Małżeństwo (Sieroszewski, 1909)/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Małżeństwo |
Pochodzenie | Małżeństwo. Być albo nie być. Tułacze |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1909 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Nazajutrz raniuchno, gdy Zofia jeszcze spała, Stefan rzucił niepostrzeżenie do wody już oskubanego i oprawionego łabędzia.
Nie wspominali o zajściu.
Lecz został między nimi leciuchny obłoczek, jakby blady cień okrwawionego ptaka.
Stefan z przykrością czuł na sobie badawczy i wystraszony, jak mu się wydawało, wzrok Zofii, ilekroć w zapomnieniu pobiegł spojrzeniem za parą kaczek lub kluczem gęsi, przelatujących wysoko pod niebem wieczornem. Zofia z żalem zauważyła pewną oględność w mowie i ruchach Stefana. Świat wrażeń, myśli i uczuć, którym wspólne władanie napełniało ich pierwotnie taką rozkoszą, miał już zaklęte tabu. Milczenie, w które zapadali chwilami i dawniej, nie dyszało już obecnie pełnią wezbranego serca, nie byli już pewni, że ono jest jak dawniej skupienem rozważaniem przeżytych wzruszeń. Kobieta z niepokojem dostrzegała nieznane jej dotąd rysy w młodym mężczyźnie. Mężczyzna, tonąc w objęciach kochanki, boleśnie wyczuwał najlżejszy odruch oporu.
— Ty już mnie tak nie kochasz!... Ty wstręt do mnie czujesz!... Przyznaj się!... — szepnął raz prawie z rozpaczą, podejmując głowę ze wzburzonego łona Zofii.
— Skądże takie myśli?... Ależ kocham cię, kocham jak zawsze i jak wiecznie kochać będę!
Rozśmiała się i zapuściła palce w bujne jego kędziory.
— Nie obiecuj!... Nie my rządzimy naszymi zmysłami, sami jesteśmy w ich władzy. Może masz mnie już dosyć?! Słyszałem, że zakochane kobiety ogarnia niekiedy nagłe i niepokonane uczucie miłosnej odrazy... I nic już nie jest wstanie wrócić im raz spłoszonego uczucia. Czuję, że ciało twoje nie otwiera się dla mnie tak jak dawniej... Ach wydawałaś mi się naówczas kielichem powoju dotkniętym o świcie przez światło słońca... tak szczerze i bezwzględnie oddawałaś mi się...
Słuchała go uważnie, bez uśmiechu, zapatrzona w siebie.
— Nie! — odrzekła spokojnie. — Odrazy nie czuję... Jestem zapewne... poprostu zmęczona... Jesteś, kochany, odemnie silniejszy!... — szepnęła, zarzucając oba ramiona na swoją zapłonioną twarz.
— W zamian powiedz mi, dlaczego nie zastawiasz sieci?!
— Lękałem się, że...
— Widzisz... — przerwała mu żywo, — ryby to zupełnie co innego... One takie od nas... odmienne... Ale zwierzę... ptak... Dotychczas widzę oczy tego łabędzia...
— Właśnie, właśnie, a ja...
Zatkała mu usta ręką.
— Wiesz jak zrobimy: źle mi się tu kąpać... Brzeg błotnisty i głęboko... Więc będziesz mię przewoził na tamtą piaszczystą mieliznę gdzie masz połów i podczas mej kąpieli sieci opodal zarzucisz... Czy dobrze!? Czasu w ten sposób nie stracisz i samej mnie tu nie zostawisz... Boję się, wszystkiego się boję! I coraz bardziej bać się zaczynam... Czy ty nie zauważyłeś, jak blisko już ku nam ludzie podeszli?...
— Ależ to są jakuci! Znam ich prawie wszystkich... i oni mnie znają... Możesz ich się nie lękać — dodał z pewną ostrością w głosie.
Ręka Zofii zanurzona w kędziorach Stefana z lekka drgnęła.
— Wiem. Rozumiesz przecie, że nie osób lękam się, lecz... wydarzeń. Schroniliśmy się wszak tułaj, żeby zupełnie, zupełnie nacieszyć się sobą. Czy nie tak?
— O tak! Zapomnieć i usnąć... — westchnął, znowu kładąc głowę na jej drżących, ciepłych piersiach.
Rozśmiała się cichym, perlistym śmiechem.
— Dlatego lękam się wszelkiej zmiany. I czy nie mam racyi? Zaledwie kruszynę i na małą chwilkę wychyliliśmy się poza obręb, w którym nam było dobrze, a już...
