Mała parafia (tłum. Neufeldówna)/XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Mała parafia
Wydawca Dubowski i Gajewski
Data wyd. 1895
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. La petite paroisse
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.
POD LASEM.

Wylądowawszy w Marsylii, gdzie miał się zatrzymać kilka dni dla ostatecznego uregulowania swoich interesów, stary Mérivet zdziwił się wielce, widząc, iż Ryszard jest zdecydowany opuścić go i jechać dalej do Paryża.
— Powiedzno dlaczego? — pytał Napoleon, odprowadzając kapryśnego towarzysza podróży z parowca na dworzec kolejowy. — Zapowiedziałeś nasze przybycie na wtorek, albo środę, co zyskasz, przyjeżdżając dzień wcześniej? Nie zastaniesz powozu, nikt cię nie będzie oczekiwał.
— A ja tego chcę właśnie, — odrzekł Ryszard, czerwieniąc się, z powodu mimowolnego wyznania.
Mérivet na te słowa objawił przerażenie swoje ruchem, który zwróciłby uwagę całego bulwaru des Italiens, ale przeszedł niepostrzeżonv śród tylu innych gestów podobnych na gwarnych chodnikach Canebiérey.
— Jakto, nieszczęśliwy człowieku, to tak rzeczy stoją?.. Chcesz wrócić do siebie pokryjomu, zamierzasz zaskoczyć niespodzianie żonę?.. A ja byłem taki głupi, żem sądził, iż jesteś nareszcie wyleczony! Wiesz, zasługujesz, żebyś za powrotem... — Ale wobec wzruszenia Ryszarda nie miał odwagi dokończyć. — No, szczęśliwej podróży, niepoprawny warjacie; a skoro je zobaczysz przedemną, ucałuj tam matkę i żonę od starego przyjaciela.
Nietylko zazdrość była powodem, że Ryszard chciał być w domu o dwadzieścia cztery godziny wcześniej. Pilo mu było przycisnąć Lidyę do serca, ale nie śmiał powiedzieć tego Mérivetowi, wyznać mu, że, zniósłszy przez rok przeszło rozłąkę z żoną, nie był już w stanie obejść się bez niej dnia dłużej.
Gdy przybył do Villeneuve-Saint-Georges, przedpotopowy omnibus prywatny, z woźnicą w niebieskiej bluzie, zaprzężony w wychudłą kulawą szkapę, podjął się zawiezienia Ryszarda i jego pakunków do Uzelles. Koń szedł wolnego kłusa; ponieważ słońce wschodziło coraz wyżej, a skórzane obicie starego wehikułu paliło, wydając nieznośną woń wiktuałów i tytuniu, przeto Ryszard usiadł na koźle przy stangrecie, któremu kieliszek białego wina, wypity na skręcie do Château-Frayé, rozwiązał jezyk.
Byłto dawny trębacz w 3-cim pułku strzelców, z czasów kiedy dowodził nim książę d’Alcantara. Dobry wojak, ten książę, a naużywał się kobiet, wszędzie gdzie się tylko pokazał. Nic dziwnego, że sobie przepalił szpik w kościach. Zdaje się, że jego chłopak, mały Karolek, także sobie niczego nie żałuje. Zeszłego roku, czmychnął z żoną jednego z dziedziców tutejszych; na ostatniej zabawie w Pustelni mówiono tylko o tej sprawie, — może i jadący z nim pan co o niej zasłyszał.
Ryszard dał znak przeczący i nie odezwał się już przez całą drogę. Po bezowocnych usiłowaniach rozmowy, woźnica, słysząc, że nuci przez zęby, wyobraził sobie, iż jego klient lubi muzykę i, wydobywszy z pod kozła trąbę pogiętą, zaśniedziałą, zaczynał wygrywać wszystkie pobudki 3-go pułku. Ryszard szybko się znużył temi hałaśliwemi dźwiękami co mu rozdzierały uszy, przytem w miarę jak zbliżał się, do domu, ludzie, których spotykał, znali go i dziwili się, widząc go na koźle takiego wehikułu. Zesiadł minąwszy Draveil i wszedł do lasu, gdy omnibus jechał dalej gościńcem, z muzyką i w pełnem słońcu. Opowieść woźnicy pobudziła podejrzliwą ciekawość Ryszarda, zaostrzyła chęć przybycia znienacka w godzinach nieoczekiwanych i drogami niespodzianemi.
