mnie to, co się szczęściem nazywa tak wielkiem, tak niespodziewanem, że wiary mu dać trudno! Ale dusza moja strwożona jest mocno.
— Cóż się stało? Co przywiózł kardynał? — przerwała Moszyńska.
— Przywiózł listy, któremi mnie nieznaną i biedną wzywają na tron Francji, na małżonkę króla — szepnęła królewna.
Moszyńska krzyknęła, klaskając w dłonie.
— Wielkim jest Bóg! — zawołała. — W mojej duszy snuło się to ciągle, miałam przeczucie, że ci to było przeznaczonem...
Łzy i uściski zakończyły krótką rozmowę. Tymczasem po zamku rozchodziła się już nie tajona wiadomość, która wszystkich Leszczyńskiego towarzyszów do szału poruszyła. Radość, upojenie nią było niewypowiedziane.
Gdy wieczorem staruszka matka króla, zwykła powiernica Marji, całując ją, zapytała:
— Cóż ty, dziecię moje kochane, myślisz o tem zrządzeniu Bożem?
— Matko moja — odpowiedziała królewna. — Jedna tylko myśl jest mi przytomną od tego momentu, gdy kardynał wyrok nade mną ogłosił... Myśl ta nie opuszcza mnie ani na chwilę. Myślę, że byłabym bardzo nieszczęśliwą, gdyby ta korona, którą mi ofiaruje król Francji, miała mnie przyprawić o stratę tej, jakiej się spodziewałam w niebie.
Pierwszy dzień, wieczór, noc na zameczku w Wissenburgu upłynęła na rozprawach, uniesieniach, planach na przyszłość i pobożnych podziękowaniach Bogu. Rzecz była nadto uroczyście zagajona, aby o dojściu jej do skutku najmniejszą powziąć było można wątpliwość. Leszczyński jednak poufnie przyznał się przed żoną, że zbytniej nie chce się oddawać radości, bo, według niego, zerwanie jeszcze możliwem było.
Na komandorji życie całe, zajęcia, rozmowy, myśli zmieniły się nagle, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki; dla skłonnych do marzeń można sobie wystawić, jakim wątkiem do snucia ich stała się nowina o podniesieniu na tron ubogiej królewny, czego się spodziewano dla króla, dla rodziny całej, dla towarzyszów jego wygnania i niedoli.
Jedni już z triumfem powracali do Polski, drudzy, znając swojego pana, budowali mu wspaniałe gniazdo we Francji i dawali go za mentora zięciowi. Leszczyński, którego Polska nie chciała, przez Francję miał rządzić światem. Naturalna rzecz, że wszyscy jego słudzy mieli nadzieję podnieść się wysoko.
Tarło, który, pomimo swych cierpień, uczuł się odmłodzonym, odżył, wyprostował się, zdumniał; nie mógł się on wydziwić obojętności i chłodowi króla, który chodził zadumany i prawie smutny.
— Admiruję w. król. mość w szczęściu — mówił i powtarzał ciągle — tak, jak ją w złej doli uwielbiałem! Tak zimnej krwi w położeniu podobnem ani w nim, ani w nikim nie przypuszczałem.
Król się uśmiechał.
— Kochany kasztelanie — odparł. — Nie masz mnie z czego chwalić. Niedowiarkiem jestem i szczęściu, choćby mi się prezentowało najbardziej ponętnie, lękam się zbytnio zaufać. Trzymam się trzeźwo i nie szaleję, przez egoizm może, aby mniej cierpieć, gdy szczęście spodziewane zawiedzie. A przytem — dodał — dziękuję Bogu za wyniesienie mojego dziecka, błogosławię Go, a mimowoli pytam się: nie jest-li to próba tylko? Któż wie, co nas czeka? Wszakże infantka hiszpańska nietylko zaswataną była, ale przywiezioną do Paryża; trzymano ją lat kilka, a naostatku odesłano. Dlaczegóżby nie mogli mojego biednego dziecięcia grzecznie się tak pozbyć jutro, jak dziś je powołali? Wszystko możliwe... Muszę więc, aby nie doznać zawodu, być do niego przygotowanym.
Rozumie się, że rozgłos królewskiego wyboru, który padł na królewnę polską, przyjaciół i nieprzyjaciół Leszczyńskich poruszył i do Wissenburga goście ze wszech stron płynąć zaczęli.
Miasteczko, wszystkie gospody, gościniec, podwórza, przedpokoje cały dzień były pełne. Szlachta, duchowieństwo, wojskowi śpieszyli z powinszowaniami, wcześnie starając się sobie łaskę królewską zaskarbić. Niechętni dworowi i Bourbonowi, bo i na tych nie zbywało, przyjeżdżali z ostrzeżeniami, z plotkami, z tem, co z Paryża wiatr codzień roznosił po kraju.
Jedni kazali się Leszczyńskiemu obawiać Fleury’ego, drudzy Bourbona; inni ubolewali nad tem, że tak młodego króla trudno będzie utrzymać, zająć, przywiązać, zabawić, gdyż młodzież nawet, co go otaczała, narzekała na to, iż łatwo się wszystkiem przesycał i nieustannie pragnął zmiany.
W tym chórze najsprzeczniejszych wieści w istocie więcej było rzeczy mogących przestraszyć, aniżeli dających na przyszłość otuchę. Sam król czuł to najlepiej, ale na całą tę sprawę zapatrywał się ze swego stanowiska filozoficzno-chrześcijańskiego.
— Jest to widocznie dzieło Boże, — mówił do utyskującej żony — palec w tem Opatrzności. Myśmy się nie starali o to... nikt nie myślał o takim losie dla Maruchny. Że nie różami usłanym gościńcem iść będzie anioł nasz, to pewna; ale też sobie zasługę zaskarbi wielką. Utrzymać wiarę, na którą zewsząd bezbożne gotują się napaści, zaświadczyć ją cierpieniem i głośnem wyznawaniem — to los Maruchny. Słabą się ona wydać może komu... ja wiem, że się nie ugnie.
Zupełnie tak samo pojmowała to, co ją czekało królewna. Myśl, że ona była przeznaczoną od Boga na tron Francji i miała posłannictwo, tkwiła też w umyśle starej piastunki Moszyńskiej.
Teraz dopiero przypomniano sobie, że gdy Leszczyńscy jeszcze w księstwie Dwu-Mostów przemieszkiwali i stamtąd odbywali częstokroć pielgrzymki pobożne do wsławionych we Francji kościołów, raz, znajdując się na nieszporach w opactwie na granicy położonem, królewna przy odśpiewaniu modlitwy „Salvum fac regem Domino“ uczuła się nagle tak poruszoną, iż łzy się jej z oczu rzuciły. Przestraszonej naówczas Moszyńskiej przyznała się do przyczyny tego niezrozumiałego dla siebie uczucia...
Było to więc przewidywanie duszy, zgadującej swe przeznaczenie.
Przez jakiś czas nie nazywano potem Marji inaczej, jak królową, za co ona gniewała się i protestowała. Chodziła smutna i jakby zgięta pod wielkim ciężarem. Raz się nawet przed Moszyńską przyznała poufnie, iż, teraz modląc się, codzień w końcu dodawała:
— Panie, jest-li w tem wola Twoja, to odwróć ten kielich ode mnie.
Ochmistrzyni płakała i gniewała się razem.
— Dziecko moje, — mówiła — grzeszne to są myśli. Nie godzi się być względem Boga niewdzięczną! Jeszcze wam mało dał dowodów łaski? Król, najpiękniejszy mężczyzna w całem królestwie, pomiędzy władcami Europy stojący najwyżej, narówni z cesarzem... państwo ogromne, bogactwa niepoliczone, następca Ludwika Świętego, wiary Chrystusowej obrońca... Czegóż więcej pragnąć można nad to szczęście, aby stać u jego boku?
— Moja kochana Moszyńsiu, — mówiła królewna, rumieniąc się — nie rozumiesz mnie. Ja właśnie tak wysokiego powołania godną się nie czuję. Skromniejszej pragnęłabym doli. Gdybyś ty, jak ja, oczyma duszy przewidzieć mogła, co mnie na tronie czeka... wtórowałabyś mi w modlitwie do Boga: Panie, odwróć ten kielich ode mnie! Sądziszże, iż obcej sierocie, wszyscy co tam czyhają na władzę i panowanie, nie będą zazdrościć, starać się ją poniżyć, upokorzyć, osłabić? Gdzież ja tam znajdę przyjaciół i poradę... skąd zaczerpnę siłę?
Moszyńska pocieszała tem, że pobożna królowa w duchowieństwie łatwo znajdzie poparcie, że koło niej ugrupować się musi co najszlachetniejszego, najzacniejszego ma w sobie Francja; ale i ona, i król, i wszyscy — choć milczeli — widzieli zarówno walkę i niebezpieczeństwa, na jakie wystawioną być miała Francji królowa...
Dość było pomyśleć, że panowanie jej przychodziło wprost po rozpasanej moralnie i fizycznie regencji, że żyli jeszcze towarzysze wesołych kolacyj regenta, że wspomnienie czasu tego było żywe, młodzież nawykła do płochego zabawiania się, do intryg i swywoli, do nieposzanowania niczego, oprócz namiętności, która wszystko usprawiedliwiała. Sam pozór przymusu do zachowania jakiegoś decorum, form przyzwoitych, etykiety starego kroju wywoływał już opozycyjne okrzyki.
Królewna Marja nie była wtajemniczoną w szczegóły, ale i jej ucha doszły odgłosy regencji. Ze zgrozą mówiono tu pocichu o skażeniu obyczajów, które rozmaitym przyczynom przypisywano...
O młodym Ludwiku XV najrozmaitsze chodziły wieści. Wychowanie Fleury’ego uczyniło go prawdziwym sfinksem. Zawczasu nauczył się milczeć dumnie, nie odkrywać przed nikim, a gdy czuł potrzebę jakiegoś swobodniejszego wyrażenia się w bardzo powszednich sprawach, wybierał sobie za słuchaczów małe kółko młodzieży, z którą nie potrzebował na nic się oglądać. Ale i z tymi poufałość była zwykle krótkim wybuchem tylko.
Dla opiekuna swego, biskupa Frejus, Fleury’ego, Ludwik XV był powolności niesłychanej. Nie sprzeciwiał mu się nigdy, ale dodać należy, że Fleury nie wymagał niczego, coby królowi przykrość uczynić mogło i znając wychowańca, zgadywał myśli jego. Fleury, widząc zawczasu wychowańca znudzonym, żądającym zawsze jakichś nowych a dziwacznych rozrywek, szukał ich dla niego w najmniej przewidzianych wymysłach. Zkolei zabawiał go tokarnią, ogrodem, a nawet szyciem na krosienkach. Do myślistwa nie zachęcano młodego pana, ale ono było w odwiecznych tradycjach dworu i należało do zabaw, które atrybutami królewskiemi nazwać się mogły.
W Wissenburgu cieszono się tem, iż był pobożnym, że najmniejszej nigdy nie okazywał sympatji tym dowcipnisiom, co się naówczas wsławiali zuchwałemi porywy na rzeczy długo uświęcone, szanowane, nietykalne. Uważano, że takie bunty wcale mu się nie podobały; nie widział w nich odwagi przekonań, ale warcholstwo, dla pozyskania sławy i oklasków ulicznych.
W oczach swej narzeczonej, która dotąd znała tylko przyszłego małżonka z portretu, jaki jej z Paryża przysłano, Ludwik przedstawiał się jako idealnie piękny młodzieniec, z królewskim majestatem, wrażającym jej niemal obawę. Czuła w nim pana swego, a dotąd jedynym dla niej był... Ukrzyżowany.
Żadnej wówczas jeszcze płochości zarzucić nie było można młodemu królowi, a jeżeli w cieniach Wersalu i Tuilerjów już się coś ukrywało, o tem tylko wiedział jeden Bachelier, kamerdyner-ulubieniec, jedna z tych postaci niewidocznych, które za kulisami historji wielką grają rolę, kryjąc się w mroku.
