Mała parafia (tłum. Neufeldówna)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Mała parafia
Wydawca Dubowski i Gajewski
Data wyd. 1895
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. La petite paroisse
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Alfons Daudet.

MAŁA PARAFIA
La petite paroisse.
TŁÓMACZYŁA Z FRANCUSKIEGO
BRONISŁAWA NEUFELDÓWNA



WARSZAWA.
W drukarni J Sikorskiego, pod zarządem A. Saładyckiego, Warecka 14.

1895


Дозволено Цензурою.
Варшава, 24 Декабря 1894 года.





I.
DZWON WE WSI.

Ryszard Fénigan, wielki myśliwy i rybołówca w departamencie Seine-et-Oise, żyjący przez cały rok na wsi z matką i młodą żoną, wyciągnął właśnie sieci zanurzone na przestrzeni Sekwany, umajonej zielonemi kępami, którą wydzierżawił dla łowienia ryb między śluzą Evry i Atliis. Śród tego poranka lipcowego, ziejącego ogniem, dusznego, pod słońcem, które, niby roztopiona platyna osrebrzało całe niebo, rzeka parowała nieruchoma, cicha, pozbawiona nawet zwykłego świegotu ptactwa, — gnieżdżących się w zaroślach nadbrzeżnych piegż, rudzików i jaskółek wodnych; gorące opary zaostrzały jeszcze cierpką woń roślin wodnych, mdły zapach kamtaryd, jak szmaragdowe plamy błyszczących na jesionach. Fénigan, silny, trzydziestopięcioletni męzczyzna o świeżej cerze, gęstej czarnej brodzie, uległ również wpływowi przygnębiającej atmosfery, a gdy dotarł do małego portu, gdzie, przed stojącemi łódkami, sieci jego rozpościerały się niby płowy obłok na bladej zieleni wybrzeża, — stał przez kilka chwil w łódce, całkiem oszołomiony, senny, w ubraniu z zielonego płótna, pokrytem czarnemi wilgotnemi plamami. Dzwon odezwał się z tej strony Sekwany na wzgórzu. Ryszard drgnął.
— Słyszałeś, Chuchin?
Chuchin, nadzorca połowu, zajęty w łodzi obliczaniem zapasu szczupaków, linów i węgorzy, podniósł twarz ogorzałą, pomarszczoną bardziej niż powierzchnia wody przez wiatr zachodni.
— To z zamku, na pewno.
— Ale przecież nie dzwonią jeszcze na śniadanie? zaledwie jedenasta.
— Może jaka wizyta... kto z Grosbourga... widziałem właśnie jak wiktorya ich wracała przez most.
Dzwon zabrzmiał ponownie w dali, krzykliwy śród senności krajobrazu.
— Uporządkuj wszystko, stary; pójdę zobaczyć.
Krokiem spokojnym, jaki mu nadało życie na wsi, Ryszard poszedł drogą holowniczą do alei topolowej stromo pod górę ku drodze Corbeil, wzdłuż której ciągnie się wioska Uzelles i posiadłość tejże nazwy. Idąc, myślał głośno, zaintrygowany tem wzywającem uderzeniem dzwonu, złego przeczucia wszakże nie miał... Wizyta z Grosbourg, — to niemożliwe... Ktoby mógł przyjechać? Jenerał był u wód w Tyrolu z księżną. Syn w kolegium Stanisława, przygotowywał się na egzamin do Saint-Cyr. To raczej jakiś dramat na folwarku lub na dziedzińcu, wymagający obecności pana. Albo może też scena między jego matką a jego żoną... A jednak, nie, ta okropna wojna wewnętrzna, która ich dręczyła w pierwszych czasach małżeństwa, skończyła się już od lat wielu... Więc cóż to takiego?
Słowa „dzień dobry, panie Ryszardzie,“ wypowiedziane tonem uniżonym, po przeciwnej stronie drogi, wyrwały go z zadumy. Czworo czy pięcioro ludzi stało tam opartych o topolę, — nadzorca drogowy, Robin, Roger, listonosz, praczka, siedząca na swych ciężkich, przeładowanych bielizną taczkach, — a wszyscy słuchali z otwartemi ustami i wytrzeszczonemi oczyma historyi, jaką im opowiadał p. Aleksander, dawny kamerdyner w Grosbourg, wysoki, wygolony, elegancki, ubrany w garnitur biały flanelowy, trzymający w ręku laskę od wędki czarną bambusową ze srebrną obrączką. Co on tam opowiadał, że umilkł tak nagle, spostrzegłszy Fenigana? Dlaczego ta ironia w ukłonie wydalonego sługi, takiego zazwyczaj płaszczącego się i pełnego szacunku? Później najdrobniejsze szczegóły tego ranka staną w pamięci Ryszarda z okrutną dokładnością; wytłómaczy sobie wszystkie te fakty, które teraz zauważył zaledwie, bo nie miały dlań znaczenia.
Przed kościołem, białym jak nowy grobowiec, na skraju zakurzonej drogi, znów go ktoś zawołał: stary Merivet, w cylindrze i długiej szarej bluzie, z pędzlem w jednej a garnkiem czarnej farby w drugiej ręce, zajęty był bardzo odświeżaniem, — jak mówił, — napisu na froncie kościoła.
— Spojrzyjcie sąsiedzie... teraz i na milę ztąd będzie można przeczytać.
Cofnął się w bok, by sąsiad mógł podziwiać pomalowane na świeżo litery na otynkowanym murze, po prawej stronie wielkiej bramy.

NAPOLEON MÉRIVET
Kawaler orderu Ś-go Grzegorza Wielkiego
Zbudował ten kościół
Ku pamięci małżonki swojej Ireny
I Darował go gminie Uzelles.

Napis ten streszczał dramat małżeński, którego nikt w okolicy dobrze nie znał. Wiedziano tylko, że p. Mérivet, po śmierci żony, którą kochał do szaleństwa, zbudował ten kościół wprost swojej posiadłości i że miał o nim pieczę wespół z kucharką swoją, jako odźwierną, i swoim lokajem, jako zakrystyanem. I ambicyą jego było, by kościół ten był w niedzielę pełny, by szereg pojazdów stał przed bramą, a tłum ludzi zamieniał powitania i grzeczności, gdy wikaryusz z Draveil, od którego zależą Uzelles, przybywał o dziewiątej na odprawienie krótkiej mszy. Z powodu tego to nabożeństwa niedzielnego właśnie zatrzymał przechodzącego Fénigana, by mu się poskarżyć na mieszkańców zamku. Czy to się godzi, żeby te panie jeździły na mszę do Draveil, albo też do przytułku sierocego w Soisy, gdy tutaj, bliziutko...
— To źle, mój sąsiedzie, bardzo źle, — nalegał mały staruszek, — żaden z tych kościołów nie wart mojego. Gdybyście wiedzieli pod jaki patronat go oddałem, co to była za natura, ta moja Irena!.. Rzeczpospolita pisze na swoich pomnikach: Wolność, Równość, Braterstwo; na tym frontonie tutaj powinienbym wypisać: Litość, Miłosierdzie, Przebaczenie... Nazywają, nas małą parafią; dobra parafia byłaby właściwem dla nas nazwaniem; a gdybyście wy, coście żonaci, przychodzili się modlić tutaj, zapewnilibyście szczęście waszego małżeństwa.
Ryszard tłómaczył siebie, usprawiedliwiał i panie; właśnie to bliskie sąsiedztwo kościoła było przeszkodą ich dobrej woli. Wychodziły tak rzadko, a ta msza niedzielna w Draveil lub w przytułku, nastręczała im sposobność zaczerpnięcia świeżego powietrza, zaś koniom, już doprawdy zbyt tłustym, dawała możność użycia ruchu. Ale pomówi o tem z matką i niebawem panie Fénigan będą miały swoje krzesła w malej parafii. Ten ostatni wyraz wywołał uśmiech na jego usta; przypomniał mu się przydomek, jaki nadano w okolicy kościołowi ojca Mérivet, przydomek niebardzo nadający się do ściągnięcia mężów do tego domu Bożego. Ale rozległo się trzecie wezwanie dzwonu, urywane, gwałtowne, — podążył więc dalej i tym razem śpieszniejszym krokiem.
Zamek Uzelles, stojący na końcu wioski, dzielił się na dwie części mieszkalne: właściwy zamek, zbudowany niedawno, z dachem szyfrowym, werandą, balkonami, zamieszkany przez panią Fénigan matkę i oddzielony długim szpalerem grabinowym od Pawilonu, starej budowli z ubiegłego wieku, gdzie mieszkało młode małżeństwo. Ta część gmachu miała małe drzwi otwarte w murze i ztamtąd Rozyna Chuchin, córka nadzorcy, służąca u Féniganów, śledziła, osłoniwszy dłonią oczy, drogę olśniewającą, jaskrawym blaskiem słonecznem. Zdaleka krzyknęła Ryszardowi:
— Pani nie ma z panem?
Ryszard bowiem często zabierał żonę od rana na rzekę. Lubiła zanurzać ręce do ramion w zimnej wodzie, bawiła ją ciężka sieć wyciągana z nurtów i żywe srebro drgające i lśniące w jej głębi. Ale tego dnia Lidya była znużona i na wszelkie nalegania męża odpowiadała sennem mruknięciem, — a wyglądała rozkosznie. na poduszkach, cała zaróżowiona i omdlała, z przymrużonemi powiekami, z pod których migotał blask błękitno-szarych oczu. Przez sekundę Ryszard, będąc mężem zakochanym, napawał się tem widzeniem, gdy pokojówka, przerażona, powtórzyła: „Pani niema z panem!“
— Nie, albo co?
— Ale, proszę pana, bo zniknęła od rana.
— Zniknęła? Co za szaleństwo!
Miał tyle siły, że wszedł na dwa stopnie przed drzwiami; ale upadł natychmiast na ławkę u wejścia do szpaleru. Zawrót głowy, jakiemu uległ na rzece, powrócił z podwójną siłą. Niezdolny ruszyć się, ani mówić, Ryszard słuchał brzęczącego mu w uszach gadania Rozyny, zaledwie rozumiejąc... W parku, sadzie, w namiocie nad wodą, szukano wszędzie... nareszcie przed chwilą, ojciec Jerzy, stary włóczęga, powracając z przechadzki po lesie, uprzedził ogrodnika, że jedna z bram w kratach jest otwarta, poczem oddał bilecik dla starszej pani Fénigan. „Zresztą, pani Fénigan sama właśnie nadchodzi... może ma jakie wiadomości...“
Matka Ryszarda, wyniosła, okazała, z głową, jak zawsze, obnażoną, z czarnemi włosami zaczesanemi gładko w górę i mocno z tyłu związanemi, zbliżała się pod szpalerem, a za każdym jej krokiem poruszały się plamy jaskrawego światła rozsiane po ocienionej ścieżce. Z szybkiego chodu widać było, że wie o co chodzi i jest wściekła. Ryszard usiłował wstać i podejść ku niej; ale przykuty do ławki, zdołał tylko zapytać z trwogą w oczach, głosem jakimś dawnym, dziecięcym:
— Lidya? gdzie Lidya, mamo.
Matka zaś odpowiedziała brutalnie, niemal z tryumfem:
— Twoja żona opuściła nas, moje dziecko, i jedyna to radość, jaką nam kiedykolwiek sprawiła.
— Opuściła!
— I to nie sama, jak się domyślasz... Ale zgadnij z kim... nie, zgadnij.
Zamiast zgadywać, Ryszard jęknął z cicha, drgnął konwulsyjnie całem ciałem, poczem opadł znów na ławkę, z przechyloną głową, i rękoma dotykającemi ziemi.




