Małżeństwo (Sieroszewski, 1909)/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Małżeństwo |
Pochodzenie | Małżeństwo. Być albo nie być. Tułacze |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1909 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Dwa dni spędziła u niego. Pomagała mu w polu, lub gdy bardzo dokuczała ulewa przyrządzała w domu obiad, podczas gdy on wojował w dalszym ciągu z susłami.
Ale trzeciego dnia, gdy na chwilę rozchmurzyło się niebo i zabłysło blade słońce odeszła i nawet nie pozwoliła, by ją odprowadził.
— Mam i ja malutkie sprawy gospodarcze... Nie chcę jednak, aby z ich powodu ucierpiały twoje!...
— Widzisz, ile ubyłoby trudów i wydatków, gdybyśmy zamieszkali razem...
— A więc ze względów... gospodarczych? — spytała z lekką ironią.
— Ależ nic — bronił się. — Powtarzam, że każda chwila spędzona bez ciebie wydaje mi się krzywdą i stratą. Czyż sama tego nie odczuwasz?
— Tak. Lecz... wolę wciąż tęsknić, niż... przestać tęsknić!
Szedł obok niej drożyną i gorąco dowodził, że muszą zamieszkać razem, że na tem się skończy wcześniej czy później, że tysiączne okoliczności pchają ich ku temu fatalnie.
— Przedewszystkiem tęsknota, pragnienie zlania się zupełnie, doszczętnie w jedno, co nie nastąpi nigdy na odległość... Osobnik całkowity, zawierający świat fizyczny i duchowy w sobie zamknięty i sobie wystarczający, to ani mężczyzna ani kobieta, to mężczyzna i kobieta razem, połączeni miłością... Najpotężniejsza indywidualność jest zawsze ułamkiem. Jednostka w świecie ludzkim zaczyna się od dwojga. Stąd wieczna towarzyszka miłości — tęsknota...
— Nierozsądny — szepnęła — więc chcesz ją zniszczyć...
— Dalej: zaoszczędzenie energii w walce o życie, wychowanie potomstwa, współpracownictwo, podział pracy... Naturalna duchowa i ekonomiczna konieczność — dowodził nie zwracając na nią uwagi.
— Jota w jotę tak samo Arystoteles bronił niewolnictwa!
— Ale tu co innego — tu wszystko łagodzi miłość!
Słuchała z opuszczoną głową, a w tym jej zwykłym ruchu on nauczył się już poznawać wyraz niezłomnego uporu.
— Nareszcie bezpieczeństwo, bezpieczeństwo — ciągnął z rozdrażnieniem. — Trwoga nie opuszcza mnie, kiedy nie wiem, co się z tobą dzieje. Wciąż mi się marzą rzeczy najokropniejsze... Widzę łotrów, kryminalistów wchodzących w nocy do twej chatki..
— To stać się może i przy tobie...
— Zawsze — nie to...
— Owszem, zdarza się... A Dutkiewiczowie w roku zeszłym? Zresztą mam broń...
Pokazała mu mały rewolwer.
— Skąd go masz?
Zawahała się.
— Od Zerowicza! — odpowiedziała wreszcie rezolutnie.
Zatrzymali się.
— Więc... on był?
— Był.
— Cóżeś nie powiedziała?
— Nie było co opowiadać. Wziął gazety i odszedł.
— I... zostawił rewolwer?
— I zostawił rewolwer!
Ruszyli dalej.
— A gdybym... poprosił cię, abyś mu go... oddała?
— Nie usłuchała bym, rzecz prosta. Zerowicz jest porządnym człowiekiem, dobrym towarzyszem i nie mam powodów go obrażać... W dodatku rewolwer potrzebny mi jest...
Znów zatrzymali się.
Niedaleko z poza drzew wyglądała kopuła cerkwi uprawskiej. Stefan spojrzał w tę stronę, poczem zwrócił na Zofię żałosne oczy. Ta rozśmiała się i podając mu świeże usta do pocałunku szepnęła z tkliwą prośbą:
— Bądź rozsądny i wspaniałomyślny. Pozwól mi jaknajdłużej pozostać... twoją... kochanką... tylko kochanką!... Bezwątpienia, że masz racyę! Wszystko, coś powiedział prawda i pewnie, że się koniec końców tak stanie... Ale teraz pozwól mi kochać cię bez żadnych ekonomicznych i socyologicznych dodatków! Będziesz pamiętał?... Do widzenia, do rychłego widzenia, ukochany!