— Mąka się kończy i będę musiał po nią jechać...
— Wtedy pogadamy, ale teraz... ten tydzień, te kilka dni... Niech wrócą, Stef, stare, dawne czasy!...
W nocy straszna ulewa z grzmotami i piorunami przeleciała nad wyspą. Wicher zerwał część poszycia z ich szałasu i strugi zimnego dżdżu obudziły ich. Podczas gdy Stefan starał się załatać dziurę i utrzymać nałożone na dach siano przyciskami z ciężkich; sękatych drągów, Zofia ściągała przemoczone rzeczy i pościel do suchego, nieuszkodzonego kąta. W około ryczały i dygotały ciemności. Wielki krwawo siny miecz błyskawic co chwila przecinał widnokręg. Widać było, jak okiem sięgnąć — w górze czarne, wirujące, postrzępione chmury, w dole — białą, spienioną, rozkołysaną rzekę i pochylone wijące się od uderzeń wichru lasy na ciemnych wyspach. Wszystko siekła ze stalowym łoskotem niemilknąca, zajadła ulewa.
Mimo to było im wesoło.
— Prawdziwie: Zatopiony Dzwon! Brekeke keks! — śmiał się Stefan, wpełzając pod dach szałasu.
— Przyznaj, rusałko, że żaden wodnik nigdy nie nasiąkał tak wodą!
— Istotnie. Poczekaj, nie siadaj na posłaniu... Dam ci suchą bieliznę...
— A co się tam musiało porobić z naszemi kopami?!
— O, zapewne. Będziemy je jutro rozrzucać i suszyć.
— O ile wiatr nam trudów nie oszczędził i nie zwiał wszystkich do rzeki.
— Przytul się, bo zimno!
Długo spali po nocnej przygodzie.
Świeży, śliczny poianek już przechodził w przedpołudniowe gorąco, gdy wyszli ze swego ukrycia.
Rzeka łuszczyła się srebrnemi falami. Z wykąpanych ostrowi biła łuna odmłodzonej zieleni. Wyległe od deszczu trawy i kwiaty już podnosiły ku błękitom obsychające głowy. Na czystych jak źrenica oka niebiosach płonęło jaskrawe słońce i stały grzędy białych, zadumanych obłoczków. Nad nastroszonemi przez wiatr jak przemokłe wrony kopami siana drżało upalne wilgotne powietrze.
— Tak, roboty nam przybyło nie mało. Wiatr zawiódł pokładane w nim nadzieje — rzekł wesoło Stefan, przeglądając oczami łąkę. — Ale przedewszystkiem zjedzmy śniadanie i wykąpmy się... Zastawię sieci, skoro pani moja na to pozwala.
Zofia uśmiechnęła się.
Gdy wywiódł ją i porzucił na ławicy piachu, ogarnął ją wstyd, że musi się rozbierać na tak otwartem miejscu. Ale się przemogła, poczekała chwilę, aż Stefan oddalił się za zakręt przylądka i szybko zrzuciła odzienie. Chłodne, kryształowe fale owinęły ruchomymi lokami prądów jej smukłe białe nogi i, w miarę jak szła ku głębinom po miękkim dnie, całowały jej kolana, kibić i piersi... Nie mogła wstrzymać lekkiego krzyku przerażenia, gdy wielka srebrna ryba mignęła w pobliżu...
— Co się stało? — spytał Stefan, pojawiając się rychło na brzegu.
— Nic, nic! Idź sobie!
Lecz on ani myślał odchodzić; usiadł na piasku, objął rękami kolana i patrzał na nią oczami pełnemi pobożnego zachwytu.
— Jakaś ty piękna!... błogosławiony niech będzie świat, przyroda, życie, które cię stworzyło... Błogosławione niech będą bóle i tęsknoty, przez które poznać i pozyskać cię musiałem! Błogosławiony niech będzie strach twej utraty, który zaostrza zmysły i wyczula uczucie... Błogosławiona niech będzie sama znikomość istnienia, albowiem nienasyconem czyni pożądanie ciebie! Błogosławiony ołtarzu rozkoszy...
— Cóż to? — Plagiat z Weddy?! — rozśmiała się wesoło.
Słuchała zapłoniona i radosna, przepełniona dawną beztroską miłosną...
— Już idź — szepnęła. — Zimno, chcę wychodzić!
Ujęła w garść rozsypane na plecach złote włosy, wycisnęła z wody i związała w węzeł na głowie.