II.
DZIENNIK KSIĘCIA.

P. W. de Vallongue
Kollegium Stanisława — Paryż
Grosbourg, d. 6-go lipca 1886.

Dzisiaj rano, mój drogi Vallongue, i wszystkich ranków następnych, miejsce moje w klasie przygotowawczej pozostanie puste. Rzecz skończona, — zrzekam się Saint-Cyru i chwały wojskowej, w którą nasz dom wydaje mi się wystarczająco zaopatrzony. Od czasów mego pradziada, Karola Dauvergne, którego pierwsze cesarstwo zrobiło marszałkiem, księciem Alcantary i księciem Ołomunieckim, do mego nieboraka ojca, którego poraził paraliż w czterdziestym siódmym loku życia, jenerała dowodzącego 3-cim korpusem, moi znakomici przodkowie nie pozostawili mi ani jednego odznaczenia, o jakie mógłbym się ubiegać. Czara na środku naszego wielkiego salonu na ulicy de Chanaleilles, ta czara, w której marynujemy wszystkie ordery rodzinne, pełna jest po brzegi. Cóż robić zatem? Nic. I na to też zdecydowałem się stanowczo. Mam lat osiemnaście, jestem jedynakiem, spadkobiercą wielkiego nazwiska, znacznego majątku i prawdopodobnie opłakanego zdrowia ojca, rozsądek więc nakazuje mi używać conajrychlej tego, co mi życie ofiaruje dobrego. Zaczynam.
Z dwóch listów tajemniczych, jakie pisałem przy Tobie kiedyś rano, podczas kursu trygonometryi, jeden zaadresowany był do kapitana Nuitt, z Cardiffu, i wzywał go by przybył do małego portu Cassis, w Bouchesdu-Rhône, z jachtem „Bleu-blanc-rouge,“ dobrze zaopatrzonym w załogę, złożoną z ośmiu ludzi, kucharzy, szafarza, a to wszystko za dziesięć tysięcy franków miesięcznie. Drugi uprzedzał osobę, która mi towarzyszy w mojej wyprawie, bo domyślasz się chyba, że nie wyruszam w drogę sam. Nie znasz tej damy; przynajmniej nie figuruje ona w szufladce od krawatów, gdzie często przebieraliśmy wspólnie listy i fotografie moich faworyt. Mogę Ci powiedzieć, że jest mężatką; to nasza sąsiadka, mieszka naprzeciwko Grosbourg, z tamtej strony Sekwany, — lat zaledwie trzydzieści, podłużne jasne oczy, zawsze spuszczone, a gdy je otwiera opromieniają jej twarz odblaskiem naszyjnika z pereł; mina poważna, duże białe ręce fortepianistki w staroświeckich mitenkach. Dzieci nie ma, mąż ją ubóstwia, a cała okolica szanuje. Napisałem jej tylko: „Przybywaj„, odpowiedziała: „Biegnę,“ i oto porzuca wszystko, męża, dom, rodzinę, by popłynąć z towarzyszem takim młodym, tak mało pewnym jak Twój przyjaciel. Mówię Ci zawsze, że kobiety to ptaki nadzwyczajne!
Co do mnie, nie więcej zależy mi na tej niż na którejkolwiek innej: zanadto kocham tutte le donne, by dać pierwszeństwo jednej. Skoro tylko ugryzę jedną z tych rozkosznych pomadek, mam ochotę wypluć ją i spustoszyć całe pudełko w nadziei, że znajdę nareszcie ten smak wyrafinowany, którego szukam daremnie. Życz mi więcej szczęścia tym razem, mój drogi Vallongue.
Gdy otrzymasz ten list, ja płynąć będę pełnemi żaglami, a przekleństwa moich rodziców dosięgną niebo. Tem gorzej! chcieli tego, co się stało. Zamiast zamykać mnie najpierw w Grosbourg, a później u Stanisława, gdyby mnie byli pozostawili na wolności w Paryżu, nie ogarnęłaby mnie z pewnością ta nagła ochota drapnięcia. Ale moja matka, księżna, chętnie przebywająca zdala od swoich męzczyzn, jak nas nazywa, uznała, iż znakomicie będzie zmusić mnie do pracy i do rozsądku przez zrobienie ze mnie opiekuna chorego jenerała. Nie pomyślała, że samotność jest złą doradczynią i że jednostajny widok wzgórza Uzelles z kościółkiem z białego kamienia i dzwonnicą, w której gnieżdżą się wszystkie dzikie gołębie z lasu, obudzi we mnie może melancholijne refleksye i chęć rozrywki. Jenerał zaś, zamykając mnie u Stanisława, wywołał postanowienie ucieczki. Opowiem Ci kiedy dramat poufny, jaki się rozegrał między tym sławnym inwalidą a mną, podczas mego pobytu w zamku.
Ach! Vallongue, ile ja przetrawiłem rzeczy wieczorami w rozległym Grosbourg, błądząc samotnie w głębi parku albo na tarasie nad brzegiem wody! Jak blisko przyjrzałem się życiu, i innym i sobie samemu, najbardziej skomplikowanemu ze wszystkich! Wynikiem tych badań było odkrycie, że, mając lat osiemnaście, jestem stary i znużony, niedostępny dla wszelkiej ambicyi, nie kochający niczego, nie interesujący się niczem, widzący z góry kres każdej uciechy. Dlaczego jestem taki? zkąd do mnie to przedwczesne doświadczenie, ten niesmak i te zmarszczki, które czuję na sobie całym? Byłożby to wspólne mojemu pokoleniu, tym, których nazwano „dziećmi zaboru,“ bo urodzili się, jak ja, w roku wojny i najścia wroga, albo też tylko właściwe mojej rodzinie, starej glebie, wyczerpanej przez zbyt wiele pomyślnych zbiorów i domagającej się dzisiaj długiego ugorowania? Do kroćset! biorę na siebie ugorowanie?
A naprzód, ponieważ kobieta i statek są w moich oczach jedynemi godnemi zazdrości rozrywkami, przeto użyczam ich sobie obu obficie. Dotychczas dawałem, jako kochanek i jako marynarz, strzały próbne; tym razem podróż to na długi dystans, a jeśli moje zwierzenia zajmują Cię, zobowiązuję się, kochany Wilkie, utrzymywać na Twoją cześć bardzo szczery dziennik z opisami podróży i przygód duszy, którą książę jenerał, mój ojciec, ogłosił oddawna za duszę ciemną i niebezpieczną jak walka nocna.

CHARLEXIS, książę Ołomuniecki..