— Co ona robi? Czy myśli o mnie? Do rytmu tych słów stosował swój chód śpieszny cichy po elastycznym mchu wąskiej ścieżki wiodącej, Dębu-Przeora. W małej parafii dzwoniono na południowy Anioł Pański, a Ryszard poznał głos jej dzwonu, drgający w upalnej atmosferze. Przysłuchiwał się temu znajomemu dźwiękowi, gdy w pobliżu dał się słyszeć trzask gałęzi, odgłos śpiesznej ucieczki i jednocześnie stuk narzędzia, rydla, rzuconego, jak spostrzegł na jedno z tych wielkich mrowisk, w których zbierają się jaja na pokarm dla bażantów. Widocznie spłoszył jakiegoś złodzieja.
Nie zastanawiając się nad tem, Ryszard szedł dalej, a w miarę jak zbliżał się do domu przyśpieszał kroku i znalazł się niebawem w rotundzie Dębu-Przeora, zkąd rozchodziło się kilka dróg; na końcu jednej z nich widniała brama jego parku. Zdaleka dostrzegł, że ta, zazwyczaj zamknięta, była otwartą a panował tam ruch, który go zadziwił. Ludzie wychodzili z parku, biegnąc, i skręcali na prawo w las, gdzie widać było zgromadzenie, niby ciemną i ruchliwą plamę na oświetlonej słońcem polance. Ryszard skierował się w tę stronę, bardzo zaintrygowany grobowem milczeniem tego tłumu. Była tam cała okolica, — Soisy, Draveil, gajowi, żandarmi. Cóż się to stało? Coś smutnego z pewnością, skoro jednocześnie z nim przybywał wózek Foucarta, podskakujący na ubitej drodze węglarzy.
— Pan Ryszard, — odezwał się ktoś.
Na te słowa tłum rozstąpił się z szacunkiem i Fénigan ujrzał stojących z boku, zbitem gronem, sędziego Jana Delcrous, jego pisarza, lekarzy z Soisy i z Draveil, którzy rozmawiali pocichu z panem Aleksandrem przed rozciągniętą na trawie nieruchomą postacią; widać było tylko jej nogi w wysokich kamaszach, resztę ciała zasłaniał i ukrywał wielki żółty parasol.
— Ach! kochany panie Fénigan, to okropne, — szepnął sędzia zimnym tonem urzędowym, podając rękę Ryszardowi bez żadnego zdziwienia na jego widok.
Reszta panów powitała go również, wszyscy mieli miny przerażone, ale nikt nie powiedział mu, co się właściwie zdarzyło.
— Kto to? — zapytał, ogarnięty nagle podejrzeniem, pod wpływem którego pobladły mu usta i roziskrzyły się oczy.
Delcrous spojrzał na niego zdumiony.
— Jakto, pan nie wie? Ależ to książę Ołomuniecki, nieżywy, jak przypuszczają, od dwóch czy trzech dni; położyliśmy go właśnie w tej samej pozycyi i na tem samem miejscu, gdzie go Aleksander znalazł dzisiaj rano.
Z polecenia sędziego, pisarz odczytał półgłosem Ryszardowi to, co mu dyktował właśnie dawny intendent pałacu.
„...Książę, wyszedłszy z Grosbourga w piątek wieczór, po obiedzie, nie powrócił do poniedziałku rano, to jest do dzisiaj; ale nikt w zamku się nie zaniepokoił, zwłaszcza przez pierwsze dwa dni, gdyż zdarzało się to już nieraz. Trwoga zapanowała dopiero w niedzielę wieczorem, gdy książę nie przybył na obiad wydany z powodu dziewiętnastej rocznicy jego urodzin, na który zaproszono całe sąsiedztwo. Jednakże, nie chcąc przerażać księżnej, goście pozostali do późna, a młodzież odtańczyła menueta, wyuczonego specyalnie na tę uroczystość. W poniedziałek rano o świcie, generał, który przez całą noc nie zamknął oka, posłał po pana Aleksandra i zwierzył mu się ze swego tajemnego niepokoju. Pan Aleksander uśmiechnął się przy pierwszych słowach.
