<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Małżeństwo
Pochodzenie Małżeństwo. Być albo nie być. Tułacze
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Nadeszły spodziewane słoty.
Podniebie wypełniło się ołowianemi chmurami, które opadały coraz niżej. Polały się strugi dżdżu, — z początku ciężkie, obfite — następnie drobniejsze, bardziej rozpylone, aż zamieniły się w tumany zimnej, perlistej szarugi, lecące na ukos z wiatrem między strzępami obwisłych chmur i pociemniałą od wilgoci ziemią.
Stefan opuścił z Zofią wyspę zaraz nazajutrz po pierwszej ulewie. Podróż mieli przykrą. Na głównem korycie rzeki o mało nie zalały ich bałwany. Aby przeczekać burzę przystali do brzegu. Zmokli, przeziębli, długo błądzili po ścieżkach wśród wykoszonych łąk i przecinających je zarośli, zanim natrafili na małą jurtę letnią — mokrą i brudną jak kupa nawozu. W ciemnem wnętrzu, przed czerwono gorejącym ogniem grzał się i gadał hałaśliwie cały tłum oberwanych, pół-nagich jakutów. W kącie chałupy dreptały niespokojnie w wodzie i własnym pomiocie ciężko sapiące krowy; psy, koty i nagie dzieci kręciły się po rozmokłej, błotnistej podłodze pod nogami starszych. Duszący zaduch schwycił za gardło Zofię ale nie miała wyboru; noc ciemna, burzliwa wylewała na ziemię strugi nieustającej powodzi. Było tak ciasno w jurcie, że na wąskich żerdzianych pryczach spało pokotem po kilkoro osób. »Białych gości« uhonorowano odstąpieniem na ich wyłączny użytek małego kącika. Z trudnością udało się Stefanowi namówić Zofię, aby się położyła. Sam on ku wielkiemu zdziwieniu jakutów przesiedział noc całą podrzemując na niskim zydelku przed ogniem...
— Boi sięl? Czy co? Nas jakutów się boi?!
— Albo to niema się za co bać?! Czy to mamy ich za co kochać?...
— Ee!... Czego ma się bać człowiek z bronią?! Albośmy to sądzeni przez sądy złoczyńcy?... Gospodynią swoją pewnie tak szanuje... Nie kładzie się, żeby więcej miejsca miała... U nich inaczej niż u wszystkich ludzi — kobieta jest u nich panią!... Kiedy co nieść trzeba, to mężczyzna niesie a kobieta z parasolką idzie... Widziałem w mieście... — gawędzili po kątach jakuci, na tyle głośno, że Stefan słyszał wybornie...
Zofia również nie spała, napastowana przez miliardy żarłocznego robactwa. Nazajutrz zagroził podróżnikom nadomiar głód, gdyż ubodzy jakuci nic nie mieli w letnisku prócz trochę wstrętnego, pachnącego nawozem mleka. A mieli go tak mało, że nie chcieli sprzedać i jedynie »przez szacunek« podzielili się z przybyszami. Zofia nie odważyła się nawet ust umoczyć w tem mleku; Stefan przezwyciężył się i przyjął z podziękowaniem drewnianą, cuchnącą miskę.
— Pij!... Pokrzep się!... Nie mała czeka cię przeprawa... Taka niepogoda!... — zachęcał go dobrotliwie stary gospodarz, ciemny i kostropaty jak własna jego jurta.
Skoro wiatr się cokolwiek uciszył pośpieszyli na brzeg.
Deszcz nie ustawał i szara, wygładzająca się powierzchnia napęczniałej od przyboru rzeki, wydawała się dziobata od jego uderzeń. Wiatr szeleścił w nadbrzeżnych, ociężałych od wody wiklinach.
Górą chmury płynęły z dawnym impetem, brudne i potargane.
— Spiesz się, spiesz Zosiu! To potrwa niedługo! Aby choć główne przeciąć koryto — naglił Stefan.