III.
DROGA CORBEIL. — RYSZARD I LIDYA..

Jak wszystkie pokoje w pawilonie i pokój Ryszarda, gdzie go przenieśli po ataku, wychodził na drogę Corbeil, w samym rogu nad rzeką. Tą samą drogą, która była jedną z najweselszych, jakie istnieją w Seine-et-Oise, trzydzieści pięć lat temu, pewnego poranku październikowego r. 1851, podczas drobnego deszczu jesiennego, jaki zaskoczył ich niespodzianie, pan Fénigan, notaryusz w Draveil i właściciel Uzelles, szedł ze swoim sąsiadem z Grosbourg, starym księciem Alcantary, zapisać w merostwie syna urodzonego w nocy. Przybywszy przypadkiem do swego notaryusza tego ranka, książę zapragnął dać mu ten dowód sympatyi; a długa wycieczka piesza, pod wspólnym parasolem, skromnego wiejskiego notaryusza pod rękę ze znakomitym żołnierzem Napoleona, pozostawiła w rocznikach domu Fénigan ślad niemniej zaszczytny niż podpis wielkiego marszałka w skromnej księdze gminnej.
Matka przez długi czas chorowała po tem opóźnionem przyjściu na świat Ryszarda. Przez kilka lat nie była w stanie opuścić szezlongu, a ponieważ ojciec, spędzał zawsze czas za domem, zaabsorbowany przez swoje zajęcia zawodowe, przeto dziecko, jedyna rozrywka chorej, rosło przy niej, samotne, odosobnione, przyzwyczajone wcześnie do ciszy, do marzeń, w tym pokoju, w którym dla rozweselenia się miało tylko widok gościńca i snujących się po nim wózków, wozów, ludzi i zwierząt, dróżników, pastuchów, ogrodników. To też chłopiec znał wyśmienicie tę białą drogę, istną panoramę, w której oczęta jego, pilne i cierpliwe, umiały odkryć tysiące szczegółów, jakich inni nie domyślali się nawet. Lepiej niż kompas, umieszczony na cokole śród trawnika, droga oznaczała mu godziny. Latem gdy dróżnik, Robin, ustawiał swoje taczki w cieniu, padającym od przeciwległego muru, obok studni, chłopiec myślał głośno: „Śniadanie Robina... to pierwsza.“ I cieszył się, patrząc jak spracowany człowiek wraz ze swymi dwoma malcami zasiadał na skraju drogi, przed taczką, która za stół służyła; a potem, jak po skończonej biesiadzie, stół przekształcał się na fotel szeroki, nieco twardy, gdzie Robin odprawiał drzemkę, wcisnąwszy weń biodra swoje, gdy o dwa kroki od niego malcy bawili się po cichu, układając stosy kamieni, podobne do tych, jakie układał ojciec. Tak samo, gdy kobiety wracały z pralni, gdy pod wielką bramę sąsiedniego folwarku wtłaczało się stado owiec, bulgocząc niby deszcz, albo wreszcie gdy dzieci, powracające ze szkoły w Draveil, rozłączały się na zakręcie przy studni, — Ryszard wiedział, że była godzina czwarta... piąta... szósta. Podobnie jak mu służyła za zegar, zastępowała mu też droga kalendarz, określając odmiennym znakiem każdy dzień w tygodniu. W poniedziałek, — ubodzy; wolny, nieskończony pochód łachmanów i kul, które wyszły niewiadomo zkąd, a zawsze te same twarze zapadłe, o ziemistej cerze, ukazujące się przy furtce obok wielkiej bramy, by otrzymać od pani Clément, ogrodniczki, dwa sous’y i kromkę chleba. W sobotę, — wesela, według mody staroświeckiej Francyi, ze skrzypkiem na czele, wykrzywiającym biodra dla zaznaczenia miary chodu, roznoszącym dźwięki po całej wiosce swoim smyczkiem; za nim panna młoda w bieli, czerwona i oblana potem pod kwiatem pomarańczowym, pan młody, zbierający cały rozpalony pył z drogi na swój jedwabisty cylinder i czarny surdut, potem zaproszeni, parami, — kobiety, wlokące dumnie za sobą frendzle swych szalów, męzczyzni, zakłopotani tem pokazywaniem się w odświętnym stroju, na szosie w dzień roboczy. We wtorki i czwartki, w wigilię targów w Corbeil, przechodziły wielkie stada wołów, toczyły się wózki handlarzy, którzy zatrzymywali się niekiedy przed zamkiem dla zachwalania towaru. W niedziele letnie stowarzyszeniu śpiewackie obnosiły z muzyką chorągwie swoje, błyszczące od medali otrzymanych na konkursach; strażacy odbywali paradę. Jesień sprowadzała przejście wojsk, armaty, które, tocząc się długim szeregiem, wstrząsały domami, a zawsze dokoła studni żołnierze, oblani potem, tłoczyli się, bili, by ugasić pragnienie, pomimo wściekłych krzyków majora. To znów wielkie breki myśliwskie wiozły do lasu, okalającego drogę, gości zamków sąsiednich, Grosbourg, La Grange, Mérogis, a za brekami dążyły wózki z torbami na zwierzynę i bronią lśniącą śród rudawego słońca.
Ale z całego tygodnia najmilszym dniem dla Ryszarda, dniem, którego oczekiwał z największą niecierpliwością, był czwartek, gdy po południu, około godziny trzeciej, rój młodych głosów brzęczał pod oknami, gdy sierotki z Soisy-sous-Etiolles w kapeluszach słomkowych, opasanych niebieską wstążką, i w wielkich pelerynach, przechadzały się pod nadzorem dwóch lub trzech białych kornetów, zajmując całą szerokość drogi. Zawsze prawie zapraszano je do zamku na zabawę i podwieczorek na trawie. Co to było za święto dla Ryszarda, nie znającego innych dzieci, gdy przyszły te ubogie dziewczynki, którym się wydawał jak młody król w tem otoczeniu kwiecistego zbytku, i jakiem rozpalonem spojrzeniem, po grach, bieganiu, śmiechach, ścigał je do zakrętu drogi, wpatrywał się w kornety zakonnic, niby wielkie białe skrzydła poruszających się pod podmuchem świeżego wiatru nad rzeką!
Ach! jakież wielkie miejsce zajmowała ta droga do Corbeil w jego wspomnieniach! Przecinała ona jego dzieciństwo i młodość jak pełna kurzu szosa, po której toczyły się wielkie wypadki jego życia. Czyż nie na tej to drodze, między Draveil a Uzelles, w miejscu, upamiętnionem odtąd wysokim krzyżem żelaznym, ojciec Fénigan, powracając z kancelaryi, upadł, rażony apopleksyą? Ryszard miał wówczas lat szesnaście i, wezwany spiesznie z lyceum Ludwika Wielkiego, gdzie nauka przychodziła mu wolno i z mozołem, w zmartwieniu, jakie mu sprawiła ta śmierć tragiczna, pocieszał się nadzieją, że nie powróci już do lyceum. To wygnanie małego Fénigana było powodem gwałtownych utarczek u notaryusza; matka pragnęła zatrzymać dziecko przy sobie i przyjąć nauczyciela, ojciec był za wykształceniem i karnością szkolnemi, w obawie, żeby Ryszard, żyjąc w wiejskiem osamotnieniu, nie stał się równie dziki jak dzieci dróżnika. Bardzo słaby zazwyczaj wobec żony, którą nazywał swoim dobrym tyranem, ojciec Fénigan tym razem nie uległ; głuchy na jej łzy i przekleństwa sam odwiózł Ryszarda do Paryża i zamknął go między wysokiemi czarnemi murami, gdzie chłopiec byłby pozostał do końca nauk, gdyby nie żałobna depesza, która go wezwała do Uzelles sierotą.
Jakże piękną wydawała mu się ta jego droga, gdy szedł za karawanem, sam, śród wielkiego, skupionego w ciszy tłumu. Lucerny rosły wysoko, lany zboża falowały w słońcu. Za każdym krokiem wspomnienia z dzieciństwa powstawały i biegły przed nim; lasy, rzeka, przesyłały mu znane dobrze, oszałamiające zapachy i wyrzucał sobie, że mu tak dobrze było, pomimo łez, że ogarniała go tkliwa radość na widok tej znajomej przyrody, którą kochał wszystkiemi instynktami i od której z taką przykrością się odrywał. I pomyśleć, że teraz już jej nie opuści! Zgadzał się na tym punkcie z matką, która, patrząc przez szybę ze swego pokoju na snujący się długi orszak, mówiła sobie w duchu: „Pocóżby miał pojechać do Paryża? poco kończyć nauki, do których nie okazuje ani chęci ani zdolności? poco iść śladem ojca, skoro posiadamy majątek, i dlaczego mam się pozbawiać mego jedynego dziecka?“
Nazajutrz po powrocie do Uzelles, Ryszard włożył wszystkie swoje książki naukowe do skrzyni, którą z zajadłością zabił gwoździami i kazał wynieść na strych, zdecydowany nie otwierać ani jej, ani żadnej ze wstrętnych książek, co mu przez taki długi czas były katuszą. Jak wszyscy prawie małomieszczanie wychowani na wsi, Ryszard był temperamentu leniwego, zamknięty w sobie, nieśmiały do dzikości, małomówny, ożywiający się jedynie pod wpływem ćwiczeń na wolnem powietrzu, rybołóstwa, konnej jazdy, nie czytający nigdy książki ani dziennika, oprócz Chasse Illustrée i kiedy niekiedy numeru Tour du Monde. Wstawał wcześnie, a matka widywała go we dnie tylko podczas jedzenia; ale wieczorem wychodził rzadko i grał z nią zawsze dwie partye szachów, które ich przetrzymywały do godziny dziesiątej, nieodwołalnej pory gaszenia świateł w zamku i we wsi. Odwiedzano ich rzadko. Długa choroba pani Fénigan oddaliła od nich znajomych z Draveil lub z Soisy; a jakkolwiek wdowa była teraz zupełnie zdrową, zanadto się czuła szczęśliwą w tem pożyciu z dorosłym synem, by nawiązywać zerwane stosunki. Minęło dziesięć lat takiego życia jednostajnego, bez wstrząśnień. Kilka zaproszeń do arystokratycznych sąsiadów z Grosbourga na otwarcie sezonu myśliwskiego, podróż do Hawru, celem kupienia małej szalupy, której się zachciało Ryszardowi, były w ciągu tych lat dziesięciu wybitnemi wydarzeniami jego życia. Przez dwa sezony letnie z rzędu bawili też w Uzelles, u Féniganów, krewni z Lorient, ojciec, matka i młodziutka córka, którą widywano zawsze konno, kłusującą w kapelusiku pilśniowym sam na sam z kuzynem. Od Villeneuve-Saint-Georges do Corbeil, na całej tej przestrzeni, na której wielki majątek Féniganów spopularyzował ich nazwisko, przez krótki czas obiegała pogłoska o bliskiem małżeństwie Ryszarda; poczem, rodzina z Lorient nagle znikła, i te same osoby, które poświadczały nowinę, pierwsze jej zaprzeczały. Ten barczysty, silny Ryszard, z szyją jak u byka i zarostem, sięgającym oczu, był człowiekiem słabym i łagodnym, najzupełniej przez matkę zawojowanym; a pani Fénigan znów zanadto go kochała, by pozwolić innej kobiecie wejść na stałe do domu. Czego dowodem, że w dniu, w którym młoda amazonka z Lorient była najpewniejszą powodzenia, po powrocie z przejażdżki we dwoje. — rozmarzone milczenie towarzysza wydawało jej się bowiem decydującem, — dosyć było jednego spojrzenia, jednego słowa pani Fénigan: „Zależy ci na tem?“ a młody człowiek odpowiedział: „Bynajmniej,“ — strząsając z buta popiół z fajki jednocześnie ze swą lekką zachcianką miłosną. Nazajutrz panna wyjechała i nigdy już nie było mowy o tych domniemanych zaręczynach. Po niejakim czasem wszakże syn Fénigan się żenił, a matka tym razem, nie stawiała żadnych przeszkód.
Starym bardzo zwyczajem, który datował z najwcześniejszego dzieciństwa Ryszarda, sieroty z Soisy przychodziły latem co czwartek na podwieczorek do Uzelles. Pani Fénigan. spełniała chętnie tę pańszczyznę, mniej ze względu na dziewczynki, które wolałyby jeść swoje ciastka swobodnie, w kurzu gościńca, niż dla przyjemności przyjmowania u siebie zakonnic, które były, wszystkie prawie, kobietami wielkiej dystynkcyi i delikatności serca. Pewnego czwartku Ryszard, zostawszy przypadkiem w zamku, był obecny na tej wizycie dzieci, a podczas obiadu zapytał matki:
— Kto to ta wysoka młoda dziewczyna, taka szczupła i blada, z szaremi, jakby srebrzystemi, aksamitnemi oczyma, która trzymała się ciągle siostry Marty?
— Ależ to Lidya, mała Lidya.
— Co, ta okropna Cyganka?..
I nagle w tej zbieraninie podrzutków z ropą na powiekach, skrofulicznych, śród tych głów z piętnem występku i nędzy, ujrzał pod jedwabistemi, kręcącemi się włosami, które się wymykały z marnego kapelusza słomkowego, dumną i melancholijną twarzyczkę... To ta mała Lidya! i to się zrobiło z tego dziecka znalezionego na gościńcu, wydobytego w łachmanach z rowu przed jakiemi piętnastu laty!
— A gdybyś ją słyszał w niedzielę, przy organach w kaplicy... O! siostra Marta może być dumna ze swego dzieła: ta mała Lidya, to doskonałość... Mówię mała; ona już taka duża jak ja.
Następnej niedzieli Ryszard, po raz pierwszy, towarzyszył matce na mszę do przytułku, a przez cały czas nabożeństwa nie spuszczał oka z delikatnego profilu pochylonego nad organami w głębi chóru. O! nie, ta nie może być taką samą jak inne podrzutki, jej urodzenie nie może mieć tego samego, mętnego źródła. Inaczej jak sobie wytłómaczyć te instynkta arystokratyczne, to upodobanie do muzyki, któremi zachwycała się siostra Marta?
Ryszard kilka razy był na mszy w Soisy; w czwartek zostawał w domu w porze podwieczorku sierot. Raz nawet pani Fénigan uprosiła siostrę Martę, żeby zagrała ze swoją, uczennicą sonatę na cztery ręce na fortepianie w salonie, odstrojonym, wydającym słabe dźwięki szpinetu. Ryszard wyszedł przed końcem popisu. „Było mi za gorąco,“ rzekł szorstko, gdy chciano go zniewolić, by się przyznał do doznanego wzruszenia. A jednak od owego dnia, biedny chłopiec nie przestał już nucić sonaty, wybierać jej na fortepianie, na którym brzdąkał palcami ciężkiemi i niewprawnemi. Zresztą pędził w dalszym ciągu zwykłe czynne życie, polując, łowiąc ryby, lecz był jeszcze bardziej milczący; zacisnął zęby, chcąc ukryć swoją tajemnicę, którą matka przeczuwała i zdołała z niego wydobyć.
— Zgadnij kogo będziemy mieli na obiedzie w przyszłym tygodniu, — rzekła do niego pewnego wieczora, między dwiema partyami szachów.
A ponieważ nie odpowiadał, pochłonięty przez swoje marzenie, dodała:
— Biskupa z Wersalu.., przyjedzie do przytułku odprawić mszę na obłóczyny Lidyi.
— To ona wstępuje do klasztoru?
— A cóż chcesz, żeby zrobiła, niemając pieniędzy, ani rodziny? To jeszcze szczęście, że zakonnice nie żądają od niej posagu...
Ryszard pobladł, wstał od gry i znikł w ciemnościach ogrodu. Pani Fénigan odnalazła syna w małym szalecie, służącym za salę fechtunku, gdzie stał z czołem opartem o szybę, oblany migocącym blaskiem księżyca.
— Niedobre dziecko!.. czemu nie mówisz, że ją kochasz?
— Ach! mamo... mamo...
Te dwa wyrazy, jedyne, na jakie mógł się zdobyć, wybiegły z ust jego spieczonych gorączką, gdy łzy, które trysnęły z jego oczu, spłynęły po szybie, niby krople deszczu ulewnego, a cała silna jego postać drżała. Czy on ją kocha, Boże drogi! Ale nigdy nie ośmieliłby się wyznać tego w obawie odmowy.
— Głuptasie, głuptasie, — zrzędziła łagodnie matka, — jakgdybym ja miała inną ambicyę prócz twego szczęścia.
Myśl, że powziął upodobanie do tej nędzarki, do tej sieroty, niemało się przyczyniła do pobłażliwości macierzyńskiej: bo ostatecznie dziecko, które im zawdzięczać będzie wszystko, nie może wnieść do domu nowej władzy, woli, sprzeciwiającej się woli pani Fénigan, królującej od tak dawna niepodzielnie.
