Męczennica na tronie/Część III/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Męczennica na tronie
Wydawca M. Arct
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Przeciąg czasu, który spokojne życie na komandorji wissenburskiej przedziela od smutnych dni, jakie teraz spędzała królowa w Paryżu i Wersalu, otoczona szczupłym swoim dworem, wynosi lat dwadzieścia, a zmienił do niepoznania położenie Marji i jej ojca, dziś panującego księcia Lotaryngji i Baru. Zyskali oboje na wywyższeniu, na blasku, nieco na dobrym bycie i pozornych dostatkach; ale stracili na niezależności, spokoju, a królowa pożegnała wszelkie szczęścia nadzieje. Zmieniło się ich otoczenie, dwór, stosunki. Włodek tylko, który się gwałtem cisnął na służbę Leszczyńskich, chociaż nie dobił się i nie dobijał do żadnego w niej dostojeństwa, pozostał swojemu panu wiernym.
Stało się z panem Włodkiem, czego nikt, ani on sam spodziewać się nie mógł: dla Leszczyńskich wyrzekł się zupełnie kraju i wcielił się niemal w ich rodzinę. Król, przyzwyczaiwszy się nim posługiwać, umiał go cenić; Marja, pierwsza jego opiekunka, uważała go za najwierniejszego, najzaufańszego ze sług swoich i zwierzała mu się ze wszystkiego; kochali go wszyscy. Włodek, dopiąwszy celu, którym była służba przy starym królu, bo jemu służył też ojciec jego i młody brał po nim spadek, — o sobie najmniej myślał, nikomu ambicją na drodze nie stawał, a niezależnym będąc majątkowo, choć niewiele miał, niewiele też potrzebował. Usprawiedliwiało go to, że miał zaufanie rodziny, wtajemniczony był w sprawy najżywiej ją obchodzące, słowem, że zajmował miejsce, na którem niegdyś ojciec jego trzymał się do końca.
Czem był teraz Włodek przy królu, nie dawało się określić. Służył jemu i córce, nie ograniczając się żadnym wydziałem i funkcją umyślną. Pisał, jeździł, zbierał wiadomości, grał rolę pośrednika, przenosił się do Luneville’u dla królowej, do Wersalu dla króla, zabierał znajomości, jednał ludzi, a wszelkie jego czynności jeden cel miały — wierną, poczciwą służbę.
Po kilkakroć wdzięczny Leszczyński chciał mu przy swoim dworze dać jakąś posadę i tytuł: Włodek ich nie przyjął, bo niczem krępowanym być nie chciał... Król wypłacał mu pensję, którą on z własnym dochodem na służbę obracał. To poświęcenie tak z obu stron potem wydawało się naturalnem, że król już o wywdzięczeniu się nie myślał, a Włodek nie marzył nawet, aby potrzebował być wynagradzanym. Czyż nie dość było tego, iż król zwał go przyjacielem?
Serce tu wszystkiem było, ale też dwudziestokilkoletnie postępowanie Włodka, częstokroć w najtrudniejszych okolicznościach, nigdy nie zawiodło. Nic mu zarzucić nie było można, chyba zbyt czasem śmiałe ważenie się na niebezpieczeństwa, gdy okoliczności tego wymagały.
Ta potrzeba czuwania nad królową wpłynęła najwięcej na wyrobienie człowieka, na zawiązanie przezeń stosunków najrozmaitszych dla wyszukania przyjaciół, słowem, na sprawy Włodka, który, pozostawszy Polakiem w duchu, tęskniąc do ojczyzny, musiał powierzchownie całkiem się przerobić na Francuza.
Udało mu się to tak szczęśliwie, iż samych Francuzów zwodził swoją powierzchownością, mową, tonem, a znajomością ludzi i stosunków większość ich nieskończenie przewyższał. Właśnie, że w tem wszystkiem więcej rozum u niego był czynny, niż serce, że był zimnym na wszystko, co losu królowej nie dotykało, dawało mu siłę i panowanie nad sobą.
Na młodym dworze króla Ludwika, u kardynała de Fleury, w rozmaitych sferach, nie wyjmując arystokracji, która królowi do swawoli pomagała, Richelieu’go, młodzieży małych apartamentów, Włodek znał wszystkich i poufale był prawie ze wszystkimi — przyjaciółmi, przyjaciółkami, sługami ich, pomocnikami, — tak że gdzie sam nie mógł sięgnąć, tam zawsze miał kogoś, co go skutecznie wyręczył.
W rodzinie de Nesles umiał sobie zjednać różnych powinowatych, przy księżnie de Châteauroux jej przyjaciółki, a że średnia klasa, finansiści, fermerowie, spekulanci na grosz w owym czasie wielkich wydatków, a trudnych dochodów rośli w znaczenie, Włodek też, między innymi, i między nimi sposobił sobie przyjaciół, miał Parisów i kilku innych protektorów. Niektórzy z nich domyślali się, że był agentem Leszczyńskiego, inni mieli go za potajemnie goniącego za groszem. Łatwość zastosowania się do ludzi, rozumienia ich, przymioty towarzyskie czyniły go miłym gościem i otwierały drzwi bogatych mieszczan i urzędników. Nie zbywało mu też na przyjaciołach wojskowych, a stosunki pobożnej królowej zmuszały ciągle prawie mieć do czynienia z duchownymi, których szczerą, gorącą swoją religijnością polską ujmował.
Przy tych wszystkich zdolnościach Włodek był skromny i chluby z przymiotów swoich nie szukał wcale; wolał był nawet, o ile można, za nieudolnego uchodzić.
Po śmierci księżny de Châteauroux, gdy król naprzód wpadł w najstraszliwszą rozpacz, która jego przyjaciół przeraziła, a potem zwolna dał się skłonić do szukania roztargnienia na łowach i wieczorach, na które ściągano mu ludzi umiejących go zabawiać, — Włodek, jak inni, śledził z niezmiernem zajęciem każdy krok Ludwika, chcąc odgadnąć, co się w nim gotowało na przyszłość. Jedni utrzymywali, że panowanie metres już skończone, że król czynnie się zajmie rządami, zbliży do żony, pokocha dorastające dzieci, nawyknie do życia na łonie rodziny. Drudzy, a z nimi Richelieu, usiłowali nie dopuścić do tego, chcieli na nowo narzucić mu wybraną przez siebie kobietę, któraby nim owładnąć mogła, jak księżna.