Serce Marji skłaniało się ku oblubieńcowi, tak świetną otoczonemu aureolą, lecz strach ją ogarniał zarazem. Niedowierzała jeszcze przeznaczeniu swojemu, modliła się, aby Bóg od niej kielich ten szczęścia i goryczy pełny oddalił.
W porównaniu do tego, co się działo, co zajmowało wszystkich w Wissenburgu — modlących się, cieszących, niepokojących razem — Paryż przedstawiał obraz nieporównanie jaskrawszy. Tam wybór biednej, nieznanej królewny, niezrozumiały, niepojęty, nieprawdopodobny, zdumiał w początku i niemal osłupił. Po pierwszej chwili podziwu zerwała się burza opozycji.
Oblubienica wybrana stała poza wszystkiemi znanemi tu kołami, bez związku ze społeczeństwem, bez stosunków z niem — i wydała się wszystkim niebezpiecznym wrogiem.
Zrozumiano to łatwo, iż ks. Bourbon i jego faworyta, pani de Prie, wybierając ją, rachowali na to, że sami nią owładną i przez wdzięczność serce jej zjednają. Był to zamach zuchwały na wpływ wszelki, było to wzięcie króla w niewolę.
Opowiadano, że gdy wybór Marji na radzie postanowiony został, a nikt przeciwko niemu nic do zarzucenia nie miał, szło tylko o przyzwolenie samego króla... Młody pan powołany, wszedłszy do pokoju, po odczytaniu wniosku, którego słuchał obojętnie, milcząco tylko dał znak przyzwolenia.
Przeciwnicy tego małżeństwa, które w całej Europie zdumienie wywołało, a w Paryżu samym niesłychaną wrzawę i niepokój, spróbowali naprzód podziałać na Ludwika XV, przez młodzież do niego zbliżoną, książąt de Gèvres i de la Trémouille; ale na pierwsze słowa rzucone przez nich, tyczące się królewny, młody król ze stanowczością groźną odepchnął wszelkie złośliwe insynuacje. Słuchać ich nie chciał. Dał poznać, że zuchwalstwem nieprzebaczonem byłoby chcieć się mieszać do spraw państwa.
Kardynał, do którego przybiegano, usiłując go dla opozycji pozyskać, znalazł się ostrożnie i bacznie. Dał mówić, ale wkońcu wskazał na księcia Bourbon, jako na głównego sprawcę, do którego się zwrócić należało. On... umywał ręce.
Naówczas wszyscy, co rachowali na małżeństwo inne, rzucili się ku pani de Prie i Bourbonowi. W charakterze księcia było, że właśnie opozycja mogła go tylko umocnić w postanowieniu, a pani de Prie w oporze, niechęci, wrzawie widziała najlepszy dowód, że Bourbon uczynił wybór doskonały, którego się lękano. On miał zawładnąć królową, ona powinna była młodszego od siebie podbić króla.
Im większy przestrach ogarniał przeciwników, tem pani de Prie stała mocniej przy doskonałym wyborze.
Rozpuszczane wieści jednakże zmuszały pierwszego ministra do odpierania zarzutów, któremi wybór chciano uczynić groźnym. Głosy się naprzód podniosły przeciwko królowi Stanisławowi, pochodzeniu jego, ubóstwu, pretensjom do tronu polskiego, które Francję w wojnę mogły uwikłać i w Niemczech jej nieprzyjaciół rozbudzić.
August saski z całą zręcznością swej przewrotnej polityki działał tu czynnie, usiłując zapobiec, aby jego współzawodnik nie został teściem króla Francji. Jeżeli to dziś jemu samemu nie groziło, to zapierało drogę do tronu synowi, dla którego August marzył o Polsce podzielonej i dziedzicznej.
Stronnictwo saskie znalazło naturalnie w Paryżu cały obóz sprzymierzeńców, gotowych do połączenia się i pomocy. Bourbon został zmuszony do szukania środków, aby krzykaczom zamknąć usta.
W czasie kilkoletniego pobytu w Wissenburgu król Stanisław, pomiędzy innymi gośćmi, którzy go częściej odwiedzali, polubił szczególniej podpułkownika regimentu króla, kawalera de Vauchon, z którym w szachy i warcaby grywał.
Vauchon był charakteru łagodnego, humoru miłego i kochał starego króla, dla którego był z poszanowaniem dziecięcem. Znany poufalej Leszczyńskiemu, mógł z nim mówić otwarcie i wymóc łatwo pewne zobowiązania, dla zabezpieczenia przyszłości potrzebne.
Otrzymawszy te króla przyrzeczenia i ogłosiwszy je, książę de Bourbon mógł zamknąć usta przeciwnikom.
Jednego więc letniego poranku król z wielką swą pociechą zobaczył dawno już niewidzianego swojego ulubionego Vauchona i przywitał go radośnie.
— Winieneś mi rewanż! — zawołał, witając go. — Ale skądże przybywasz? Czy regiment wasz na rekolekcje dostał się do tej ubogiej Alzacji? Jakiemu wypadkowi zawdzięczam, że was tu powitać mogę?
— Moja podróż — odparł Vauchon — nie jest wcale dziełem przypadku, n. panie; poprostu wysłano mnie tu do w. królewskiej mości, abym z nią w pewnych sprawach się rozmówił.
— Wybór nader dla mnie miły — wtrącił Leszczyński.
— Ja przyznam się, że wolałbym, — odrzekł Vauchon — aby mi co innego zlecono, gdyż poselstwo może mieć i pewne nieprzyjemne strony.
— Mój pułkowniku, — rozśmiał się król — ja, jak wiesz, jestem ostrzelany. Któż, czy cię ks. Bourbon przysyła?
— Tak jest.
— Nie rozumiem, — odezwał się Leszczyński — czego jeszcze może wymagać po mnie... Dla szczęścia jedynego mojego dziecięcia wie, że wszystko gotów jestem poświęcić. Mów więc, proszę, otwarcie.
— Zacznę więc od najnieprzyjemniejszej części mojej misji — zagaił Vauchon, któremu król przy sobie miejsce wskazał. — Ks. Bourbon oświadcza, w imieniu n. pana, że połączenie jego z córką w. król. mości nie powinno żadnych obudzać nadziei odzyskania tronu polskiego. Zapowiadają zgóry, abyście się nie łudzili, bo Francja nie może i nie uczyni dla was nic w tej sprawie. Powinniście się więc wyrzec wszelkich pod tym względem nadziei.
Król Stanisław, słuchając, poruszył naprzód lekko ramionami, usta mu się uśmiechać zaczęły łagodnie, zawahał głową, złożył ręce, a na jasnem czole tak niezamąconą niczem widać było pogodę i spokój, że Vauchon nie wiedział co myśleć i powątpiewał, czy go zrozumiano.
— Kochany pułkowniku, — odezwał się król wkońcu — abyście raz na zawsze pewni byli tego, że ja dla siebie żadnych rachub nie mam, wydając za króla moją Maruchnę, dam wam na piśmie zaręczenie, iż Augustowi jego panowania w Polsce zakłócać nie myślę, ani Francji wciągać w wojnę, dla niej ciężką i szkodliwą. Pozwolicie mi tylko dodać, iż gdyby kiedy Francja mnie w jakikolwiek sposób użyć potrzebowała, służyć jej i królowi jestem gotów osobą, krwią i wszystkiem, co mam... Czy wam to starczy?
— Byłem pewnym, — odparł, skłaniając się, Vauchon — że w. król. mość nie inną dasz mi odpowiedź. Rzecz więc skończona.
— Ja zaś, mój pułkowniku, — dodał Leszczyński — nie spodziewałem się, aby raz jeszcze żądano ode mnie tego zapewnienia, którego charakter mój i całe życie przeszłe są poręką. Nie dobijałem się korony, anim się starał o wywyższenie to dla córki. Za królestwo moje krótkotrwałe odpokutowałem ciężko, daj Boże, aby Maruchna była szczęśliwszą, zyskując koronę.
— Wątpicież o tem? — zapytał Vauchon.
Król głowę spuścił i zamilkł.
— Nie mówmy o przyszłości — dodał smutnie. — Jam już stary; przekona was życie, że nikt nigdy nie odgadł losu swojego. Jutrzenka różowa nie zawsze zapowiada dzień jasny... Macie co więcej jeszcze? — zapytał po chwili.
Vauchon, który króla szanował, zostawał z nim w najlepszych stosunkach i rad był najmniejszej oszczędzić mu przykrości, chociaż mógł pomniejszemi go nudzić drobnostkami, oświadczył, że dana tak otwarcie odpowiedź nic już do życzenia nie zostawia.
— Chciej tylko w. kr. mość, — dodał — zamiast mnie, odpowiedzieć pismem wprost ks. Bourbon, który listem tym wszystkim zamknie usta i koniec położy nowym projektom i pytaniom.
— Właśnie chciałem to uczynić — przerwał Leszczyński. — Znacie lepiej wymagania ludzi; pomóżcie mi do zredagowania tego dokumentu tak, aby był jasnym, pełnym i nie pozostawiał już najmniejszej wątpliwości.
— N. panie, — odparł Vauchon, kłaniając się — dworak, wojak, próżniak, nigdy do pióra nie czułem powołania; nie zdałem się też na dyplomatę i wątpię, abym się naco przydał w. król. mości. Mogę w tem usłużyć tylko, iż znam całą przebiegłość i podejrzliwość tych ludzi, którzy dokument czytać będą i komentować.
— Mój pułkowniku, — rzekł król rubasznie — na tych ichmościów, których wasz Rabelais abstraktorami kwintesencji zowie, jest jeden najlepszy sposób — szczera, szlachetna otwartość.
W parę godzin potem wszystko było skończonem. Król wezwał Włodka do kancelarji, podyktował mu list, odczytał go pułkownikowi i kazał przepisać.
Vauchonowi polecono trochę tym razem dłużej pozostać z Leszczyńskimi i życiu się ich przypatrzyć, aby ze szczegółów zdać sprawę i wymysłom śmiesznym żywem prawdy opowiadaniem kłam zadać.
Dwór i rodzina przyjmowała go z tą polską gościnnością serdeczną, któraby wrogów nawet przejednać potrafiła. Pułkownik mógł się przekonać, iż żadnych tajemnic do ukrywania nie mieli; wszystko było odkryte, jawne, gdyż nic osłaniać nie potrzebowano. Wszyscy oni okazywali się takimi, jakimi ich Bóg stworzył.
W Paryżu posła tego zpowrotem oczekiwano z niecierpliwością. Ks. Bourbon szczególniej niepokoił się wrażeniem, jakie mógł raport uczynić, a przeciwnicy wyzyskaćby go nie omieszkali. Stało się jednak inaczej, niż ułożonem było; Vauchon, zmuszony zwrócić się z drogi do swojego regimentu i powrót opóźnić, przysłał na piśmie sprawozdanie, które brzmiało:

„Dobrze się rozpatrzywszy we wrażeniu, jakie wielki wypadek obecny uczynił na umyśle króla Stanisława, zdaje mi się, że usposobienie jego i uczucia w taki sposób będę mógł określić. Powiada on, że tak jest przejęty tem dziełem Opatrzności, iż lękałby się zachwiać wolę Bożą, gdyby w sercu pożądał czegoś więcej, nad to wywyższenie, jakie go spotkało obecnie, czy to nowe jakieś osnuwając plany, czy wznawiając te, które mu się nie powiodły, lub żądając pomsty nad nieprzyjacioły i jednania sobie przyjaciół nowych. Pan ten nie po raz pierwszy cierpi od złej doli. Czuje on, jak przystało, wielkie swe szczęście, ale niem nie jest olśniony. Stał się dobrym Francuzem, nie mając na teraz ani pragnienia, ani woli innej nad to, co zgodnem jest z interesami państwa. Najzupełniej gotów być posłusznym woli króla i życzeniom j. wysokości księcia Bourbon. Nie należy się obawiać o to, aby mógł mieć kiedy jaki cel inny, nad wskazane. Wszelkie jego starania i zachody skończone, nie pozostaje mu nic więcej nad to, by ręce wznosić do nieba, prosząc Boga o błogosławieństwo dla księżniczki Marji, której los stanowi w życiu jego najświetniejszą epokę.