— Ależ, panie jenerale, widziałem pana Charlexisa wczoraj... Widziałem go onegdaj.
— Gdzie? — spytał ojciec radośnie.
— W lesie i zawsze na jednem miejscu... W zakątka Małego-Sénartu, w stronie Dębu-Przeora, gdzie od miesiąca, codzień popołudniu, książę, leżąc na paprociach, osłonięty wielkim parasolem, czekał na kogo?.. nie byłem nigdy ciekaw się dowiedzieć, ale jeśli pan jenerał rozkaże...
— Bynajmniej. Dziwię się tylko, że skoro się znajduje tak blisko, nie powróci do Grosbourga dla uspokojenia matki. Gdybyś go zobaczył dzisiaj, upoważniam cię do przerwania schadzki i zakomunikowania mu tego odemnie.
Pan Aleksander przyrzekł i, nie czekając popołudnia, ponieważ wracał do Uzelles, poszedł lasem wzdłuż parków. Nieopodal bramy Féniganów, kierowany niewytłómaczonem uczuciem, schylił się i spojrzał w dal, skrajem lasu, w kierunku, gdzie książę leżał zazwyczaj. Rzecz szczególna, jakkolwiek była dopiero ósma rano, parasol czekał otwarty na rosie i trawie, bardzo bujnej w tych stronach. Kochanek również był na stanowisku, śpiący niezawodnie, gdyż pan Aleksander, zawoławszy nań dwukrotnie nie otrzymał odpowiedzi. Wówczas...“
Tutaj przerywało się zeznanie, a pisarz zwrócił się do Aleksandra, który ciągnął dalej:
— Wówczas, panowie, odsunąłem parasol, i ukazało mi się coś tak strasznego, żem uciekł, krzycząc. Ogrodnicy pana Ryszarda usłyszeli mnie, ludzie przybiegli zewsząd, ale dopóki sąd nie zjechał z Corbeil, nie pozwoliłem nikomu zbliżyć się do ciała, ani ruszyć cokolwiek.
Po tych słowach rozległ się szmer uznania.
— Czy Śmierć była pewna? — zapytał Fénigan, ogarnięty nieokreślonem wzruszeniem, w którem było więcej ulgi niż przerażenia.
Sędzia zamienił z pisarzem ponury uśmiech.
— Ani cienia wątpliwości... przekonaj się pan sam, — rzekł Delcrous, ukazując to, co było twarzą księcia Ołomunieckiego, zjadacza serc, niepokonanego młodzieńca, obdarzonego cavatą, a co teraz stało się czemś ohyduem, niesłychanem, głową trupa, źle oczyszczoną, w której miejscami widoczne już były obnażone części czaszki lśniące i białe jak kość słoniowa, wisiały strzępy ciała, poszarpanego, okrwawionego. W oczodołach i jamie ustnej, w otworach nosa i w uszach roiło się od niezliczonych czerwonych mrówek i robaków, toczących to, co kochane było i wypieszczone przez tyle kobiet, co tylu męzczyzn przyprawiło o szał zazdrości.
Ciekawy tłum, który mimo oporu żandarmów, posunął się za Ryszardem naprzód, ku trupowi, cofnął się przerażony, zdjęty wstrętem. Ci, którzy dojrzeli, opowiadali innym, z okrzykami litości, z obrazowemi wyrażeniami ludowemi... „głowę ma podziurawioną jak latarnia...“ A jak zwykle, wobec zbyt ponurych dramatów, nie obyło się bez tłumionego śmiechu.
Nagle zapanowała znów cisza, wielka, wymowna cisza przejętego wzruszeniem tłumu, przerywana tutaj brzęczeniem owadów w słońcu; szmerem całego robactwa murawy. Na znak sędziego nadjeżdżał wózek Foucarta, ocierając się o niskie gałęzie, a dwóch gajowych złożyło na nim trupa, któremu jeden z nich, subtelniejszem poczuciem kierowany, przykrył głowę chustką fularową. Ponieśli zwłoki zaledwie kilka kroków, a już niebieskie ich mundury poplamione były całe od krwi i robactwa.
— Dokąd każe go pan zawieźć? — spytał pocichu Delcrousa Ryszard, usiłując nadać mowie swojej ton smutny.