Liczniejsza część otoczenia królewskiego wcale sobie nie życzyła powrotu do życia pierwszych lat i surowych obyczajów. Na panowaniu metres zyskiwali wszyscy, mieli więc w tem własny interes, aby się królowi nie dać wytrzeźwić z szału. Ci, którzy bliżej znali naturę i nawyknienia Ludwika, pewni byli, że się znowu da wziąć w niewolę białych rączek; szło tylko o wybór osoby, o zręczne mu jej podstawienie.
Można sobie łatwo wystawić, jak mocno to wszystko obchodziło królową i małe jej kółko przyjaciół, któremu przewodniczyła księżna de Luynes i prezydent Hénault. Powstrzymać króla, skłonić go do zmiany życia, po tylu zawiedzionych nadziejach, królowa Marja nie spodziewała się już prawie; zrezygnowana patrzyła na to, że prędzej czy później zmarłą księżnę de Châteauroux inna musi zastąpić. Szło tylko o to, aby owa inna nie była zbyt zuchwałą, niebezpieczną, przykrą a dokuczliwą dla królowej.
Wyrzucano to Marji, iż naówczas nie starała się męża opanować, siłą woli i charakteru przy sobie utrzymać, zabawić go poważniej, zająć sprawami kraju. Wymawiano jej, że pobłażająco patrzyła wprzódy na panowanie metres, potem na płoche miłostki; ale czyż mogła ta odepchnięta przez męża, zapomniana, w samym początku poddana despotyzmowi Fleury'ego pani mieć odwagę i środki do podobnego czynu?
Na dworze królowej, w obozie króla mowy teraz nie było o niczem innem, tylko o przyszłej metresie królewskiej. Upatrywano ją we wszystkich zalotnicach, uszczęśliwianych chwilowemi faworami; lada dzień spodziewano się jej zjawienia. Król sam tyle był słabym, obojętnym, zastygłym, znużonym, że ani chciał zadać sobie nawet pracy poszukiwania zabawki. Potrzeba mu ją było znaleźć, narzucić.
W Luneville'u do starego króla przychodziły prawie codziennie wieści o tem, co się działo w Wersalu i Paryżu; pisywała córka do ojca, przyjeżdżali ludzie różni, co się o dwór ocierali, ale wiadomości, które tu przynoszono, były tak sprzeczne, tak nawzajem sobie kłam zadające, iż Leszczyński nic z nich nauczyć się nie mógł.
Z listów córki, która w nich unikała szczegółów, trzymając się ogólnego malowania położenia i uczuć — stary król mało się mógł dowiedzieć. Skończyło się więc na tem, iż w jednym z ostatnich biletów do Marji król zrobił dopisek:
„Ja w moim szlafroku z futerkiem i fajką do eleganckiego nie zdałem się Wersalu, tobie od twoich karmelitek i szpitalów odjechać trudno, papier bywa zdrajcą i nie wszystko powierzyć mu można. Poradź na to, czarownico ty moja, abym ja przecież co pewniejszego wiedział o was i na żywienie się niestrawnemi plotkami nie był skazany“.
Po odebraniu tego listu zakłopotała się mocno królowa i musiała posłać kogoś dać znać Włodkowi, aby się do niej stawił na radę.
Włodek nie był dworowi królowej znany jako jej sługa, ale raczej jako jeden z pośredników w dobrych uczynkach, w sprawdzaniu ubóstwa, w rozdawnictwie jałmużny. Nie posądzano go o nic więcej. Zjawiał się też na posłuchania w tych godzinach, gdy królowa pieniądze, odzież i wszelką pomoc dzieliła między ciągle oblegających ją biedaków. Powierzchowność jego nie dawała odgadnąć ani stanu, ani powołania. Nosić się musiał po francusku, stroił się dosyć elegancko, ale niebijąco w oczy. Powierzchowność miał człowieka lepszego towarzystwa i pochodzenia.
Zazwyczaj pozostawał on do ostatka, aby królowa sam na sam mogła się z nim rozmówić. Tym razem, zamiast tłumaczyć Włodkowi czego żądała, królowa nieśmiało pokazała mu list ojca i dopisek, znacząco patrząc na niego.
Włodkowi niewiele potrzeba było, aby zrozumiał.
Skłonił się, nie mówiąc nic, ale okazując gotowość do usług, jak zawsze.
Królowa westchnęła smutnie.
— Ojciec niepokoi się o mnie; — odezwała się — jedź do niego, powiedz mu o położeniu, które znasz najlepiej. Zdałam los mój na Opatrzność Bożą.
Włodek milczał chwilę.
— Będę się starał najj. pana uspokoić, — rzekł — bo, dzięki Bogu, złego, to jest gorszego niema nic... Król zdaje się być znużony intrygami. Są, którzy, znając go dobrze, utrzymują, że się wyrzecze mianowania następczyni po nieboszczce Dame en roux.
Uśmiech ironiczny przebiegł po ustach biednej królowej; wiedziała ona, co to znaczyć miało. Stałą metresę zastępowały kilkodniowe, z których każda się spodziewała dostać pokoje w Wersalu, a żadna z nich długo nie mieszkała. Popatrzyła na Włodka.
— Daj Boże — szepnęła. — Król wśród tych wszystkich swawoli, do których go niegodziwi przyjaciele wciągają, zachował pobożność; wiem, że nie zaniedbuje religijnych obowiązków. Bóg wkońcu zlituje się nad nim i nade mną.
Wtem przerwała nagle.
— Powiedz kochanemu ojcu mojemu, abyś go pocieszył, że z drogiego syna mego delfina jestem prawdziwie dumną i szczęśliwą. Nie zawiódł moich nadziei. Podziwiają go wszyscy. Jak był dziecięciem cudownem, tak dziś jest chłopakiem nad wiek poważnym i rozumnym. Córki także są sercu mojemu najmilsze. Adelajda ciągle przy mnie... Cieszę się niemi... Nieraz mi u króla pośredniczyły. Nie zasmucaj niczem starego ojca mojego.
Skłonił się powtórnie posłuszny Włodek. Królowa Marja poszła do gabinetu swojego i gotowy już list do Leszczyńskiego przynosząc, uśmiechnęła się raz jeszcze poczciwemu wiernemu słudze, dała mu białą, wychudłą rękę do pocałowania i natychmiast wyzwana odejść musiała.