„Co się tyczy zwrotu dóbr jego, znajduje, że byłoby z ujmą godności króla zajmować się tą sprawą i mieszać się do niej bezpośrednio. Sprawa to, do której Szwecja jest zobowiązana traktatem z nim zawartym. Rzecz ta była dotąd bardzo dobrze prowadzona, a król August już na główne zgodził się artykuły.
„Co się tyczy przywrócenia na tron króla Stanisława, tak drogi mu jest spokój, że nie chce o tem myśleć wcale i można króla Augusta zapewnić, iż panowania jego w niczem nie zawichrzy. Gdyby jednak Francja znajdowała się kiedy w takiem położeniu, iż dla niej potrzebnemby się stało, ażeby król Stanisław wyszedł z nieczynności — znajdzie się zawsze gotowym do postąpienia wedle życzeń. Król wielekroć mi powtórzył, iż wcale tronu Augustowi nie zazdrości i sto razy jest szczęśliwszym, mogąc życie pędzić we Francji.
„Król Stanisław nie ma przy sobie sekretarza z urzędu, sam go zastępuje. Stary sługa jeden pisze, co przepisywać potrzeba. Czasami, gdy go nieszczęścia spotykały, odprawiał zkolei będących przy sobie panów polskich, którzy mu towarzyszyli, jużto, aby ich od prześladowania ochronić, już by własnemu ulżyć położeniu. Jeden tylko hrabia Tarło, cioteczny brat królowej, nie chciał się dotąd od osoby króla oddalić.
„Matka króla Stanisława nigdzie publicznie występować nie ma zamiaru, z powodu złego stanu zdrowia i podeszłego wieku. Modli się tylko i nabożeństwo jest jej jedynem zajęciem.
„Dwór obecnie składa się z marszałka i sześciu czy siedmiu szlachty polskiej, wszyscy starzy, z wyjątkiem marszałka. Oprócz tego jest dwóch księży polskich, z których jeden jezuita, spowiednik księżniczki Marji od jej dzieciństwa. Królowe mają przy sobie służące, szlachcianki polskie. Słyszałem króla oświadczającego, iż nie życzy sobie, aby kto ze dworu jechał z królową, oprócz o. jezuity. Ten mógłby jaki tydzień pozostać, aby zdać staranie o królowę w ręce swojego następcy, który wyznaczonym zostanie do czuwania nad nią. Dobry ten kapłan wychował ją w pobożności prawdziwej, bez bigoterji, a król Stanisław życzy sobie, aby mógł dać wskazówki temu, który go ma zastąpić i czuwać nad nią w przyszłości“.

Doniesienia Vauchona jasne, dobitne, wszystkich wreszcie uspokoiły. Podobały się one powszechnie i nie dozwalały już wątpić, że małżeństwo mimo zabiegów niechętnych przyjdzie do skutku.
Na żądanie potajemne pani de Prie pułkownik Vauchon postarał się o miarę wzrostu królewny Marji, potrzebną dla przygotowania ubiorów, sukien i obuwia.
Upominać się o to etykieta nie dopuszczała, ale zręczny Francuz, przez jeszcze zręczniejszą służbę swą, potrafił nawet wykraść jeden pantofelek.
Był on niebardzo wykwintny, dobrze już przenoszony, trochę zabłocony, bo odbywał po ubogich chatkach podróże, ale rozmiarami swojemi obudził podziwienie i okrzyknięto go... pantofelkiem kopciuszka. Nim go powierzono jako miarę haftującym złotem przyszłe obuwie koronacyjne królowej, pantofelek obiegał z ręki do ręki połowę Paryża. Elegantki na wzór jego kazały sobie szyć buciki „à la Reine“.
Miara wzrostu poszła do krawców i pań, co się wyprawą trudniły.
Ci, co na łowach mieli sposobność zbliżać się w tym czasie do młodego króla, na twarzy jego napróżno śledzili oznak tego, czego się może spodziewali lub oczekiwali, jakiegoś znudzenia lub zniecierpliwienia symptomów. Ludwik XV polował i uganiał się za jeleniami, jakby o małżeństwie nie myślał wcale.
Poselstwo Vauchona, głośne oświadczenie ks. Bourbon, iż małżeństwo nieodwołalnie jest postanowionem, widocznie już do niego rozpoczęte przygotowania, wszystko to musiało utwierdzić w przekonaniu, iż knowania przeciwko niemu nic nie zdołają.
Pomimo to starano się choćby potwarzami zatruć Leszczyńskiemu ich niespodziane szczęście i księciu Bourbon nie dać spokoju.
Książę, pani de Prie, Parisowie zarzucani byli codziennie mnóstwem listów, objaśnień, zeznań, ostrzeżeń bez najmniejszej podstawy, które natychmiast obalało najpowierzchowniejsze wywiadywanie się, bo w nich nie było ani prawdy, ani prawdopodobieństwa.
Na chwilę jednak sprowadzało to niepokój, dopóki fałsz nie okazał się bezczelnym wymysłem.
Śmiano się, triumfując nad bezsilnemi porywami... i winszowano sobie szczęśliwego wyboru.


VI.

Walka ta, trwając już czas niemały, zdawała się tracić na sile i ustawać, gdy spiskujący przeciwko Bourbonowi i ożenieniu z Leszczyńską strzałę oddawna przygotowywaną, która, ich zdaniem, miała być ciosem Parta, nakoniec wypuścić postanowili.
Dwór lotaryński, którego dwie księżniczki były na spisie kandydatek i zdawały się mieć nadzieję, że jedna z nich wybrana zostanie, obrażony odrzuceniem, zgodził się na poparcie baśni zręcznie skleconej i jakby od niego wychodzącej.
Wiadomem było, że księżna matka lotaryńska, która na wydaniu córki za Ludwika XV olbrzymie budowała plany, nie taiła swej niechęci dla Leszczyńskich i lekceważąco publicznie o nich mówiła, mszcząc się za wydarte sobie nadzieje. Sam książę, lepiej umiejący panować nad sobą, podzielał te uczucia i na dworze lotaryńskim wrzało i kipiało nienawiścią dla króla Stanisława.
Tu się zrodziła plotka nowa, którą ktoś niemal półurzędownie nadesłał jako przestrogę do Paryża, iż tajemnicę czyniono z tego, że księżniczka Marja od dzieciństwa na nieuleczalną epilepsję cierpiała, której napady ukrywano. List, donoszący o tem, ułożony był z taką obfitością szczegółów, dokładnością pozorną, świadomością najmniejszych okoliczności objawom choroby towarzyszących, że nawet chcąc go sobie złośliwością i intrygą tłumaczyć, pozostawała wątpliwość, azali w nim jakiejś podstawy nie było. Zmyślenie miało wszystkie cechy prawdy i mogło zastraszyć.
Książę Bourbon, acz nie dał wiary spóźnionemu ostrzeżeniu, znając jego pochodzenie, przeraził się następstwami, odpowiedzialnością, jeżeliby cokolwiek rzeczywistego kryło się w tej baśni.
Jako dowód przytaczano w liście, że królowa Leszczyńska, zastraszona chorobą córki, na którą lekarze nic poradzić nie mogli, dowiedziawszy się, że zakonnica jedna w Trewirze na tę słabość leczyła cudownie, udawała się do niej o radę.
Znano dobrze genezę tego listu i ludzi, którzy pierwsi się z nim nosić zaczęli. Ks. Bourbon czuł w nim rękę nieprzyjaciół swoich, lecz nawet wymysł i bajkę trzeba było odeprzeć i wykazać, że był fałszem i potwarzą.
Włodek, który teraz niemal ciągle znajdował się na gościńcu pomiędzy Wissenburgiem a Paryżem, był właśnie w stolicy, gdy jak piorun z jasnego nieba list ten spadł na już uspokojonego i triumfującego Bourbona. Zawrzało znowu, że książę przyszłość Francji i dynastji rachubom swoim poświęca.
Pani de Prie, w której usługach Lozilières zawsze się jeszcze znajdował, natychmiast po niego posłała.
Lozilières, po którego Duverney posłał powóz własny, schwycony u obiadu, przestraszony, zaledwie się zjawił w progu buduaru, w którym pani de Prie komitetowi Parisów prezydowała, gdy drzwi za nim zamknięto, postawiono straże i ową lotaryńską przestrogę zdumionemu czytać zaczęto, czyniąc mu wyrzuty, że gdy zdawał sprawę ze wszystkiego, co się Leszczyńskich tyczyło, tak ważną mógł zataić wiadomość.
List zredagowany poważnie, namaszczony politowaniem, natchniony czcią dla dynastji Capetów, pełen gróźb i boleści, pomimo tonu swego zdradzał pochodzenie — był nadto mądrze i umiejętnie pisany.
Obwiniony wcale się tem nie dał zastraszyć, rozpatrzywszy się w jego treści. Spokojnie słuchał wyrzutów z półuśmiechem, a gdy pani de Prie wymawiała mu, że choćby fałsz takiej wagi powinien był powtórzyć, a nie ignorować go, Francuz odparł śmiało:
— Niepodobieństwem było dowiedzieć się o tem kłamstwie wierutnem, które dopiero się świeżo narodziło. Któż mógł przewidzieć, że tak cyniczny fałsz w obieg puszczą? W Wissenburgu żadnych niema tajemnic, nic się nie kryło i nie kryje. Gdyby królewna raz w życiu na coś podobnego chorowała, mówionoby o tem, bo ja miałem szczęście słuchać opowiadania, jak się jej pierwsze ząbki wyrzynały. Jest w naturze tych ludzi, że gdyby popełnili najokropniejsze przestępstwo, dla ocalenia życia utaićby go nie potrafili. Zresztą mam pod ręką sposób najprostszy przekonania, że w Wissenburgu nikt nigdy o niczem podobnem nie słyszał. W Paryżu znajduje się właśnie dworzanin króla, który mu czasem sekretarza zastępuje, a którego ojciec służył też Leszczyńskim. Znam go; można powołać tego Polaka i jak najsurowiej go badać.
Pani de Prie, aby nie spuszczać się na nikogo, natychmiast zażądała go widzieć sama. Nie chciała się zdradzić, ale gotowa była nawet dwuznaczną odegrać rolę w jakiemkolwiek męskiem towarzystwie, byle mogła zbliżyć się i poddać Włodka umiejętnemu niewieściemu badaniu.
Obmyślono sposób bardzo prosty i łatwy, urządzając po teatrze wieczerzę u jednego z Parisów, który miał się pod obcem jakiemś pokazać nazwiskiem. Pani de Prie przyjmowała na siebie rolę skromnej do usług przyszłej królowej wyznaczonej panienki, a że Włodek żył i obracał się poza kołami temi i nie mógł sprawdzić tożsamości osób, nie wątpiono, że tajemnica nazwisk zachowana zostanie.
Wieczerza zapowiadała się świetną i wesołą, bo Parisowie nie żałowali pieniędzy, gdy szło o popisanie się z niemi w interesie księcia. Sprawa ta zresztą była ich własną.
Włodek, którego Francuz jako przyjaciela swego, dworzanina króla polskiego, przedstawiał, pomimo ogłady i pewnego obycia się z Paryżem, wydał się tym panom trochę sztywnym i oryginalnym. Nie mógł on nigdy i nigdzie powagi swej polskiego szlachcica zostawić w kącie. Młody, przystojny, pojętny, nie we wszystkiem potrafił Francuzów zrozumieć i być przez nich zrozumianym. Czuć było, że był w innych zupełnie warunkach obyczajowych powszedniego życia.
Pani de Prie postanowiła go oczarować i nie powątpiewała o skutku; tymczasem okazało się, że wejrzenia jej, uśmiechy, półsłówka, cała zalotność wypróbowanej siły na Włodku najmniejszego nie czyniły wrażenia. Cofał się tylko nieco przestraszony, gdy gwałtowniej nacierała.
