<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Małżeństwo
Pochodzenie Małżeństwo. Być albo nie być. Tułacze
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Skłębione łuny krwawnikowych opali, dymy ametystowych chmur, smugi złotego pyłu — ślady uciekłego słońca, pieszczotliwa bladość żółtych topazów, różowy rumieniec zapłonionego nieba, drżenia nikłe niegasnących gwiazd u fioletów zenitu, purpurowy rozbrzask zachodu, krwawa plama nad czarną zębizną lasów, — jaskrawa, krzycząca jak zmieszany dwugłos palącej rozkoszy i bólu, — muśliny oparów nad mierzchnącą i cichnącą ziemią, kadzidlana woń umierających kwiatów i skoszonych traw — pokryły swą zasłoną dwa serca znękane, tęskniące, zasypiające obecnie cicho w jednem ujęciu i zapomnieniu na skraju pustyni...
Na swej samotnej, świetlanej wyspie zatracili rychło pamięć o całym świecie.
Po ciemnych aksamitach nocy następowały cudne dnie gorące zbudzonych pragnień, otwierały się skrzydła motyle o rozkosznych barwach, aby znowu przymykać się upragnionym zmierzchem w tajemnych pieszczotach, wśród niewyraźnych szeptów serdecznych, wśród szmerów wodnych i powietrznych przestworzy, zapadających w płowe mgły, w ciepłe rosy, w szafirowy mrok...
Młodzieniec zawsze budził się pierwszy i z radosnem dziwieniem, z ciekawym zachwytem przyglądał się kobiecie spoczywającej jak biały posąg lub smukła brzoza rzucona burzą obok niego w szmaragdowe zacienie szałasu pokrytego sianem. Przez niewidzialne szparki poszycia przekradały się złote źrenice słońca i całowały białe, toczone ręce, zarzucone pod głowę, chłodne a wstrząsające w dotknięciu jak pioruny niecące pożary. Liliowe półkule piersi wymykały się z pod wyciętego giezła niby chmurki wiosenne zaróżowione zorzą. Wznosiły się i opadały one miarowym ruchem jak dwie bliźnie fale ucichłego morza, jak stulone pąki tajemniczych kwiatów zwrotnikowych, symbolów wszechchłonącego zapomnienia, kołyszące się na jeziorach przedwiecznych świątyń...
Ryła piękniejszą, niż przypuszczał, niż zdradzały to niezgrabne i brutalne szaty, niż obiecywały rysy twarzy, — miłe lecz nie tak wytworne i posągowe jak ciało... Była dlań niespodzianką i tajemnicą. I słodki ten czar, nieznany przedtem Stefanowi wdzięk kształtów żeńskich, budził w nim wciąż nieukojoną tęsknotę, niby odczucie wiecznego bólu istnień znikomych, szukających bezwiednie przez miłość nieśmiertelności. Zapałały mu one we krwi pragnienie nowych rozkoszy, które tliły w nim już dzień cały. Z przebiegiem wyrachowaniem chciwca, szczędzącego każdą chwilę wypoczynku kochanki, wysuwał się ostrożnie z szałasu, biegi do czółna, oglądał sieci, wracał ze schwytaną trzepoczącą się srebrno-łuską zdobyczą i z wiadrem wody zaczerpniętem po drodze; niecił ogień, zawieszał na nim imbryk miedziany na żerdzi, miesił podpłomyk jęczmienny i, zatknąwszy ciasto na drewnianym rożnie nad rozgarniętym żarem węgli, zrzucał dopiero swą lekką, robotniczą odzież i z wysokiego brzegu dawał na głowę szczupaka w przejrzyste, zimne nurty. Gdy płynął, rozgarniając prądy silnemi ramiony, słońce zaczynało już złocić wody, a dalekie wyspy zapalały się różowem światłem ukośnych promieni. Gdy wracał, Zofia zazwyczaj już nie spała i siedząc w otworze szałasu, patrzała rozmarzonemi oczami na śniadą jeszcze od rosy łąkę, na koralowe kupy gorejącego ogniska, na płowy dym, snujący nieprzerwalnie swą krętą wstęgę w przestworza malowane purpurowym złotem wschodu, bijącym z za krawędzi wyspy.
Stefan brał kosę i, aby rozgrzać się, wykoszał jeden pokos. Zofia ubierała się i, nucąc cichutko do taktu ciachnięć kosiarza, przygotowywała śniadanie. Gdy Stefan oddalił się znacznie i nie słyszał jej wezwania na posiłek, szła po niego. Lubiła oprzeć się chwilę o jego silne barki, poczuć ciepłe, twarde ciało młodzieńca przez cienką koszulę i przyjrzeć się, jak w blaskach słońca, już wybiegłego nad poziom ziemi, gorzeć poczyna tęcza dyamentowa w kroplach perłowej rosy gęsto wiszącej na trawach.
