Małżeństwo (Sieroszewski, 1909)/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Małżeństwo |
Pochodzenie | Małżeństwo. Być albo nie być. Tułacze |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1909 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Gdy nazajutrz Stefan po nadaremnych poszukiwaniach kupca na swe siano, wszczął znowu rozmowę o wspólnem ich w przyszłości pożyciu, Zofia odrzekła mu żywo:
— Wiesz co: nie podamy prośby!.. I nawet nie zmienimy nic w naszym dotychczasowym trybie życia. Niech miłość nasza możliwie długo zostanie wyłącznie naszą tajemnicą... Żadnych więzów, żadnych publicznych zobowiązań prócz woli naszych serc!... Czy zgoda? Będziesz przychodził jak dawniej... Albo ja pomagać ci będę jako żniwiarka... Najmę się do pielenia albo kopania w ogrodzie... Przecie chodzą na zarobek wieśniaczki?...
— To co innego... Będą gadać... Już gadają!
— Niech gadają. Gadania nie unikniemy... Gadali od samego początku ale to zupełnie co innego niż publiczna parada naszego stosunku... Czy ty w ogóle nie uważasz, że te zaręczyny, śluby, wesela są niezmierne brutalne... że tchną barbarzyństwem czasów w których powstały, kiedy to siłą uprowadzano kobiety, kiedy społeczeństwa, rody, rządy, rodziny mieszały się do wszystkiego... kiedy rzeczy wstydliwe i tajemne pełniono publicznie... Weźmy choćby to odprowadzanie oblubieńców do sypialń na dawnych weselach... Spłonęłabym ze wstydu i nie byłabym w stanie odpowiadać na pocałunki pocałunkami, wiedząc, że za ścianą cała czereda kobiet i mężczyzn, rozgrzanych jadłem i napojem, o tem myśli, wyobraża to sobie i nawet o tem mówi... Albo nazajutrz... wyjście poranne... Dalej wizyty poślubne... Wszystko, wszystko to wstręt i odrazę budzi we mnie jak publiczna chłosta... Ciało moje kurczy się i w sobie zamyka na samą myśl o tych przejściach... Myślę, że w zwykłych warunkach nie wyszłabym za mąż. A przecież nie jestem nadmiernie wstydliwa... ale tylko z tobą, ukochany!... Nie chcę też żadnych próśb!... Jeżeli zaś zamieszkamy razem, bez pozwolenia władz, zaczną się zaraz donosy i zatargi z policyą... Więc lepiej niech zostanie jak było... Zgódź się!... Nie marudź!... Bądź dobry!...
Zarzuciła mu zwykłym ruchem ręce na szyję i przytuliwszy policzek do jego policzka szeptała cichutko jak wietrzyk:
— Nikt trzeci niech nie wpełza między mnie i ciebie!...
— A... dziecko?! Jak będzie... dziecko?
— Jak będzie... to uczynimy dla niego tę ofiarę... Lecz po co wyprzedzać wypadki...
Zgodził się, gdyż nie miał wyboru i udał się do swej zagrody tegoż jeszcze wieczora.
Był wielki na to czas. Kartofle kwitły i należało je powtórnie okopać. Jęczmień dojrzewał i chmary susłów obległy niwy. Stefan znalazł koło swych pól setki wspaniałych nór, z górami wyrzuconego z głębi żółtawego piasku, na którym żółte zwierzątka stawały groźnie słupka przy jego zbliżeniu się i ćwiekały nań ze zdumieniem i gniewem... Widocznie uważały się za posiadaczy zbóż na mocy przedawnienia. Miejscami, gdzie ziarno już stwardniało, widział załamane łapkami szkodników objedzone kłosy. Wziął się za głowę. Całemu plonowi groziło doszczętne zniszczenie. Udał się więc przedewszystkiem do sąsiada jakuta, który zobowiązał się doglądać pól podczas jego nieobecności. Ten wszakże dość filozoficznie potraktował rozpacz Stefana.
— Tyle ich jest, że za wszystkimi się nie upędzisz! — tłomaczył się spokojnie.
— Wziąłeś pół cegły herbaty?...
— Wziąłem... Dlaczego nie miałem wziąć!?
— Zobowiązałeś się zatykać nory...
— Cóż, że zatknę, kiedy ona obok wykopie... Nie warto!...
— I tę obok też powinieneś był zatkać. I nawet gdyby trzecią wykopała, i tę trzecią... Co drugi dzień miałeś zboża obchodzić...
Jakut kręcił głową...
— I bohater prędzej się znuży niż ona... Zresztą nie było takiej umowy, żeby po trzy razy tę samą dziurę zatykać...
Stefan gniewnie machnął ręką.
— Chodź teraz, pomóż mi...
— Kiedy deszcz!
— Cóż z tego?... Przecie ja pójdę...
— Pójdziesz na swoje, ale na cudzem, to niema takiego prawa, żeby w deszcz pracować!