Tegoż dnia, nie tracąc czasu, p. Gabrjel pocztą pośpieszył do Luneville’u.
Przebiegał teraz tylekroć tę drogę, że mu każdy nawet jej kamień był znany. Po małych miasteczkach miał swoich gospodarzy, u których zwykł był stawać dla krótkiego spoczynku. Jeden z popasów przed Luneville’m przypadł Włodkowi w Commercy, miasteczku, w którem dla krzyżujących się gościńców ogromna gospoda zawsze dniem i nocą była otwarta. Gospodarz jej, pan Flandrin, szeroko znany w świecie podróżującym, słynął z doskonale zaopatrzonej piwnicy i śpiżarni.
Nigdzie podróżni pewniejsi być nie mogli, że o każdej godzinie dnia i nocy znajdą wszelkie wygody, za które Flandrin sowicie sobie płacić kazał. Gospoda Pod herbem Lotaryngji, dla przypochlebienia się Leszczyńskiemu, zawsze była pełną i gwarną, a teraz zajeżdżający Włodek znalazł ją jak nabitą w części wracającymi z jakiegoś jarmarku, z dodatkiem wędrowców, których słota i wicher napędziły.
Flandrin, który miał słabostkę do uprzejmego i wesołego Polaka, a był wielbicielem cnót i rozumu starego króla Leszczyńskiego, zobaczył go zsiadającego z konia prawie na ten raz ze smutkiem.
— Mój Boże! gdzież ja was posadzę! — zawołał, witając go. — W wielkiej izbie u stołu niema wygodnego miejsca, a wam nie przystało na przyczepku się lokować. Węgorzby się tam nie wcisnął, chyba na półmisku. Potrzebujecie przecież podjeść i wypocząć, czego w ścisku, wśród wrzawy, nie potraficie dokazać. Szczęściem mam jeszcze czem wasz głód i pragnienie zaspokoić, ale gdzie ja was posadzę?
— Flandrinie kochany, byleby nie na dachu, bobym nie wdrapał się; — rozśmiał się Włodek, z konia zeskakując — nogi mam zmęczone. Zresztą wszędzie mi będzie dobrze.
Mówili to, stojąc w progu, a otyły, jak na oberżystę przystało, Flandrin trzymał jeszcze podaną rękę gościa, gdy poza nim zjawił się nieco dziwacznie ubrany mężczyzna, z piórkiem w ręku, którem zęby oczyszczał, pilno się przypatrując Włodkowi. Włodek też w nim zdawał się sobie jakąś dawną przypominać znajomość. Tymczasem przez Flandrina ujęty, zabierał się już próg gospody przestąpić, gdy wpatrujący się w niego nieznajomy podniósł rękę i zaparł mu nią drogę. Uśmiech na rumianych ustach dowodził, że czynił to bez złego zamiaru.
— Przepraszam — odezwał się do niego, nieco ochrypłym głosem człowieka, który najadł się i napił do przesytu. — Słyszę gospodarza utyskującego, że nie ma gdzie was posadzić wygodnie. My, jeżeli się nie mylę, jesteśmy dawni znajomi (schylił się, szepcząc mu kilka słów na ucho) — podzielę więc z waćpanem tę dziurę, którą miałem szczęście zająć zawczasu u Flandrina.
Gospodarz, który nie wiedział, że podróżni znajomi sobie być mogli, zatarł ręce wielce uszczęśliwiony tem, że mu się Polaka, gościa częstego, nieźle umieścić udało.
— Korzystajmy z uprzejmej ofiary kapitana de Lozilières, — przerwał żywo — idźcie panowie, ja o pieczeni myśleć muszę, abym się jej nie wstydził.
Teraz dopiero, głos posłyszawszy, Włodek dawno już niewidywanego Lozilières’a sobie przypomniał i poznał w otyłym, rumianym, do zbytku ociężałym kapitanie lekkiego przed laty agenta pani markizy de Prie.
Między poufałymi niegdyś z sobą, których przed kilku laty cale różne rozdzielały zajęcia, żywa się teraz wszczęła rozmowa. Lozilières opowiedział o swoich losach, chlubiąc się potrosze szczęśliwie przebieżoną drogą; Włodek słuchał go z zajęciem. Dziwnem to poniekąd było, iż w ciągu lat tylu wcale się nie spotykali z sobą; bo Lozilières teraz miał posadę w łowieckim dworze króla Ludwika i ciągle prawie przy nim się znajdował.
— Jestem w swoim żywiole; — mówił Włodkowi — szczęśliwszego położenia nigdym ani pragnął, anim się spodziewał. We wszystkich polowaniach króla j. mci biorę udział bardzo czynny; król mi się dosyć mile uśmiecha: w kółku przyjaciół n. pana mam dobrych przyjaciół i protektorów; oddycham tem powietrzem dworskiem, którego piersi moje tak bardzo potrzebują; żadna plotka nie przeleci w powietrzu, żeby się o moje nie obiła uszy.
Włodek winszował. Gdy nawzajem kolej przyszła na niego opowiadać o swoich losach, Polak nie miał się z czem chwalić.
— Znajdujesz mnie, panie kapitanie, — rzekł — gros Jean comme devant, na starem stanowisku, na któremś mnie porzucił. Nie dorobiłem się niczego, a wielu złudzeń pozbyłem po drodze.
— I wielu osobliwym rzeczom i wypadkom miałeś zręczność przypatrzyć się zbliska — dorzucił kapitan, prowadząc gościa do pokoju, który zajmował, ofiarując się nawet ogromnem łożem podzielić.
Włodek przyjął chętnie gościnność tymczasową, uspokajając Lozilières’a, iż długo korzystać z niej nie będzie, gdyż do Luneville’u pośpieszać musi z listem królowej.
Przypomniał sobie zaraz kapitan, że i on cokolwiek się przyczynił do wyniesienia Marji na tron.
— Za to, prawdę rzekłszy, — przerwał mu Włodek — nie możesz się domagać wdzięczności ani od niej, ani od nas... Ambicji ani ojciec, ani królowa nie mieli nigdy, a szczęścia to małżeństwo nie przyniosło nikomu.
