Małżeństwo (Sieroszewski, 1909)/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Małżeństwo
Pochodzenie Małżeństwo. Być albo nie być. Tułacze
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

— Zaiste można zwątpić o istnieniu słońca! — skarżyła się Zofia.
Deszcz lat, padał, kropił, mżył na wszelkie sposoby ale nie ustawał na chwilę. Rudo-szare chmury wypełniały sklepienia niebios, przewalały się nieustannie z końca w koniec widnokręgu. Zmienne wiatry gnały je tam i napowrót jak tabuny stłoczonych koni. Czasem obłoki zawisały tak nisko, iż w biegu zawadzały frędzlami swych poszarpanych krawędzi o wzgórza i lasy. Siwe grzywy dżdżu wlokły się za nimi przez pola, jeziora, gąszcze borów i mętne kotliska rozlanych bagien. Zboża wyległy, trawy przygarbiły się, drzewa zwiesiły smutnie ociężałe konary. Skupieni w przemokłych jurtach krajowcy, codzień obliczali straty, jakie przynosił im ten niewczesny potop i z rozpaczy grali w karty.
— E! Boże! Gdyby połowa tego deszczu była na wiosnę, bylibyśmy bogaci, a tak... — wzdychali.
— Niechby stary Kutujachsyt poszamanił... Zbierajcie składkę!...
Szamanił stary Kutujachsyt, odprawiał zamówione nabożeństwo pop parafialny w uprawskiej cerkwi — a deszcz sypał i sypał. Ziemia nasiąkła jak gąbka, rzeka wezbrała i pociemniała jak w czasie wiosennego rozlewu.
Cały ten okres nudny i bezczynny kochankowie spędzili razem u Zofii, gdzie było więcej książek, gdzie wcześniej dochodziły listy i głuche wieści z dalekiego świata.
Stefan zresztą niebardzo tęsknił do poczty i od niechcenia przerzucał gazety.
— To darmo. Wyżej uszu nie podskoczysz. Przegraliśmy... Tego niema co ukrywać! Rządy wszelkie są wyrazem układu sił realnych a sił nie zadekretują, nie stworzą najmędrsi ludzie gadaniem czy pisaniem... Muszą dojrzeć warunki na podstawie ogólnego rozwoju stosunków ekonomicznych, według praw niezłomnych... Mamy czas, Zosiu...
— »...W kraju jest marnie. Ogromnie daje się odczuwać brak ludzi ze sfery inteligentnej, która zwykle daje kierowników i inicyatorów roboty wśród mas robotniczych i to może być przyczyną najpoważniejszą dzisiejszego zastoju ruchu...« — czytała Zofia urywek z otrzymanego listu...
— Głupstwo. Niema ruchu, gdyż sytuacya niejasna, gdyż społeczeństwo nasze posiada zadużo jeszcze drobnych rzemieślników i chłopstwa z jego konserwatyzmem i ciemnotą, które ważą na szali politycznej...
— Więc cóż? więc połóżmy się spać?... Co znaczą te ogólniki: stosunki, konieczność dziejowa, rozwój? Przecież wszystko to przejawia się jedynie przez człowieka i w człowieku... Musi przejść przez naszą jaźń zanim się wcieli...
— Kochana, poco mi powtarzasz te prawdy elementarne?... Chodzi o to, jak to uczynić?... Zresztą dla nas to niema żadnego znaczenia... Jesteśmy skazani na »własne życie« i nie zatruwajmy go jałowymi sporami...
Kończyło się na tem że każde z nich zagłębiało się w swej książce. Zofia chciwie czytała publicystykę, Stefan wolał powieści...
— Pyszny jest ten humorysta!... Posłuchaj: Młody chłopiec skradł dziennik dorosłej siostrze i zaopatruje go we własne komentarze... Ale tego powtórzyć nie podobna, to trzeba przeczytać... Chcesz, przeczytamy razem.
Zofia posłusznie odkładała, co miała w ręku, i słuchała zabawnych, pogodnych opowieści cudzoziemskiego humorysty, śmiejąc się serdecznie z niektórych ustępów...
— Ci mają nerw życia!... — wołał rozweselony Stefan.
— O! nie! Oni mają wolność!...
— No tak, to prawda: oni mają wolność! — mruczał i zaczynał w zamyśleniu krążyć po izbie.
— Wiesz co, Zofio: ty jesteś dziwną kobietą!... Mówią o dębie i bluszczu... Zapewne, że nie jestem bluszczem, lecz i ty... Nie uwierzysz jak często czerpię z ciebie otuchę! Ale chwilami, wyznaję, że i lękam się ciebie...
— Nie lękaj się. Nie masz czego...
Opierała się o jego ramię i objąwszy się chodzili w milczeniu po jurcie pełnej zmierzchu i szumu szalejącej nazewnątrz szarugi. Świeca migała i topniała.
— Psi czas!... Chodźmy spać!...