— Do Grosbourga, drogą holowniczą, żeby nie przerazić zbytnio rodziców; Aleksander podjął się ich uprzedzić. D’Alcantarowie mają grób rodzinny w swojej posiadłości i pochowanie zwłok odbędzie się niezwłocznie. Co do autopsyi sądowej, zdaje mi się, że ci dwaj adepci Eskulapa, idący za nami w cylindrach, sami nie potrafiliby wywiązać się z tego zadania. Ta poszarpana twarz zbija ich z tropu. Przypuszczają nagłą śmierć, skutkiem apopleksyi, która zdarzała się już często w tej rodzinie a zaskoczyła młodego księcia pod parasolem. Mogą mieć słuszność; inaczej bowiem należałoby mniemać, że ktoś popełnił zabójstwo i następnie złożył zwłoki w zwykłej pozycyi i pod zwykłą osłoną, co byłoby wyrafinowanem okrucieństwem; ale dlaczego?
Rozmawiając, szli za posępnym wózkiem, któremu towarzyszył pan Aleksander i żandarmi wąską drożyną kamienistą, pełną krzaków cierniowych, ciągnącą się wzdłuż parku Féniganów. Tłum dzielił się zwolna na rozprawiające z ożywieniem grupy, rozpraszał się po wszystkich ścieżkach lasu, a naraz rozległo się, górujące nad odgłosem kroków i zgrzytem kół, gwałtowne wołanie Ryszarda, gdy Foucart ujął lejce i skierował konia tak, jakby chciał skręcić i wjechać do parku.
— Hola! dokąd jedziesz?
Na odpowiedź woźnicy, że przejeżdżając przez park zyskałoby się dobre pół godziny, że tak kazał pan Aleksander, Ryszard krzyknął ze złością:
— Nigdy w życiu! nie pozwalam stanowczo... Co ten łotr wydaje tu za rozkazy?
Delcrous drgnął na rozdrażniony dźwięk głosu i nerwowość ruchów Ryszarda, i wnet obudziły się w nim setki myśli, prawie podejrzenia, które odepchnął niebawem tym prostym argumentem: „Tak, to dawny kochanek jego żony; ale wszystko skończyło się już dawno, a małżonkowie się pogodzili. Sędzia śledczy widzi wszędzie zabójców. Ponieważ to pierwsza sprawa, którą podejmuję, uchrońmy się od tej śmieszności...“ Gdy zbliżyli się do bramy, Delcrous się odwrócił, dał kilka zleceń swemu pisarzowi, pożegnał lekarzy i, wsunąwszy rękę pod ramię Ryszarda, pociągnął go z pośpiechem do parku.
— Teraz chodźmy do pań. Przyrzekłem im, że przyjdę opowiedzieć wszystko, skoro tylko pańszczyzna się skończy... Mówiły mi, że spodziewają się pana dopiero jutro.
— Tak, ale przyszło mi na myśl, żeby przybyć dzień wcześniej, lasem, dla zrobienia im niespodzianki Tymczasem mnie spotkała niespodzianka, i to straszna.
Ton mowy był szczery, jak również wzruszenie, malujące się na tej prawej, męskiej twarzy, opalonej, przez sirocco. Sędzia uczuł żal do siebie za to podejrzenie, które mu przemknęło przez głowę, i mało brakowało, żeby się z niego nie tłómaczył, nie oskarżył siebie głośno pod wpływem radosnego uniesienia, w jakiem się znajdował.
— Wistocie, kochany panie Ryszardzie, to straszny wypadek. Ale przyznam się pani, iż jestem taki uszczęśliwiony, że trudno mi bardzo... Pan wiedział o moich zamiarach względem pańskiej kuzynki, Elizy? Odpowiedziała właśnie przychylnie, jak się zdaje, pańskiej matce, która śród zamętu, jaki zapanował w całym domu, zdążyła mi tylko powiedzieć kilka słów... A! otóż i panie.