Lidya przyjęła niezwłocznie propozycyę małżeństwa. Czy z radością? czy też przeciwnie z żalem za tym mężem, którego wyśniła sobie innym? Nikt nie dowiedział się nic o tem. Gdy Ryszard przyszedł pierwszy raz jako konkurent do parlatoryum z jasnemi firankami i białemi ścianami, gdzie wizerunek Najświętszej Panny, ozdobiony wielkim spadającym różańcem, i wizerunek Śgo Wincentego a Paulo, z drzewa złoconego, wisiały naprzeciw siebie, — Lidya przyjęła go z uśmiechem życzliwym i pełnym prostoty, swobodna w swoim nędznym czepeczku i okropnej pelerynie jak najposażniejsza i najwspanialej ubrana narzeczona. Była ona, podobnie jak on, naturą skupioną i milczącą, ale nieśmiałość kobiety najnieśmielszej nie jest podobna do nieśmiałości męzczyzny, kobieta bowiem, mimo wszystko, zachowuje poczucie i pewność swego uroku. Nadto z tych dwóch istot, jedna nie kochała jeszcze, gdy druga, obezwładniona przez namiętność, nie mogła wymówić słowa. A zmieszanie Ryszarda było takie głębokie, takie szczere, że udzieliło się młodej dziewczynie i że przez chwilę pozostali nieruchomi, zakłopotani, milczący.
Na szczęście droga do Corbeil, która ciągnęła się przed oknami parlatoryum, przyszła im z pomocą. Sierota znała ją w najdrobniejszych szczegółach, albowiem, podobnie jak Ryszard, spędzała godziny całe przyglądając jej się z za drobnych szyb. Mówili o niej jak o jakiej féerie, którąby widzieli w teatrze i opowiadaliby sobie jej treść, wymienialiby jej osoby. Ach! taczki ojca Robina, i jego malcy, dziś już dorośli prawie, ale mający coraz mniejszych zastępców, którzy doniszczali stare spodnie i łatane na łokciach kurtki starszych. Ach! a mały garbaty handlarz obuwia, a Turek, otulony w futro, przechodzący co jesień ze swoim niedźwiedziem, którego Lidya, dzieckiem będąc, tak bardzo się bała; mniej wszakże niż ojca Jerzego i jego długiego kija. Co za fantazya tego ponurego włóczęgi, żeby chodzić za spacerującemi sierotami tylko wtedy, gdy była między niemi Lidya? A ona aż śniła o nim w nocy; w czwartki nie śmiała wcale wyjść. W końcu, żeby się pozbyć tego starego warjata, musiano mu zagrozić żandarmeryą.
— A czy pani wie, panno Lidyo, że ten stary Jerzy jeszcze żyje?
— Wiem, panie Ryszardzie, ale teraz już go się nie boję, chociaż ma jeszcze swój wielki kij i przechodząc obok mnie zawsze cóś mruczy w swojem narzeczu alzackiem, którego nie rozumiem.
Nie widywano za to już pasztetniczki z Soisy, poczciwej babiny, steranej życiem, zawsze czysto ubranej, która dreptała po drodze w niedzielę, w porze nieszporów, w wielkim białym fartuchu, niosąc na ręku przykryty białą serwetą koszyk, zkąd wydobywała się miła woń gorącego ciasta. Pomimo swego wieku, babina obsługiwała całe Soisy, Uzelles a nawet Draveil, a bardzo dumna z posiadania klienteli zamku Fénigan, gdy zatrzymywała się w przytułku, mówiła tonem pełnym szacunku do dzieci, plądrujących w jej koszu: „Ostrożnie panienko... to waniliowe ciastko pana Ryszarda.“ Z tego ciastka waniliowego, które Lidya przypomniała, naśladując komicznie ukłon staruszki, — uśmieli się do łez, ale sierota ani pomyślała przyznać się, że wówczas podzielała cześć staruszki dla owego ciastka, dla samego pana Ryszarda i dla wszystkich mieszkańców zamku. Nie powiedziała także, — kobieta, chociażby nawet bardzo młoda, powodowana podejrzliwością albo też dyskrecyą, zachowuje dla siebie poufne swoje uczucia, zwłaszcza najsilniejsze, — o wrażeniu, jakie w jej dziecięcej duszy pozostawiały czwartkowe wizyty w Uzelles, gdzie wielkie drzewa, soczysta zieleń trawników pieściły jej bacznie patrzące oczy, zarówno jak bogate obicia, ozdoby, dojrzane na parterze, po za tarasem. Zkąd u tej małej nędzarki owo upodobanie, ów przedwczesny instynkt do bogactwa i arystokracyi? Dlaczego z niezliczonych widoków, jakie przeciągały przed nią na gościńcu, nic nie zajmowało jej, nie przyspieszało bicia jej serca tak, jak toczące się do dworca kolejowego ekwipaże, lśniące, wyherbowane, zaprzężone w czwórkę, albo z upudrowanymi stangretami i lokajami? Czyżby należało wierzyć temu, co opowiadały zakonnice, że Lidya niechybnie urodziła się w jednym z okolicznych zamków i że któregokolwiek dnia odsłoni się tajemnica jej życia, okrywająca piękny, arystokratyczny romans? Tem przynajmniej same siostry tłómaczyły rozpromienione „tak,“ jakiem młoda nowicyuszka, w wigilię złożenia ślubów, przyjęła oświadczyny Ryszarda, wyrzekając się nagle dla niebezpiecznego zgiełku światowego białego kornetu zakonnic Śgo Wincentego a Paulo, który, zdawało się, tak dobrze zdobiłby jej jasne oczy i jej czyste czoło.
Ślub odbył się w kaplicy klasztornej, w sobotę, jak to we zwyczaju na wsi. Ale od czasu, jak ojciec Robin sięgał pamięcią, droga do Corbeil nie widziała podobnego wesela. Wszyscy dawniejsi klienci kancelaryi Fénigana, od dzierżawcy z Bergeries do właściciela zamku Grosbourg byli na niem, oddając ten ostatni hołd typowi, rzadkiemu teraz, — notaryuszowi wiejskiemu, który nie przestał być uczciwym człowiekiem. Przed sznurem powozów, wyprzedzanym przez karetkę panny młodej, otwierała się droga równa i szeroka, tonąca w blasku słońca czerwcowego; na zakręcie z Soisy, zanim dobiegała do przytułku, gdzie biskup czekał na młodą parę, wznosiła się wyżej i wyżej, ginęła w niebie jaśniejącem niezmierzonym, jedwabistym błękitem bez skazy, bez chmury.
„Zrobię z niej co zechcę...“ przyrzekła sobie świekra i to tlómaczyło przyjęcie tego dziecka beż posagu, bez rodziny, bladego, powolnego, o dużych, białych, leniwie opadających rękach. Ta, którą ojciec Fénigan nazywał „dobrym tyranem,“ była wprost przeciwnym typem kobiety. Czynna, energiczna, potrząsająca za każdym ruchem spódnicy pękiem kluczy, równie licznych jak zamki w domu, pani Fénigan, mając lat pięćdziesiąt pięć w chwili ślubu syna, wyglądała na czterdzieści; krucze jej włosy zaczesane w górę, buntujące się przeciw wszelkiej innej fryzurze, pozostały równie czarne jak jej oczy, małe, ruchliwe i dobre, ale dobrocią jansenistowską, pozbawioną porywów i tkliwości. Trzeba jej było nadzwyczajnych okoliczności, by pocałowała syna, tego syna, którego kochała nadewszystko.
— Nie lubimy lizania się w rodzinie, — mawiała chętnie.
Nadto cechowała ją potrzeba władzy, a skutkiem wdowieństwa przyzwyczajona była żyć według własnej woli, i, w szczerości tego despotyzmu, odrazu źle się zabrała do synowej.
Naprzód oparła się podróży poślubnej. Ryszardowi nie zależało na niej wcale; byłe mieć żonę dla siebie, całkiem dla siebie, tu czy tam, wszystko mu było jedno. Jego nadmierna nieśmiałość przerażała się nawet zmianą miejsca, hotelami, obiadami, koniecznością mówienia z ludźmi nieznanymi, w miejscowościach, w których nigdy nie był. Dla Lidyi przeciwnie, podłóż przedstawiała ideał dozwolonego szczęścia, a śród siedzącego życia w klasztorze niczego innego nie pragnęła, zwiedzić kraj, pójść daleko, daleko, het za wzgórze, wznoszące się naprzeciwko, i zejść z tej pochyłości, później z tamtej, aż tam, gdzie już oko nie sięgnie.
„To dlatego, że za dużo wpatrywałam się w drogę, ” mówiła nieraz do Ryszarda w długich rozmowach podczas zaręczyn i przyznawała mu się, że pociąg jej do przestrzeni był tak wielki, iż zdarzało jej się zazdrościć najnędzniejszym wędrownym kuglarzom, tak, zazdrościła im wieczerzy spożywanych nad brzegiem rowu, wypoczynków południowych pod pokrytemi kurzem wiązami. Oszołomiony widokiem jej twarzy, całej zaróżowionej zapałem, przyrzekał: „Będziemy podróżowali, Lidyo.“ Czego nie byłby przyrzekł w takiej chwili! Teraz nie mówił nic, zdawało się, że uznawał w zupełności zarzuty powtarzane przez matkę...
Czy to kto odbywał podróże poślubne za jej czasów? Nic niebezpieczniejszego. Ileż to biednych młodych kobiet życiem opłaciło ten niedorzeczny zwyczaj! A żebyś wiedziała, moja mała, co to za ciężka próba dla młodej mężatki, jej wstydliwości, delikatności... Wierzaj mi, zaniechaj tego!“ Lidya nie nalegała, ale z tego pognębionego pragnienia zrodził się trwały żal. Dotychczas przejęta wdzięcznością dla świekry, nagle uczuła się uwięzioną u niej i myślała już tylko o ucieczce; co do męża, którego gotowa była pokochać, widząc go zawsze z głową schyloną, ze spuszczonym wzrokiem, takim tchórzliwym, takim dzieciakiem, pomimo wielkiej brody, pogardzała nim, przyzwyczaiła się nie liczyć już na niego.
Zainstalowane w starym pawilonie młode małżeństwo jadało z panią, jak nazywano matkę. Siedząc na naczelnem miejscu przy stole, pani, starym zwyczajem, krajała potrawy, rozdawała herbatę, kawę, cukier, likiery. Po śniadaniu małżeństwo znikało. Matka, z początku, próbowała zatrzymywać synową, wtajemniczać ją w liczne obowiązki gospodyni domu, takie skomplikowane na wsi, obznajmiać z kradzieżą, szerzącą się wszędzie, w ogrodzie, w kuchni, na dziedzińcu, otaczającą całą posiadłość siecią oszustwa i kłamstwa. Ale Lidyę tak nudziło opowiadanie o wybiegach służby, Ryszard miał minę tak komicznie zgnębioną, przyczem plecy jego zginały się w kabłąk, — że matka wysyłała ich i, zrezygnowana, sama już liczyła swoje gruszki, zbierała opadłe owoce, śledziła podejrzliwem okiem niesione przez służbę kosze, i spustoszenia zrządzone przez koszatki, kradnące mniej niż jej ogrodnik, który na nie spędzał swoje przestępstwa. A w tem ciągłem zajęciu myślała jak dalece omyliła się na tej smukłej, ospałej istocie, którą spodziewała się kierować według swojej fantazyi. Pod pozorną metamorfozą Lidya pozostała dawną Cyganką, o gorącym temperamencie i duszy chaotycznej, niezależnej. Wspólne z mężem polowanie, łowienie ryb, pomaganie mu dorobienia nabojów zajmowało ją stokroć więcej niż szycie i haft.
— Trzeba przecież, kochana córko, żebyś się nauczyła być dobrą gospodynią.
— Poco? kiedy nie mam gospodarstwa, a w domu pani tak chętnie zajmuje się wszystkiem.
— Aleja nie jestem wieczna.
Ta dyskusya, częsta między niemi, odbywała się zwłaszcza w koczu, który je raz na tydzień wiózł do Corbeil, przez co nudniejszą, jeszcze stawała się dla Lidyi nieskończona przejażdżka po starożytnem miasteczku i nieznośniejszemi przystanki na targu, gdzie pani Fénigan upierała się, że poznaje jarzyny i owoce swego sadu.
— Patrz, czy to nie wygląda jak nasze melony?.. A te dynie! takie są tylko w Grosbourg i u nas... Jestem pewna, że to wszystko kradzione.
I powtarzała się odwieczna historya o koszykach, które przesuwały się jej pod nosem, napchane owocami, i znikały po przez mur sadu, pomimo wszelkiego nadzoru. Na szczęście młoda kobieta miała dla rozrywki, jadąc w tamtą stronę i z powrotem, wspomnienia, które zbierała na drodze wraz z obrotem kół i któremi nie nużyła się nigdy. Widziała się maleńką dziewczynką, biegającą śród kurzu w pelerynce, w kapeluszu z niebieskiemi wstążkami, a gdy kocz toczył się przez główną ulicę w Soisy-sous-Etiolles, sierotą zawsze wstrząsał ten sam dreszcz pychy radosnej, że przejeżdżała pod oknami swego dawnego klasztoru.
Wieczorem, po obiedzie, przesiadywano w salonie. Ryszard, jak dawniej, grywał w szachy z matką, ale muzyka Lidyi wprawiała go w roztargnienie.
Szczególnym przypadkiem ten dzikus lubił namiętnie muzykę, a ponieważ nie słyszał nigdy nikogo grającego, oprócz żony, którą ubóstwiał, przeto te dwa upojenia zlewały się w jedno, pozbawiające go zmysłów. Co chwila spojrzenie jego odbiegało z szachownicy na czysty profil grającej, na długie jej ręce, bielsze niż klawisze; a gdy wezwany ruchem, słowem zazdrosnej niecierpliwości wracał do partyi, posuwał figury z roztargnieniem, wtórując głosem niskim i niewprawnym basowi sonaty, którą grała Lidya: bum... bum... bum...
— Cicho bądź, Ryszardzie, to denerwuje, — krzyczała matka.
Ale ileż razy zaczynał na nowo, zanim poszedł spać, o godzinie dziesiątej, tej nieodwołalnej porze gaszenia świateł w zamku!
Jeszcze jeden przepis, do którego młode małżeństwo stosowało się nie bez przykrości. Tak przyjemnie byłoby pospacerować na dworze, po drodze, skąpanej w blasku księżycowym, albo po lesie, śród gęstwiny brzóz, osrebrzonych światłem, przybierających postacie duchów. Ale nie, wszystkie kraty i bramy były zamknięte, wszystkie klucze zawieszone nad łóżkiem pani; a gdy Ryszard i jego żona pozostali dłużej w parku, chcąc zaczerpnąć orzeźwiającego powietrza, Athos i Porthos, dwa wielkie psy łańcuchowe, szczekały tak długo i tak głośno, że woleli pójść do domu.
Jedno z okien ich pawilonu, okno gotowalni, wychodziło na płaszczyzny Villeneuve-Saint-Georges, w kierunku Paryża, którego miejsce zaznaczał niewyraźny wielki kręg zadymionego światła. Lidya, wieczorami, spędzała długie chwile przy tem oknie, zahypnotyzowana przez ten szlak płomienisty, pociągający i oddalony. Ach! ten Paryż, taki bliski, o siedem czy osiem mil zaledwie odległy, a do którego nie zawożą jej nigdy! Jeszcze jeden z objawów despotyzmu pani Fénigan. „Pocóż ty pojedziesz do Paryża, moja mała? Czy ja tam jeżdżę? A mój syn jeździł, zanim się z tobą ożenił?“ Lidya nie odpowiadała nic, nie oburzała się nawet na ten niesprawiedliwy autokratyzm, pozbawiający jej wszelakich przyjemności, jakich żądne były jej młodość i bujne zdrowie. Ale Ryszard powinienbyył zadrżeć na widok pewnych spojrzeń, jakie ku temu odblaskowi wulkanicznemu, gdy stała późnym wieczorem, rozmarzona, przy otwartem oknie.
Razu jednego wszakże, przesądy pani Fénigan ustąpiły, wobec nalegań sąsiadów z Grosbourg. Będąc właścicielami polowania w lasach Sénartu, wzdłuż których ciągnie się wioska Uzelles, Alcantarowie nie omieszkali nigdy, przy otwarciu sezonu, zapraszać Ryszarda, doskonałego myśliwego, znającego las jak kłusownik. Drogę miał niedaleką, — przeszedłszy przez własny park i minąwszy kratę stał już na miejscu spotkania, przy bażantarni; a przybywał zawsze pierwszy. W roku jego małżeństwa z Lidya, rano w dniu otwarcia łowów, jenerał i goście jego spostrzegli Fénigana czekającego na nich w towarzystwie ładnego, małego strzelca, w stroju zielonym aksamitnym, w kamaszach, w butach, w kapelusiku tyrolskim na jasnych, popielatych włosach.