— Jakiegoż bo u licha sielankowego szczęścia Dafnisa i Chloi chcieliście dla pani waszej? — rozśmiał się Francuz. — Od króla Ludwika wymagać nie można, aby jedną się miłością wciąż karmił. Przeje się najlepsza potrawa. Płochość trzeba darować panu, który Francję uszczęśliwia. Królowa za to ma zupełną swobodę modlenia się, a nawet protegowania arcybiskupa paryskiego, gdy król go karci; ma wolność komenderowania swojemi pułkami ubogich, urządzania szpitalów i odprawiania nabożeństw; funduje klasztory i kościoły.
Włodek słuchał milczący.
— Zapomnijmy o tej przeszłości, — odezwał się po namyśle — o tem, co królowa przez metresy i Neslów ucierpiała, szczególniej z powodu zuchwałej Châteauroux. Król spoważniał, dojrzał, nauczył się wiele, i spodziewamy się, że do spokojnego życia na łono rodziny, u boku małżonki powróci. Dosyć mu już dokuczyły wszystkie de Nesles, ile ich miał...
Lozilières, dłubiąc w zębach, wsparłszy się na stole, słuchał, uśmiechając się ironicznie.
— Wnosicie, że się król ustatkuje? — zapytał szydersko. — Doprawdy? Zapomnieliście więc o przysłowiu: Qui a bu, boira! Król podobno dlatego tylko metresy nie ma, że ich nadto się nastręcza, a my (położył nacisk na wyrazie) nie możemy się zgodzić na to, jaką mu damy.
— Któż to my? — podchwycił, śmiechem wtórując, Włodek — my?
— My? — odparł kapitan. — My, to znaczy ci, których ani widać, ani słychać, a którzy więcej zawsze znaczą i mogą, niż ci, którzy są widoczni i dużo hałasu czynią. My, to może Bachelier, Binet, Bridge, a choćby nawet i ja... Bez nas król nie wybierze sobie metresy, a my musimy o tem pamiętać, aby królowi z nią było dobrze i nam też nieźle.
Włodek stał wielce zdziwiony.
— Ale, kapitanie mój! — odezwał się z pewnem oburzeniem — drwisz sobie chyba ze mnie... Nie przypuszczam, ażeby król Ludwik, tyle doświadczywszy przykrości z powodu Châteauroux, miał sobie nowe gotować. Ona do niego zniechęciła paryżan, zrobiła go im nienawistnym.
— Ta! ta! ta! — rozśmiał się kapitan. — Gdyby tak było nawet, wybyście nie mieli prawa skarżyć się na to, bo co król u nich stracił, to wasza królowa zyskała. Z płochym ludem zresztą nie warto romansów poczynać; jutro poklaskiwać będzie temu, na którego dziś rzucał błotem.
— Ja to tylko wiem, — przerwał Włodek — że ten lud tak niestały był dla naszej królowej i jest wiernym, czci ją i wielbi... Popatrzcie, jak ją przyjmuje, gdy z dziećmi do kościoła jedzie... Król tymczasem zamykać się musi, aby go nie postrzegli.
Lozilières poruszył ramionami.
— Bo go to nudzi, — dodał — ale on sobie z tego nic nie czyni. Gmin nigdy nie wie, dlaczego kocha lub nienawidzi.
Machnął ręką pogardliwie.
— Dla pozyskania sobie jego faworów — ciągnął dalej — król ani kroku nie zrobi. Królowa, jeżeli chce, może sobie prowadzić życie klasztorne razem z przeoryszą karmelitek; my za klauzurę z nią nie pójdziemy... Wszyscy są tem długiem intermezzo, bezkrólewiem, znużeni... Metresy nam dla Ludwika „ukochanego“ potrzeba koniecznie.
Ze zdumienia i przykrości, jaką sprawiło Włodkowi to oświadczenie kapitana, powiernik królowej przez czas jakiś mówić nie mógł. Nie chciało mu się wierzyć Lozilières’owi, ale skądinąd było wiadomem, jaki wpływ ludzie napozór maluczcy wywierali na króla, a kapitan musiał być dobrze zawiadomiony, co się knuło. Należał do łowiectwa, a szeptano, że w lesie Sénard pokazywały się amazonki.
Wyczekawszy nieco, Włodek przemówił nareszcie:
— Ja dotąd nie słyszałem o żadnym projekcie; nie mówią o nim na dworze, nie słychać w mieście, ani pomiędzy przyjaciółmi króla, Richelieu odpoczywa...
— A co dziś Richelieu znaczy? — przerwał kapitan. — Owdowiawszy po dame en roux, nic nie znaczy. On przyjdzie do gotowego; my królowi dobierzemy taką, jakiej mu potrzeba, bo my jedni wiemy, czego mu potrzeba.
— Wy! to jest Bachelier, Binet, Bridge i ty, panie kapitanie! — wykrzyknął nie bez odcienia szyderstwa Włodek.
Kapitan, wcale tem niezmieszany, głową dał znak potwierdzający, popił winem, a stawiąc gwałtownie kubek na stole, spojrzał śmiało w oczy Polakowi.
— Widzę, — rzekł — że wy mi wiary dać nie chcecie; ale w krótkim czasu przeciągu przekonacie się, iż nie kłamałem i nie przechwalałem się nadaremnie.
Pod wrażeniem tej niespodzianej, a tak nieprzyjemnej dla niego nowiny Włodek oniemiały usiadł, zajmując miejsce przy kapitanie. Nie chciał się z nim rozstać, dopókiby nie dopytał się czegoś więcej.
— A zatem — dodał po przestanku — macie już coś upatrzonego dla króla?
— A no, mamy — potwierdził znowu kapitan. — Ale to dotąd tajemnica stanu, dopóki pewnego białego dnia nie stanie się sekretem poliszynela. Dziś ja to wam tylko powiedzieć mogę, że to kobieta, mająca w sobie wszystkie uroki — kobieta, która potrafi być płochą, poważną, dowcipną, rzewną, dziecinną, lubieżną, dostojną, jak wielka pani i grubjańską jak przekupka, — kobieta, która zrobi z siebie, co zechce, a królowi jednostajnem szczęściem znudzić się nie da...
— Skądżeście to cudo wzięli? — szydersko wtrącił Włodek.
— Jakto, skąd? — wybuchnął kapitan. — Jedno jest tylko w świecie źródło, w którem się takie istoty poławiają: — bruk paryski!
Polak na to nosem pokręcił.