Zaledwie Lozilières umyślnie przy prezentacji tytuł dworzanina królewskiego wymówił, gdy piękna pani, jakby niespodzianie nim uderzona, zbliżyła się natarczywie do niego.
— A! cóż to za szczęście! — zawołała — pan jesteś zbliżonym do rodziny przyszłej królowej naszej, pan znasz ją dobrze pewno i oddawna. My tu mrzemy z ciekawości, dowiedzieć się czegoś pragniemy o przyszłej pani naszej. Biorę pana w rekwizycję, musisz nam mówić o niej...
Włodek, napadnięty w ten sposób, chociaż się oświadczył z gotowością udzielenia wszelkich możliwych objaśnień, stał się wielce ostrożnym, obawiał się nieoględnego słowa, któreby, fałszywie tłumaczone, w obieg pójść mogło.
— Z największą chęcią — rzekł — opowiem wszystko, cokolwiek obchodzić kogo może...
— Ale nas wszystko obchodzi, co się jej tyczy — podchwyciła de Prie. — Ma być naszą królową, o najskromniejsze miejsce przy jej osobie dobijają się już dziś najświetniejszych imion kobiety, a nikt nie wie nawet, jak wygląda ta wielka nieznajoma, co lubi, czem się bawi, jak się jej przypodobać można. Najmniejszy szczegół dla nas drogi, a tu w Paryżu prawią takie baśnie i plotki...
— Mogę panią zaspokoić i zapewnić — rzekł Włodek, — że to jest prawdziwy anioł dobroci, istota wprawdzie do życia w Paryżu i u dworu niebardzo przygotowana i stworzona, ale Paryż byłby z kamienia, gdyby przed nią nie pokląkł...
— Tak piękna jest? — podchwyciła de Prie, dla której piękność stanowiła najwyższy przymiot niewieści.
— Pani! — odparł Włodek gorąco. — Piękną ona właściwie nie jest, ale więcej niż piękną, bo świętą.
Pani de Prie dziwnie się uśmiechnęła.
— A tak, słyszeliśmy, iż jest bardzo pobożną — ciągnęła dalej, — ale przecież całego życia na modlitwach spędzać nie będzie mogła.
— Resztę poświęca dobrym uczynkom i nauce — dodał dworzanin.
— Coś przecież będzie musiała poświęcić światu i ludziom — mówiła de Prie, nie dając się zbyć Włodkowi.
— O tem ja wcale sądzić nie mogę — odezwał się badany.
— Ale jest, jak słyszeliśmy, bardzo słabego zdrowia — wtrąciła de Prie, nie mogąc się już powstrzymać. — Czyż ta choroba, na którą cierpiała w dzieciństwie, śladów po sobie nie zostawiła? Powszechnie utrzymują, że ona jest nieuleczalną.
Podstępnie wtrącone pytanie znalazło Włodka tak nieprzygotowanym do jakiejkolwiek odpowiedzi, iż stanął osłupiały, wlepił oczy w mówiącą, usta mu się nieco zdumieniem otworzyły, ale nie śmiał rzec słowa. Nie rozumiał...
Pani de Prie czekała na odpowiedź.
— Choroba? choroba? — począł nareszcie Włodek. — Ja jak żyję, o żadnej jej chorobie, a tem mniej o takiej, któraby nieuleczalną była, nie słyszałem. Królewna nigdy, dzięki Bogu, nie chorowała. Znam staruszkę, która ją piastowała od dzieciństwa i wyhodowała; słyszałem od niej sto razy, jak ją wychowywano, najmniejsze szczegóły są mi doskonale pamiętne, — ale o żadnej chorobie nigdy nikt w Wissenburgu nie słyszał.
Włodek wkońcu począł się śmiać.
— Nasza królewna — dodał — zdrowsza jest od niejednej chłopki; nawykła z rana, po przeżegnaniu się, dzień poczynać od zimnej wody; bosemi nogami uczono ją biegać po trawie; zahartowana jest, jak my wszyscy w Polsce, bośmy do tutejszych pieszczot i wygód nie nawykli. Pewien jestem, że tam teraz najcięższą troską, co pocznie, gdy na dworze przyjdzie z konieczności barwiczek, różu i bielidła używać, gdy jej twarzyczki świeżej dotąd żadne malowanie nie tknęło, tak jak dusza nie skaziła się nigdy żadnym fałszem i udaniem.
Pani de Prie zakąsiła usteczek i głową zaczęła potrząsać.
— To rzecz dziwna, — rzekła cicho — bo tu u nas chodzą wieści z bardzo poważnego źródła, że królewna jest... ma... że może w dzieciństwie ulegała.
Jąkała się, onieśmielona wejrzeniem Włodka, i nieśmiała dokończyć.
— Ale to żarty chyba! — przerwał oburzony dworzanin. — Jeżeli o chorobie mowa, to o jakiejże, proszę pani, na Boga?
Stanowczość, z jaką Włodek zaprzeczał, położenie jego na dworze, wyraz twarzy zdumionej i oburzonej razem nakazywały dać mu wiarę — i piękna pani usiłowała badanie swe w żartobliwy ton obrócić.
— Czego-bo też złośliwi ludzie nie wymyślą — dodała. — Musi to być bajka, kiedy waćpan o tem nigdy nie słyszałeś.
— U nas — odezwał się Włodek — wszyscy wiedzą o wszystkiem, tajemnic żadnych nie było nigdy i niema. Skąd się ta choroba wziąć mogła, nie pojmuję nawet.
— Pan to przecie łatwo rozumiesz, — przerwała de Prie — że królewnie wszyscy zazdroszczą, wymyślają więc to, coby jej zaszkodzić mogło i zrazić do niej. O zaszczyt zasiadania na tronie Francji nie wahają się dobijać podstępem, potwarzą i kłamstwami.
Zżymnął się Włodek rubasznie.
— Naprawdę — rzekł — ciekawym o jakiej chorobie mówić mogą?
Pani de Prie pocichu wymieniła ją i spojrzała mu w oczy.
— To tak do prawdy podobne, — ozwał się pogardliwie — jakby kto mnie o suchoty posądził. Sensu w tem niema. Ależ plotkę nawet czemś muszą popierać.
Pani de Prie, której teraz szło o to, ażeby wieść, rozsiana zawczasu, doszła Leszczyńskich i żeby się z niej zwycięsko wytłumaczyć mogli, wyspowiadała potrosze dworzaninowi, co mu powierzyć mogła.
— W Tuilleries i Wersalu chodzi — mówiła — plotka, widocznie z Lotaryngji przywieziona, w formie przestrogi, że królowa Leszczyńska nawet na tę słabość córki miała się radzić sławnej mniszki w Trewirze, która na nią leczyć umiała.
Włodek słuchał, na twarzy jego widać było oburzenie i pogardę. Nie odpowiedział potem długo i dopiero zagadnięty wprost począł mówić już ostygły.
— Admiruję, jak to wszystko zręcznie osnute. W Trewirze mniszki odszukać niełatwo, w potrzebie okaże się, że nie żyje, a gdy kłamstwo będzie jawne, można jeszcze powiedzieć, że zmarła siostra Anna chorobie tej podlegała i że jedną wzięto za drugą.
— Tymczasem — poczęła, trochę zapominając o swem incognito, de Prie — słyszałam, że książę Bourbon zmuszonym będzie tej niedorzecznej baśni dochodzić źródła i jawnie kłam jej zadać, bo się z nią po Paryżu noszą...
— Jest ona tak widoczną, — przerwał Włodek — że ktokolwiek króla i jego rodzinę zna bliżej, śmiać się z niej musi. Na nieszczęście zdaleka wszystko brzmi inaczej i nabiera znaczenia, którego niema w istocie.
— Książę zapewne wyśle doktora do Wissenburga — szepnął Paris.
— I to będzie najwłaściwszem — rzekł Włodek; — potrzeba tylko, by wiedział, jak się obejść z państwem naszem, aby królewny nie zrazić. Jeżeli księciu idzie o to, ażeby małżeństwo przyszło do skutku, nie powinien o tem zapominać, że król widzi w niem tylko tajemniczy palec Opatrzności, a królewna Marja modli się, aby Bóg od niej ten kielich odwrócił... Mogą pochwycić pozór...
Z niedowierzaniem wszyscy krzyknęli, że Włodek przesadza, że nie może być, aby nie pożądano takiego wywyższenia i losu. Jeden tylko Lozilières potwierdził to i utrzymywał, że o Leszczyńskich sądzić z innych ludzi wcale się nie godziło.
Uczyniło to pewne wrażenie na pani de Prie, poczem komitet powrócił do narad nad środkami, jakich użyć należało dla wyśledzenia prawdy, a wykrycia fałszu. Doktora chciano wyprawić zaraz do Wissenburga, a do Trewiru zręcznego agenta, któryby o starej mniszce, leczącej na epilepsję, się dowiedział.
Pani de Prie, uspokojona, odzyskała zaraz wesoły humor, śmiałość i roztrzpiotanie.
Włodek, który już wypił kilka kieliszków wina, czuł się jakoś ośmielony, piękna pani wcale mu nie imponowała.
— Nie znam praw tutejszych i zwyczajów — rzekł, zwracając się do niej, — ale szczęściem uczyć się ich nie widzę potrzeby, bo i żyć tu nie myślę... Boleję tylko nad losem naszego anioła, który życie swe pełne prostoty godzić będzie musiał z wymaganiami tutejszemi.
— A jakże żyje teraz? — pytała de Prie. — Myśmy ciekawi bardzo, bo każdy powiada inaczej.
— A! — zawołał Włodek — życie jej nie różni się w niczem od wszystkich pań naszych... Naprzód dzień poczynają modlitwy, nabożeństwo, msza święta... Obyczaj to polski dzień od Boga poczynać. Potem, jeżeli pora piękna, królewna obchodzi swoich chorych i ubogich, przechadza się, maluje, gra, czyta. Około południa ojciec przybywa zwykle na rozmowę i przegląda jej roboty. Oprócz tego otoczenie jej składali matka, babka, piastunka i my wszyscy. Znaczną część dnia poświęca ręcznym robotom do kaplic i kościołów.
Prie słuchała, zlekka poruszając ramionami.
— A własne jej ubranie? czy lubi się stroić?
— Stroić? ona? — rozśmiał się Włodek — a nacóżby jej się to przydało? Dla przypodobania się ludziom nie potrzebuje tego wcale. W prostej sukieneczce najlepiej chodzić lubi, z chusteczką czarną na głowie. Przepychu w stroju nie zna i nie rozumie.
— Cóż więc lubi? — wtrąciła pytająca.
— Modlić się, uczyć się i z ubogimi obcować. Modlitwa przy klęczniku, na którym leży trupia głowa św. Brygidy ze Szwecji przywieziona, to jej najmilsza zabawa.
Pani de Prie przestraszone rzuciła na mówiącego wejrzenie. Posądzała go pewnie o przesadę.
— Smutne życie! — szepnęła.
— Nam się ono takiem nie wydaje — odpowiedział Włodek. — Króla nigdy nie widywałem smutnym, a królewna chyba cudzem się nieszczęściem zmartwi, inaczej wesołą jest jak dziecię...
Przeciągnęła się rozmowa, ale z badania swojego piękna pani niewiele wyciągnąć potrafiła, uspokoiła się jednak wnioskiem, że Marja łagodna, powolna, dobra, choć w towarzystwie osób podeszłych, pobożnych, nabrała obyczajów klasztornych, łatwo się ich pozbędzie, w innej żyjąc atmosferze.
Rozpowiadano potem otwarcie o pogoni i wyścigach za urzędami i miejscami u dworu młodej królowej, o które ubiegano się z taką zajadłością, że się najstarsze przyjaciółki i przyjaciele waśnili o nie...