„Moja żona... jenerale,“ objaśnił Ryszard, przedstawiając Lidyę, a była taka rozkosznie młoda i kształtna, i taka cięta w rozmowie, że przez całe polowanie jenerał jej nie opuszczał i posadził ją obok siebie przy śniadaniu w lesie; poczem, przy rozstaniu, zobowiązał Ryszarda, by przyszedł z żoną do Grosbourg. Matka oparła się tym odwiedzinom. Od śmierci notaryusza, te dwie rodziny nie bywały u siebie; jenerał ożenił się z jedyną córką barona Silva, bogatego bankiera wiedeńskiego, której olbrzymi posag przyszedł w porę, by oczyścić majorat Grosbourg, ocalić od ruiny tych marnotrawców Dauvergneów, hulaków i graczy z ojca na syna. Dumna Austryaczka uważała Féniganów za towarzystwo zbyt niskie dla siebie. „Zwłaszcza od małżeństwa Ryszarda.“ dodawała matka, która nie omieszkała nigdy, dla stłumienia samowolnych zachcianek synowej, przypominać jej pochodzenia.
Naraz w pierwszych dniach zimy nadszedł do Uzelles list od księcia jenerała, zapraszający w imieniu księżnej świekrę i młode małżeństwo do loży Dauvergneó’w w Operze na jakiś występ, który się miał odbyć za dwa tygodnie. Pani Fénigan, której tym razem zaproszenie pochlebiło, namawiała dzieci, by je przyjęli.
— To już nie na mój wiek, ale wy... słyszysz, Lidyo, trzeba pójść. Sprawię ci ładną suknię.
— Dziękuję, mamo, — odparła zarumieniona z radości Lidya, która oddawna już nazywała świekrę panią, jak służba.
Przez dwa tygodnie żyła we śnie. Suknia jej, zamówiona w Paryżu, wymagała podróży, a następnie obecności w Uzelles szwaczki, która ją przymierzała; była to dziewczyna szykowna, o twarzy zwiędłej, obrzękłej, cerze zniszczonej rozpustą, zasypiająca na krzesłach, jakgdyby usiłując powetować sobie zaległości snu. Ta zagadkowa osoba znała dokładnie towarzystwo paryskie i, przymierzając, opowiadała zakulisowe skandale z Grosbourg: jak jenerał uganiał się za wszystkiemi kobietami, a księżna nie była prawie wcale zazdrosna, bo kochała tylko syna i pieniądze. Po szwaczce przybył fryzyer, ale nie ten z Corbeil, którym Lidya zadowoliła się w dniu wesela, lecz fryzyer z Paryża, polecony przez pannę Hortensyę, delegatkę słynnego krawca.
Ach! gdy po tylu staraniach i mozołach usiadła na przedzie wielkiej loży, mając ręce i ramiona obnażone, w sukni empire, śród lśniącej sali, ona, ubogi podrzutek, dziecko gościńca, która do lat dwudziestu czterech gdy jeszcze nie widziała teatru, doznała wrażenia nieporównanego, wszystkie jej nerwy uległy oszałamiającemu naprężeniu. Oczy aż ją bolały z wytężenia i blasku, jakim się iskrzyły. I to co grano, i to co śpiewał na scenie jakiś mały, otyły poczciwiec w obcisłym kaftanie, głosy orkiestry, wzmagające się lub cichnące falą dźwięków, wszystko to przygłuszało dla Lidyi bicie jej własnego serca i gorączkowe tętno w skroniach. Nie słyszała nawet impertynenckiego powitania księżnej, małej Wiedenki, o cerze nieświeżej, włosach żółtawych, profilu pospolitym, o zbyt długiej szyi, okolonej trzema rzędami tak wielkich pereł, jakich sierota jeszcze nigdy nie widziała.
Nagle wyrwana została z tej upajającej zadumy, co ją rozkołysała i unosiła, niby fala jedną z tych meduz, których tęczowe barwy gasną po wyjęciu z wody. Jenerał, siedzący za nią, kilkakrotnie już pochylając się naprzód dla rozejrzenia się po sali, musnął długiemi, rudawemi włąsami piękne ramiona sąsiadki; poczem uczuła jak dłoń jej pochwyciła rękawica ze stali i ognia. Oburzona zrazu usiłowała się oswobodzić; ale rękawica opierała się, przytrzymując drobną, miękką dłoń, która w końcu stała się bezsilna wobec tego uścisku miłosnego i brutalnego.
Lidya omdlewała z trwogi. „Co za zuchwalstwo! jak on mnie ściska, jak jego ręka pali!.. Ależ zobaczą nas... księżna... mój mąż...“ A najbardziej ze wszystkiego przerażała ją spokojna czelność jenerała, rozmawiającego o rzeczach obojętnych. Po raz pierwszy ukazywała jej się obłuda światowa i buntowała się przeciw niej jej natura, jeszcze prawa. Dlaczego na pierwszy znak księżnej, która wstała przed końcem i rzekła głośno swoim nosowym głosem: „Nudzę się śmiertelnie, chodźmy!“ — dlaczego książę zerwał się zaraz i poszedł także w środku aktu, pozostawiając w zdumieniu i gniewie drobną rączkę, opuszczoną z tą samą bezceremonialnością, z jaką była wzięta? „O! dobrze... niech pan książę d‘Alcantara spróbuje jeszcze raz druzgotać mi palce przez cały wieczór... przyjmę ja go!..“ I śród wrzawy chórów i orkiestry, sama z Ryszardem, drzemiącym w głębi loży, drażniła się, układając należytą odpowiedź, jaką da jenerałowi, bo była pewna, że on nie poprzestanie na tem.
Gdy wsiadali do karety, wyszedłszy z teatru, Lidya, bardzo podniecona, bardzo zdenerwowana niewątpliwie pod wpływem tłumu, światła elektrycznego, ożywionego ruchu nocy paryskiej przy końcu widowisk, — rzekła do męża:
— A gdybyśmy poszli na kolacyę?
Spojrzał na nią osłupiały. Zkąd do niej myśl podobna? A pociąg, jedyny pociąg, jaki o dwunastej minut pięćdziesiąt odchodzi z dworca kolei Lyońskiej! Zaledwie zdążą na czas przyjechać.
— Co tara pociąg... Prześpiemy się w hotelu.
A mówiąc to otoczyła jego szyję ramionami z taką pieszczotą, złożyła na jego ustach pocałunek takiej nieznanej dotąd słodyczy, że biedny mąż oszczędził jej spodziewanego: „Co powie mama?“, i odparł tylko:
— Chodźmy na kolacyę.
I, by wszystko tej nocy było dla młodej kobiety nieprzewidzianem, towarzysz jej, zazwyczaj taki nieśmiały, że nie miał odwagi sam wejść do sklepu ani rozmawiać z subjektami, stały się swobodnym i wesołym do trzpiotostwa, tykał garsonów restauracyjnych, dolewał ciągle szampana; był to mąż, którego nigdy nie znała, którego już nigdy nie miała ujrzeć, gadatliwy, czuły, otwarty, przysięgający, że co miesiąc powtarzać będzie tę hulankę i, że jeśli matka zechce się temu sprzeciwić, odeśle ją do jej koszatek... o! ale stanowczo!.. O drugiej nad ranem, po Paryżu, przeziębniętym, migocącym blaskiem świateł, błądziło małżeństwo w dorożce, szukając przytułku, w kilku hotelach bowiem nie przyjęto ich, jako parę podejrzaną, z czego uśmieli się serdecznie. Znaleźli nareszcie nocleg na ulicy Montmartre i zachowali niezatarte wspomnienie o wielkim pokoju z wytartą, posadzką i zszarzanym dywanem.
Ale nazajutrz, powrót do Uzelles! Służba mówiła cicho, z wyrazem przerażenia na twarzy. Pani leżała chora, a czekała do rana. Przez tydzień nie zeszła do salonu, a jeśli przebaczyła ów wybryk Ryszardowi, między nią a synową zgoda nie nastąpiła. Lidya jednak parę razy odważyła się przypomnieć mężowi obietnicę ponowienia wycieczki; ale nieborak przerażał się tak komicznie, szepcząc: „Mama gotowaby z tego umrzeć!“ — że, litując się nad jego słabością, a i pogardzając nim także, młoda kobieta wyrzekła się tej zabawy, zarówno jak męża wesołego, rozkochanego, ożywionego odwagą i wolą, którego kochała przez jedną noc, jedną jedyną.
O jenerale i jego zapędach romansowych nie było już mowy. Ani listu, ani wizyty; myśl, że ten stary wiarus, o policzkach fioletowych, bawił się nią przez cały jeden wieczór, nie uznając, iżby warta była więcej, wydała się Lidyi tak dalece ubliżającą, że byłaby pragnęła zemścić się lub poskarżyć. Ale jak to zrobić z takim safandułą mężem jak Ryszard? Jeszcze jeden niesmak, po tylokrotnie już doznanych, jeszcze jedno wspomnienie do całego szeregu upokarzających lub smutnych, przechowywanych wraz z suknią od krawca paryskiego, złożoną w głębi skrzyni, tą suknią wieczorową, której już nie włożyła, na którą nie patrzała nawet, albowiem wzbudzała w niej za wielki żal.
— Czy pani już wie o nieszczęściu, jakie się zdarzyło w Grosbourg? — zapytała Rozyna pewnego wieczoru, zdejmując swej pani obuwie.
Jenerała, który był od pewnego czasu bardzo, chory, skutkiem trzymanego w tajemnicy upadku z konia, przywieziono całkiem sparaliżowanego do zaniku. Rozyna Chuchin dowiedziała się o tem od pana Aleksandra, dawnego intendenta w Grosbourg, który żył z renty w Uzelles i, wykrygowany, ufryzowany, pomimo wieku swego i czernidła, podbijał serca wszystkich piękności miejscowych. W obec tej ponurej wieści, tłómaczącej wszystko, Lidya uczuła już tylko litość dla bohatera, powalonego w pełni siły i ambicyi.
Przechadzając się z mężem po lesie w niejaki czas potem, spotkali na zielonej ścieżce nawpół zamknięte lando, w którem siedział zadumany wysoki starzec, cały siwy, nieruchomy, obok człowieka w okularach, z długiemi, kręcącemi się włosami.
— Jenerał, widziałaś? — spytał szeptem żony Ryszard, którego oczy, świetne, jak u myśliwego, nie myliły nigdy.
Jenerał z temi śnieżnemi wąsami, z tą woskowy cerą, z temi martwemi rękoma! Lidya nie mogła uwierzyć. Ale jak tu wątpić, skoro o dwadzieścia kroków od powozu szła tą samą ścieżką księżna, wsparta na ramieniu syna, księcia Ołomunieckiego, ładnego blondyna bez zarostu, o różowej cerze, mogącego mieć lat czternaście do siedemnastu? I ona była bardzo zmieniona od owego wieczoru w Operze, przynajmniej w tonie i obejściu. Przedstawiła kochanym sąsiadom księcia, swego syna, którego nazwano Charlexis, połączywszy imiona dziada i ojca, Charles, Alexis; a gdy nauczyciel, siedzący w powozie, wezwał młodego chłopca, matka skorzystała z tego, by pomówić swobodniej. Kochanemu dziecku niewesoło w Grosbourg teraz, kiedy choroba jenerała zmusza ich do spędzenia tu lata. Nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności i jej ojciec, — księżnej, — zachorował w Wiedniu, musi więc sama coprędzej wyjechać. To też prosi wszystkich przyjaciół i sąsiadów, by odwiedzali często Grosbourg, wnosili trochę życia do pokoju chorego, rozrywali Charlexisa, smutnie spędzającego czas między nauką a fotelem inwalidy. Doprawdy, będzie to czyn miłosierny ze strony Ryszarda i jego zachwycającej żony jeśli go zechcą zabierać na wspólne przejażdżki konno lub łodzią; kochany malec tak lubi wszystkie te sportowe rozrywki, których nie może mu dostarczyć, niestety! ani ojciec, ani nauczyciel.
— Wezmą go państwo czasem ze sobą, nie prawda?
Po mchach zielonej ścieżki książę wracał do nich, wykwintny, zwinny, z podniesioną małą główką, okoloną ufryzowanemi, płowemi włosami, a uśmiech wszystkich trojga mówił:
— Jaki on śliczny!
Z daleka rzucił księżnej:
— Dobra nowina, mamo... Spostrzegłszy panią Ryszardową, przechodzącą mimo powozu, jenerał poznał ją i wymówił wyraźnie jej nazwisko. To pierwsze wyrazy, jakie zdołał powtórzyć. Pan Jan zawołał mnie, żeby mi to oznajmić.
Lidya Fénigan czuła, że spłonęła żywym rumieńcem, a ta łuna różowa olśniewającym blaskiem okrasiła jej młodość. Księżna zaś, ściskając ją za ręce rzekła:
— Widzi pani, obecność pani dokazuje cudów, liczę na pewno na was oboje, kochani sąsiedzi.
Od tego dnia Charlexis był łącznikiem między Grosbourg a Uzelles. Szczególny ten chłopiec, o wyrafinowanie grzecznem i spokojnem obejściu, okazywał jednakie zajęcie dla opowieści pani Fénigan o spustoszeniach, zrządzanych przez koszatki i ogrodników, jak i dla kokieteryi pani Lidyi, której dawał rady w sprawie jej tualet, kapeluszy i bielizny. Jednocześnie był odważny do szaleństwa, lubił niebezpieczeństwa i szukał ich, niepokoił Ryszarda swoją nieostrożnością, a zawsze zachowywał się z jednakową spokojną stanowczością, zawsze miał te same oczy lśniące i nieprzejrzyste, jak głaz.
Dobry był czy zły? Nie wiedziano. „Nie rozumiem go“, mówił jego nauczyciel. Coprawda Jan Metzer, były profesor uniwersytetu w Lozannie, zmuszony opuścić katedrę z powodu choroby krtani, słabym był znawcą człowieka, albowiem mniej przewertował istot ludzkich, niż książek. Przychodził do zdrowia na tej posadzie nauczyciela na wsi, uprzyjemnianej długiemi wycieczkami w powozie, a teraz grywaniem z Lidyą, bo pan Jan był pierwszorzędnym wiolonczelistą.
O! nasłuchały się też Grosbourg i Uzelles koncertów i sonat. Długie pudło przejeżdżało wodą w łódce starego Chuchina prawie równie często jak mały książę. Wieczorem, podczas nieskończonych partyi szachów Ryszarda z matką, notaryusz z Draveil, następca pana Fénigana, ojciec Mérivet, właściciel kościoła na skraju drogi, niekiedy i ksiądz proboszcz sędzia trybunału w Corbeil stanowili zwykle audytoryum Lidyi i nauczyciela. Na zakończenie wieczoru podawano kwiat lipowy, ulubiony napój pani matki, orzeźwiający gości przed wyjazdem śród nocy, i zdawaćby się mogło, że ta prowincya ze swem skromnem i regularnem życiem oddalona jest o jakie sto mil od Paryża.
Jakże odmiennemi były dla Lidyi posiedzenia muzyczne w Grosbourg! Odbywały się popołudniu w jednej z wielkich i wysokich sal przyjęcia na parterze, z obiciem w pasy zielone i złote, z boazeryami, datującemi się od Ludwika XIII-go, podobnie jak zamek, z drzwiami oszklonemi, wychodzącemi na obszerny taras, wprost wspaniałego, barwnego ogrodu francuskiego, gdzie w słońcu drgał życiem biały kamień posągów, wazonów, balustrad, ogrodu zakończonego i okolonego nieskończonymi szpalerami z drzew ciętych nakształt świeczników.
Od czasu choroby męża i śmierci ojca, która nastąpiła wkrótce potem, księżna nie mieszkała już wcale w Grosbourg, zatrzymana w Wiedniu i w Peszcie przez skomplikowane sprawy spadkowa, a w całym zamku wiał duch smutku i opuszczenia. Po pierwszych akordach fortepianu i wiolonczeli, rozbrzmiewających głośno śród pustki salonów, odzywał się na kobiercach brzęk fotelu na kółkach. Jenerał, który odzyskał pamięć, mowę, wszystkie swe władze umysłowe, ale skazany był, zdawało się, na wieczną martwotę fizyczną, kazał się przywozić tuż do fortepianu i godzinami całemi słuchał Bacha, Beethoven’a, Schumann’a. Często, śród gry, Lidya, rzuciwszy ukradkiem spojrzenie na na chorego, widziała, jak przechylał w tył głowę, usiłując powstrzymać wielkie łzy, cisnące się z pod zapadłych powiek; i za każdym razem, na widok tej niemej rozpaczy, tej wielkiej nędzy, która płakała nad sobą śród zbytkownego i melancholijnego otoczenia, serce młodej kobiety wzbierało rzewnym niepokojem.