— Więc jej gdzieś w kałuży szukać będziecie? — podchwycił. — Mój kapitanie, po pannach de Nesles, po księżnie de Châteauroux, po arystokratycznej krwi, która dotąd miała smutny przywilej dostarczyciela do królewskiego haremu, niepodobieństwem jest taki upadek! — Kałuża! ulica!
— Ulica, tak... kobieta pochodzenia mieszczańskiego — rzekł Lozilières — tak! tak! Arystokracja znudziła się sama i nudzić tylko umie. Długie wieki jadła i przejadła się; syta jest i my jej syci. Nam trzeba niezużytych sił natury.
Zamyślił się nieco kapitan i sam niedosyć ścisłe określenie pochwycił i poprawił:
— Trzeba nam nie zużytych sił, ale takiego upragnienia niedostępnych dotąd rozkoszy, ażeby dla niego poświęciła się sama, poświęciła wszystko — wszystko i coś więcej jeszcze.
Rozśmiał się głośno rad z konceptu, uderzył pięścią w stół, obejrzał się wokoło i dodał:
— Dosyć — Motus! Nie mogę zdradzić tajemnicy.
Włodek, słuchający z podziwieniem, bo do jego uszu nic dotąd nie doszło, nierad był temu zakończeniu.
Jechał z tem właśnie do Leszczyńskiego, aby go o przyszłość uspokoić, a na drodze, niespodzianie, rozbijał się o zawód i nierozwikłaną tajemnicę.
— Mój kapitanie, — odezwał się po chwili namysłu — bardzo ci jestem wdzięczen za zaufanie choć niezupełne; ale zwierzasz mi się z czegoś, o czem ja sądzić nie mogę. U nasby powiedziano, że mi dajesz kota w worku... Gdybyś istotnie chciał mi wielką uczynić przysługę i dowieść przyjaźni, powinienbyś coś więcej mi zwierzyć. Języka długiego nie mam...
— Nie mogę! nie mogę! — wykrzyknął Lozilières. — Wszystko to wkrótce się jawnem stanie, pomimo Richelieu’go i wszystkich, którzy nam przeszkadzają; ale tymczasem osoba i imię muszą tajemnicą pozostać. Mogę ci tylko zaręczyć, że nasza metresa choć z plebejuszów pochodzi, godna jest zasiąść choćby na stopniach tronu. Jednego dnia potrafiłaby być królową i przekupką na halach. Umie wszystko, a nie kocha nic — i to jest najdoskonalszy sposób zawładnięcia światem.
Napróżno potem Włodek starał się wszelkiemi sposobami dobyć coś jeszcze z kapitana. Wkońcu losem nieszczęśliwym królowej starał się go ująć i obudzić w nim litość, usiłując dowieść, że nie godziło się przeciwko niej spiskować, a należało spiskowi zapobiec.
— Jakto! przeciwko niej! — przerwał kapitan. — Ja królową naszą czczę z Francją całą; ale metresy nie uważam dla królowej za klęskę, tylko za wyswobodzenie. Niech będzie pobłażającą dla niej, a tem sobie zyska powolność króla i zupełną swobodę. Króla przecież mieć nie może, ale poszanowanie dla siebie wyrobi i w kółku swojem panować będzie...
Oburzył się Włodek na to.
— Kapitanie, — zawołał z wyrzutem — widzę, że u ciebie dużo ofiar wielkich wcale w porachunek nie wchodzi. Za nicże liczysz upokorzenia świętej, pobożnej niewiasty, zmuszonej u boku swojego znosić taką rywalkę, jak sam powiadasz, z ulicy wziętą, która niewątpliwie na dworze się zaprezentuje, a może taburet pozyska! Niczemże to, iż ona żadnej władzy, a tamta mieć będzie wszechmocną? Przypomnij sobie, jak Châteauroux niepoczciwie się płaczącej królowej urągała, przychodząc żegnać z rozgłosem, umyślnie, gdy wyjeżdżała do Metzu.
Lozilières nie dał mu dokończyć.
— Wiem o tem, — rzekł szybko — ale królowa sama sobie winna, gdy płacze tam, gdzie śmiaćby się mogła skuteczniej. Wiele rzeczy musi nie widzieć, nie słyszeć i nie chcieć rozumieć. Stoi na takich wysokościach, że ją te brudy nasze dochodzić nie powinny.

Zmierzchało już, gdy po nazbyt przedłużonym popasie Włodek nareszcie, wcale niezaspokojony połowiczną wiadomostką, pochwyconą od Lozilières’a, puścił się w dalszą do Luneville’u drogę, wiedząc, że więcej już z niego nie wydobędzie.
Przybył tam nocą, ale w małej stolicy nocą i dniem ruch i życie było takie, iż zawsze podróżny znalazł przyjęcie i kogoś zastępującego gospodarza. Król stary żył, pracował, zabawiał się swoim zwykłym trybem, dla nikogo nie zmieniając go... W pałacu, w oficynach, po dworkach gościnnych przybywający panowie znajdowali wszystko gotowem na ich przyjęcie. Król Stanisław często po dni kilka widzieć się nie dawał; ale to nie przerywało zabaw i zatrudnień gości. Niektórzy z nich, jak w początkach pani du Châtelet i Voltaire, mieli swoje apartamenta i w nich ugaszczali innych, zapraszanych do Luneville’u, gości.
Tym razem też znalazł Włodek kilku jeszcze przyjaciół u wieczerzy. Ci go bardzo serdecznie powitali, ciesząc się, że królowi przywozi zawsze pożądane od córki wiadomości.
Nazajutrz bardzo rano król był zaledwie po rannej kawie i w długim, podbitym futerkiem szlafroku palił tytuń z ogromnego cybucha, gdy przywołano do niego Włodka. Przywitał go twarzą wesołą.
Ten oddał mu naprzód list córki, który Leszczyński skwapliwie przeczytał cały, niekiedy łzy mając na oczach, a potem ucałowawszy go i położywszy na stole, zwrócił się do posła.
Usposobiony był czule i serdecznie; rozpoczął też rozmowę, badając Włodka o niego samego, okazując mu wielką miłość i szacunek. Wśród tego rozpytywania Włodek ciągle przybiegał do ucałowania ręki królewskiej.
— Maruchna pisze do mnie, — rzekł wkońcu Leszczyński — że wiele mi masz ustnie do opowiadania. Zaszłoż tam co nowego? a nadewszystko co pocieszającego? Co się dzieje z tym biednym królem?