Włodek mógł się nauczyć wiele, gdyby był do zrozumienia aluzyj i półsłówek przygotowany; przekonywał się jednak z ogólnego toku rozmowy, że, chociaż ostrzeżenie to lotaryńskich intrygantów nie pozostało bez pewnego wrażenia i do Wissenburga gotowano się posłać śledzić, skąd mogła pogłoska urosnąć, niemniej w Paryżu uważano już małżeństwo za wpół dokonane i myślano o tem tylko, jak przyszłą przyjmować królową.
Nie dając tego znać po sobie, spędził wieczór wesoło z panią de Prie i Parisami, postanowiwszy już wyprzedzić poselstwo, które z Paryża wyprawić miano, i w Wissenburgu na przyjęcie go przygotować.
Lat parę, spędzonych na dworze króla, a nawpół w Paryżu i Strassburgu, pomiędzy Francuzami, do których Leszczyński chętnie go posyłał, wpłynęło wielce na wykształcenie Włodka; ale była to natura, której twarde jądro nie dawało się niczem przekształcić. Zewnętrzna powłoka zmieniła się na nim, głąb’ pozostawała stara. Umiał się doskonale znaleźć wśród Francuzów, zastosować się do ich płochości, śmiać się z nimi, ale nie przestawał poważnie się zapatrywać i sądzić te sprawy, które oni lekceważyli.
Spokojny, zdawało mu się, że był w zgodzie z samym sobą, że spełniał, co sumienie dyktowało, a mimo to, łapał się potem na wątpliwościach, które go czasem niepokoiły.
Tak naprzykład życzył, pragnął, pomagał do tego, aby królewna Marja została królową Francji, a widział, przeczuwał, że na tych wysokościach nie będzie szczęśliwą. Pragnął tego tronu dla króla Leszczyńskiego, bo on mu miał zapewnić dostatnie i odpowiadające godności wyposażenie, spokój do pracy, pociechę oglądania dziecka w największym blasku, jaki mógł otaczać kobietę. Było to triumfem dla niego, ale wiedział, jak drogo to córka przypłacić miała.
Wieczór spędzony z Parisami, obawa, aby króla nie nastraszono niespodzianym najazdem z powodu lotaryńskiej plotki, nazajutrz zmusiły go opuścić nagle Paryż i na pocztowym koniu, mienianym co stacja, prawie bez odpoczynku gonić do Wissenburga. Zależało mu na tem, aby król zawczasu był zawiadomiony, a nie przestraszony niezręcznością, chciał przygotować królewnę.
Powrót jego przyśpieszony tak był mało spodziewanym, iż król, któremu rano znać dano o jego przybyciu, zrozumieć nie mogąc, co go napędziło tak rychło, niespokojny, natychmiast go polecił przywołać do siebie.
— Jeżeli się tak pośpieszył, to nie bez kozery — szeptał król, — a że dobrego mi nic przywieźć nie mógł, to też pewna, ale... wola Boża!
W progu już czekał król na Włodka.
— Panie, — modlił się w duchu — jeżeli ręka Twa ma nas dotknąć, spuść rózgę Swą na mnie, a oszczędź niewinne dziecię moje!
Za wchodzącym dworzaninem drzwi się natychmiast zamknęły i pozostali tak dobrą godzinę sam na sam... Leszczyński spokojnie odczytał owe denuncjacje i wysłuchał opowiadań.
— Zawsze mi się to nadzwyczajne szczęście wydawało niemożliwem — rzekł sam do siebie. — Była to próba, na którą mój anioł Maruchna wystawionym być musiał... Trzeba jej dopomóc, aby to brzemię dźwignęła, nie upadając pod niem. Intryganci się tem posłużą. To, co my mieliśmy za szczęście, stanie się w oczach ludzi sromotą. Powołano ją i odepchnięto... Będziemy musieli znieść, milcząc, afront doznany. Ale czyż i infantka hiszpańska nie była w podobnem położeniu? Obowiązkiem jest moim przygotować Maruchnę.
Ranek upłynął na zwykłych zajęciach; król kilkakrotnie zbierał się do siebie powołać córkę, a brakło mu odwagi. Układał w myśli, jak jej to powie.
Siedział jeszcze za stołem w swoim pokoju i trzymał w ręku ową kopję listu z Nancy, gdy królewna wbiegła, małego pieska trzymając na ręku i pokazując go ojcu, bo pieski lubiła bardzo.
Król Stanisław zwrócił się do niej nagle, bez żadnego przygotowania.
— A co? — zawołał — czytam właśnie listy z Paryża, dziecko moje. Twoje cudowne małżeństwo, na któreśmy tak rachowali na pewno, mając je za rzecz postanowioną, bardzo może rozchwiać się jeszcze. Troskliwi jacyś opiekunowie ostrzegli króla o stanie zdrowia twojego. Zapowiadają mi przybycie doktora, który ma badać stan twój... Rzecz to niezbyt przyjemna. Tłumaczą się niepokojem o ciebie, ale mi się zdaje, że szukają pozorów do odroczenia naprzód małżeństwa, a potem do zerwania z nami.
Na twarzyczce królewny, z wielkiem podziwieniem ojca, odmalowała się niekłamana radość. Puściła pieska i złożyła ręce.
— Ach! ojcze mój drogi! — zawołała głosem brzmiącym radością — nie miałamże ja słuszności, niedowierzając temu, coście wy wszyscy nazywali nadzwyczajnem szczęściem?... Właśnie mi czegoś okrutnie było smutno... ale, że ja w tem widzę tylko spełnienie woli Bożej, zupełnie spokojnie przyjmuję, co ma nastąpić. Wierz mi, że opłakiwać szczęścia tego nie będę, a proszę cię, abyś i ty przyjął tę zmianę obojętnie, nawet wdzięcznie.
Król uścisnął ją czule...
— I nie żal ci, że nie uzyskasz tej siły, któraby ci tyle dobrego czynić dozwoliła? — zapytał.
— A w mojem kółku nie mogęż ja się przydać na co? — zapytała cicho królewna.
— Ty, moja święta, jedyna! — począł rozrzewniony Leszczyński. — Nie wiem, czyby się znalazła druga, któraby z taką rezygnacją najświetniejszego się losu wyrzekła i zepchnięta z pierwszego tronu w świecie uśmiechała się uradowana! Bóg cię ubłogosławił!
— Tyś mnie sam nauczył, — odparła córka — że żadna wielkość szczęścia nie daje. Wierz mi, czuję tylko jedno, że swobodniej oddycham, jakby wielki ciężar spadł z bark moich. Czekajmy tego doktora, może mi przynieść wyzwolenie.
Król, podzielający uczucie córki, uścisnął ją raz jeszcze i dodał:
— Nie lubię nic ukrywać, ale przed babką i matką twoją potrzeba do czasu sprawę tę utaić, bo się napróżno będą może gryzły... Nic jeszcze pewnego niema, intryga przeciwko tobie rozchwiać się może. Oszczędzimy im próżnych wzruszeń. One sobie tak życzą widzieć cię królową!
Uśmiechając się, Maruchna położyła palec na ustach, raz jeszcze ucałowała rękę ojca, porwała psinę swą i wybiegła z nią do Moszyńskiej.
Ze staruszką teraz, chociaż kochały się może więcej, niż kiedykolwiek, nie były w zgodzie. Moszyńska, bolejąc, że ją utracić może, cieszyła się jednak z wywyższenia wychowanki... gdy ona sama przyjmowała je jako krzyż Pański. Biednej, przyszłej królowej Francji nikt w świecie tej ochmistrzyni nie mógł zastąpić, której od dziecka wszystkie swe myśli i uczucia zwierzać była zwykła. Tej powiernicy myśli najskrytszych miało jej zabraknąć. Moszyńska nie wahała się jej nigdy mówić prawdy. Niewielkiego wykształcenia, miała serce wielkie i tę mądrość katechizmową, która filozofom starczy i prostaczkom.
Chociaż się czasem sprzeczały z sobą, godziły się wkońcu zawsze, a dla królewny te drobne spory i rozprawy z Moszyńską były duszną potrzebą. Zwierzyć się jej mogła nawet z takich drobnostek, o którychby babce i matce mówić nie śmiała. Od przywiązania do ulubionego pieska i kwiatków aż do najpoważniejszych życia zagadnień, — wszystko przechodziło przez ich sąd i roztrząsanie. Maruchna dla Moszyńskiej dotąd była dzieckiem naiwnem. I teraz, gdy staruszka widziała ją już przyszłą królową, nie straciła odwagi; obchodziła się z nią, jak z wypiastowaną swoją Maruchną.
Wiadomość o powołaniu na tron niezmiernie w pychę wbiła Moszyńską i uradowała. Dowodziła, że ona jedna przeczuwała zawsze to przeznaczenie, które nie mogło jej minąć, że Maruchna stworzoną była na królową i losy jej umyślnie ją tu przyprowadziły dla tego celu. Wyrzucała więc mocno wychowance swej, że się nie cieszyła szczęściem swem i modliła, aby Bóg od niej ten kielich odwrócił, gniewała się na nią za tę niewdzięczność względem Opatrzności. Starała się ją nawrócić, ale królewna, milcząc, nie sprzeciwiając się, przekonań swych nie zmieniła.
Rozmowy te ciągle się powtarzały.
— Przypomnij sobie, Moszyńsiu, — mówiła Marja — cośmy się tu nasłuchały o dworze, intrygach, zepsuciu tych ludzi, którzy teraz otoczyć mnie mają, przypomnij, jak ten dwór surowo sądziliśmy, jakeśmy powtarzali, co mówił ojciec Adam, że tam jednego sprawiedliwego znaleźć nie można. Jakże chcesz, abym ja szła w ten zepsuty świat bez trwogi i wstydu?
— Aleś iść tam powinna z pewnością zwycięstwa nad nim, — odpowiedziała Moszyńska — bo Bóg wyznaczył cię, ażebyś przykładem swym ich nawróciła. Nie maszże za co Panu Bogu dziękować, że takie apostolstwo cnoty wkłada na ciebie i uznaje cię godną jego? Zamiast tego ty płaczesz, trwożysz się i chciałabyś się cofnąć!
— Bo nie czuję się godną tego posłannictwa — odpowiedziała królewna. — Słaba jestem i biedna, nie mam ani ich dowcipu, ani śmiałości, ani bezczelności, któremi walczą. A ty, moja matusiu, suchem okiem na to patrzysz, gdy mnie wloką, jak ofiarę.
— Bo wiem i czuję, że ty ich zwyciężysz! — wołała Moszyńska.
Maruchna popłakiwała.
— A tak mi dobrze, cicho, spokojnie było tu z wami, — ciągnęła dalej — z ojcem, matką, babusią i z tobą. Nigdy nie pragnęłam niczego więcej. Wielkości nie pożądałam, blaskiem się brzydzę... Tam mnie fałsz i niewola czekają.
— A ja się o ciebie wcale nie lękam, — kończyła uparła stara ochmistrzyni — chlubię się tobą... wszystko to Opatrzności dzieło... tyś wybrana, wywyższona!
— Nigdym słabości i nicości mojej nie czuła mocniej.
Rozmowy w tym tonie i tej treści powtarzały się między niemi codzień.
Teraz, gdy ojciec jej oznajmił przybycie lekarza spodziewanego, Maruchna z triumfem pobiegła do piastunki. Spodziewała się, że wszystko zostanie zerwane.
— A co! a co! — krzyknęła, wbiegając — Moszyńsiu, na mojem się stanie! Zrywają! zrywają! Mówią, że jestem chora, że niepodobna mnie uleczyć... przyjeżdża doktór... Pan Bóg mnie wysłuchał.
Moszyńska załamała ręce rozpaczliwie.
Marja opowiedziała jej to, o czem się dowiedziała od ojca; ale staruszka bynajmniej tego do serca nie wzięła.
— Intryganci bezsilni próbują, — odparła — ale nie uda się im, ty zwyciężysz... Niech robią, co chcą, — dodała — nie przemogą Bożej woli, bo ta się ludzkich zabiegów nie boi... Wszystko, co oni przeciwko tobie gotują, na nich się samych obróci.
Maruchna musiała zamilknąć.