W dali, w alei, ukazały się pani Fénigan z Lidyą. Przypadkiem tego ranka, wczesną godziną, były obie w ogrodzie i obcinały róże, gdy nadbiegła przerażona ogrodniczka i powiedziała im o strasznem odkryciu Aleksandra na murawie. Mały nóż ogrodowy, z rękojeścią z kości słoniowej, nie zadrżał nawet w ręku Lidyi, — pani Fénigan zauważyła to, — i ciął dalej kwiaty Młoda kobieta powiedziała tylko półgłosem: „Co za szczęście, że Ryszard jeszcze nie wrócił!“ a w duchu dodała: „Po jego groźbach zabicia księcia, oskarżyliby go napewno... ja sama gotowabym uwierzyć...“
Myśl ta już jej nie opuściła, a gdy Delcrous, wezwany z Corbeil, zatrzymał się przez chwilę w zamku. Lidya, słuchając go dyskutującego z pisarzem nad możliwemi przyczynami wypadku, omal nie wyraziła głośno zadowolenia swego z nieobecności męża, — powstrzymał ją od tego tajemniczy instynkt. W tych warunkach łatwo sobie wyobrazić przerażenie młodej kobiety, gdy około południa spostrzegła kuferek i torbę Ryszarda przed pawilonem.
— Przywiózł to omnibus z Villeneuve> — objaśniła ją ogrodniczka. — Pan Ryszard poszedł lasem.
W Lidyi serce zamierało pod ciężarem tego przekonania: „To on zabił Karola...“
Widziała jasno gwałtowny dramat. Mąż jej, przyjeżdżający dzień wcześniej, by jej sprawić niespodziankę, książę, czatujący w pobliżu bramy parkowej, spotkanie obu męzczyzn, wybuch gniewu i zabójstwo. Różne szczegóły pozostały niewyjaśnione; ale nie zatrzymywała się nad niemi, pochłonięta przez przerażenie i podziw, bo podziwiała męża, że się na to odważył, on ten nieśmiały i słaby, ten męzczyzna-dziecko, zdolny, jak mniemała, jedynie do łez i skargi.
Jakże musiał być zakochany i zazdrosny! I przy całej trwodze, wezbrała w jej sercu wielka fala tkliwości, wdzięczności, ogarnęła ją rozkoszna gorączka miłosna, która wzmogła się jeszcze, gdy na skręcie alei ukazał się Ryszard; ogorzały, szczuplejszy, jakby strawiony żarem afrykańskim, z oczyma błyszczącemi radością, z jakiemś nieznanem jej dotąd u niego piętnem męskości w całej istocie.
Wsparta na ramieniu Lidyi, której śpieszny chód tamowała, matka wołała zdaleka do syna, wyrzucając niecierpliwie wyrazy:
— A to dopiero pomysł, żeby nas nie uprzedzić!.. Czy wiesz, żeśmy się bardzo przelękły, zobaczywszy pakunki bez ciebie?.. Zwłaszcza po tej okropnej historyi...
— To prawda, ukochane moje biedaczki, bardzo źle dzień wybrałem.
Urwał, by rzucić się na szyję matce, i przycisnąć do serca Lidyę, której delikatnej twarzyczki musiał szukać pod wielkim różowym kapeluszem. Była taka chłodna i drżąca, że nie mógł się powstrzymać od głośnej uwagi. Nie odpowiedziała, a pani Fénigan, rozumiejąc, że pragną być sami, poszła naprzód z Delcrousem.
Ryszard, upojony radością, przytulał ramieniem żonę jak nędzarz w dłoni chleb swój ściska, jak tonący trzyma swoją deskę ratunku; zatrzymywał się za każdym krokiem i przypatrywał się jej i pytał, tonąc spojrzeniem w jej oczach:
— Dlaczego drżysz? dlaczego twoje ręce i policzki takie zlodowaciałe?.. mój niespodziany powrót mógł cię wzruszyć... ale teraz już ochłonęłaś... Możeś się tak przeraziła, przejęła tą śmiercią?
— O! nie, — odparła tak szczerze, że niepodobna było wątpić.
Nie poprzestawał nalegać:
— Bo widzisz, powinnabyś mi powiedzieć; ja teraz mogę słyszeć wszystko...
— On dla mnie umarł już dawno, wiesz o tem dobrze... nie, Ryszardzie, to nie to.
— A więc, co?.. nie cieszysz się z mojego powrotu? Twoje listy były jednak takie czułe.
— Jestem czulsza, niż one, mój Ryszardzie, i bardzo szczęśliwa, żem przy tobie. O! bardzo... bardzo... przysięgam ci.