— Biednym? — podchwycił Włodek.
— Tak jest biednym, — powtórzył król z przyciskiem — inaczej go nazwać nie można. Nie znam nad niego w świecie biedniejszego człowieka. Wszystko mieć, czem Bóg obdarzyć może, a w niczem nie smakować; zamiast miłości narodu, zarobić na jego wzgardę; nie słuchać ani głosu sumienia, ani napomnień religijnych, ani przestrogi z niebios.
Leszczyński powstał wzruszony.
— Wiesz? — rzekł ze łzami w głosie — jestem przekonany, że wkońcu znękany i nieszczęśliwy wróci na drogę prawa. Opatrzność się nim opiekuje, modlitwy żony go uratują — Bóg ich wysłucha... Widzisz tam, że już od śmierci tej nieszczęsnej Dame en roux wyrzekł się przynajmniej jawnogrzesznicy u swego boku. Toć już poprawa.
Mówiąc to, król spojrzał na Włodka, który tylko westchnął głośno.
— Przecież mi nie przyjeżdżasz zwiastować wstąpienia na tron nowej jakiejś Nesles, bo się ich już przebrało... — dodał, posłyszawszy westchnienie.
Włodek milczał czas jakiś, oczy trzymając wlepione w ziemię. Leszczyński usiadł niespokojny.
— Metresy niema! — dodał.
— Dotąd jej niema; — rzekł, ociągając się, przybyły — ale mówią, że za przyszłość ręczyć nie można.
— Skądże ten wniosek?
— Jabym nie śmiał wnioskować — odparł zapytany. — Jechałem tu do w. król. mości z tem także przekonaniem, że panowanie metres się skończyło, a król, który ciągle zaleca oszczędność i mówi o niej, dla niej się wyrzecze złego. Tymczasem po drodze z niepokojącą spotkałem się wiadomością.
Włodek powtórzył potem całą rozmowę z Lozilières’em, i twarz starca słuchającego zachmurzyła się... Wiedział z doświadczenia, że złym pogłoskom najczęściej wierzyć należy, gdyż nigdy prawie nie zawodzą. Uderzyło go i to, że zapowiadano metresę nie wybraną, jak dawniej, z pomiędzy dam dworu i arystokracji, ale umyślnie wziętą z ulicy.
— Nowa era! — zamruczał chmurno. — Jakąż nam niespodziankę gotują? Ludwik, to wiem, zabawiał się kuchmistrzowaniem; mieliżby mu do pomocy dodać kucharkę?
— Odgadnąć nic niepodobna; — przerwał Włodek, nie odpowiadając na ucinek starego — ale w samej tej myśli wybryku jest przewrotność i zręczność wielka. Nowość dla znudzonego króla jest wszystkiem.
Pewność, z jaką kapitan głosił nowinę, niektóre szczegóły, z któremi się mimowolnie wygadał, przekonywały, że nie był to jedynie plan, ale już zawiązana intryga, bliska urzeczywistnienia. Dosyć może było, aby jedna z tych małych karetek, które tak nieprzyzwoicie nazywano, przywiozła wieczorem wybraną istotę, do stojących pustką pokoików po księżnie de Châteauroux.
Stary król, który witał Włodka nadzieją lepszych czasów, pod wrażeniem tych plotek zasmucił się i o córkę troskać począł. Chciano tem współzawodnictwem z ulicznicą poniżyć ją jeszcze.
— Sądzisz, że to rzecz możliwa? — spytał po namyśle Włodka.
— Najjaśniejszy panie, — rzekł cicho przybyły — mieliśmy dosyć doświadczenia przez te lata, aby się przekonać, że u nas wszystko możliwe, co przykre i groźne. Wczoraj jeszcze byłem przekonany, że król, nie zmieniając trybu życia, formę jego przynajmniej dla świata i ludzi zechce uczynić przyzwoitszą.
— Jam był też tego przekonania; — dodał Leszczyński — ale Pan Bóg nas chce próbować do końca. Wola Jego Święta. Biedna Maruchna powinna była korzystać z chwili, nie odpuszczać od siebie, narzucać mu się, zmusić go do nabrania nałogu cnoty. Ale Bóg ją stworzył bojaźliwą, zbyt łagodną — nie mogła swej pobożności, swego smutku błogosławionego zmienić dla męża na sztuczną wesołość... Tymczasem przyjaciele czyhali, otaczali, wyrwali go nam znowu.
Ze spuszczoną głową siedział król czas jakiś milczący, jakby się modlił, a gdy później podniósł oczy i spojrzał na Włodka, oblicze miał już wypogodzone i spokojne.
— Cóż ci moja Maruchna poleciła powiedzieć mi? — zapytał głosem stłumionym, w którym czuć było wielkie wzruszenie, zaledwie pokonane.
— To, com miał przynieść, w takiej jest sprzeczności z tem, com po drodze pochwycił, — odparł Włodek — że już nie śmiem powtarzać, czem waszą król. mość i siebie cieszyła. Mówiła mi, że rachuje szczególniej na odżyłe w mężu religijne sentymenta, na wpływ spowiednika... Kazała mi też waszej król. mości powtórzyć, że z syna swojego delfina dumną jest i szczęśliwą; ludzie go kochają i wielbią. Gorliwym jest w wierze, niewzruszonym w zasadach, brzydzi się najmniejszym ekscesem, czas spędza na nauce i poważnych zatrudnieniach. Ale smutna to rzecz, — dodał Włodek — że miłości ojca sobie pozyskać nie mógł, choć posłusznem jego dziecięciem. W wielu sprawach już dziś jest podporą dla matki.
— Cieszę się nim, — odparł król — ale zanadto gorliwości nie może mieć, bo podobno przypadnie na niego stoczyć wielki bój w obronie wiary, zewsząd napastowanej i uciśniętej. Niech się wcześnie zaprawia.
Rozpytując tak o delfina, o królewny, o prezydenta, o damy znaczniejsze przy królowej, spędził Leszczyński czas dość długi z Włodkiem sam na sam... Obaj wkońcu puścili się na domysły o przyszłości, którą Włodek widział czarną, a król ze swoją dobrodusznością rozjaśniał nadziejami, pragnąc dla córki spokoju, wypoczynku, pociechy.