W małej gromadce służby żeńskiej królowej i matki Leszczyńskiego było teraz przyjętych cudzoziemek kilka. Niektóre z nich miały stosunki w Paryżu, w miasteczku i po kraju. Odbierały one listy, gazetki dworskie, drukowane świstki i piosenki szyderskie, w które stolica obfitowała. Niektóre z tych służących przez czułość, inne przez płochość przynosiły królowej i staruszce plotki brukowe, których cząstka zaledwie do uszu Marji dochodziła. Wszystkie one były tego rodzaju, iż pociągnąć ani zachęcić nie mogły, lecz musiały zatrwożyć. Zdala wyglądające świetnie imiona i osoby, o których można mieć było wielkie wyobrażenie, — w tych poufałych gazetkach występowały odarte z całego uroku zacności, poniżone i zwalane. Nie było prawie ani jednej z tych osobistości dworu, którejby życiu prywatnemu nie zarzucano grzesznych słabostek, potajemnego zepsucia.
Król Stanisław znał to dobrze, ale on miał filozofję Moszyńskiej — wierzył w potęgę cnoty. Wiedział, że jego Maruchna nie ulegnie zepsuciu, a zatem — rozumował — zepsucie jej ulec będzie musiało.
Tego zwycięstwa nie obiecywał sobie świetnem, łatwem, owszem, zapowiadał je cichem i skromnem, ale zupełnem.
— Trudno, — mawiał — aby tam kobiecie, włosiennicą okrytej, dobrze być mogło wśród powalanych a perfumowanych lalek, ale się ich obawiać nie potrzebuje. Ona nie zlęknie się śmieszności, a choćby jedną tę cnotę miała, że jej śmiech nie ustraszy, to już jej da siłę wielką! Tam do złego idzie się najczęściej tem, że się więcej lęka śmiechu ludzkiego, niż gniewu Bożego.
W milczeniu, spokoju, z rezygnacją zupełną oczekiwano na przybycie zapowiedzianego lekarza, mającego polecenie zbadania stanu zdrowia królewny od dzieciństwa. Bourbon wahał się długo z jego wyborem. Potrzeba było wyprawić człowieka uczciwego, sumiennego, poważnego, nie dającego się ani ująć, ani zastraszyć.
Znanym był osobiście księciu jako lekarz doskonały, jako człowiek prawy, Moigne, który w pewnych kołach Paryża posiadał naówczas wielką wziętość. Średnich lat, milczący, szorstki nieco, miał to głównie za sobą, że nie ulegał nikomu, ani niczemu. Była to natura niezawisła, dumna, a nauką wyniesiona do wysokości, nie wszystkim dostępnej.
Moigne niechętnie podejmował się posłannictwa, ale nie z powodu, iż ono mu mogło nieprzyjaciół przyczynić.
— Wrogów żadnych się nie obawiam, — mawiał — bo mi pierwsza lepsza febra ich zjedna i ugnie przede mną.
Według Moigne’a, nie potrzeba było go tak daleko słać dla rozpoznania choroby, która w całym organizmie ludzkim pozostawia po sobie pewne widome ślady. Znał on z rozgłosu, a trochę z widzenia króla-filozofa i jego miłość prawdy; dowodził więc, że, zamiast śledzić, dosyć go było zapytać.
Książę Bourbon obstawał, pomimo to, ażeby Moigne jechał koniecznie i był jak najsurowszym w badaniu, nie zaspokajając się powierzchownemi oznakami zdrowia.
Gdy go oznajmiono w Wissenburgu, a królewna, zagadnięta co odpowie, przyznała się ojcu, że wielkiem zdrowiem chwalić się nie myśli, Leszczyński rzekł surowo:
— Moja Maruchno, rzecz to bardzo prosta. Nie oglądając się na to, dlaczego i o co się pytają, należy mówić prawdę. Prawdę bowiem zeznawać jest zawsze obowiązkiem. Przypomnij sobie słowa św. Augustyna.
Lekarza pierwszy król sam przyjął poważnie, z krwią zimną. Obojętność ta, pewna ceremonjalność w przyjęciu zwiastowały doktorowi, że wcale nie myślano zabiegać i starać się o pomyślny skutek tego badania.
Przywołana królewna weszła nieco blada, zmieszana, ale nie okazując najmniejszej trwogi. Doktór potwarzą, która najmniejszego nie miała prawdopodobieństwa i podstawy, oburzony był razem i rozśmieszony.
Godzinę może trwała rozmowa dziwna, bo mało co w niej o zdrowie się rozpytywał. Wkońcu Moigne, całując podaną mu rączkę królewny, którą sobie pozyskał otwartością swoją, odezwał się:
— Życzyłbym tym, co chorób tu szukali, mieć choć część zdrowia, jakie Bóg dał królewnie. Winna je życiu, zbliżonemu do natury.
— Tak — przerwał Leszczyński — i uznanej też przez nas zasadzie, że żywot cielesny nie jest celem naszym na ziemi. Wierzcie mi, doktorze, iż pobożność jest najlepszą higjeną i lekiem.
Moigne skłonił głowę, ale nic nie odpowiedział.
Skutek badań Maruchny, jawny już na twarzy doktora, wkrótce był wszystkim wiadomym. Uradował on tych, którzy dla królewny pragnęli korony, ale ją samą zasmucił.
Rozbudzić w niej uczucia jakiejś ambicji, pragnienia władzy, choćby dla najświętszych celów przeznaczonej, nie było podobna. Łzy stały jej na oczach ciągle, wywołane żalem po przeszłości.
— Moja Moszyńsiu, — użalała się — co mi ty mówisz o jakichś tam triumfach, kiedy ja dla nich stracę ciebie, ojca, matkę, babcię i to moje życie tak swobodne, które tu mi upływało szczęśliwie. Za mną nie pójdzie nikt, nawet stara Kasia, co pięknie śpiewa nasze pieśni pobożne polskie — nikt! nikt! otoczą mnie obcy, ty wiesz z jakiem w sercu uczuciem.
Odosobnienie to królowej, rozdzielenie się nawet z ojcem, zgóry zapowiedzianem zostało. Nie tajono przed Leszczyńskim, że gościem na dworze wersalskim częstym być nie może, ani królowa u niego... Sama etykieta czyniła to często trudnem lub niemożliwem.
Król Stanisław z rezygnacją gotów był pozostać nawet w Wissenburgu; ale z Paryża dano znać, że nawet uroczystego poselstwa z Wersalu nie mógł przyjmować w tej pustce. Stara komandorja wyglądała nazbyt biednie.
Domyślano się, że jeden z mnogich pałaców królewskich w okolicach stolicy wyznaczony zostanie i oddany Leszczyńskiemu, który dom swój i dwór, jako teść króla, powiększyć i świetniejszym uczynić będzie musiał.
Leszczyński powolny zgadzał się na wszystko, byle go nazbyt daleko od córki nie oddalano, byle ją mógł widywać czasem u siebie, a niekiedy nawiedzić. Zabronić im tego nikt nie mógł, chociaż przewidzieć było łatwo, że położenie królowej nawet na stosunki z rodziną i ojcem wpłynąć musi. Mowa naprzód była o zamku Chambord lub Meudon, których Leszczyński nie znał, w obu niewielki dwór, chociażby się miał powiększyć, zawsze aż nadto mógł znaleźć miejsca na pomieszczenie króla bez ziemi i gości jego.
Przez cały ten czas, jaki dzielił stanowcze ogłoszenie małżeństwa królewskiego od terminu, w którym się ono spełnić miało, nie było chwili spoczynku dla mieszkańców Wissenburga.
Włodek szczególniej latał jak oparzony. Codzień coś nowego przywożono z Paryża. Królewnę samą zajmowały najżywiej damy, które do boku jej wyznaczone być miały. O dostojeństwa te dobijano się zażarcie. Występowały tu wielkie imiona i najprzebieglejsze intrygi... Życie, charakter, przeszłość każdej z tych pań poddawano często złośliwej analizie, i ani jedna się nie znalazła, którejby współzawodniczki nie miały czegoś do zarzucenia.
Pomiędzy damami dworu naturalnie miejsce sobie zapewnić musiała i pani de Prie, która władała Bourbonem i, o ile mogła, wpływała też na wybór swych towarzyszek, przygotowując się do opanowania królowej, do kierowania nią... Obok niej, jako dame d’honneur, stała hrabina de Mailly, chociaż kroniki skandaliczne miały jej niejedno do zarzucenia... ale czas pokrył wiele.
Dwie marszałkowe Francji, pani de Gramont i de Boufflers, stały długo jako jedyne kandydatki do pierwszego miejsca na czele dames d’honneur. Pani de Gramont wytłumaczyła się wiekiem podeszłym i miejsce zrobiła swej współzawodniczce.
Villars, przyjaciel Leszczyńskich, na wybór ten miał wpływ pewien.
Etykieta surowa, nieubłagany ceremonjał dworu, który coś ze sztywności żelaznej hiszpańskiego przejął — nabawiały w Wissenburgu trwogą. Hrabia Tarło, który się o to w Paryżu dowiadywał i zawczasu z nim obeznał, między innemi doniósł, że, według przepisów ceremonjału, królowa Francji z rodzicami do jednego stołu usiąść nie będzie mogła.
Było to oburzające i śmieszne, ale król i królowa z rezygnacją przyjmowali ten wyrok, chociaż on córce łzy z oczów wyciskał... Protestowała.
— Publicznie z sobą do stołu zasiadać nie potrzebujemy, — mówiła cicho — ale prywatnie ja żadną etykietą związać się nie dam i żadna siła ludzka, żaden markiz de Dreux nie zmusi mnie, abym się rodziców moich zaparła. Prawo niemoralne, przez to samo prawem być przestaje.
Zaniedbanego dotąd eks-króla Polski potrzeba było na rozmaity sposób tytułami i oznakami czci podnosić, co on bardzo obojętnie przyjmował.
Francuzi zdumiewali się tej jego krwi zimnej na każdym kroku. Trafiło się raz, że Leszczyński pismo Ludwika XV, dla córki miłe, odebrawszy, z uniesieniem podpis na niem ręki króla pocałował. Francuzi widzieli w tem coś tak ekscentrycznego, tak śmiesznego, iż długo potem uspokoić się nie mogli. Pomimo takich dowodów wdzięczności dla zięcia przyszłego, Stanisław wcale swem szczęściem upojonym nie był.
Codzień prawie między nim a córką toczyły się rozmowy, jak im wzajem siebie braknąć będzie, jak myślami gonić się będą musieli. Maruchna ukochana szczególniej bolała nad tem, że rady ojca we wszystkich życia zadaniach zasięgać nie będzie mogła. Leszczyński powtarzał:
— Kazano ci się wyrzec nas i naszej Polski dla tej Francji, która cię za córkę swą przyjmuje, aleś nie powinna całkiem o twej ojczyźnie zapominać; ona była twą pierwszą matką, a tej, jako rodzonej, żadna przybrana w sercu zastąpić nie może. Smutno mi pomyśleć, że dzieci twoje, moje wnuki, nawet mowy tej znać nie będą, którą ty w pierwszej modlitwie podniosłaś się ku Bogu!
Naówczas pocichu, zasmucona, szeptała przyszła królowa:
— Całe to moje wielkie szczęście, którego mi tak ludzie zazdroszczą, musi być pasmem niewoli. Tyle tylko, że kajdany będą złocone.
— Dziecko moje, — pocieszał ojciec — a któż na ziemi i w życiu tem niewolnikiem nie jest? Najgorsza jednak, kto własnych namiętności jest poddanym. Tej niewoli królowie, tak dobrze, jak chłopki, są podlegli. Życie monarchów, jeżeli sumienie im przewodniczy, jak żołnierza na straży, jest nieustającem czuwaniem i nieustanną podległością. Rozpasanej swobody nikomu nie trzeba zazdrościć.
Takiemi rozmowami codzień się do życia przyszłego sposobiono.