Z trudnością udało się Stefanowi go skłonić, żeby udał się z nim za osobny naddatek.
Do późnej nocy na wietrze i deszczu pracował z jakutem. Trzeba było nietylko zniszczyć nory na brzegu pól, zagwoździć je chróstem i kołkami, ale przejrzeć niwy w środku, czy tam nie założyły sobie zwierzątka w ukryciu zapasowych śpichlerzy. Po kilkugodzinnej włóczędze po pas wśród mokrych zbóż, wrócił Stefan do izby taki zmęczony, że zamierzonej wycieczki do Zofii musiał zaniechać.
Nazajutrz powtórzyło się to samo. Od świtu, już bez jakuta, obchodził pola, choć zimne wichrzysko rzucało nań co chwila to z góry, to z boku garście rozpylonej wody. Odkrywał nadspodziewanie coraz to inne nory w rozmaitych miejscach. W dodatku płoty miejscami zostały naruszone przez bydło, miały złamane przęsła i porwane wiązadła. Musiał w lesie wyrąbać kilka nowych kołków, wici naciąć nad rzeką. Zapadła noc czarna, wietrzna, mokra i zimna a Stefan jeszcze tłukł się po polu.
— Ee!.. Dyabli niech wezmą nowe obyczaje!... — rozmyślał w domu późno, susząc przy płonącym ogniu swą przemoczoną odzież. — Czyby tak było, gdyby tu była... Nie kocha mnie po prostu... Prawdziwa namiętność łamie wszelkie przeszkody, nie zważa na ludzi, na wstyd... Nie kocha mnie ale sama o tem nie wie! — powtarzał z goryczą.
Siedział na niskim zydelku opadnięty przez posępne myśli i wsłuchiwał się w szelest lejącej na dworze pluchoty, spoglądał w okna skąd patrzała czarna, nieprzejrzana noc.
— Dośćby już było tego dobrego: zboże wylegnie a z siana zgoła nic nie będzie! Nie pójdę i jutro do niej, nie pójdę! Niech potęskni! A może rada, że mnie niema?... Wypoczywa sobie... Może już przekonała się, że mnie nie kocha?!
Poryw żalu, gniewu i tęsknoty zatargał jego sercem, wypełnił piersi szarpiącym niepokojem. Zerwał się i zaczął przechadzać szerokiemi krokami po jurcie...
— Wtedy... co pocznę, co pocznę?...
Znów siadł ze zwieszoną głową.
W tem rozległ się leciuchny stuk we drzwi. Zerwał się wylękły i rozradowany niejasną nadzieją. Drzwi otwarły się i wsunęła się zakapturzona postać. W czarnej ramce nieprzemakalnego płaszcza błysnęła jasna, droga twarz.
— Ty?... Przyszłaś?! Jakże się to stało?
— Tęskniłam. Nie zjawiałeś się!...
Rzucił się ku niej, całował ręce i wilgotne lica; ściągał z niej płaszcz, przemoczone buciki, pończochy... Małe, białe stopki, zimne jak lód, grzał na własnych piersiach...
— Jakże to było? Jakże było?... — powtarzał.
Rozśmiała się.
— Źle było. Bałam się. Och, jak się bałam całą drogę! Noc czarna... Wichura... W zaroślach nieustannie łopoce... Wciąż mi się zdawało, że się ktoś czai za drzewami... To znowu, że zabłądziłam, że zabrnęłam gdzieś w topiele... Rozpaczałam, że już cię nie ujrzę, że utonę... Pewnie, że błądziłam, bo wyszłam o zmroku, gdy przekonałam się, że znowu nie przyjdziesz, a dowlokłam się ledwie teraz...
— Nie chcę! Nie chcę! Słyszysz... nigdy.. Jeszcze istotnie gdzie wpadniesz... lub spotkasz złych ludzi. Jeżeli nie przychodzę, to znaczy, że nie mogę. Miałem dużo roboty... Wyobraź sobie, że Boksan wcale susłów nie tępił...
Opowiadał jej o swoich kłopotach, podczas gdy imbryk kipiał wesoło na węglach i rumiany podpłomyk, piekący się nad żarem, rozsiewał w około nęcący zapach. Znów jak dawniej wesoło gwarzyli i przerywając sobie, przekomarzając się, wspominając zabawne wydarzenia z przeszłości i... całowali się, całowali bez końca... Całowali się ustami, całowali spojrzeniami, sięgającemi głęboko w źrenice gorejących oczu, pieścili się słowami, pieścili melodyą głosu, pieścili dotknięciami rąk, lekkiemi jak potrącenia gałązek owianych jednym, gorącym burzliwym podmuchem. Wreszcie ogień dogorzał i purpurowa jego łuna wsiąkła w gęsty zmrok jurty. Cichość przerywana monotonnym siepotem deszczu i westchnieniami wichru wdarła się do wnętrza ich domku.