— Wybornie kosić po rosie!...
— Daj, niech spróbuję!
Kładł jej kosę do ręki i uczył nią suwać.
— Ciężko. Nigdy nie dałabym rady!...
— Za dużo bierzesz na ostrze... Należy brać po troszku, wedle sił. Kosa powinna ślizgać się jak po wodzie... Bynajmniej nie jest to cięższa robota od innych... To przesąd!... Zobaczysz jak będziesz kosić niedługo...
Istotnie zwolna zaczynała Zofia poznawać tajemnice pracy fizycznej, jej cierpienia i jej rozkosze. Ciało jej krzepło; policzki ogorzały i nabiegły krwią, jak dojrzewające jabłko; dłonie nauczyły się mocno zaciskać; nogi silnie opierać o ziemię. Giętki, młody krzyż już nie tęsknił do gorsetu, jak się to zdarzało w początkach... Gorąco zmusiło ją zrzucić wszystkie niepotrzebne dodatki... Pracowała jak chłopka w koszuli jeno i spódnicy. Członki jej nabrały nowego wdzięku w swobodnych, wężowych ruchach. — Nie chciała tylko zrzucić kapelusza i rękawiczek.
— Dlaczego mam koniecznie opalić się na węgiel?:.. Dlaczego mają mi ręce zgrubieć i poczernieć?...
— Gorąco!...
— To rzecz przyzwyczajenia. Nie zrzucamy przecież całkowicie ubrania dla tych powodów.
Zachowała prócz tego ruchy wytworne i wstydliwe, które zawsze podziwiał, gdy zlana potem, zmęczona, z rozwianymi włosami, grabiła siano w białym żarze południowego słońca, niegorzej od wiejskiej dziewczyny.
— Schłopiejesz niedługo i... pozbędziesz się zupełnie »weltschmercu«!... Zobaczysz!... — straszył ją z kruszyną ironii w głosie.
— Już go nie mam... Już nic nie myślę!
— Jaka szkoda, że łąka nasza i lato nie przeciąga się w nieskończoność!
— Acha, pan zaczyna myśleć!... Surowo wzbronione!... Bez żadnych: no! Pruskie »Verboten!«...
— Słusznie. Proszę na mnie spojrzeć i uśmiechnąć się!...
— Co to, to nie! Dwa grzyby w barszcz!...
Wybuchali śmiechem srebrnym, pustyni, nieprzymuszonym.
— Słuchaj, Zofio!... — mówił, ogarniając ją gwałtownym uściskiem. — Jeżeli zasłużyłem na jakąkolwiek nagrodę, za to, żem walczył o szczęście i wyzwolenie innych, to jużem nagrodzony, bo... istniejesz, bo... całuję cię... pieszczę... Usta, twe usta... są jak czara wina! Widzisz: robią nawet mnie... marzycielem!
Podawała mu usta i przymykała chabrowe oczy, w których w owe tylko chwile znikał całkowicie — smutek. Ale chowała go głęboko, zatajała w sobie, a wypływał na jej czoło i ściągłą twarz wtedy jedynie, kiedy zostawała sama, kiedy Stefan wyruszał na jeziora, na sąsiednią wyspę, aby upolować parę kacząt lub zasiadał na noc za wiklinową zasłoną na ławicy piaszczystej, gdzie niekiedy nocowały dzikie gęsi.
Ogarniał ją naówczas dziwny niepokój, zabobonny lęk kobiet pierwotnych.
Nieodważała się opuścić szałasu i siedząc w jego sklepionym otworze, nieruchomemi oczyma wpatrywała się w nawpół wykoszoną łąkę, gdzie w ukośnych promieniach zachodu czerniały żałobne rzędy kopic. Ordynarnie szarzała skóra ziemi na wygolonych ścierniskach przekosów. Sieroco latały muszki i żuki, daremnie daremnie szukając bujających tam niedawno kłosów i kwiatów. Rude, włochate bąki z gniewnem brzęczeniem właziły i wyłaziły ze swych bezwstydnie obnażonych norek; myszki polne nieśmiało wysuwały wąsate mordeczki z otworów gniazd i uciekały pośpiesznie w tę stronę, gdzie szumiał jeszcze nietknięty las traw, gdzie patrzały ufnie w niebo oczy tysiąca żywych kwiatów i niezachwiane jeszcze w swej pewności życia miliardy owadów wyśpiewywały hymn wesela. Tam świerszczały jeszcze dufnie koniki polne, brzęczały muchy, bzykały chrząszcze, przelatując górą jak ciemne, chyże pociski... Tam świergotały jeszcze ptaki, wyprawiały miłosne pląsy bladoskrzydłe machaony, ścigały się wiotkie, błękitne ważki, umierające z końcem uścisku... Tam chroniło się wszystko, co ocalało jeszcze przed nieubłaganem żelazem kosiarza... Nawet rosa osiadała tam obficiej...
