Mała parafia (tłum. Neufeldówna)/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mała parafia |
Wydawca | Dubowski i Gajewski |
Data wyd. | 1895 |
Druk | J. Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Bronisława Neufeldówna |
Tytuł orygin. | La petite paroisse |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wiem teraz dlaczego moja rodzina skazała mnie na takie długie wygnanie z Grosbourga. Mąż pani F..., który pogodził się z porwaniem żony, jak filozof, wpadł we wściekły gniew nawieść, żem ją puścił. Groźby pana Bum-Bum zrobiły wrażenie na mojej matce; widziała mnie już utopionego, powieszonego, wbitego na pal, oskalpowanego i uspokoiła się dopiero, gdym się się dostał pod opiekę kuzyna de Boutignan i niezwyciężonego 50-go pułku dragonów. Co się działo u naszych sąsiadów w Uzelles, gdy odbywaliśmy wielkie manewry? Zapewniają mnie, że pani powróciła do domowego ogniska, że Bum-Bum umknął do Algieryi, ale nikt nie może mi dać klucza do tej podwójnej tajemnicy. Główna rzecz, że pułkownik zwrócił mnie rodzinie, z urlopem, który mogę odnawiać bez końca.
Niewesoła ta moja rodzina. Księżna wiecznie w podróży, w sprawie tego nieszczęsnego spadku; jenerał coraz bardziej nieruchomy, podobny do tych postaci mitologicznych Wirgiliusza i Owidyusza, prześladowanych gniewem jednego z bóstw i zamienionych w drzewo lub skałę. Z każdą, godziną posuwa się wyżej bolesna pochwa z kamienia czy kory, która go dusi. Niezadługo będzie w nim żyła tylko głowa, a potem oczy, te ponure oczy, w których skupia się światło, jak zachodzące słońce na szybach okna mansardy. Myśl mu jeszcze służy, mowa także, ale używa jej jedynie dla określania cierpień swoich w rozpaczliwych wyrazach. Wszystko co mówi jest złośliwe, ostre, szarpie i kraje jak narzędzie chirurgiczne; zdaje się wszakże, iż i jego władze umysłowe przytępiają się, wiolonczela mistrza Jana nie łechce mu już nerwów tak rozkosznie, jak dawniej. Prawda, że mistrz Jan sam już ledwie dyszy; gdy do ciebie mówi, myślisz żeś głuchy, doznajesz takiego wrażenia jakbyś go słyszał z sąsiedniego pokoju. Może jego wiolonczela traci głos, jak on.
Wczoraj, popołudniu, rozmawialiśmy we trzech na tarasie nad brzegiem wody. „Zrób mi papierosa,“ odezwał się jenerał głosem skrzeczącym. Zwijając tego papierosa spoglądałem niewątpliwie na jego wielkie nieruchome ręce, pokurczone na jego kolanach jak zwiędłe liście. Rozdrażnienie jenerała się wzmogło.
„Co tak patrzysz na moje ręce? Nie są takie białe jak dłonie pani F...“ A zaledwie wymówił to nazwisko, uniósł się, zaczął mi wyrzucać moje niegodziwe postępowanie z tą kobietą, oskarżać mnie, żem do niej powrócił i z ustami wykrzywionemi zazdrością wołał: „Zabraniam ci, słyszysz? Zabraniam ci!“ tym samym tonem rozkazującym, jakim komenderował defiladą wojsk w Longchamp przed trybuną prezydenta. Zbuntowałem się na te słowa:
— Zabraniasz mi? A jakiem prawem?
— Prawem ojca... prawem głowy rodziny...
Właśnie w ostatnim liście, mój drogi Vallongue, rozbierałeś zasadę władzy i jej powszechnego zachwiania. Pamiętałem kilka twoich zdań nader przekonywających, wymownych i przytoczyłem je jenerałowi jako swoje własne. Gdym mu powiedział, że rodzina dotrzymuje kroku państwu, że była monarchiczną na obraz i podobieństwo tegoż, potem monarchiczno-liberalną, a teraz demokratyzuje się wraz z niem, nie! nie wyobrazisz sobie przerażenia, oburzenia mego znakomitego ojca, które odbiło się na smutnem obliczu mistrza Jana.