Coraz bardziej drżąca tuliła się do niego, skupiając całą swoją istotę, a na milczących jej ustach drgało zwierzenie czy zapytanie, którego uczynić nie śmiała. I Ryszard gubił się w przypuszczeniach, rozmawiając o rzeczach obojętnych, które są pierwszym łącznikiem serc długo rozdzielonych.
Chwilami w jego wielkich poczciwych oczach przemykały groźne błyskawice, nie mające żadnego związku z powszednią rozmową. „Kto wie czy podczas jego nieobecności biedna kobieta, zagrożona i osaczona przez tego nędznika, nie dopuściła się znów, jak w Quiberon, jakiego gwałtownego kroku, już nie względem siebie tym razem...“ Napróżno usiłował odpędzić tę myśl złowrogą, zamieniała się stopniowo w dręczącą zmorę i doszło do tego, że wpatrywał się w żonę tym samym zaniepokojonym, wylękłym wzrokiem, jakim ona szukała jego spojrzenia.
Przed niemi, prowadząc panią Fénigan, sędzia Delcrous plótł jak w gorączce, uszczęśliwiony wieścią, że Eliza gotowa była przystać na małżeństwo. Widział siebie już w przededniu ślubu, postanawiał darować swoje koty i papugę, całą swoją starokawalerską rodzinę, radził się matki Ryszarda co do urządzenia przyszłego mieszkania, wyboru świadków...
— Gdyby nie ta smutna sprawa, mógłbym poprosić mego dostojnego przyjaciela, księcia d’Alcantara...
Zmarszczone brwi pani Fénigan strzegły go, żeby nie mówił dalej.
— Pan zapomina, że między Grosbourgiem a Uzelles nie może być nic wspólnego. Bóg świadkiem, że nie mam już do nich żalu, po tym ciosie, jaki w nich ugodził, ale byliśmy przez tych ludzi tacy nieszczęśliwi...
— Prawda, łaskawa pani, — rzekł Delcrous tonem skruchy — trzeba mi wybaczyć moją niezręczność; nadmiar szczęścia, pani pojmuje...
Gęste brwi pozostały zmarszczone. Wyraz szczęścia wydał się niestosowny tej matce wobec tamtej, naprzeciw której powracano syna na ciężkim wózku pogrzebowym.
Rozmowa została w porę przerwana oznajmieniem, że wzywano pana sędziego do Grosbourga; Aleksander, który przyjechał po niego, czekał w tilbury na gościńcu. Wzruszenie Lidyi wzmogło się widocznie na tę wiadomość, a gdy sędzia żegnał się z nimi Ryszard był pewien, że żona padnie mu nieprzytomna w objęcia.
Zaledwie zajął miejsce obok Aleksandra, Delcrous zainteresował się nanowo tajemnicą dramatu, który mu przypadło wyświetlić i zapytał o stan moralny mieszkańców zamku.
— Zdaje mi się, że księżna pani nie domyśla się jeszcze niczego, — odrzekł stary sługus oględnie... Co do jenerała, przyjął wieść o tem nowem nieszczęściu z wielką odwagą; kazał nam złożyć zwłoki w małym budynku, zwanym upiorem, do którego można się dostać, nie przechodząc przez zamek...
— A w okolicy, panie Aleksandrze, co mówią? co myślą? Czy opinia lekarzy zgadza się z opinią publiczną?
Pan Aleksander machnął ręką.
— Co mówią ludzie we wsi, widzi pan sędzia, możnaby się ostatecznie dowiedzieć. Ale co myślą, to rzecz inna.
— A pan, panie Aleksandrze?
— O! ja...
Chcąc uniknąć wypowiedzenia swego zdania, Aleksander udał, że powstrzymuje spłoszonego konia od skoczenia w bok... Dojeżdżali do topoli przy moście. Skrzeczące głosy dochodziły od pomostu praczek, których bielizna rozwieszona w dole na łące kołysała się na sznurach, poruszana wiatrem, idącym od rzeki.
— Gdyby pański pisarz mógł notować to, co się opowiada tutaj od rana, — mówił Aleksander, prostując swoją wysoką postać, aby go zdaleka widziano jadącego z sędzią śledczym w powozie Alcantarów, — możeby się pan dowiedział co o tej sprawie, inaczej...