O tem, co zaszło między nimi w Operze, ani on, ani ona nie wspomnieli jednem słowem. Niekiedy, gdy byli sami przy fortepianie, brał jej rękę i przez chwilę trzymał w swoich drżących dłoniach: a ta nacechowana niemocą pieszczota, taka niepodobna do brutalnego uścisku, jakim przez cały wieczór prześladował młodą kobietę, budziła w niej bardzo słodki żal. Łudził on ją przez czas długi, a poddając się, bez nieufności, uczuciu całkiem platonicznemu, mogła mniemać, że, gdy towarzyszy mężowi do Grosbourg, bywa tam jedynie dla chorego. Ale ten, pierwszy, zrozumiał co się dzieje, i uprzedził ją pewnego dnia ze złością:
— A więc mąż pani nie jest zazdrosny?
Lidya uśmiechnęła się zalotnie.
— Zazdrosny? o kogo?
— O małego, do kroćset! Czy pani nie widzi jak włóczy się za panią, jak czycha na odgłos pani kroków na żwirze w alejach, nasłuchuje szelestu pani sukni na zakręcie szpalerów?
Mówił z uniesieniem, jąkając się w tym napadzie zazdrości. Lidya usiłowała w śmiech to obrócić. Przecież to dzieciak jeszcze. Czyż, mając lat siedemnaście, myśli się o kobietach? Wydaje mu się cioteczną babką, napewno. Ale książę upierał się, potrząsał głową, zaciskając konwulsyjnie dłonie na martwych kolanach:
— Strzeż się pani, to chłopcu już nie pierwszyzna... Ma pełną szufladę listów kobiecych. Powiedz pani mężowi niech zażąda, by mu je pokazał... Ach, potwór! wcześnie zaczął, zna się na wykradaniu serc... Zresztą, jak mówi pan Jan, ma cavatę.
Mieć cavatę, w języku wiolonczelistów, mówi się o czarownym smyczku, za którego sprawą drżenie niskich nut udziela się słuchaczom, który gra zarówno na strunach, jak na fibrach. A mały miał cavatę i Lidya nieświadomie ulegała tajemniczemu urokowi. Ostrzeżona usiłowała się bronić; ale jak sobie począć z tym dzieciakiem, przymilającym się, pieszczotliwym, który ciągle był przy niej?
Jeździli razem łódką, łowili ryby, a obnażone ich ramiona stykały się w mokrych sieciach. Spędzali podczas polowania długie godziny pod drzewami na czatach, przytuleni do siebie, mówiąc cicho, śród drobnego deszczu jesiennego, spadającego po przez liście jak przez przetak. Małemu bywało zimno, — Lidya wtedy zarzucała na niego połowę swego dużego płaszcza. A przytem, i to ostatecznie wzmagało w niej uczucie bezpieczeństwa, Ryszard był zawsze w pobliżu i mówił o Charlexisie: „To nasze dziecko“..., nie spostrzegając, że słowa te za każdym razem odnawiały ukryty żal młodej kobiety, jej wieczne pragnienie macierzyństwa. Poczciwiec ten miał specyalny dar do podobnych niezręczności, zawsze pierwszy wychwalał rycerską dzielność księcia. „On wszystko potrafi!“, — zwykł był jeszcze mawiać. Lidya wszakże była w gruncie naturą szczerą i dumną, a to ją strzegło od banalnej zdrady. Żeby ją pokonać trzeba było niespodzianki, jakiegoś faktu nieprzewidzianego, przeciw któremu kobieta zazwyczaj słabo się broni, niemając czasu ani wahać się, ani zastanawiać.
Pewnej niedzieli wieczorem, przy końcu września, zwykli słuchacze koncertów w Uzelles, zdziwili się wielce na widok pana Jana, który przybył sam, bez wiolonczeli i ucznia, więcej ochrypnięty niż zwykle i bardzo wzruszony... Charlexis wyjeżdża, wstępuje nazajutrz do lyceum Stanisława, by się przygotować na egzamin do Saint-Cyr. Jenerał powziął nagle to postanowienie, a młody chłopiec, po krótkiej i gwałtownej rozmowie z ojcem, wybrał się z pożegnaniem do swoich przyjaciół, państwa Fénigan, gdy naraz, o jakie dziesięć kroków od ich domu, rozstał się ze swoim nauczycielem, mówiąc, że jest zbyt wzruszony i polecając, aby nauczyciel wyraził wszystkim jego smutek i jego serdeczne pozdrowienia.
Na tę wieść w salonie nastąpił wybuch żalu i czułych wyrazów. Ubóstwiano to małe książątko. Pani Fénigan oburzona była na jenerała za powzięcie podobnego postanowienia w nieobecności księżnej.
— Nigdy jej nie ma! — mruknął Ryszard, wściekły, odsuwając z hałasem szachownicę.
— A pan Jan? — spytał pan Mérivet, który zapomniał ocukrzyć sobie kwiat lipowy. — Czy stracimy i pana także?
Nauczyciel odpowiedział swoim zdartym głosem, że proponowano mu, by pozostał w Grosbourg, jako... jako...
— Dyrektor chóru? — podpowiedział Mérivet.
— Właśnie... — odparł nieborak, rumieniąc się za tę swoją płatną nędzę, — i przyjąłem, w nadziei, że będę mógł widywać mego ukochanego ucznia raz na miesiąc w wychodnią niedzielę.
— Tylko raz na miesiąc? Co za okrucieństwo! — krzyknęli wszyscy chórem.
Lidya słuchała nic nie mówiąc, najbardziej wszakże poruszona tym wyjazdem; domyślała się bowiem, że jest jego przyczyną, a jeśli namiętna zazdrość jenerała podniecała jej pychę, uczucie bólu, jakiem ścisnęło się jej serce z powodu tego rozłączenia, mogła ją wprawić w zdumienie. A więc naprawdę kocha tego dzieciaka? Czemuż zatem flirtuje z ojcem?.. Usiłowała zdać sobie sprawę z tych skomplikowanych uczuć przez cały wieczór, który mijał melancholijnie. O godzinie dziesiątej wszyscy wstali, zabierając się do odejścia, a Ryszard, zapaliwszy w korytarzu wielką latarnię, spytał:
— Pójdziesz odprowadzić pana Jana, Lidyo?
Wicher dął silnie, noc była ciemna. Okiennica, źle zahaczona, uderzała o mur. Dlaczego Lidya, która każdego innego wieczoru byłaby zachwycona przejażdżką po Sekwanie śród tej zawieruchy jesiennej, odmówiła propozycyi męża? Czy to przez przez instynkt, przeczucie, czy też przez prostą chęć spędzenia samotnej godziny w swoim pokoju na rozmyślaniu nad tym niespodziewanym smutkiem?
Zeszła z tarasu wraz z gośćmi, odprowadziła ich do kraty, nad drogą, poczem wsunęła się w głęboką ciemność szpalerów, na końcu których jaśniało światło lampy, stojącej na parterze w pawilonie. Lidya szła wolno. jak we śnie; wicher, zawijał jej suknię dokoła nóg, skłębiał przed nią wirujące zeschłe liście, a szelest ten dawał jej złudzenie pościgu pod drzewami, odgłosu kroków, dążących za nią. Kilka razy odwróciła się, usłyszawszy wyszeptane imię swoje:
— Lidyo... Lidyo...
Bez najmniejszej obawy, z wyciągniętemi przed siebie rękoma, podeszła prosto do ławki, z której odzywał się głos dobrze znany.
— Karolku!.. ty!..
Siedział tam od dwóch godzin, śledząc dokoła, czekając na nią, pragnąc się z nią pożegnać, z nią samą tylko. Jak on drżał, ten malec kochany! Skargi jego tonęły we łzach; szlochał jak prawdziwe dziecko, a Lidya usiłowała powstrzymać te łkania, przyciskając mu do ust dłoń, lub koronkę, którą miała nagłowie. Wreszcie, obawiając się, by go nie usłyszano z pawilonu, weszła z nim do ciemnego parku, ale wnet psy, spuszczone z łańcucha, rozpoczęły swój piekielny wrzask.
— Do namiotu, — rzekło małe książątko przyciszonym głosem.
Miał na myśli ów dawny skład narzędzi, który Ryszard przerobił na salę fechtunku, kazawszy oheblować i polakierować belki sufitu i ściany sosnowe, przykryć podłogę matami i ustawić dywanowe wschodnie meble.
Ach! gdyby Lidya mogła była widzieć uśmiech Karolka, skoro weszli do namiotu, do którego pociągał ją przebiegle od pięciu minut. Ale całkiem zajęta pocieszaniem go, uspokajaniem, jakże mogła powziąć podejrzenie o tej przedwczesnej nikczemności? Drzwi zgrzytnęły; martwe liście gnane przez wicher, wpadły wraz z nimi, zatoczyły się do szerokiej kanapy w głębi, pod trofeę z mieczów, zdobnych w lśniące muszle. Psy, nie słysząc już odgłosu kroków, umilkły.
Przez cały czas pobytu Charlexisa w lyceum miewali schadzki w tym namiocie. Niebezpieczne i rzadkie bywały to schadzki, — raz na miesiąc, — w nocy z soboty na niedzielę. Gdy wszyscy już spali w Grosbourg, książę przeprawiał się przez wodę, przeskakiwał przez mur Uzelles i prześlizgiwał się do namiotu, z którego wychodził dopiero o świcie, by powrócić do siebie tą samą drogą. Za każdym razem narażał życie; ale Lidyi, która dla udania się do kochanka musiała opuszczać sypialnię małżeńską, jeszcze większe groziło niebezpieczeństwo. Gdy wracała rankiem, zadyszana od biegu, w penioarze zmoczonym szronem lub rosą, spodziewała się za każdym razem zastać u wejścia do pawilonu męża ze strasznem pytaniem na ustach: „Zkąd przychodzisz?“ A to niebezpieczeństwo podobało jej się, podnosiło w jej oczach podłość cudzołóztwa, w którem oburzała ją zwłaszcza obłuda. Zdarzało jej się nawet miewać pomysły tak śmiałe, że przerażała niemi małego.
Cudem istotnie było, że ich sto razy nie przyłapano, tembardziej, iż służba, z wyjątkiem Rozyny, nie cierpiała tego dziecka z rynsztoku, które zostało żoną ich pana. Czegoby nie dali, żeby ją schwytać na gorącym uczynku!.. Ale nie. Nikt nic nie widział, nikt się niczego nie domyślał. Psy łańcuchowe może, ale ich świadectwo pozostało niezrozumiale. Jedynie jenerał, przykuty do fotela paralityka, odgadł wszystko. Teraz, gdy Lidya przychodziła do Grosbourg, czekało na nią spojrzenie drwiące, pełne bólu, które nie odwracało się od niej i wprawiało ją w zmieszanie, zwłaszcza w obecności pana Jana, gdyż mogło ją zdradzić przednim. W rzadkich chwilach, kiedy nie było ani nauczyciela, ani Ryszarda, chory, pieszcząc jej dłoń w swych dużych, drżących rękach, łajał ją cicho i czule:
— A ja panią uprzedzałem... on pani nie kocha, nie będzie pani kochał nigdy.. Ale ma cacatę... ma cavatę...
Lidya udawała, że nie rozumie, otwierała szeroko ze zdziwienia swe cudne oczy, lecz jenerał ciągle z uporem powtarzał to samo. O swojej własnej namiętności mówił już tylko tonem żalu, jak o czemś dalekiem, straconem.
Pewnego dnia powiedział młodej kobiecie:
— Ze wszystkiego com musiał poświęcić, ze wszystkich zniweczonych ambicyi, opłakuję tylko utratę pani. A gdy pomyślę, że należysz do mego syna... Och!
A innym razem:
— Wiem ilekroć wraca od pani, jakkolwiek ukrywa to przedemną, poznaję po jego chodzie, po jego zapachu, który od pani przynosi... A co to za ból, co to za męczarnia... Wówczas żałuję, że choroba nie przyprawia mnie o większe cierpienia. Zajmowałby mnie przynajmniej ból fizyczny, nie dręczyłaby mnie ciągle ta myśl okrutna, zazdrość, która mnie przyprowadza do szaleństwa.
W pierwszych dniach wiosny księżna przyjechała po męża, by go zawieźć do wód w Tyrolu, które były podobno bardzo skuteczne. Chory miał tam pozostać przez dwa sezony, a pokrywając zazdrość swoją pretekstem egzaminów i pracy, zadecydował, że Charlexis spędzi cały ten czas w lyceum, pomimo, iż Ryszard ofiarował się zabrać młodego księcia na wakacye do Uzelles.
Charlexis poddał się bez szemrania postanowieniu ojca. Ponieważ projektował już oddawna wielką, podróż jachtem naokoło świata, przeto zwrócił się do byłego intendenta matki, by mu dostarczył funduszu potrzebnego na tę wycieczkę. Nie mając oczywiście zamiaru żeglować samotnie, nakłonił Lidyę, by mu towarzyszyła, — wystarczyło kilka zręcznych listów, dotknięcie tej i owej struny tego instrumentu kobiecego, którego wszystkie wibracye znał tak doskonale. Dla podniecenia podróżniczych i cygańskich instynktów sieroty rozwijał przed nią obraz wycieczek i przygód podczas tej długiej drogi, otwierał przed nią nieznane widnokręgi; a, by pochlebić jej próżności dziecka podrzuconego, ponieważ znał romantyczne okoliczności, jakim przypisywała swoje tajemnicze pochodzenie, pisał: „Czyż Twoja krew arystokratyczna nie buntuje się w tem mieszczańskiem otoczeniu, śród tej pospolitej chciwości?“
Pomimo wszystko Lidya nie dowierzała mu, nie ufała jego młodości, wyobrażała sobie rozpacz matki, blady, rozdzierający uśmiech jenerała, w końcu marny szczegół wpłynął na jej postanowienie.
„Kto ci to dał?“ — spytała pokojówki, gdy Rozyna wsuwała jej pierwszy list od księcia. Służąca poczerwieniała. To pan Aleksander... dla pani.. dla pani samej.“ Od owej chwili czuła się na łasce służby. Dawny intendent, ilekroć ją spotkał, zachowywał się jak dyskretny wspólnik występku. Lidya zmuszona była udawać, że nie wie o jego stosunkach z Rozyną, skoro oboje mieli w ręku jej tajemnicę. Któregokolwiek dnia skutkiem niedyskrecyi lub złośliwości skandal wybuchnie; lepiej więc nań nie czekać. Napisała tedy do kochanka: „Kiedy zechcesz.“ Otrzymała odpowiedź: „Jutro rano, godzina piąta, przy kracie od strony lasu.“
Ostatni dzień w Uzelles był podobny do wszystkich innych. Wieczorem szachy i muzyka, punktualnie o dziesiątej powrót do pawilonu, gdzie podczas gdy Ryszard kładł się spać, Lidya pisała w gotowalni kilka słów do świekry, zaznaczając, że opuszcza ich bez pieniędzy, bez kufrów, w tem jedynie odzieniu, jakie ma na sobie. „Wzięliście mnie bez niczego, tak samo odchodzę... Byłam w więzieniu, uciekam...“ Zdejmując penioar zupełnie nowy, z niebieskiego fularu i gipiur, rzuciła go Rozynie, ku wielkiemu osłupieniu służącej.
— Pani mi to daje?..
— Tak, weź sobie.
Poczem położyła się z całym spokojem, spała do świtu, dopóki mąż nie poszedł łowić ryb, a punktualnie o piątej zbliżała się do kraty w głębi parku, którą, zastała otwartą a oścież, nie przed spodziewanym powozem, lecz przed wózkiem handlarza, na który ogrodnicy ładowali koszyki jarzyn i owoców. Ach! te koszatki...
Ukazanie się Lidyi wywołało efekt nadzwyczajny. Wózek zniknął w lesie, ogrodnicy uciekli do parku; pozostał tylko jeden zapomniany koszyk w trawie, pod kratą. Jakże młoda kobieta uśmiałaby się serdecznie, gdyby chwila była dla niej mniej dramatyczną! Ale śpieszyła do wiktoryi, której koła i liberyę dostrzegła po za kępą drzew. Nagle z rowu podniósł się stary włóczęga i stanął tuż przed nią; wtem stworzeniu okrytem łachmanami, osypanem ziemią, poznała ojca Jerzego, którego się tak bała w dzieciństwie, i postanowiła oddać mu list do świekry. „Zanieś to do domu.“ Wziął list i nie ruszał się; stał z przechyloną głową, zastępując drogę i przypatrując się zmrużonemi oczyma tej cudnej istocie, całej zaróżowionej śród różowego brzasku ranka. Sądziła, że czeka na zapłatę za drogę. „Nie mam pieniędzy, tam ci zapłacą.“ Ale on, jakby nie rozumiał, stał nieruchomy, poruszając usta wyrazami, które z nich nie wychodziły. I dopiero, gdy młoda kobieta, odsunąwszy go szorstkim ruchem, by sobie utorować przejście, znikła na zakręcie lasu, poszedł w kierunku przeciwnym, z chrapliwym pomrukiem, ze skargą niezrozumiałą, co mu uwięzła w gardle.