W gruncie rzeczy okazuje się, że jenerał myśli ciągle jeszcze o naszej pięknej sąsiadce i wścieka się ze złości na swoim kamiennym postumencie ilekroć widzi mnie przechodzącego przez most, przekonany, że krążę dokoła Uzelles... Słowo honoru daję nie widziałem pani F.., od czasu zerwania, dopiero dzisiaj rano spotkaliśmy się u jubilera w Corbeil. Zdaje mi się, że zeszczuplała trochę; zawsze ma ten sam leniwy wdzięk, — była bardzo blada, co przypisuję wstrząśnieniu doznanemu na mój widok. Nie zamieniliśmy ani słowa, zaledwie spojrzenie. Mogę Cie zapewnić, że na tem się skończy, bo jeśli oskarżają mnie, iż powracam do Uzelles, to dlatego, że schadzki z moją małą Sautecoeurową odbywają się zawsze w tej części lasu, co się ciągnie wzdłuż parku Féniganów. Pisałem Ci jak ta droga mała jest strzeżona, i jak się szalenie boi Indyanina, dzięki któremu dotychczas wzdychamy tylko i czekamy pomyślnej sposobności. Dlatego zapewnie moja wyobraźnia podnieca mnie coraz bardziej i dlatego żadna kobieta z towarzystwa, wielka dama czy mieszczka, nigdy mnie tak nie drażniła jak ten rozkoszny mały szurgot.
Czy ona ładna? Zaledwie. Duże usta, nosek mieszkanki Montmartre, elegancya i kaczkowaty chód subretki, roznoszącej pudła ze strojami. Pani F..., wchodząc do tego jubilera, gdzieśmy wybierali biżuterye, cisnęła mi w twarz całą swoją pogardę w spojrzeniu, które znaczyło: „Tak nisko spadłeś?.. winszuję.“ Mogłem na nieszczęście również odpowiedzieć tylko wyrazistem spojrzeniem a to nie wystarczało, by się wytłómaczyć.
Bo widzisz, Wilkie, jakkolwiek jestem jeszcze bardzo młody, skończyłem już prawie moje doświadczenia kobiece, — zwłaszcza co do kobiety francuskiej. Przedewszystkiem gdzie ona jest ta Francuzka? Jaki jej typ? Czy fantastyczka, rozpustna a chłodna, opisywana w romansidłach osiemnastego wieku? Czy też dyszała kiedy namiętnością, rozpłomieniona, drgająca, jak Mailwiny romantyków młodej Francyi? Czy odnajdziemy ją raczej między rozmarzoną trzodą poetów z Parnasu, czy pośród posłusznych instynktowi bohaterek naturalistów, mistycznych neurasteniczek dekadentów? Może była tem wszystkiem, albo tak sobie tylko wyobrażała, służąc za manekin powieściopisarzom, za uprzejmą i podatną lalkę do przymierzania wszelkiej najekscentryczniejszej mody; ale podejrzewam ją, że w gruncie rzeczy jest namiętną pozornie, rozpustnicą bez przekonania, że to poprostu i prawie zawsze matka, — mamusia.
Od lat trzech przeszło, jak przechodzę z jednych objęć kobiecych do drugich, ten typ najczęściej spotykałem. Powiesz, że to wina mojego wieku. Jednak bywam i tutaj u panien i u młodych mężatek, naszych sąsiadek z Mérogis, i czuję dobrze, iż wszystko u nich jest kaprysem, uniesieniem chwilowem lub modą, wszystko, z wyjątkiem tkliwego i opiekuńczego instynktu macierzyństwa. Sautecoeurowa to całkiem co innego; to istota drgająca życiem, twarz pełna żądzy i szału, nie żadna piękność arystokratyczna, jak hrabina, ani typ rudej żydówki jak Rebeka Dollinger, ale pewien jestem, że mnie w tej twarzy pociąga coś takiego, czemu dla mnie nic nie dorówna. Jutro Ci powiem, kochany przyjacielu, i na tę intencyę nie kończę dziennika, — o ile nie popełniłem błędu w dyagnozie.