Zofia z trudnością brnęła po błotnistej ścieżce w rozmokłem obuwiu; nasiąkła wodą spódnica krępowała ją jak pęta.
— Pustynia ma nietylko uśmiechy!
— Deszcz ten nie bardzo na zdrowie dla siana, za to dla zbóż wprost złoto z nieba pada. Byle nie zadługo!
Znaleźli się niebawem wśród szarego lustra pluskającej od deszczu wodnej roztoczy. Mgła i siepota słotna rychło zasnuły brzegi.
Stefan trwożnie spoglądał na niebo i wiosłował usilnie. Zofia, naciągnąwszy chustkę głęboko na twarz, patrzała na białawy pobrzask, ku któremu płynęli i dokąd uciekała z bulkotem spieniona rzeka.
— A była tu otchłań z błękitu!... I znowu będzie!... Nie będzie jeno nic dwa razy w życiu człowieka! — rozmyślała. Bezwiednie zanuciła cichutko żałosną melodyę ludową:

W ogródeczku liście padają,
A mnie ludzie za mąż wydają!...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Nareszcie zaczerniły z obu stron blisko wysokie brzegi i czółenko nawróciło w wąską odnogę.
— Uf! — odetchnął Stefan i wiosło rzucił przed siebie na burty.
— Niech teraz dmucha!... Przynajmniej deszcz rozpędzi!
— Daleko jeszcze?
— Już niedaleko... Jak tam czujesz się, kochana? Czy żyjesz jeszcze?
— Żyję, ale już o niczem nie marzę jeno o suchym ciepłym kącie!
Westchnął i otarł spocone czoło.
Dobił do brzegu, wyczerpał z czółenka wodę, świeżych gałązek na dno położył, posadził na nich pieczołowicie »swoją kobietę«, okrył ją, otulił, gdyż znowu zimny wiatr się zerwał, i ruszył dalej.
W zaciszu brzegów bez wielkiego trudu i niebezpieczeństwa dostali się do przystani, gdzie na legarach czerniała po staremu wielka, lśniąca obecnie od wody łódź.
Siepota ustała, lecz potoki błotnistej wody deszczowej z głośnem bulkotaniem żłobiły gęsto rozmokłą ziemię i porywy wichrzyska raz wraz rzucały z obłoków na pola i lasy tumany zimnej rosy słotnej.
Z dziecinną niemal radością powitała Zofia swój panieński pokoik.
— Teraz ja będę gospodarzyć! Proszę usiąść i wypoczywać — zawołała.
Ochoczo wzięła się do rozpalania ognia, do gotowania herbaty i smażenia przaśnych placuszków.
— Zamiast siedzieć pójdę do Uprawy, może przyszły gazety i listy...
— Właśnie, właśnie!... Doskonałe... Tymczasem zagotuje się imbryk...
Kręciła się po pokoju i nuciła z cicha, rada z chwili zupełnej samotności, w której nie odczuwała jednak grozy pustkowia. Zmieniła bieliznę, wdziała suchą suknię a wraz z tem jakby wróciły jej dawne nałogi dobrze wychowanej panny. Gorący rumieniec zaróżowił jej twarz, gdy wspomniała nagle, że widział ją całkowicie nagą ten tak niedawno obcy mężczyzna... Purpurowa chmura miłosnych wspomnień ognistą strugą przepłynęła jej przez myśli i ciało. Usiadła, wsparła czoło na ręku i w głębokiej zadumie patrzała na ogień... W tej zadumie nie było wszakże jego...
— Czyżbym go nie kochała? — pomyślała i zimny chłód trwogi przeszył jej serce...
— Lecz nie!... Ona go kocha!...
Skoro usłyszała jego kroki, cicha, błoga słodycz znowu ogarnęła ją, ciepło rozkoszne obmyło znagła jej członki niby oświeżająca a pieszczotliwa kąpiel wody krynicznej, wygrzanej na słonecznej mieliźnie.