Z Paryża nadsyłane nie urzędownie, ale poufnie osoby przygotowywały do wymagań różnych, które wszystkie prawie zmierzały do oddalenia rodziny od królowej. Tej familji nie wstydzono się wprawdzie, ale obawiano, chociaż Leszczyński najsurowiej się zobowiązał ani dla siebie, ani dla swoich nie korzystać z tego wywyższenia córki.
Lecz gdy on tak zamierzał usunąć się od świata, odosobnić, zamknąć, mnodzy pisarkowie, literaci, poeci, artyści, znając jego zajęcia i gusta, wróżyli sobie, że dom króla uczynią gniazdem, pośredniczem jakiemś ogniskiem pomiędzy światem literackim a młodym Ludwikiem XV, chociaż dotąd nie okazywał on najmniejszej sympatji, żadnego zajęcia piśmiennictwem i poezją, a sztuka posługiwała mu tylko do ornamentacji życia.
Z wymuszoną zawsze kroczący powagą, wychowanek Fleury’ego parskał czasem i wybuchał śmiechem na dowcipne słowo, ale najczęściej było ono jednym z tych konceptów dosadnych, którym barwa ulicy nadawała siłę.
Z poetów u króla nikt nie miał uznania, ani łaski. Im ostrzej dowcip rzucał się na uświęcone powagą wieków prawdy i obyczaje, tem król surowszym karcił go chłodem.



VII.

Długo tak jeszcze małżeństwo króla, chociaż najuroczyściej zapowiedziane, wydawało się jeszcze intrygantom intrygą tylko, która niespodzianym obrotem jakimś do niespodzianych miała doprowadzić rezultatów. Dla dworaków była to jedna ze scen dramatu, w którym występowali dwaj współzawodniczący, Bourbon i Orleans, pani de Prie i gromadka z Chantilly.
Nakoniec ogłoszenie urzędowe mianowanych pań i panów, lista osób dworu królowej, naznaczenie terminu, w którym on z poselstwem króla miał się udać po królewską narzeczoną do Strassburga — niedowiarków i powątpiewających przekonały, że małżeństwo przyjdzie do skutku.
Nikt teraz nie rozumiał, jak na niedogasłe zgliszcza rozpustnej regencji nagle miała wstąpić królowa, poprzedzona sławą pobożności, świątobliwości, surowości obyczajów niemal zakonnej. Wiedziano, że do ślubu przygotowywała się postami i modlitwą, że najmilszem towarzystwem byli dla niej podeszli duchowni, sądziwi kapłani i zakonnice.
Paryżanom wydawało się to śmiesznem, równie jak wszystko, co o niej i ojcu opowiadano; śmiesznem też znaleźli żądanie, aby ślub odbył się w wigilję lub w dzień imienin Marji, jako patronki królowej. Francja, katolicka i pobożna na prowincjach, w klasach niższych społeczeństwa, modnym sceptycyzmem zarażoną była u góry.
Król młody, powiadano, słyszał bardzo często od kardynała de Rohan i innych osób pochwały ojca i córki, pochwały cnoty rodziny, znoszącej heroicznie dolę nieszczęśliwą. Obudziło to ciekawość jego. Zrodziło się potem współczucie dla Leszczyńskich, chociaż niewidzianych i nieznanych, a w chwili stanowczej sam król miał ten wybór podszepnąć. Ks. Bourbon, rad tej powieści, potakiwał, dodając, że papież, Klemens XIII, spytany o radę i zdanie, jakby mu się małżeństwo to zdało, kazał odpowiedzieć, że je dobrem znajduje i pochwala.
Siostra księcia Bourbon, piękna, rozmarzona Luiza de Clermont, nad-intendentka dworu, marszałkowa de Boufflers, dama honorowa, hrabina de Mailly, dama d’atours, stanowiące starszyznę, dla przypodobania się przyszłej pani uczyły się zapomnianych religijnych praktyk po klasztorach.
Świetny wieniec piękności, mający otaczać królową, choć wesół, pragnący zabaw, lubiący stroje, przybrał postawę nieco surowszą, poważniejszą, więcej dawał na siebie baczności, aby się zawczasu dostroić do tego tonu, który miał na dworze panować.
Wśród tych pań, które go składać miały, błyszczały najpierwsze imiona starych, zasłużonych rodzin; panie de Gontaut, de Chalais, de Nesles, d’Epernon, de Villars, de Bethune, de Tellard, d’Egmont, de Merode i — de Prie.
Z mężczyzn wszyscy prawie na służbę wyznaczeni byli niepierwszej młodości. Pan de Nangis, mianowany chevalier d’honneur, obejmował te obowiązki, które już pełnił przed laty czternastu, przy żonie delfina. Pierwszy koniuszy, hrabia de Tessé, słynący z surowej cnoty, był zarazem simplex servus Dei i nie grzeszył ani dowcipem, ani świetnemi przymiotami umysłu.
Pierwszym jałmużnikiem naznaczony był sławny ze świątobliwości i surowości biskup Châlons, wielkim jałmużnikiem kardynał biskup Frejus, kanclerzem pan de Breteuil, sekretarzem des commandements jeden z Parisów, Duverney, a pierwszym marszałkiem (maître d’hôtel) Villecerf.
Po królową jechać miał książę d’Antin. W maju musiała cała rodzina Leszczyńskich opuścić smutny, ale miły jej Wissenburg, schronienie to ciche, w którem dokonał się cud Opatrzności. Przenosiła się do Strassburga, gdzie na nią cały nowy dwór oczekiwał. Z przemianą miejsca i życie zmienić się musiało zupełnie.
Nim to nastąpiło, królewna Marja zaopatrzyła kapliczkę, w której się modlili lat kilka, kościół w miasteczku, klasztory sąsiednie, obeszła z jałmużną wszystkich swoich biednych, pożegnała ich i tych przyjaciół bezimiennych, których nawykła była spotykać w swoich przechadzkach.
Były to chwile uroczyste, łzawe, a choć poza niemi wschodziło słońce, wszystkim żal było tutejszego mroku, ciszy tych lasów i pustki. Król, który tyle razy w życiu zmieniał już miejsce pobytu, nawykły witać je i żegnać, powtarzający ciągle, że żywot ludzki cały jest pielgrzymką, z rezygnacją opuszczał Wissenburg.
Nie było jeszcze postanowionem, gdzie dla niego rezydencję wyznaczą, ale przez wzgląd na miłość, która łączyła rodzinę, obiecywano, że Leszczyński w okolicach Paryża będzie mógł zamieszkać.
Marja zapewniała rodziców, że ich często odwiedzać będzie.
W Strassburgu już rozpoczęła się, jeżeli nie ścisła etykiety niewola, to jakby przygotowanie do przyszłych jej form i wymagań. Królewna musiała się nauczyć znaczenia krzesła, taburetu, miejsca zasiadania, przywileju używania królewskich powozów, wchodzenia do niej bez oznajmienia, służenia jej w różnych dnia dobach, w sposób różny i t. p. Wszystko to jak najściślej określonem było.
W Wissenburgu nie marzył nikt, aby siedzenie na pewnem miejscu, w pewnego rodzaju krześle, towarzyszenie królowej do pewnych pokojów, w danych chwilach mogło być celem starań i współubiegania.
Marja musiała słuchać całego spisu praw i prawideł, których nikomu przekraczać nie było wolno. Ani stan zdrowia, ani żadne uczucie nie uniewinniało przekroczeń tej etykiety niezłomnej.
Uśmiechnąć się z tego nie godziło, bo rzeczy, wydające się dziecinnemi, nabierały w tej atmosferze niezmiernej wagi i znaczenia.
Niewiele jednak czasu mogła królewna poświęcić tej nauce ceremonjału, bo jej i ojca postanowieniem było cały czas, pozostający do sierpnia, do przybycia po królową księcia d’Antin, poświęcić religijnemu przygotowaniu się do życia ofiary i zaparcia. Pod kierunkiem więc spowiednika, ks. Adama, rozpoczęły się nowenny, posty, nabożeństwa różne, modły uroczyste, którym król pilno towarzyszył.
Najpobożniejsze z dam paryskich nawet po niejakim czasie poczęły szeptać o bigoterji i napróżno na ton lżejszy usiłowały nastroić rozmowy powszednie. Wkońcu i one, i mężczyźni, widząc swe usiłowania daremnemi, poczęli się pocieszać tem, że tę pobożność, według nich przesadzoną, życie późniejsze doprowadzić musi do znośniejszych rozmiarów i uczyni ją, czem była na dworze zawsze — pewną formą wystygłą, bez istotnego znaczenia.
Ludwik XV, który chciał dla króla-teścia okazać się wdzięcznym, uznał za właściwe w tej chwili go zaszczycić nadaniem wielkiej wstęgi orderu Św. Ducha.
Zwykle obrzęd oddawania łańcucha i insygnjów orderu odbywał się uroczyście w kościele lub kaplicy, z pewną ceremonją, przypominającą stare pasowanie na rycerza. Czytając statut, Leszczyński wziął to ściśle tak, jak w dawnych wiekach się spełniało i z podziwieniem księcia d’Antin, który przywiózł oznaki orderowe, oświadczył mu, iż czuje się obowiązanym, w wigilję przywdziania orderu, odbyć w kościele przed ołtarzem la veillée d’armes, spędzając noc na modlitwie.
Gdyby nie powaga królewska i stanowczość, z jaką król wyraził wolę swoją, wziętoby to za żart może; ale Leszczyński z największą ścisłością postanowił czuwać, pościć i spowiadać się, jak rycerz średniowieczny.
Książę d’Antin szeptał potem cicho, uśmiechając się, że pewnie od lat stu przeszło nikt we Francji z takiem uczuciem, na kolanach, u ołtarza nie sposobił się do przyjmowania orderu.
Śmiano się z tego na stronie i donoszono do Paryża jako o śmieszności, którą zatrzeć i zataić wypadało.
Z tej jednej próbki można sobie wystawić, jak trudnem było zbliżenie dwóch, tak różnych światów, jakiemi były wissenburski i paryski...
Przy najpierwszych rozmowach z kawalerem de Vauchon, który bardzo zręcznie umiał to królowi wytłumaczyć — wzmianka już była o tem, iż nie życzono sobie, aby coś z dawnej służby pozostać miało przy królowej w Paryżu. Mieściło się to w owych prawidłach, dla obcych księżniczek ustanowionych, bo się przekonano, że obcy, niechętni, zazdrośni, sieli na dworze ziarna nieporozumienia. Od nich płynęły doniesienia obcym dworom i potwarze.
Król zobowiązał się, że oprócz spowiednika, ojca Adama, który miał przeprowadzić królową i zdać ją nowemu dyrektorowi sumienia, nikt więcej ze starych sług przy niej nie pozostanie.
Moszyńska płakała rzewnie, Włodek się na tyranję i niewolę oburzał, ale gdy próbował o tem zagadnąć króla, został zbity natychmiast krótkiem słowem: tak prawo chce.
— Jest to dura lex, sed lex i nie godzi się go potępiać — dodał król. — Dwór wielki, języki długie, obce żywioły nieprzyjazne i niebezpieczne. Na to niema rady.
— Ależ, proszę w. król. mości, — zawołał dworzanin — toć gorzej, niż klasztor, na który narzekają, że od rodziny odrywa. To sroga niewola. Przecież na takie nieludzkie prawo jakieś lekarstwo znaleźć można.
Król głową potrząsnął i zmilczał.
— Jabym nie wahał się złamać takiego prawa — dodał Włodek.
— Ale my z Maruchną zgodziliśmy się na nie — począł Leszczyński spokojnie. — Wmość, gorączka, nie rozumiesz wcale tej sprawy. Myślisz, że toby było z wielkim honorem dla królowej Francji, gdyby jej nasze kubraczki i żupaniki, snujące się po podwórzu codzień, originem przypominały... o czem ona musi zapomnieć.
— Ale my nie powinniśmy i nie możemy — odparł Włodek. — Jakże to może być, n. panie, żeby królowa nie miała się nawet przed kim poskarżyć, przez kogo zaufanego list wysłać? żeby pozostała na łasce, otoczona szpiegami?