Cały czar dziewiczej, nietkniętej, beztroskiej przyrody jaki w pierwszych chwilach tu znalazła, mimowoli stawał jej przed oczami, potęgując niepokój i tęsknotę. Tęskniła po tym, co niepowrotnie odeszło. Czasem rozumiała to, czasem wydawało się jej, że się lęka jedynie przyszłości...
— Czemu tak długo nie wraca?... Może utonął?... Może niedźwiedź nań napadł?...
Już z przerażeniem wsłuchiwała się w stłumioną gędźbę ziemi. Z jednostajnego szumu wodnych odmętów, z milczenia ciemniejących wysp, z wysokich pałających niebios tryskały chwilami dźwięki niepojęte, głuche warkoty, wołania, dalekie, żałosne jęki i westchnienia, tupoty i wycia pościgów... Naówczas miała wrażenie, że z bezkreślnych przestworzy coś uparcie dąży ku ich wyspie, niosąc burzę i grozę, coś przedziera się i szybuje z porzuconego świata...
Lecz najbardziej straszyły ją dźwięki wyraźne, ludzkie, — brzęki kos, głosy pieśni i nawoływań, jakie coraz częściej dolatywały z sąsiednich wysp, zwolna zaludnianych przez pracowników.
Dręczył ją również niewymownie ocean mroku zapadający wieczorem. Nikły ogień, tlejący przed ich szałasem, potęgował jedynie ogrom istniejącej poza nią ciemności.
— Nie porzucaj mnie... Wszak krótko już będziemy żyli tak wyłącznie dla siebie... Nawet kiedy udasz się na polowanie, to bierz mię z sobą!...
— Dobrze, ale... tam komary!
— To nic! Nakryję głowę chusteczką.
Po raz pierwszy popłynęli razem na »zasiadkę«, na żółte piachy, wrzynając się wązką, długą strzałką w główne koryto rzeki. Tamtędy wieczorami przeciągało niekiedy ptactwo, dążące na drugi brzeg, który siniał daleko za wodnem roztoczem jak chmura. Stefan posadził Zofię w maluchnem ogrodzeniu z wetkniętych w piasek gałęzi wikliny już przywiędłych i pożółkłych.
— Proszę nic do mnie nie mówić i możliwie nie ruszać się, bo zostaniemy za karę jutro bez obiadu...
— Ale krajobraz podziwiać można?...
— Ile oczu starczy!... Chociaż chciałbym, żeby zostało tam coś i dla mnie!...
— Oczu czy podziwu?
— A niechby choć... oczu!
Ujął jej rękę i przytulił do piersi.
Lekki wietrzyk wiał ku nim z płaszczyzny wód srebrnych, szeroko rozlanych i tętniących w niezmordowanym biegu. Cichy plusk nurtów, ścierających się z sobą i trącających o nierówności łożyska wypełniał przedwieczorną ciszę.
Stefan dubeltówkę z odwiedzionymi kurkami położył przed sobą i oczy zanurzył w błękity. Siedząca cokolwiek za nim Zofia pobiegła wzrokiem w tym samym kierunku. Lecz przez długi czas, nie widząc tam nic prócz wody i, nieba oraz zawieszonych między nimi mglistych smug dalekiego lądu, zaczęła przyglądać się przepływającej obok wstędze wodnej. Nie była ani tak gładka ani tak spokojna, jak to się wydawało z oddali. Raz wraz wypływały na niej wielkie zielonawe pagórki ukrytych prądów, niby piersi rozigranych najad, lejki wirów znagła zakręcały rybie, ostre grzbiety i cudaczne sploty, poczem zapadały się w głąb z cichym pluskiem wodnych dziwadeł. Węże wartów wyrywały się nagle z ogólnego biegu, brużdżąc lustrzaną powierzchnię drobnemi łuskami.
Zofii wydawało się, że cała ta zgraja ciekłych potworów, że te kłęby zimnych, żarłocznych prądów bez początku i końca, sunących bliziutko u ich stóp z obu stron wąziutkiej ławicy, lada chwila rozorzą, rozmyją lotne piachy, porwą i uniosą wszystko z sobą. Spojrzała na Stefana, który bacznie to jednem, to drugiem uchem nasłuchiwał na wszystkie strony, łowiąc nieuchwytne dla niej dźwięki.