Nie ruszał się. A gdy nie zważając nań wyszła wreszcie na brzeg i schyliła się obok niego po giezło, przysunął się do niej. Obejrzała się w chwili, gdy dotknął jej kibici rozpaloną dłonią i odskoczyła w bok.
— Szaleńcze!... Tutaj... Nigdy!...
Potrząsnęła głową i oczy jej zabłysły gniewnie, surowo.
— Wszak niema innego świadka... prócz nieba! — szeptał z niepewnym uśmiechem.
Zarzuciła szybko na siebie koszulę i spódnicę, poczem poszła ku łodzi, nie patrząc na niego.
W milczeniu przepłynęli odnogę.
— Niech anioł daruje... małpie z zielonej wyspy! — próbował żartować, by zatrzymać ją gdy wysiadła i skierowała się w górę po ścieżce.
— Co za grzech śmiertelny?!
Nic nie odrzekła.
W milczeniu przepracowali pół dnia, śledząc za sobą ukradkiem. Na obiad zeszli się u ogniska. Gdy usiadła, ukląkł obok, ucałował jej dłoń i położył ją sobie na pochylonej głowie. Skoro po chwili pogłaskała ją z lekka, podniósł na nią wzrok pokorny. Miała łzy w oczach.
— Nie gniewasz się?
Potrząsnęła głową.
— Więc zgoda?
— Zgoda, lecz... i ja miewam nastroje i usposobienia!...
— Wiem. Cała rzecz w tem jak je odgadnąć!!?
Spojrzała nań bystro i wzrok natychmiast przeniosła na płomień ogniska.
— Może zdolność odgadywania jest właśnie istotą miłości... — rozważał głośno. — W takim razie rychło mię rzucisz, ukochana, ponieważ nie mam wcale w tym kierunku talentu... A przecież zdaje mi się, że cię kocham!
Czekał na jej odpowiedź ale milczała, skłoniwszy na wzruszone piersi głowę podobną do kwiatu...
— Siedzisz mię wzrokiem, ścigasz wciąż jak jaką zdobycz!... Nie mam gdzie schować się przed twemi oczami...
— Zrozum, iż każdy szczegół w tobie, najmniejszy wdzięk jest dla mnie ciekawy i wzruszający... Przecież zwiędną, znikną te śliczne dzisiaj powaby!... Dla kogo je chowasz?... Dlaczego mają umrzeć niewidziane, niewyzyskane... Przeznaczono im pieścić zmysły, budzić rozkosz... Nie żałuj mi ich... Przecieżeś moja!...
— Wszystko to dobrze ale w odpowiedniej chwili... Czyż ci ich żałuję?!... — odrzekła, chowając zapłonione lica.
— Wiedz, że jestem wiecznie ich głodny, wiecznie!... Żal mi chwilki czasu, spędzonej bez ich widoku, bez ich upojenia... Życie jest krótkie, a potem czeka nas wieczna rozłąka... wieczna noc... wieczna samotnia!
Nie odpowiadała, siedząc pochylona z twarzą ukrytą w ramionach opartych na wzniesionych kolanach.
Stefan westchnął i wstał do roboty.
Potoczyły się dnie smętne, zamyślone.
Pracowali pilnie ale bez dawnej wesołej pustoty, bez figlów i całusów nieustannych, bez hałaśliwych sprawozdań z maluchnych wypadków ich maluchnego światka. Gdy Zofia ubierała się, gdy zasłony opadały z ślicznego jej ciała, Stefan pokornie odwracał oczy.
Ciężki, szary, niepojęty nastrój, nieodpowiedni błahości powodów, niby żałobna pajęczyna oplótł im dusze. Daremnie silili się go złamać. Nawet pieśni śpiewali inaczej niż w początkach i uśmiechali się inaczej.
— Co to znaczy? Skąd to idzie?! — rozważali trwożnie ale z osobna. Czyżby miłość już się skończyła?
Coraz podejrzliwiej śledzili za sobą i zaglądali w głąb siebie.
Na niebie też zaszły zmiany.
Na widnokręgu codzień gromadziły się chmury, zwiastując zbliżanie się pory deszczowej. Nów miesiąca, wypływając ponad nie, srebrzył z góry ich wydęte zwoje, zorza z dołu obryzgiwała je czerwienią i złotem swego pożaru. Wiatr szumiał nad rzeką w łozinach, huczały granatowe fale, przelewając różowe od zorzy piany. Ogień sutego stosu to buchał do góry jasnym płomieniem, to zadymiony pełzał nisko po ziemi, a czarny jego kopeć tłukł się daleko po łące, wijąc i mieszając się z czarnymi cieniami nastroszonych siennych kopic.