Po zaciśnięciu płaskich jego warg, sędzia zrozumiał, że nie wydobędzie nic z tego spanoszonego chłopa, któremu patrzało z oczu, że wie dobrze jak rzeczy stoją; niebardzo to obeszło sędziego, był bowiem przekonany, że ten sam Aleksander, taki dyskretny i zamknięty w sobie, wygada się ze wszystkiem na pierwsze urzędowe wezwanie sądu, tego postrachu wieśniaków.
Wysiadłszy przed jedną z bocznych furtek Grosbourga, Delcrous znalazł się po chwili na tarasie, nad brzegiem wody, gdzie księżna w kapeluszu, gotowca do wyjścia, rozprawiała żywo z mężem i panem Janem, siedzącymi na ławce, pod ligustrami, otaczającemi plac lawn-tennisu. Jenerał na widok sędziego wyprostował swoją długą postać i zdaleka zawołał, gdy oczy profesora mrugały z błyskawiczną szybkością, dając znaki za okularami:
— Chodźże mi na pomoc, kochany panie... dopomóż nam uspokoić biedną księżnę, której się zdaje, że coś przed nią ukrywamy.
Delcrous odparł najnaturalniejszym tonem:
— A więc pan jenerał jest ciągle jeszcze bez żadnych wiadomości?
— Ciągle; i dlatego poprosiłem pana tutaj, bo zaczynam być bardzo niespokojny, przyznaję.
— Faktem jest... — rzekł sędzia, gładząc z zakłopotaniem faworyty.
Księżna, która gorączkowo rozrzucała żwir okutym końcem parasolki, objęła wszystkich trzech męzczyzn podejrzliwem spojrzeniem. Obwisłe jej policzki, chorobliwie żółta cera uczyniły z niej w przeciągu dwóch dni starą kobietę. Czuła, że się złączyli przeciw niej jednem i tem samem kłamstwem, że zdecydowani byli nie powiedzieć jej nic z tego, czego odgadywać nie śmiała; zwróciła się tedy do profesora jako do najnieśmielszego:
— Klucz od Upioru; słyszysz, panie Janie, chcę go mieć.
— Dobrze, proszę księżnej pani... ale nie wiem... — jąkał się nieborak. — Książę sam go zamknął... kule tennisowe, tocząc się, wlatywały tam... schował pewnie klucz do kieszeni.
— Poszukasz go pan jeszcze; mówię panu, że muszę go mieć przed jutrem.
Gdy się oddalała, jenerał rzekł bardzo głośno, tak, by go mogła usłyszeć:
— Ach! ta wyobraźnia kobieca... przecież księżna śniła tej nocy, że znaleziono jej syna, utopionego w dawnym pawilonie muzycznym, nazwanym upiorem, nie wiem dlaczego, i gdzie nigdy nie było kropli wody!
Dał znak Delcrousowi, żeby się zbliżył i, wskazując laską mały budynek z czerwonych cegieł, zasłonięty naroślami, dodał:
— Czy pan wiesz, że jest tam i że autopsya musi być zrobiona wieczorem. Chcę, żeby go jaknajprędzej złożono do trumny; matka dostałaby obłędu, gdyby go takim widziała.. Ach! mój kochany panie Delcrous, byłem ja w ciągu mego życia żołnierskiego świadkiem okrutnych oszpeceń, ale gdym ujrzał to, co pozostało z mego chłopca, z tego ślicznego blondyna, a co mi przyniesiono tutaj, na to samo miejsce, gdzie bawił się, niema tygodnia temu...
Urwał wobec tryskającego życiem obrazu Karolka, który mu się ukazał, a który stał jeszcze tak żywo i przed oczyma wszystkich, że zdawało im się, że słyszą jego śmiech, jego okrzyki na murawie... „Play...“ śród brzęczenia pszczół dokoła ligustrów.
Po długiem milczeniu, sędzia odezwał się pierwszy, mówiąc ciągle przyciszonym głosem:
— Rzecz ułożona, panie jenerale. Lekarze będą tutaj przed wieczorem; ale chyba że zmienią zdanie, sądzę, iż uznają autopsyę za niepotrzebną, przypuszczając, jak ja, że książę został rażony atakiem apoplektycznym.