Na przerywanej rozmaitemi epizodami rozmowie upłynął czas do obiadu, na który król udał się do swoich gości, bo dnia tego z biskupem Châlons i dwoma duchownymi z innych diecezyj miał obiadować w wielkiej sali, przy osobnym stole.
Towarzystwo świetne znaleźli tu już zebrane, a król nader wesoło, otwartemi ramiony powitał przybyłego niedawno pożądanego gościa, o którym mu nie oznajmiono.
Był to w Wissenburgu tak mile widywany, naówczas oficer niższego stopnia, hrabia d’Estrées, ten sam, który się niegdyś kochał w królewnie, a teraz pozostał wielbicielem jej i obrońcą. Królowa miała dla niego szacunek i przyjaźń; Leszczyński miłował go prawie jak syna. Znali go wszyscy jako oddanego królowej Marji, która sama wspominała o tem, że mogła była zostać hrabiną d’Estrées. Z niewielu innymi liczył się on do obozu królowej, nie zapominając też o starym królu, którego odwiedzał w Luneville’u, czasem przesiadując tam po dni kilkanaście.
Zaprosił go król do stołu swojego, i obiad rozpoczął się przy dźwiękach muzyki, która wedle zwyczaju przygrywała z galerji.
Można się tu było przypatrzeć dziełu tego najuboższego prawie z książąt panujących w Europie, którego dwór porządkiem, elegancją, poważną swobodą, z jaką się służba odbywała, powszechne zdobywał pochwały. Kuchnia, piwnica, posługa, muzyka słynęły z doskonałości, wytworności i smaku, chociaż ani zbytkiem, ani pokaźnością się nie odznaczały. Wszystko tu było skromne i piękne.
Stół królewski, przy którym zasiadł hrabia d’Estrées, otaczali współbiesiadnicy, przyjaciele, wszyscy wtajemniczeni w losy rodziny, uświadomieni z cierpieniami jej, podzielający uczucia króla dla uwielbianej córki. Biskup Châlons pierwszy nazwał ją męczennicą, i imię jej inaczej niż z tą koroną z ust jego nie wychodziło.
Przybycie Włodka, znajomego dobrze hrabiemu d’Estrées i biskupowi, naprowadziło rozmowę cichą na Wersal, króla, jego teraźniejszy sposób życia i przyjaciół, którzy go otaczali.
Król, mający najlepsze nadzieje, napomknął coś o plotce, przyniesionej przez Włodka, śmiejąc się z łatwowierności tych, co ją powtarzali. Zdawało mu się niepodobieństwem, aby Ludwik wkońcu nie był zmęczony i zniechęcony temi dramatami, które się kosztem jego odgrywały.
Hrabia d’Estrées z twarzą namarszczoną smutnie słuchał w milczeniu; a gdy Leszczyński dokończył, zwrócił się do niego i rzekł zcicha:
— Niestety! najj. panie, więcej jest w tem prawdy, niżeli zdawać się może. Słyszałem i ja o tem, osobę nawet przeznaczoną królowi mógłbym wymienić, ale nie uczynię tego, aby plotce nie dodawać wagi. Wybór jest nie do wiary, ale im dziwniejszy, tem się mniej prawdopodobniejszym wydaje.
Wszyscy słuchali z natężoną ciekawością. D’Estrées ciągnął dalej:
— Jest to piękność, a nadewszystko urocza wdziękiem kobieta, nad którą się dziś cały Paryż unosi, choć wyszła z pod bardzo ubogiej strzechy. Ale rodzice i opiekun przeczuli w niej cudo i na nie wychowywali. Jeliotte był jej nauczycielem muzyki i śpiewu, Gubauset uczył tańcować, Crébillon deklamacji, nie wiem już kto jeździć konno, rysować, malować i władać igłą rytownika. To pewna, że we wszystkiem tem celuje i talentami artystów zachwyca. Młodzież sławi jej nadzwyczajną piękność, starzy się unoszą nad niezrównanym dowcipem, wszyscy zgodnie uznają godną choćby tronu... Czarom jej nikt oprzeć się nie może.
Oczy wszystkich zwrócone były na hrabiego d’Estrées, którego twarz ironicznie a smutno się uśmiechała. Leszczyński złożył ręce jak do modlitwy, przejęty niemal trwogą.
— Na Boga! — przerwał — malujesz nam ją takiemi barwami, że ja się zaczynam obawiać. Wymieńże nam tego szatana-kusiciela...
— Najj. panie, — żywo odezwał się d’Estrées — nazwiska tej osoby wymienić nie mogę, dlatego, że ona żadnego nie ma, a to, które nosiła i nosi, nie mówi nic... Nie wierzę, ażeby niebezpieczną być miała, bo trzebaby ją obmyć z pierworodnego grzechu pochodzenia z ciemności, aby do salonu wprowadzić się godziło, — cóż dopiero na dwór królewski! Król się tyle szanuje, że nie zechce się poniżyć, schylając się do niej... Gdybym nawet nazwisko Joasi Antuanety zdradził, nicby ono nikomu nie powiedziało.
I ironicznie, wśród milczenia, ciągnął dalej:
— Chociaż cały Paryż tę młodą mężatkę wynosi pod niebiosa, ani połowa nie zna jej pochodzenia. Muszę więc przystąpić do wywodu genealogicznego, dobywając go z mroków otchłani.
W rodzinach, w których kobiety panują, od nich zawsze poczynać potrzeba. Matką tej przyszłej gwiazdy jest niejaka panna de la Mothe, zamężna pani Poisson... nie Poisserde!! Stosunek nader czuły, jak mówią, łączył ją z panem Lenormandem de Tournehem. Poisson, papa domniemany, był i jest... szafarzem u Inwalidów, komparsem, ukrytym za kulisami. P. Lenormand de Tournehem opiekuje się matką i córką, którą wydał zamąż za rozkochanego synowca swojego, pana Lenormanda d’Etoiles.
Wtajemniczeni zaręczają, że piękna Antuaneta wyszła zamąż dla uzyskania swobody, od dzieciństwa bowiem ma się nosić z przepowiednią wróżbiarki, jakiejś Lebon, która jej zapowiedziała, że będzie panią serca i worka króla Francji. Zgadzają się na to wszyscy, że jest też prawdziwym królewskim kąskiem (morceau de roi).