Tak upływały dnie podobne do siebie jak krople padającego nazewnątrz deszczu.
Co parę dni Stefan odwiedzał swe gospodarstwo, oglądał nory suśle i ogrodzenia. Zboże rozkoszowało się wilgocią. Grube, wąsate jego kłosy nasiąkłe wodą, z kroplami deszczu w pazuchach ziarenek, ani myślały twardnąć.
Jednakże brak pieniędzy i wzrastająca drożyzna mąki zmusiły Stefana do zaczęcia żniwa bez względu na deszcze i stan zboża. Zaproponował Zofii, aby przeniosła się do niego:
— Czasem w ciągu dnia parę ledwie godzin będzie można żąć, ale wyczekiwać tego czasu należy bezustanku... Nie będę więc przychodził... A będę miał dużo wolnego czasu... — tłumaczył jej zmieszany i niepewny.
Rozumie się, że Zofia zgodziła się natychmiast i zabrała z sobą rzeczy niezbędne dla dłuższego pobytu. Mieszkania jednak nie zwinęła.
Kiedy ustawał deszcz, kiedy wiatr otrząsał i osuszał cokolwiek zboża, lub kiedy słońce wyglądało na chwilkę z za chmur, ich sierpy dzwoniły na niwach, ich twarze zgodnie chyliły się ku ziemi i ręce tuż obok siebie zbierały w garść poplątaną wilgotną słomę. Znowu Stefan odgrywał przyjemną dlań rolę nauczyciela Zofii.
— Zbiórka sierpem jest najdroższą ale najkorzystniejszą... Nic jej nie zastąpi... Przy koszeniu lub zbiórce maszynowej osypywanie się ziarna dosięga dwudziestu — trzydziestu procentów...
— Żałuję bardzo, gdyż inaczej... kupilibyśmy żniwiarkę — Czy nieprawda? — śmiała się Zofia.
— Gdyby nie było tak splątane wichurą, kosiłbym... Nie mogę patrzeć bez wyrzutu na twe ręce spękane, zjedzone jakby ługiem wilgocią słomy...
— Głupstwo, aby tylko zagoiły się, kiedy z pogodą nastaną rzeczywiste żniwa...
— Dlatego musimy się spieszyć, aby przygotować sobie zapas mąki... Wszak mamy jeszcze popłynąć na łąkę, aby skończyć zbiórkę siana...
— Ach, ta łąka! — wzdychała przekornie Zofia...
— Cudna była!...
Dzwoniły sierpy, długie garście zboża wzlatały do góry i, zataczając łuk, spadały na ziemię. Wieczorem składał Stefan wielkie czochrate snopy w czwórki i nakrywał je piątym snopem, niby czapą.
W czasie deszczu siadywali w jurcie przy płonącym ogniu i podczas gdy Zofia oskubywała kłosy i suszyła je na wielkich patelniach z blachy, Stefan mełł oczyszczone ziarno na małych ręcznych żarenkach. Z góry nad kominem nad złotowłosą głową Zofii zwieszały się z poledni jasne wąsate kądziele schnącego jęczmienia. Pachniało jak w spichlerzu.
Zofia przy tej pracy nuciła zwykle ulubioną swoją piosenkę:

Co dzień wieczór ku fontannie
Szła, pięknością swą czarując.
Co dzień wieczór na spotkanie
Spieszył jej niewolnik młody.

Raz księżniczka doń podchodzi
Opuściwszy oczy, mówi:
Powiedz, proszę, mi swe imię
I skąd tutaj się pojawiasz?...

Niekiedy Stefan opowiadał wydarzenia ze swego burzliwego życia.
— Zdarza się, iż najlepszy człowiek, najmężniejsza dusza znajdzie się nagle na włosek od błędu, od zguby — zaczynał sentencyonalnie.
— Siedziałem już od pół roku w więzieniu. Odmówiłem zeznań. Gnębili mnie. Nie dopuszczali nic ze świata. Nie miałem książek, pieniędzy, nawet bielizny na zmianę. Nie puszczano mnie na spacer, nie dawano widzeń. Cztery białe ściany, kraty i siatki w oknie, tapczan, stół i stołek... Szalona nie dająca się opisać nuda, czczość jakiej nie doświadczałem nigdy ani przedtem ani potem... Kiedy mucha przelatywała przez celę śledziłem z całą pilnością, z wytężoną uwagą dokąd dąży i co robi, gdyż był to już niezwykły i wysoce zajmujący wypadek... Raz ni z tego, ni z owego wezwano mię wieczorem do kancelaryi więziennej, przyczem kazano się ubrać. — Oho! pomyślałem. Coś się stało a może wyrok przyszedł i wywożą mię. Ryłem podniecony i zaciekawiony niezmiernie.