— A ja jestem całkiem odmiennego zdania, — rzekł książę d’Alcantara; w trupio bladej twarzy jego nie drgnął ani muskuł. — Ale przedewszystkiem chciałbym panu zadać jedno pytanie... Czem się to stało, że w tej smutnej sprawie pan podjął pierwsze badanie?
Delcrous zmieszał się lekko.
— Dla tej prostej przyczyny, panie jenerale, że nasz sędzia śledczy jest na urlopie, że prokurator rzeczypospolitej odbywa podróż poślubną...
— A pan, nie zamyślasz przygotować się do swojej podróży poślubnej?
— Mojej podróży poślubnej... ja!.. zawoła! sędzia zdumiony wielce, że jego zamiary są już wiadome i to w tak wysokiej sferze.
— Czyż nie zamierzasz pan ożenić się z kuzynką Féniganów, ładną i zamożną rozwódką?
Z ławki, na której siedzieli, widać było na pagórku naprzeciwko pawilonu w Uzelles i długi szpaler, łączący go z budynkiem głównym. Jakkolwiek był bardzo przezorny i dyskretny, sędzia nie śmiał zapierać swoich nadziei, wobec tych kamieni i tych drzew, które mu były powiernikami i świadkami; przyznał, że wprawdzie pozostały jeszcze pewne szczegóły do omówienia, ale że w zasadzie związek ten był już jakby postanowiony.
— W takim razie, mój drogi panie, — głos jenerała nabrał przejmującego dźwięku, w martwych oczach zadrgało życie, — nieodzownem jest, abyś pan śledztwo w tej sprawie złożył w ręce którego ze swoich kolegów, albowiem mój syn padł ofiarą zabójstwa, a zabójcą jest pański przyszły krewny, Ryszard Fénigan.
Delcrous zerwał się z oburzeniem.
— Co też księżę mówi?
— Nic takiego, czegobym nie mógł dowieść... Panie Janie, zechciej, proszę, dać panu do przeczytania...
Drżące palce profesora wydobyły z teczki safianowej, rozłożonej na jego kolanach, i podały Delcrousowi owe nieszczęsne, nieprzytomne listy, w których Ryszard wściekły, że nigdy nikt nie stawiał się na jego wyzwania, powtarzał na wszystkie tony i wszystkie sposoby: „Nie chce się bić, a więc dobrze! zabiję go, zabiję go.“ Na znak jenerała, mistrz Jan dodał swoim chorym, zaledwie dosłyszalnym głosem:
— I nie zadowolił się napisaniem tych gróźb.
Dwa razy pan Fénigan, mówiąc do mnie, powtórzył je, przysięgając, że będzie czyhał na księcia w lesie i że zmiażdży jego śliczną twarz obcasami od butów, jak zmiażdżył jego medalion.
— Cóż pan myślisz o tem? — zapytał jenerał.
— Wyznaję, — odrzekł Delcrous, — iż zrazu moje podejrzenia zwróciły się w tę stronę. Ale są tu sprzeczności uderzające. Powrót męża, taki nagły wprawdzie, nastąpił dopiero dzisiaj rano, a zbrodnia datuje od kilku dni. Inaczej robactwo leśne...
Nie śmiał dokończyć wobec ojca, który odezwał się z największym spokojem:
— Zabójca nie wymierzył może ciosu sam... jednakże groźby jego co do pięknej twarzy, która go drażniła, tak dokładnie się urzeczywistniły w myśl jego zazdrości, jego wściekłego gniewu, że niemożebnem jest, by on się do tego nie przyczynił. Wierzcie mi, panie Delcrous, nie wiem jak się ta okropna rzecz stała, ale poznaję w tem szał namiętności, jej szpony... To Ryszard, mówię ci, że to on... A jeśli go wypuścisz z ręki, jeśli go nie każesz zaaresztować, i to szybko, oskarżą, cię, że oszczędzasz swoją, rodzinę i możesz to drogo opłacić.
Delcrous drgnął.
— O! mości książę...
— To bardzo proste. Zatelegrafuj pan do Wersalu po zastępcę.
Sędzia, który rozważał swoje szanse, zastanowił się przez chwilę, poczem rzekł z emfazą:
— Panie jenerale, sprawa jest bardzo drażliwa; proszę o czas do namysłu, do wieczora.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.