Ktoś wchodzący przerwał poczętą rozmowę, i dnia tego p. Gabrjel dalej nie poszedł; ale nazajutrz, znalazłszy się z królem sam na sam, rzekł mu:
— N. panie, jeżeli otrzymam pozwolenie, ja gotów jestem o moim koszcie mieszkać w Paryżu lub Wersalu, ażeby zdala czuwać i w razie potrzeby być na posługi królowej. Ona przecie kogoś swojego pod ręką mieć musi.
— Mój Gabryk, — ofuknął go trochę Leszczyński — dajże ty mi święty pokój. Ona przecież stami sługi swoje liczyć będzie i między niemi znajdzie takiego, któremu zaufać będzie mogła.
— Takiego jak ja nie znajdzie — zawołał Włodek, w piersi się uderzając.
Król, który go często zbywał żartami, odwrócił się ku niemu.
— Zachciało ci się Paryża, — rozśmiał się — radbyś mieć powód słuszny, aby w tem Kafarnaum pozostać. Przyznaj się, upatrzyłeś już tam sobie jaką Francuzicę.
Włodek spłonął rumieńcem.
— N. panie, — odezwał się, głos podnosząc — nie chcę się podawać za lepszego, niż jestem, ale dalibóg, gdybym głupstwa miał robić, kłamstwembym się nie osłaniał.
— Przepraszam cię — rzekł król, rękę mu kładąc na ramieniu. — Wierz mi, zmam cię dobrze, ale i ty, i stara Moszyńska uwzięliście się mi dokuczać o to, na co ja poradzić nie mogę... Stara łowczyna powiada, że gotowaby pomywaczką zostać, byle mogła być przy królowej, a ty gotówbyś...
— Gotówem stajnię czyścić — dodał Włodek.
— Nie dopuszczą cię do usług, — zakończył król — a jej tylko one kłopotu przyczynią.
Nie poprzestali na tem ani stara Moszyńska, ani on.
Stanął w tajemnicy przed królem projekt, aby Włodek szukał sobie środków umieszczenia się w Paryżu.
Podejrzewał go Leszczyński i zgóry mu zapowiedział:
— Pamiętaj, że ja ciebie bronić nie będę, gdy popadniesz, bom przestrzegał.
W uroczystem poselstwie po królewnę wysłani zostali książę d’Antin i markiz de Bennau.
Uprzedzeni oni byli, że znajdą rodzinę królewską, ale jakby z prastarych wieków cudem przeniesioną w te czasy — obyczaj patrjarchalny, mowę prostą, obejście się otwarte i szczere; ale obaj posłowie, mimo zapowiedzi i przestrogi, znaleźli więcej, niż się spodziewali i do czego byli przygotowanymi. D’Antin był zachwycony i powtarzał, że mu się zdaje, jakby czytał poemat jakiś, gdy z tą rodziną obcuje.
Po Paryżu chodziła pogłoska, iż Marja nie jest piękną... W istocie piękność jej tak była różną od wypieszczonych twarzyczek bogiń paryskich, że z niemi porównywaną być nie mogła; ale była w niej prawda, życie, coś ujmującego i chwytającego za serce, czego paryskie zalotnice nie miały. Wdzięk młodości łączył się tu z powagą wielką, a powaga nie odejmowała naiwności dziecięcej prawie.
D’Antin, którego zasypywano pytaniami i listami, odpisał raz hrabiemu de Morville: „Przyznaję, że królewna piękną nie jest, pozwalam nawet na to, że brzydka, ale mi się podobała nad wyraz wszelki“. Inni, jak Conflans, utrzymywali, że nie była ani brzydką, ani piękną, ale niesłychanie miłą.
Przybycie Leszczyńskich do Strassburga, spodziewane poselstwo uroczyste od króla tysiące Alzatczyków, a nawet ciekawych paryżan sprowadziły do tego miasta.
Dom, w którym mieściła się rodzina Leszczyńskich, był w ciągłem oblężeniu; często dopominano się okrzykami widzenia przyszłej pani. Król Stanisław, którego nieraz już w życiu oklaskami witano i ścigano, uśmiechał się, ukazując córce te tłumy.
— Patrz, dziecię moje, — mówił z półuśmiechem — kult wschodzącego słońca nie wygasł na świecie. Oto i te gromady zbiegły się, aby witać wschodzącą gwiazdę nową.
Marja spoglądała na to okiem obojętnem. Życzyła sobie naprzód cały czas ten spędzić zamknięta w klasztorze, ale to było niepodobieństwem; pozostawała więc codzień po kościołach i klasztorach, jak mogła najdłużej.
Wszystko, co przybywało z Paryża, wyraźniej lub mniej dobitnie wtórowało piosence dworskiej, dowcipom i sarkazmom. Co należało do Marji, broniło się krzyżem świętym i milczeniem. Z paryskiemi beaux esprits walczyć nie było podobna; oni sami nie przywiązywali wagi do tego, co ich zajmowało gorąco, i nazajutrz gotowi byli wczorajsze bóstwa zrzucać z ołtarzów.
Dworacy zaś z religijnością rodziny Leszczyńskich otwarcie ani mogli, ani chcieli występować do walki. Uśmiechali się skrycie, szeptali pocichu, szydzili bezimiennie. Religja dla nich, tak jak etykieta, należała do wielkiego kodeksu obyczajów dworu. Wszak-ci królewskie ulubienice miały klęczniki po kościołach za Ludwika XIV, król codzień chodził na mszę i święta obchodzono okazale. Lecz na tem też tu kończyło się wszystko, do czego religja obowiązywała; życia reszta układała się wedle innych prawideł. Wydawano zamąż piękne panie na to, aby, od ołtarza odszedłszy, mężów swoich nie znały. Rozwodzono i targano węzły, które kościół uznawał jako wiekuiste; matki wyrzekały się dzieci, dzieci nie znały rodziców.
A wszystko to z takim wdziękiem, elegancją, w tak dobrym odbywało się tonie, z taką paradą, tak wesoło, jakby było najprostszem, najczystszem, najświętszem.
Dla tych wychowańców rozpasanej regencji widok rodziny, która prawo ewangelji w życiu szanowała i wcielała je, nie znając żadnych ustępstw dla namiętności, żadnych targów z sumieniem — był widowiskiem niezmiernie nowem i dziwnem.
Pan de Nangis, kawaler honorowy królowej, który się tu jej prezentował, i hrabia de Tessé, obaj poważni i niemłodzi, wytrawniejsi, doświadczeni, spoglądali na tę grę z obojętnością ludzi nawykłych do ścierania się przekonań i interesów u stopni tronu.
— Nasza miła młoda pani — mówił Nangis — potrafi się zastosować do wymagań życia, bo niesposób, aby młodziuchny król, potrzebujący rozrywek, przejął jej surowy, klasztorny tryb i obyczaje. Nie będzie ją to, spodziewam się, wiele kosztowało.
— Jak sądzisz, — pytał, zniżając głos, towarzysza, hrabiego de Tessé — czy Ludwik XV utrzyma tradycję Ludwika XIV co do metres i kochanek?
— Zadajesz mi naiwne pytanie — odparł hrabia zimno. — Metresy należą niemal do instytucyj, do tradycyj, są złem nieuniknionem. Królom dozwala się wiele, bo za wielu cierpią i troszczą się. Jakże chcesz, aby ten piękny, młody pan, wystawiony na pokusy, nie uległ im i nie dał się poprowadzić tym, którzy na pośrednictwo i posiłkowanie spekulować będą. Richelieu już stoi na straży... Królowa ta, tak pobożna, łatwiej to zniesie, niż inne, — nie będzie zazdrosną.
W innych kołach nie powątpiewano, że w bardzo krótkim przeciągu czasu metresy Ludwika XIV i faworyty regencji na scenę powrócą. Inaczej, życie stałoby się nieznośnem.
Z każdym dniem zbliżający się ów czternasty sierpnia — gdyż zgodnie z życzeniem królewny wybrano dzień święta patronki dla ślubu — coraz mocniej niepokoił starych rodziców i biedną Maruchnę. Widywali ją teraz nawet mało, gdyż po całych dniach przesiadywała w kościele, ale gdy z niego powracała, obejmując babcię, matkę, ojca, płakała rzewnemi łzami.
— Maluczko, a nie ujrzymy już ciebie! — wzdychał ojciec — ale myślą i sercem żyć będziemy z tobą.
— A ja... ja, — łkając, przerywała królewna — myślicież, że szczęścia zapomnę?
Jako zastępca Ludwika XV do ślubu wyznaczony był znany z pobożności swej, aż do egzaltacji posuniętej, książę Orleanu. Jemu cały ten religijny nastrój staropolskiej rodziny wydawał się zachwycającym. Padał na kolana przed Marją, wielbiąc jej świątobliwość, o każdej dnia godzinie gotów towarzyszyć jej i królowej do kościoła na modlitwę, lub nawet w domu wśród obcych uklęknąć i modlić się głośno, mimo śmiechów. Szydzono z niego w Paryżu, ale tu godził się doskonale z tą narzeczoną, którą miał dla brata poślubić.
Leszczyński, przyjmując go, powitał:
— Szczęśliwy jestem, że król wybrać was raczył, byście z nami razem obchodzili uroczyście ten cud Opatrzności, bo małżeństwo córki mojej niczem innem nie jest, tylko cudem.
Orleans wszystko w życiu cudem widział, godzili się więc z sobą wybornie. Nikt nad niego lepiej Marji ocenić nie mógł; wynosił ją pod niebiosa. Wyrywało mu się tylko nieustannie westchnienie do Boga, aby i on mógł dla siebie znaleźć podobną towarzyszkę żywota.
Nadszedł nareszcie straszliwy ów dzień rozstania, do którego się wszyscy przygotowywali oddawna.
Znudzony pobytem w Strassburgu dwór nowy Marji, stęskniwszy za Paryżem i Wersalem, wybierał się z nietajoną radością i pośpiechem, gdy królewska rodzina z uroczystością, z powagą, z namaszczeniem rozłączała się ze skarbem swoim. Ze dworu starego pana nie było jednego, któryby nie płakał; Moszyńska ze związaną głową chodziła jak nieprzytomna, powtarzając machinalnie jedno słowo: — dziecię moje!
Królewna, aby ojca, matki i babki nie rozrzewniać, występowała ze zbytnią może siłą ducha, udając wesołość jakąś, która się dziwnie ze łzami sprzeczała, a łzy spadały ciągle na uśmiechające się usta.
W gabinecie króla czekali wszyscy na odjeżdżającą... matka, ojciec i babka. Zkolei Marja upadła im do nóg, płacząc i prosząc o błogosławieństwo, wedle starego polskiego zwyczaju. Król z powagą patrjarchy-kapłana podniósł ręce i głośno, powoli przygotowaną wypowiedział modlitwę:
— Niech Jezus, Marja, Józef czuwają zawsze nad zachowaniem córki mojej, w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Niechaj ma udział w błogosławieństwie, które święty patrjarcha Jakób dał Józefowi synowi swojemu, gdy się dowiedział, że żyw jest i rządzi Egiptem; niech ma udział w błogosławieństwie, które święty mąż Tobjasz dał synowi swemu, śląc go do obcych krajów; niech ma udział w błogosławieństwie, które Jezus Chrystus dał świętej Matce Swej i uczniom Swoim, gdy im rzekł: Pokój niech będzie z wami. Amen.
Pożegnaniom potem nie było końca; ludzie, szlochając, obejmowali kolana odjeżdżającej, odchodzili od niej i powracali; babka wołała od progu już pożegnaną, aby ją uścisnąć raz jeszcze i łkając, szeptała:
— Nie ujrzą cię już oczy moje!
Ojciec, który chciał dać przykład męstwa, sam wkońcu rozłzawiony, ocierał oczy i zakrywał je rękami. Napróżno ks. Orleans, pani de Boufflers nastręczali się, zbliżali, chcąc uprowadzić Marję, musieli ulec temu rozrzewnieniu powszechnemu i nie zadawać gwałtu sercom...

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.