— Jaki on był biedny, zawstydzony wtedy, kiedym go odtrąciła!
Wszedł Stefan z całą paczką gazet, miesięczników i listów.
Chciwie darła koperty i pożerała gorączkowo małe kolorowe ćwiarteczki. Rysy jej ściągnęły się i zaostrzyły — nabrały surowej energii.
— Cóżeś ty taki zasępiony?
— Eh! nic!... Głupstwo!... Książe siana nie kupił!... Mówi, że zgnić może, że rok będzie dżdżysty... że ma dość swego...
— Więc co takiego?
— Co? Nie będziemy mogli wrócić!...
— Jeżeli mają lać ciągłe deszcze, to lepiej, że zostaniemy...
— Gdzie?...
Po raz pierwszy podeszli tak brutalnie i blisko do kwestyi ujawnienia swego stosunku przed światem. Znów Zofia zapłoniła się mocno, ściągnęła brwi i usta...
— Choćby... u mnie! — rzekła cicho.
— Nie pozwolą. Tu lepsze miejsce...
— Więc u ciebie!...
Twarz mu się rozśmiała.
— Trzeba będzie podać prośbę...
Teraz z kolei ona zachmurzyła się.
— Po co zaraz podawać?... Poczekamy jak nas zaczną niepokoić...
— A jeżeli dziecko?
— Dotychczas go niema!...
Oboje umilkli i zagłębili się w przeglądaniu przyniesionych gazet. Stefan wkrótce wstał i zadumany zaczął się przechadzać po jurcie. Zofia przebiegała szybko szpalty pism, wykrzykując i komunikując mu przeczytane wieści... Były coraz gorsze, ożywienie jej słabło, wreszcie pochyliła głowę, czoło oparła o rozłożone gazety i płacz cichy, nieutulony, półdziecięcy — zwykły jej płacz — wstrząsnął jej plecami.
— Widzisz, widzisz!... I poco to?! Co z tego komu przyjdzie? Dziwisz się, że mię smuci, iż mąki i masła dostać nie mogę... Zrozum, że chcę wyrwać cię, chcę wyrwać znowu na czas jakiś... z kołowrota tych jałowych i bolesnych myśli!... Czy ciebie nie przeraża ponowne ich panowanie? Co komu z nich przyjdzie?... Co komu z nich?... A zatruwają życie, osłabiają wolę... Naszem zadaniem przetrwać — przetrwać za jakąbądź cenę... Zachować...
— Co zachować...
— Siebie.
— Zachować ciała nasze, chcesz powiedzieć!... Niby pobielane trumny... Niby żywych nieboszczyków...
— Żywi nieboszczycy zmartwychwstają, umarli lub obłąkani — nigdy. — Nie doradzam przecież, by wypierać się czegokolwiek albo wchodzić w kompromisy, lecz jedynie... nie myśleć o stratach bezpowrotnych, nie krwawić sobie wciąż ran... Praca, jakabądź praca...
— I nie zwracać się do nich z niczem, z niczem!
— To co innego, tu chodzi... o ciebie, o twój spokój, o twe dobre imię, o miłość naszą... o coś, co droższe mi nad życie...
— Dziś o to... jutro zawita nędza, więc o pieniądze... też dla mnie... Dalej o wygody... o powrót do kraju!...
— Wcale nie! Istnieją granice... Zresztą są prośby i prośby... Czasem prośba jest właściwie żądaniem...
Długo w nocy prowadzili gorący spór o tem jak zachować swe dusze.
Ulewa smagała pochyłe ściany i płaski dach ich chatki; wiatr trzepał rozmokłym pęcherzem w oknie. Czasem silniejszy jego podmuch wpadał przez szeroki otwór w kominie i wyrzucał na izbę dym i iskry dogasającego ognia.
Rozstali się czule ale... usnęli osobno.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.