Leszczyński przysłuchiwał się z wyrazem oburzenia i zgrozy, a nie mogąc wkońcu wytrwać dłużej, przerwał hrabiemu:
— Czyjaż to znowu intryga? Ma w tem udział Richelieu?
— Bynajmniej — odparł d’Estrées. — Tacy Poissonowie sobie właściwych używają narzędzi, daleko może dzielniejszych, niż Richelieu. Pierwszy kamerdyner królewski, para koniuszych, z których pono jeden się kuzynostwem Poissonów zaszczyca — łowczy jaki i psiarz... oto pośrednicy... Oni to ją upatrzyli i przygotowali pierwsze spotkanie w Wersalu, potem zjawienie się amazonki, Diany na polowaniu w lesie Senart... Za życia jeszcze Dame en roux mówiono o tem, że naprzekór Richelieu’mu królowi dać chciano tę śliczną d’Etoiles. Księżna zakazała jej pokazywać się najj. panu. Piękna Antuaneta umiała czekać — i nie pokazywała się długo... długo, aż do balu w niedzielę zapustną w ratuszu. Król ją tam zmusił, że mu się zdemaskowała i podniósł jej upadłą na ziemię chusteczkę. Tegoż wieczora cały Paryż wiedział, że — chustka rzuconą została. Kuzyn Binet czekał tylko rozkazów najj. pana.
— A! więc to już rzecz dokonana! — przerwał smutnie Leszczyński — a królowa nic o tem nawet dotąd nie wie.
— Nie, — zaprzeczył d’Estrées — aż do dziś dnia wszystko to było tajemnicą. Lecz kto zna króla, kto jest wtajemniczony w intrygi jego otoczenia i służby, już nie wątpi, że lada dzień pani Poisson zajmie czekający na nią apartament. Ja nie mam szczęścia należeć do przyjaciół panów Binet’a, Bachelier’a, ale przypadkiem wpadłem na tropy.
Dość długo panowało milczenie. Leszczyński, który zawsze starał się bronić zięcia, choć męczeństwo córki serce mu rozdzierało, — odezwał się, zwracając oczy do siedzących u stołu:
— Przepraszam cię, d’Estrées, ale pozwolę sobie nie dawać temu wiary. Chwilowo płocha a zalotna kobieta potrafiła go podrażnić, zająć, pociągnąć... ale rychło syt będzie i odprawi ją z podarkiem, a do Wersalu nie wprowadzi. Châteauroux zamknęła listę metres, król się zwrócił do żony, do rodziny, i choć go pokusą na godzinę jaką oderwą od nich Binety, nie da się wziąć w niewolę sromotną... Poisson nie będzie nad nim królowała! Nie! nie!!
Nikt nie śmiał potępiać Ludwika ani się sprzeciwiać Leszczyńskiemu. Tylko d’Estrées się uśmiechnął i rzekł:
— Z serca życzę, aby tak było!
— Królowa — dołożył stary — zwykle bywa dosyć dobrze zawiadomioną o tem, co jej zagraża; ma czuwających nad nią przyjaciół. D’Argenson wiedziałby o tem i nie taił przed nią; zdaje się tedy, że nie wie wcale o żadnej Poisson.
Wezwany na świadka Włodek, rzekł pocichu, zbliżając się do stołu:
— Może najj. pani uważa to za kaprys mający prędko przeminąć, bośmy takich wiele przeżyli. Ja też mam przekonanie, że intryga Bineta skończy się na wypędzeniu go ze dworu. Król się przecież tyle szanuje, że mu nie pozwoli na takie poniżenie.
Dłuższe tym razem milczenie, którego nikt nie śmiał przerywać, wznawiając przedmiot drażliwy, zdawało się zakończeniem poufałych tych zwierzeń, ale staremu ojcu na sercu leżał los córki, jej cierpienie i sądy ludzi o pożyciu pary królewskiej. Raz jeszcze wznawiając rozmowę, zwrócił się do biskupa Châlons.
— Ojcze mój, — począł — słyszę obwiniających Maruchnę moją o winy męża. Żądają od niej, aby się opierała, nie dopuszczała, walczyła z nim... Zarzucają królowej zbytnie pobłażanie, dobrowolną ślepotę, nadto uprzejme przyjmowanie tej nieszczęsnej Châteauroux! Cóżby pomogło, gdyby ją i męża drażniła, jątrzyła kobietę mściwą i zniżała się do walczenia z nią i jej podobnemi, jakgdyby one równe jej były! Biorę część znaczną winy na siebie, bo się mnie zapytywała nieraz, jak sobie ma postąpić? Radziłem jej zawsze być cierpliwą, ślepą i obojętną. Szła za radą moją.
— Najj. panie, — przerwał gorąco d’Estrées — raczysz mi przebaczyć, ale jabym był inaczej radził. Królowa ma prawa, o które śmiało i głośno upominać się może. Zbyt wcześnie była zrezygnowana na znoszenie postępowania męża. Król korzystał z tego i przestał się oglądać na małżonkę, rodzinę i obowiązki. Miała królowa siłę, aby stanąć w obronie rodu, ale użyć jej nie chciała.
— Powiedz raczej: nie mogła — rzekł król, zwracając się do mówiącego. — A!... proszę was, nie obwiniajcie jej, nie przypisujcie jej tego, co jest dziełem nierozwikłanych przeznaczeń i wyroków Bożych. Nikt z was nie wie, co ona ucierpiała i cierpi, zmuszona ocierać się o te istoty, niemal się jej urągające. Wielka łagodność, cierpliwość nadludzka, pokora czynią ją świętą. Porywy namiętne, bezsilne, do walki z temi istotami bezwstydnemi, upadłemi, nie przystały jej... Trzeba przytem znać króla, którego duma i obojętność żony więcej dręczy i zawstydza, prędzej nawrócić może, niż drażnienie ciągłem sprzeciwianiem się. Cierpliwość święta zwycięży nareszcie, gdy zniecierpliwiona byłaby wyśmianą i odepchniętą.
Wchodzący w tej chwili marszałek dworu, który nowoprzybyłego oznajmował gościa, oswobodził Leszczyńskiego od dalszych tłumaczeń. D’Estrées zbliżył się do Włodka, zdając się mówić wyrazem twarzy: — Zostawmy go w jego przekonaniu i błędzie... Niech się pocieszają choć tem, że wierzą w poprawę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.