Słoneczne blaski szybko mierzchły na wodach. Wreszcie zachód zdmuchnął je doszczętnie i rozlał w zamian swą królewską purpurę...
...Spiętrzone łuny krwawnikowych opali... Dymy ametystowych chmur... Slupy słonecznego pyłu... Pieszczotliwa bladość żółtych topazów... Różowy rumieniec nieba... Drżenie nikłe gwiazd na fiolecie nieba... Rozdarta krwawa smuga zachodu nad czarną zębizną lasów... Jak wtedy... Jak wtedy!...
Wyrwały ją z zadumy dziwne głosy w przestworzach, lecące niewiadomo skąd. Stefan kocim ruchem schwycił broń i zwrócił się twarzą ku ciemniejącym z tyłu »zasiadki« zaroślom. Zanim Zofia zrozumiała, o co chodzi, para łabędzi zabielała tuż nad nimi w różowem powietrzu. Gędźbiąc, leciały z wyciągniętemi szyjami jak para aniołów. Śliczne skrzydła biły zgodnie o ciche wyże. Nagle z dołu buchnął krwawy piorun. Jeden z ptaków zwinął się, spadł na dół jak kula i ciężko uderzył piersiami o ziemię... Próbował biedź ku wodzie, wlokąc szeroko rozpostarte pióra, ale zagrzmiał strzał drugi i łabędź zamarł na piaskach jak kupa śniegu. Drugi tymczasem kilkoma silnemi uderzeniami skrzydeł wzbił się ponad strzał i poszybował ku ciemniejącym brzegom.
— Uszedł! — syknął Stefan, nabijając pośpiesznie dubeltówkę i śledząc ptaka rozognionem okiem.
— Zosiu, trzymaj go, ucieknie!... — dodał, kiwając głową w stronę postrzelonego łabędzia, a gdy osłupiała kobieta nie ruszała się z miejsca, sam podskoczył ku niemu i, nie przestając przybijać stęplem ładunku, nastąpił nogą na wężowo zwijającą się szyję królewską. Śnieżyste piersi wyprężyły się, rozłożyste loty zabiły gwałtownie o piasek, czarne wypukłe oczy zaszły mgłą...
— Okropne!.. — szepnęła blada jak śmierć Zofia.
— Wspaniała sztuka!... Samka!... — mówił nie zważając na nią Stefan. — Pewnie para i ma niedaleko młode!...
Uniósł zdobycz w wyciągniętej ręce; ptak skrzydła rozpuścił jak wielki biały krzyż, drgał jeszcze i przerabiał czerwonemi łapkami.
— A tamten? Odleciał... jakby nigdy nic!? — szeptała Zofia.
— O nie! On wróci!... — odpowiedział, wskazując lufą broni na ciemniejący widnokrąg, gdzie daleko pod krwawemi chmurami snuło się białe ledwo dostrzegalne widmo i skąd dolatywały żałosne, urywane jęki.
— Zosiu, przychyl się, przychyl!... Wraca! — wołał gorączkowo, chowając się za wiklinę.
Ale kobieta zdawała się go nie słyszeć, stała zapatrzona na lecącego ku śmierci łabędzia i nawet rękę zlekka wyciągnęła, jakby go chciała ostrzedz...
— A co?! Mówiłem, że to nie dla ciebie!... — szepnął cierpko mężczyzna.
— Tak, to nie dla mnie!... Wracajmy!...
— Ładnie byśmy wyglądali, gdybym i ja... — mruczał Stefan, lecz przyjemne uczucie powodzenia opuściło go. Rzucił ciężko łabędzia na dno łodzi i w czasie drogi słowem nie przerwał zaległego milczenia.
Po powrocie Zofia położyła się niezwłocznie na posłaniu w głębi szałasu. Nie odezwała się, gdy ją wołał na wieczerzę, więc urażony wsunął się na swoje miejsce ostrożnie i bez zwykłych pieszczot i gawędy próbował usnąć samotnie. Nie udało mu się to jednak, leżał z otwartemi oczami na wznak, zapatrzony w zaglądające do szałasu gwiazdy.
Już późno w nocy ciepłe ramiona owinęły mu nagle szyję i spłakana twarz oparła się na wzdychających piersiach.
— Wiem, że inaczej być nie może... To okropne!... Długo nie będę mogła wziąć do ust kawałeczka... twej zdobyczy!
— To znacznie skróci czas naszego tutaj pobytu!... — zauważył żałośnie.
Nie odpowiedziała, tuląc się doń całem ciałem i płacząc jak przedtem...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.