IV.
ZAZDROŚĆ.

Wprost pawilonu, na rogu drogi z Corbeil i uliczki wioskowej prowadzącej do Sekwany pomiędzy winnicami, przytyka do muru starego parku dobrze znana przechodniom studnia z blaszanym kubkiem przytwierdzonym łańcuszkiem do słupa kamiennego. Pierwszym dźwiękiem, jaki zasłyszał Ryszard, obudziwszy się z długiego omdlenia, był brzęk tego kubka, rzucanego przez przechodnia po użyciu. Uśmiechnął się do tego odgłosu, znanego od dzieciństwa; otworzył oczy i z łóżka swego, w półcieniu pokoju ze spuszczonemi firankami, spostrzegł na białym suficie, odbity niby na prześcieradle latarni magicznej, mikroskopijny, cień wędrowca, zarzucającego na plecy sakwę, po wypoczynku przy studni.
— Ach! droga... — rzekł głośno, uszczęśliwiony tem odnalezionem wspomnieniem.
Ale jednocześnie powróciła mu i pamięć katastrofy, jaka go spotkała. Zrobiło mu się zimno, ogarnął go strach i, niby przelęknione dziecko, zamknął oczy, jakgdyby ruchem tym chciał powrócić do nieprzytomności pogrążyć się znów w zapomnienie. Lecz zamknięte jego oczy widziały, uszy wtulone w pościel słyszały, — a zawsze jedno i to samo: matkę u wejścia do szpaleru, wołającą:
— Lidya opuściła nas!
Przez szczególną anomalię w tym człowieku bardzo prostym i bardzo łagodnym, ale kierującym się wyłącznie instynktem, zazdrość, która później o takie przyprawiła go cierpienia, że mógł służyć za typ do studyum tej namiętności, — nie odezwała się odrazu, nie odrazu dała mu uczuć swoje szpony i swój ostry dziób okrutnej chimery. Gdy się dowiedział z kim odjechała Lidya, że to z Karolkiem, jego majtkiem, jak mały sam siebie nazywał, z przyjacielem, który był najbliższy jego sercu, — cios oczywiście wydał mu się ciężkim, niby rana rozpruwająca wnętrzności, zadana skrycie, ale taka niespodziewana, że ta nagłość zmniejsza narazie cierpienie.
„On... to on...“ Przelotny rumieniec pokrył gorączkową bladość Ryszarda, mgła przesłoniła jego oczy poczciwe, jak u wiernego psa, i to wszystko. Zazdrość przyszła później, ugodziła weń powrotną falą i doszła do szału. Chwilowo wszystko znikło w cieniu wielkiej czarnej przepaści, która się rozwarła u stóp jego i nad którą pochylał się, nic nie rozumiejąc... Odjechała... dlaczego? Co jej zrobili?.. A więc nie kochała go, jego, który ją tak kochał?
Siedząc przy oknie i wpatrując się w znany krajobraz, gdzie wszystko przypominało mu Lidyę, przez cały czas rekonwalescencyi zajęty był jedynie myślą: „Co się stało?“ Chciał przeczytać list, który napisała przed odjazdem, ale matka list ten chowała... Później, gdy wyzdrowieje, mówiła, były w nim rzeczy, któreby go zanadto zabolały i mogłyby sprowadzić drugi atak, z czego ta łotrzyca ucieszyłaby się tylko!
W istocie zaś list Lidyi tak formalnie oskarżał świekrę, z takim akcentem buntu i szczerości, że obawiała się rozpaczy, a może i gniewu syna, rozkochanego jak w pierwszym dniu, po ośmiu latach małżeństwa. A właśnie stałość tej miłości przerażała najbardziej matkę. Dla niej, jak dla tylu innych Francuzek, które są znacznie więcej matkami niż małżonkami, przenoszącemi na dziecko odepchniętą czułość, z której mąż nie chciał, albo nie umiał korzystać, — miłość należała do akcesoryów powieściowych lub teatralnych, życie zaś we dwoje było pospolitą spółką. Jakże więc mogłaby sobie wytłómaczyć gwałtowność tej żądzy, którą wyczytywała w oczach syna, żądzy równie niepohamowanej po tylu latach co owego dnia, kiedy jego ogniste łzy spływały po szybie namiotu?
— Doprawdy, nie rozumiem was, męzczyzn, — mówiła, prowadząc go, gdy pierwszy raz wyszedł do parku w słoneczny dzień sierpniowy, — wy umiecie kochać i pogardzać jednocześnie... Tak samo ty, myślisz jeszcze o tej nędznicy, która cię zdradziła, która żyje z innym i robi z ciebie pośmiewisko całej okolicy.
Matka uczuła, jak ramię syna, oparte na jej ramieniu, drżeć zaczęło, ale ciągnęła dalej głosem twardym, ze spojrzeniem niewzruszonego operatora:
— Cała ich historya jest znana... wyobraź sobie, miewali schadzki w naszym domu... Przychodził nocą, przez mur...
— Wejdźmy tu, mamo, jestem złamany, — szepnął Ryszard, otwierając drzwi drewnianego domku.
Gdy padł na kanapę całym swoim ciężarem, sprężyny zaskrzypiały pod tym naciskiem, a jednaka myśl oblała jednocześnie rumieńcem twarz matki i syna.
— Przez wzgląd na twoją dumę, na twoje nazwisko, ukochane dziecko, nie myśl już o tej kobiecie, przyrzeknij mi to.
Zdjęła jedną z poduszek, by usiąść obok niego; kilka zapomnianych szpilek od włosów wsunęło jej się w rękę. Zebrała je i wyrzuciła ze wstrętem. Poczem nastąpiło ciężkie milczenie, podczas którego wpadła przez otwarte drzwi jaskółka, musnęła belki, szeleszcząc jak wachlarz, i wyfrunęła, niby kaprysem kobiecym kierowana.
— Przyrzeknij mi to... — powtórzyła matka, bardzo wzruszona.
Ryszard odpowiedział:
— Dobrze! Przyrzekam ci, ale pod jednym warunkiem... chcę wiedzieć, chcę, żebyś mi powiedziała gdzie oni są.
Przelękła się, że za silnie nacisnęła strunę dumy i gniewu.
— Wiedzieć gdzie są, a to po co? Co zamierzasz?
— Nic, prosta ciekawość.
— Ja nie wiem, zapewniam cię.
— Dobrze. Ci z Grosbourg powrócili; tam dostanę odpowiedź.
Pani Fénigan w obawie skandalu, przyrzekła, że sama pójdzie po wiadomości do d’Alcantarów; będzie miała migrenę, jak zwykle gdy kładzie kapelusz, ale mniejsza o to.
W dwa dni później, wysiadając z powozu przed wielkim tarasem w Grosbourg, zastała tam księżnę na poufnej i bardzo ożywionej rozmowie z panem Aleksandrem, którego ironicznie przesadny ukłon ściął mrozem serce przybyłej.
— Zobaczymy się jeszcze, Aleksandrze... — rzuciła mu księżna, wprowadzając panią Fénigan do małego narożnego saloniku, wybitego staremi materyami.
— Czemuż zawdzięczamy te miłe odwiedziny, pani notaryuszowo? — zapytała tonera obłudnej i wyniosłej życzliwości.
Notaryuszowa, tak ostentacyjnie zatytułowana, spojrzała na księżnę, pognębiona tem przyjęciem, a w oczach jej malowało się to wszystko, co stało strasznego i niewypowiedzianego jeszcze między niemi.
— Mój syn, Ryszard, o mało nie umarł.
— Al doprawdy... aż tak... nie wiedziałam...
— Jakto, pani nie wiedziała, że moje biedne dziecko...
— Boże drogi, moja pani, to taki delikatny temat...
Podniosła do zakrzywionego, semickiego nosa flakonik z perfumami.
— Temat ten obchodzi panią przecież dosyć blisko, — szepnęła pani Fénigan.
I nagle, wybuchając żalem macierzyńskim:
— Ach! księżno, to wielkie nieszczęście, że mój syn spotkał syna pani.
Mała główka z żółtawemi włosami podniosła się z szyderskim śmiechem.
— Nie zechce pani chyba oskarżać Charlexisa o porwanie synowej pani? mój syn ma zaledwie lat osiemnaście; był jeszcze w szkole...
Tu otworzyły się drzwi i na tle szeregu pokojów ukazała się smutna, zapadła twarz jenerała, który oparł się z wysiłkiem o poręcz fotelu i powitał panią Fénigan temi hardemi słowy:
— A ja dodam, kochana pani, że nasze niewiniątko wyjechało, pożyczywszy 100,000 franków, które nas kosztować będą dwa razy tyle, gdy jego Danae chwali się, iż uciekła w tej jednej koszuli, jaką miała na sobie.
Gdy mówił, stare zwierciadło nad kominkiem odbijało drżenie jego długich wąsów, wykrzywionych strasznym uśmiechem, i ruch rozpaczliwy, jaki pan Jan, stojący za fotelem, zakreślał smyczkiem od swojej wiolonczeli. Pani Fénigan wstała z godnością i, wychodząc, rzekła;
— Niech pan życzy swemu synowi, aby się nigdy nie znalazł oko w oko z moim.
Jenerał zadrżał, ale księżna uspokoiła go.
— Nie bój się!.. jeden w departamencie Seine-et-Oise, a drugi w drodze do Indyi; nie spotkają, się tak prędko.
Jednak, skoro tylko pani Fénigan wsiadła do powozu, a powóz potoczył się aleją, wezwano pana Aleksandra do saloniku.
— Aleksandrze!
— Panie jenerale?
— Pilnujno Ryszarda... słyszysz? Gdyby wyjechał, jedź za nim i zawiadamiaj nas gdzie jest.
Księżna dodała:
— Co do wydatków mego syna, ilekroć czego od ciebie zażąda, zgłoś się prosto do mnie.
Były intendent ukłonił się do samej ziemi i wyszedł z Grosbourg ponury i wykrygowany.
Gorączkowym krokiem, z głową wsuniętą w szerokie ramiona, Ryszard przez ten czas chodził po salonie w Uzelles, słuchając opowieści pani Fénigan, która, pognębiona oburzeniem, z kapeluszem na kolanach siedziała w fotelu. Milczał z zaciśniętemi zębami do końca opowieści, poczem zatrzymał się przed matką, podniósł ją, przycisnął do serca i w wybuchu czułości dość rzadkim u niego, rzekł:
— Rzecz skończona teraz. Masz słuszność, to niegodziwa kobieta: niech sobie jedzie gdzie chce, mówić o niej więcej nie będziemy.
Mówił to w szczerości swego gniewu, udręczony myślą, że Lidya porwała, zdemoralizowała ucznia. Po raz pierwszy uczuł całą śmieszność i ohydę tego czynu; dziwił się, że miał przy sobie tak długo, nie wiedząc o tem, kobietę chorą, histeryczkę. Odwoływał się do świadectwa matki a matka potakiwała, przywtarzała, uszczęśliwiona, że odzyskała swoje miejsce.
— Widzisz, mój synu, to nasza wina... Wzięliśmy ją od Podrzutków. Unika się w ten sposób przykrości, jakie można mieć z rodziną; ale dostaje się kobietę ze wszystkiemi możliwemi przywarami dziedzicznemi, otoczoną tajemnicą, nieznaną, nie mającą przodków, nie dającą żadnej gwarancyi na przyszłość. Ta dziewczyna. rościła pretensye do krwi arystokratycznej.. Wmówiono to w nią w klasztorze. W każdym razie ta arystokracya wszczepiła w nią ładne rzeczy!.. Pocałuj mnie, mój synu, i nie myślmy więcej o niej.
O to się też starał Ryszard, zamęczając się fizycznie przez cały dzień, by co wieczór z zaciśniętemi pięściami zapaść w sen. Gdyby był się ożenił z kobietą gospodarną, jak jego matka, oddaną całkowicie swemu sadowi, szafom swoim, bieliźnie i konfiturom, byłby się niewątpliwie rozerwał w swym bólu, pędząc takie życie po za domem. Ale Lidya, nie mająca dzieci, ani własnego gospodarstwa domowego, towarzyszyła mężowi wszędzie, polowała, łowiła ryby razem z nim, a gdy chciał uciec od jej wspomnienia, odnajdywał je we wszystkich swych wycieczkach żywe i obecne, jak cień utraconego szczęścia.
Pierwszy raz po wyjeździe żony zarzucił sieci między Ris i Juvisy, o kilka metrów od brzegu. Woda bardzo spokojna w tem miejscu, ukazywała mu przewrócony obraz oberży robotników złomów kamienia, — była to dawna stacya pocztowa, z wielkim dachem słomianym i wysokiemi oknami o małych szybkach, stojąca samotnie na skraju drogi holowniczej.
— Czy ja może zabardzo wjechałem w trawy? — zapytał Chuchin, który trzymał wiosła i dziwił się bezczynności swego pana.
Ryszard nie odpowiedział; stanęła mu przed oczyma scena z ich wspólnego pożycia: rzeka obryzgana ulewnym deszczem, czarne niebo, łódka pełna wody i Lidya krzycząca, śmiejąca się śród tej ulewy, gubiąca trzewiczek, który utonął przy wysiadaniu; potem izba w oberży, długa i ciemna, gdzie świece, wetknięte w puste butelki oświetlały dzikie twarze kamieniarzy, piaskarzy, pastuchów, również zaskoczonych przez burzę i suszących swoje wielkie płaszcze przy ogniu palącego się chrustu, gdzie ogrzewała się Lidya i skręcała włosy, przemoknięta, ubawiona pożądliwemi spojrzeniami tych wszystkich męzczyzn, których trzymały zdaleka szerokie barki i silne pięści jej towarzysza.
— Woda tutaj za przezroczysta, mój stary; podpłyń za most, — rozkazał Ryszard zmienionym głosem.