W kancelaryi zastałem dwóch aniołów-stróżów, którzy wsadzili mię do dorożki i powieźli... Cudny był wieczór... Ledwie co minęła burza... Jeszcze grzmoty i błyskawice grały w oddali. Świeże podniecające aromatyczne powietrze upoiło mię... Jechaliśmy koło ogrodów, skąd płynął zapach bzów i młodej zieleni... Dalej na ulicach szeregi przechodniów... Ujrzałem ludzi wolnych, bez straży, idących parami lub samotnie... mijałem strojne kobiety. Dolatywał mię wesoły gwar niekrępowanych rozmów i śmiechów... Serce biło mi — szumiało w głowie... Miałem ochotę żartować, śmiać się, ściskać wszystkich wokoło, nieledwie mych stróżów... Nawet w posępnym budynku śledczym wesoły nastrój nie opuścił mnie a gdy mnie zamknięto w ciasnym pokoiku zacząłem ku wielkiemu zgorszeniu wachmistrza... gwizdać... »Tutaj nie miejsce do gwizdania! Niema się pan z czego cieszyć!« — skarcił mię zresztą bardzo rozsądnie. W chwilę potem wprowadzono mię do większej sali jasno oświetlonej, gdzie wśród gromady wojskowych stał robotnik... Wzięli go widocznie wprost z warsztatu... twarz miał usmoloną, na zabrudzonem ubraniu widniały ślady świeżej oliwy... Czarne ręce mu drżały; z pod sadzy przeświecała twarz blada i wzruszona... Szeroko otwartemi oczyma patrzał na mnie z przerażeniem.
— Więc znasz go? Znasz?! — pytał ostro oficer... ltobociarz milczał...
— Gadaj! My cię nauczymy mówić!
Usta młodzieńca zadrżały bezradnie. Istotnie mnie nie znał. Nagle ogarnęła mię pustota i nim straż moja spostrzegła, schwyciłem więźnia za rękę.
— Pluń na nich, towarzyszu! Nie lękaj się!... Nie daj się! Już pół roku siedzę w kazamatach i...
Poczułem uderzenie i szarpnięcie w tył... Zdołałem jeszcze wykrzyknąć:
— Pluń!... Nie daj się!...
Pobito mię, ale ten chłopak, z którym potem spotkałem się już na wygnaniu, okazał się dzielnym miłym towarzyszem i przyznał mi się, żem go wtedy bardzo pokrzepił i uratował od zeznań, jakich by może całe życie żałował.
— Straszną jest czasami potęga wypowiedzianych wyrazów... Nic nie jest w stanie ich cofnąć jak rzuconego pocisku... — dodał pouczająco.
— Szczególniej niedobrych wyrazów!... — szepnęła Zofia.
— Szczególniej niedobrych!... — zgodził się. — Uważałem nieraz, że wrażenia ich nie zdołają zagładzić nawet dobre... postępki. Nie możemy zapomnieć o nich i one wracają dręczące i złośliwe, jak zmory...
Szczególniej, jeżeli musimy je przebaczać!... — podkreśliła Zofia.
Zatrzymał się i spojrzał na nią uważnie.
— Co chcesz przez to powiedzieć?...
— Właściwie nic... A raczej przyszło mi na myśl... Widzisz, Stef, jaki ty jesteś nierozsądny, dążąc do utrwalenia formalnie naszego związku... Teraz łatwo nam sobie wybaczać rozmaite rzeczy, gdyż oboje chcemy sobie wybaczać... Co innego, gdy będziemy sobie musieli wybaczać... Daruj, że wciąż wracam do tej sprawy, ale zajmuje ona mnie tak żywo, że wciąż o niej myślę i wszystko do niej mimowoli sprowadzam... Wyznaję, że lękam się...
— Dziecko, lękasz się swego najwierniejszego sługi?! Zresztą kto może cię związać?... Potargasz wszelkie zobowiązania, skoro utracą swoją treść... Rzucisz mnie jeśli na to zasłużę...
— Właśnie, że cię rzucić niechcę... Niechcę, żeby do tego doszło.
— Co o tem mówić!... Czego się truć zawczasu!? Płyńmy z falą!...
— Łatwo tak mówić wam, na których miłość nie zostawia takich śladów!... Ale my kobiety właściwie zdolne jesteśmy raz tylko kochać; każda nasza następna miłość już jest inną, często nie jest wcale miłością. I dlatego tak lękamy się omyłek, tak rozpaczliwie czepiamy się za każde nasze uczucie, gdyż nie wiemy czy to ono nie jest właśnie tem przeznaczonem i ostatniem... Czy powtórzy się jeszcze!...
Słuchał ją z opuszczoną głową i teraz ona z kolei, patrząc na jego gruby kark i zwieszającą się czuprynę, miała wrażenie nieprzełamanego, milczącego uporu.
— Ale skoro niema innego wyjścia?
Westchnęła niepostrzeżenie i umilkła.
Stefan też więcej nie pytał i nie zdradzał nawet chęci do gawędy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.