Z dala z zaśnieżonych wierzchołków gór leciała z wiatrem zima.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Był wieczór. Zofia naciągnęła szal na ramiona i przysiadła się jaknajbliżej do ognia. Stefan umieścił się obok i długą tyczką poprawiał rozrzucane przez wiatr zarzewie. Imbryk bujał się w dymie, syczał, puszczał bączki pary ale nie kipiał.
— Wietrzysko!... Zanosi się na trzydniówkę. Ten »dolny« nigdy krócej nie wieje. A tymczasem — mąki brak, w worku już widać dno... Będziemy musieli wędrować po mąkę...
— Zabierzesz mię z sobą! — rzekła stanowczo.
— Oczywiście, jeżeli choć trochę ucichnie. Cóżbyś robiła tu sama, tembardziej, że zabawię parę dni... Mam sporo interesów!
— Trochę mąki i herbaty zostało mi w domu...
— Co to znaczy. Wkrótce połów ryb się przerwie. Masła nie mamy ani kęska. Sprobuję sprzedać popu albo księciu nasze siano...
— Teraz?... Za bezcen?!
— Cóż robić, sprzedam za co się da. Niema rady!
Spojrzała z żalem na rzędy kopic, owoc ich słonecznych, szczęsnych dni. I Stefan w tę stronę wzrokiem pogonił. Oczy ich spotkały się w powrocie.
— Widzisz, Stef, źle, żeś mię tu przywiózł.
— O nie mów tak. Czyż istotnie tak ci tu źle było?
— Owszem. Byłam szczęśliwa! — odpowiedziała szczerze.
— Byłaś!? Więc już nie jesteś?
— Posłuchaj, kochany, — powiadają, że kobiety muszą się przyzwyczaić do miłości. Wszak jestem ci powolną!
— Wiem, wiem! Ale cóż ja zrobię, kiedy chcę cię coraz więcej!
Rozśmiała się smutno.
— Ty potrzebujesz zupełnie innej niż ja kobiety, kobiety silnej, zmysłowej z temperamentem...
— Nie wiem. Być może. Ale stało się. Teraz ciebie tylko pragnę i... cierpię.
— Widzę to i nie wiem jak temu zaradzić! Jak robią inni...
— Inni? Nigdy się żony o usposobienie nie pytają, co najwyżej biorą w rachubę jej... zdrowie.
— Więc dobrze. Zgadzam się.
Uśmiechnął się.
— Jużeś mię do czego innego przyzwyczaiła. Kto spróbował czystego i mocnego wina, nie upoi się wodą cukrową!
Zarzuciła mu zwykłym ruchem ręce na szyję.
— Więc czegóż chcesz, utrapieńcze?
— Nie wiem, a raczej wiem, że chcę tego, na co złożyć się muszą wysiłki pokoleń...
— Ba! Mała rzecz! Ale rozumiesz, że dać ci tego nie mogę... Bierz co jest!
Przygarnął ją i zarzucił jej ręce, twarz, piersi i szyję kaskadą pocałunków. Poddawała się im bez wstrętu lecz i bez cienia zachęty.
— Moją wadą jest bezwzględna, nieprzezwyciężona szczerości... — szepnęła cichutko.
Wypuścił ją z uścisku i odsunął się, siląc ukryć na twarzy wyraz zawodu.
— Po prostu — nie kochasz mnie!
— Na inną miłość mnie nie stać!
— Skąd wiedzieć możesz?! W dodatku: dlaczego to zaczęło się od owego nieszczęsnego polowania?
Milczała zmieszana.
— Pewnie wypadkiem.
— Ach, nie! Przyznaj, że oddałaś mi się z litości, z dobroci serca... a może trochę i... z nudów!
— Nie! Tego nie rozumiem. Nie oddałabym się nikomu z żadnych względów ubocznych.
— Więc dopiawdy podobałem ci się?!
Kiwnęła głową.
— Zapewne, że nie byłem ci wstrętny. Ale uczucie może nie sięgało napięcia miłości. Gdyby na mojem miejscu był osobnik, który działałby na ciebie z dostateczną miłosną potęgą... — rozmyślał głośno.
— Ach, nie dręcz mnie! — krzyknęła, padając twarzą na ziemię.