Dlaczego jutro? dlatego, że dzięki rozmaitym podstępom udało mi się zapewnić sobie całą jedną noc w prawdziwem łóżku a nie pod osłoną poruszanego wiatrem parasola.. Namówiłem nadleśniczego, by urządził wielką obławę na kłusowników, których zuchwałość zaczyna przechodzić wszelkie granice. Wezwany dzisiaj wieczór wraz z całą służbą dużego i Małego Sénartu Indyanin nie powróci do Pustelni przed szóstą rano. Wyobraź sobie jak z tego skorzystamy.
Załączam Ci szkic ołówkowy mego wielce dostojnego oblicza, zaczęty przez wielmożnego Brissaca, fałszerza z 50-go pułku dragonów. Jak widzisz, jest już bardzo podobny. Tylko skutkiem owego prawa subjektywności, o którem mówiliśmy kiedyś, a które zniewala mego grubego krawca, pomimo moich wszelkich napomnień, do robienia brzuchatych kamizelek swoim klientom, ten namiętny Brissac nadał moim oczom ogień swego spojrzenia, co zmieniło zupełnie wyraz mojej twarzy.
Widziałem tego nieszczęśliwego chłopca w dziedzińcu koszar, jak defilował przed szeregami wojska, gdy został skazany na ciężkie roboty. Ta ponura, i teatralna ceremonia degradacyi, śród ulewy, w otoczeniu czarnych murów, przemokniętych ludzi i koni, nie wywierała na nim, jak się zdawało, żadnego wrażenia. Gdy przeszedł przedemną, w mundurze zarzuconym podszewką do góry na ramiona, z głową podniesioną, uderzyły mnie zapatrzone w dal oczy jego, ich wyraz, świadczący, że myśl odbiegła daleko, — był o tysiąc mil od wszystkich galer i uśmiechał się z uniesieniem do tej, która go uczyniła przestępcą. Ten to ogień namiętny nadał mnie, — całkiem niesłusznie.
O! nie, w oczach naszego pokolenia niema ognia nieprawda, Vallongue? Nie zapala nas już ani miłość ani ojczyzna. Czyja wina? Ty, mój filozofie, myślicielu, molu, pożeraczu książek, sądzisz, iż we mgle metafizyki niemieckiej utopiłeś ciepło swoje i swoje promienie; oskarżasz książki, że Cię zawiele nauczyły, wysuszyły zabardzo. Ależ w takim razie my, próżniaki, my, którzy nic nie czytamy, powinniśmy byli zachować to ognisko uczciwych wierzeń, a tymczasem dzieje się wprost przeciwnie.
Prawdopodobnie nie potrzeba otwierać ciężkich ksiąg, które Ci przyniosły rozczarowanie, by je poznać; rozpaczliwe myśli, jakie one zawierały niby w zarodku, ukształtowały się i rozproszyły, i wdychamy je wraz z powietrzem i życiem, wchłaniamy wszystkiemi porami. Nie zdarzyło się, żebyś mi przytoczył którykolwiek ze wzniosłych i bolesnych aksyomatów Twoich filozofów, bym sobie nie powiedział: „Ależ ja to znam.“ Jestto jedno z tych samych niewytłómaczonych zjawisk, które w przeciągu jednego dnia przenoszą w niepojęty sposób z jednego krańca pustyni na drugi wieści o wielkim wypadku. I oto dlaczego my wszyscy z ostatniego szeregu, tego zwycięskiego, nieuki, jak ja, albo uczeni, jak Ty, jesteśmy dotknięci nudą, wyczerpaniem, zwyciężeni przed walką, mamy wszyscy dusze anarchistów, którym brakło odwagi czynu.