Uścisnęła go, on się rozchmurzył, objął ją, ucałował a potem długo czekał na miejscu, czy nie obejrzy się z drogi. Istotnie obejrzała się przed wejściem do gaju i posłała mu zdala ręką pocałunek. Smukła, ciemna jej postać mignęła kilkakroć wśród białych pni brzozowych na tle zachodzącego słońca i znikła w zaroślach. Stefan odwrócił się i spojrzał na okolicę krwawą od poświaty zachodu. Rzędy leśnych ostępów piętrzyły się jedne nad drugimi niby olbrzymie malachitowe tarasy wiodące do ukrytego zamczyska. Bliżej blask zorzy tonął w tysiącu drobnych miedziano-szarych bagien, ślizgał się po czarnych jeziorzyskach porysowanych jasnemi smugami. Stado kaczek z furkotem przeleciało i zapadło w tamtej stronie.
Stefan broń na plecach poprawił i poszedł w tym kierunku.
Nazajutrz nie doczekał się nawet wieczora. O zmierzchu już był u Zofii. Po cichutku otworzył drzwi i wszedł do wnętrza. Było pusto. Uchylił perkalową zasłonę nad łożem, myśląc, że śpi, lecz i tam jej nie znalazł... Widocznie wyszła... Usiadł trochę zawiedziony i przyglądał się rozmaitym kobiecym drobiazgom rozrzuconym po izbie, pełnej śladów jej upodobań, przyzwyczajeń i zajęć... Książeczka z rachunkami na stole... Paczka listów przewiązana sznureczkiem... On rachunków nigdy nie prowadził a listy palił, przyuczony do tego długim udziałem w spiskach. Album fotograficzne... Portrety staruszków, pewnie rodziców... Cały szereg młodych i starych, męskich i kobiecych postaci... Było tam kilka grup, gdzie Zofię otaczali ludzie zupełnie mu obcy — krewni a może koleżanki i koledzy... Cały tłum dusz i ciał przesunął się więc już koło niej... Bój uczuć powstał w niej i umarł zanim go poznała. Nie jest przecie już taka młodziutka!...
Natrafił na męską twarz nie tyle piękną ile niezwykłą, z czołem szerokiem i energicznem, dumnem spojrzeniem. Długo przypatrywał się jej u okna przy słabnącem świetle gęstniejącego zmierzchu. Nie zauważył, że Zofia już stoi koło niego.
— Kto to?
— To... człowiek, który się kochał we mnie!
— A ty?
— Ja?... Nie!... — odrzekła zimno. — Zbyt zajęta byłam polityką.
— Niezwykła twarz!
— Bardzo rozumny i wykształcony człowiek. Uczony ale... innego kierunku!
Przyjrzała się fotografii i spokojnie położyła ją na stole.
— Byłam u Czojona, zaniosłam żonie jego trochę chiny. Ma febrę... Schudła jak szczapa... Ci dziwacy leczą ją rozmaitemi obrzydliwościami... Wyobraź sobie, kazali jej zjeść utłuczoną żabę... A pan co porabiał? — gwarzyła, krzątając się koło komina.
— Ja? Jak zawsze... Niszczyłem nory suśle... — odrzekł niechętnie.
Spojrzała na niego z pod oka i umilkła.
Brzęczały naczynia, cichutko stąpały po glinianej podłodze lekkie kroki kobiece, trzaskał na kominie złoty ogień, oblewając jasnym blaskiem młodą, piękną twarz zadumanego mężczyzny. Niezadługo stanęły na stole filiżanki, spodek z masłem, garnek z mlekiem, cukierniczka drewniana, mały bochenek chleba, wreszcie talerz poziomek. Przyjemny, leśny zapach rozlał się w rozgrzanem powietrzu.
— Kolacya! — rzekła cichutko.
Stefan nie słyszał zapatrzony w odległy kąt izby. Dopiero kiedy uklękła koło niego, ocknął się.
— Niech pan mój nie smuci się! Nie kochałam nikogo, nikogo prócz niego!... Chociaż doprawdy nie wiem, czy byłby to grzech tak wielki...
— Żadnego nie byłoby grzechu!... Przecie nie pytasz się mnie czy kochałem inne?
Uśmiechnął się krzywo i próbował rozpleść jej ręce, nie puszczała go jednak, śmiejąc się samemi oczami, które utkwiła z rozkoszą w jego pociemniałych oczach.
— Wielki dzieciaku! Gdzież się podziały twoje teorye?... Zazdrosny jesteś o jakąś marę... przywidzenie!
— Wcale nie zazdrosny... tak.. myślałem tylko... Coby było, gdybyś była wyszła za mąż?... Tybyś przecie nie rzuciła męża!... Po prostu wyobrazić sobie też nie mogę, że mogłabyś nie być moją... Wydaje mi się, że zdawna, zdawna znam cię... że szłaś ku mnie przez wieki... I wyobrazić sobie życia nie mogę bez ciebie!
Słuchała go radosna, spłoniona jak ten wieczór, który zapadał właśnie nad ziemię.