I pod silnem uderzeniem wioseł Chuchina zwierciadło, które odbijało starą oberżę, pękło na dwadzieścia części, zepchniętych w głąb toni wraz ze wspomnieniami, jakie wywoływały. Łódka zatrzymała się przy wyspie Wróblej, znakomitem miejscu do zarzucania sieci, ale Ryszard nie miał tym razem szczęścia.
Na jednym ze swych krańców wyspa zatacza wydłużone nieco półkole, w którem, na piaszczystym gruncie, rozlewa się senna fala przezroczystej wody pod skrzyżowanym cieniem dwóch pochylonych ku sobie, gęstym liściem osypanych, wierzb płaczących. Lidya nazywała ten zakątek swoją łazienką. Pod osłoną rozpiętych żagli łódki Ryszarda, stojącej w poprzek u wjazdu i zielonych firanek wierzbiny z obu stron, brała lekcye pływania, a gdy wychodziła z wody, gdy zdejmowała kostium śmiała się do rozpuku, wydawała okrzyki trwogi, ilekroć gałąź wierzbiny musnęła jej nagie, różowe ciało lub sfrunął z liścia spłoszony owad. Obraz tej ponętnej postaci, oblanej wodą, skąpanej w świetle, drżącej z chłodu, nagłe wspomnienie słodyczy tego pięknego owocu, którym raz zaledwie ośmielił się nasycić z całą pożądliwością, wreszcie rozdzierający żal za utraconemi uciechami, za umarłemi godzinami, — oto wszystko co mu przyniósł podczas kilkakrotnego zarzucania sieci długi postój przy Wróblej wyspie.
— Dziwna rzecz, — mówił wieczorem w kuchni ojciec Rozyny Chuchin, — pan Ryszard taką ma smutną twarz, a przez cały czas połowu nie przestał śpiewać.
W istocie, gdy pogrążony był w drogiem wspomnieniu, bezwiednie przypomniał sobie też melodyę Pergolesa, którą grał pan Jan z Lidyą i głośno nucił bas, wtórując swojemi „bum, bum“ boski śpiew, co mu dźwięczał w głowie i roztkliwiał serce.
Następnych dni prześladowała go ta sama uporczywa mara. We wszystkich zakątkach i zakrętach rzeki, o którejkolwiek godzinie, czy śród mgieł porannych takich gęstych, że łódka mogła się jedynie kierować pluskiem fali rozbijającej się o filary mostu, czy wieczorem, gdy ogień galaru sunął tajemniczo po powierzchni wody, i na Yéres i na Orge, tych ładnych małych dopływach Sekwany, okolonych zielonemi stokami, kępami drzew i kwiecistemi rabatami, gołębnikami, sadzawkami, starożytnemi opactwami, przekształconemi na młyny, — wszędzie ukazywał mu się rozkoszny obraz. Odnajdywał go pod wiosłem, widział w toni tę postać smukłą i świeżą, jak roślina wodna, tę cerę białą, z odcieniem zielonawym, opierającą się zwycięsko promieniom słonecznym, nigdy nie ogorzałą.
Las ciągnął się wzdłuż rzeki. Ryszard rzucił się w las, by uciec od widm, jakie go prześladowały na wodzie. Ale pod drzewami, w wyrębach, na krzyżujących się ścieżkach zielonych, których wszystkie drogowskazy znali tak dobrze oboje, ścigało go to samo widzenie. Zawsze Lidya; a jak nie ona sama, to jakieś spotkanie, jakiś zbieg okoliczności przypominał mu jego nieszczęście. Pewnego wieczora, powracając z długiej przechadzki, mijał pustelnię, gdy naraz usłyszał głosy serdeczne i ochrypłe:
— Hola! panie Ryszardzie...
Sautecoeur, nazwany Indyaninem, stary leśniczy, olbrzym, postrach kłusowników, żenił swego syna, starszego subjekta w wielkim magazynie w Paryżu, z urzędniczką tegoż magazynu. Na środku zarośniętego trawą, opustoszałego dziedzińca dawnego klasztoru, dokoła długiego stołu zgromadzeni byli gajowi w niebieskiej liberyi Grosbourga z żonami, ogorzałemi, strojnemi w krzyczące barwy, dzierżawca z Uzelles z rodziną, dwóch muzykantów i pan Aleksander, bardzo szykowny, w lakierkach, w jasnych spodniach, kokietujący monoklem pannę młodą, szpetną ale nie bez wdzięku, ubraną i uczesaną bez zarzutu.
Ryszard musiał wejść i usiąść na chwilę; obiad zbliżał się ku końcowi; wypito jeszcze kilka kieliszków białego wina za zdrowie nowożeńców. Poczem na sygnał dany przez piston, towarzystwo uszykowało się do kadryla, przy ostatnich blaskach zachodzącego słońca. Ryszard i Indyanin, z łokciami na obrusie, rozmawiali, przyglądając się tańcom.
— Zalotna bo jest, tak, panie Ryszardzie, zdaje mi się nawet, że bardzo zalotna, — mówił stary leśniczy śledząc wąskiemi, jak u gruboskórnego zwierza, oczkami biały wianek synowej. — To też mój chłopiec nie chce, żeby wracała do magazynu, tembardziej, że ma piersi nieco słabe. Pozostaną przez jedno lato, a może i przez dwa, w pustelni. On będzie spędzał dnie w Paryżu, przy pracy, a ja będę pilnował jego żony. Nie miałem swego czasu szczęścia z moją, ale zaręczam panu, że ta nie zboczy z prostej drogi.
— Nie wątpię, — odparł Ryszard z wymuszonym uśmiechem, mówiąc sobie w duchu, że powinien był powierzyć Indyaninowi nadzór nad swoim domem.
Noc zapadała w lesie, gdy opuścił pustelnię; ptaki już nie śpiewały, piston weselny jedynie wyrzucał swe dźwięki rytmiczne i krzykliwe, ale Ryszard nie tę muzykę słyszał, nie tej wtórował swemi basowemi arpedżyami, temi rozdzierającemi „bum, bum, bum,“ nuconemi śród ciemności.
Zniechęcony, przestał wychodzić. Na parterze pawilonu, obok szatni, znajdowała się tak zwana pracownia. Ryszard, który od ucieczki żony sypiał w zamku, w swoim kawalerskim pokoju, sąsiadującym z pokojem matki, używał jeszcze tej opuszczonej pracowni na siestę poobiednią, tam regulował rachunki przedsiębierców przy starem biurku zmarłego notaryusza. Odtąd przesiadywał tam ciągle. Z okna, podobnie jak w dzieciństwie, wpatrywał się w drogę, odnajdywał na niej dawne znajomości, — taczki dróżnika, małego garbatego handlarza obuwia i zdawało mu się, że ogląda jakieś naiwne obrazki, a czoło Lidyi pochylone jest nad niemi obok jego czoła. Przypominał sobie jak się bała wołów w wigilią targu, a także i wózka Foucart’a, na którym przewożono okrytych płótnem topielców w sezonie zimnych kąpieli.
Oto właśnie i teraz toczy się powoli od Sekwany ten tajemniczy wózek; spoczywa na nim lokaj starego Mériveta, wydobyty z traw nadbrzeżnych, gdzie onegdaj utonął przypadkiem. On to był zakrystyanem małej parafii, to też biedny jego pan idzie za wózkiem płacząc, bardziej pochylony, jakby szczuplejszy jeszcze niż zwykle.
A tu ojciec Jerzy, ze swoim długim kijem, z kromką chleba pod pachą. Wszakże to dzisiaj nie dzień ubogich, ale od pewnego czasu stary włóczęga nie opuszcza już Uzelles. Widują go ludzie ciągle błąkającego się dokoła zamku, albo leżącego gdzie pod kratą, od strony drogi lub lasu.
„On już wcale nie bywa trzeźwy!“ powtarza z zazdrością Chuchin, a dziewki kuchenne, gdy stary włóczęga zbliża do zakratowanych okien ich suteren swój podbródek, wydłużony niby u psa, i swoje załzawione oczy, wołają ze śmiechem:
— Cóż to, ojcze Jerzy, kochanka was zdradziła?
Śród promiennego gorącego dnia, ponury to widok ta wlokąca się, nędzna poczwara ludzka, która się opiera, czepia się drzew i murów. Zkąd pochodzi? Gdzie jej ojczyzna? Jaką mowę kaleczą te usta bezzębne? W jaki sposób znalazł się w tym zakątku departamentu Seine-et-Oise ten stary żebrak, taki opuszczony, nieznany i obcy, jakgdyby błądził w głębi Afryki? Oto zbliża się do studni, usiłuje wziąć kubek i potrzymać go pod strumieniem czystej wody. Ręce mu drżą, nogi się obsuwają, stary pilśniowy kapelusz, pozbawiony już kształtu i koloru, pada obok przewróconego kubka, a młoda żona dzierżawcy, strzegąca swego dziedzińca, śmieje się z tego do rozpuku.
Nareszcie nędzarz, po strasznych wysiłkach, zdołał zbliżyć się do rury studni i pije z niej, a woda wąziutkiemi strumykami spływa mu po brodzie, gdy słońce ogrzewa jego wyłysiałą czaszkę, czerwoną, poprzecinaną grubemi, sinemi żyłami. I Ryszard przypomina sobie co mu raz powiedziała Lidya: że nie może nigdy patrzeć na wędrowca zatrzymującego się, by ugasić pragnienie na tych rozstajnych drogach, a potem spoglądającego z wahaniem w ziemię, tak, nie może nigdy patrzeć na tę niedolę niepewności i opuszczenia, żeby nie pomyśleć, że i ten tułacz był niemowlęciem, kołysanem, pieszczonem przez czułą matkę, która może wpatrywała się w niego, gdy spał i roiła dla niego złote sny. W jaki sposób kobieta, która mówiła z taką dobrocią, z taką szczerą litością mogła wyrządzić podobną krzywdę mężowi? A więc mniej dla niej znaczył, niż ubogi starzec?
Napiwszy się wody, ojciec Jerzy kładzie się obok studni, ociężale, stopniowo, jakgdyby rzucał na ziemię członki swoje jeden obok drugiego. Wyciąga chleb z pod dziurawego, postrzępionego kaftana, kładzie kronikę na kamień przy sobie, kij z drugiej strony, poczem zamyka oczy, ale tylko w połowie, gdyż strzeże nędznej strawy swojej od much i robactwa, tych wrogów jego włóczęgoskich wypoczynków, — i zasypia z jedną ręką na chlebie, a drugą na kiju z twardego drzewa.
A Ryszard nie śpi; skończyły się mile siesty dawnych czasów! Z przeciwnej strony drogi skąpanej w świetle, patrzy na ciężki sen tego nędzarza, dla którego odczuwa jakby tkliwość, bo był ubogim Lidyi, bo był ostatnim, z którym mówiła, bo jemu, w tę rękę chropowatą i skurczoną, oddala ów list pożegnalny, którego pani Fénigan nie śmiała pokazać synowi. I nagle przychodzi mu na myśl, że w braku tego listu, biureczko Lidyi, na górze, w ich pokoju, zawiera może listy inne, równie ciekawe. Czem się to stało, że nie wzięła go pokusa zajrzeć tam wcześniej?
Zrywa się, śpieszy do Rozyny po klucz, dostrzega sylwetkę pana Aleksandra, wyskakującego przez okno garderoby otwarte i wychodzące na park, wbiega na małe schody drewniane, przybrane draperyami z kretonu w wielkie kwiaty, i w chwilę później stoi przed zalotnym, starożytnym mebelkiem, i obraca gwałtownie klucz w zamku, upojony nagle zapachem irysu, który mu lepiej jeszcze przypomina nieobecną, niż arye Pergolesa lub Beethoven’a.
Wielkiemi rozpalonemi palcami szuka, przerzuca. Znalazł już listy matki i swoje, z czasów kiedy starał się o sierotę, kilka bilecików siostry Marty, pisanych podczas pobytu zakonnicy w Dublinie, potem, starannie przechowane, dwa rachunki z restauracji i hotelu, z owego wieczoru po Operze. Biedna Lidya, że też tak jej brakło rozrywek...
A teraz duża koperta, zawierająca miniaturę na kości słoniowej w puzderku i trzy listy, których pismo cienkie i drobne, pismo Charlexisa, poznał odrazu. Po pierwszych wierszach dreszcz nim wstrząsa, policzki jego oblewają się purpurą wobec piekielnego wybiegu, jakiego użył książę, by nakłonić Lidyę do wyjazdu, wykazać jej dokładnie całą ohydę jej istnienia między „grubym Bumbum“ a „panią Koszatką“, zbieraczką jabłek; w ten sposób przezywał Ryszarda i jego matkę. Ach! ten potwór, nic nie uszło jego uwagi, ani manje, ani zwyczaj powtarzania oklepanych rzeczy; a jak on umiał podniecać próżność młodej kobiety, jej pretensye do arystokracyi. jej gorączkę podróży i przygód, jak potrafił wmówić w nią, że ona się dusi na tym kawałku Sekwany między dwiema szluzami!..
I to Lidyę oskarżają, że ona nadużyła jego lat osiemnastu! Ależ on ma sto lat, ten młody książę, a nadto doświadczenie starej tancerki i rozpustnego świętoszka. O! nie, to nie ona go wykradła ani zepsuła, dowodem te listy... Ale, co to za dzieciak w tej miniaturowej złotej ramce, taki cudowny, jak utoczony, a cały nagi na kwiatach kobierca? Czyje to dziecko? Może ich... Ale kiedy? gdzie? jak? Lidya nigdy nie wyjeżdżała z domu... I biedny mąż, który przeboleć nie mógł swego zawiedzionego ojcostwa, bada, szuka, pyta tych rysów w miniaturze, tych złocistych, kręconych pukli, tych oczu, jak głaz zimnych, w mniemaniu, że to dziecko potwora. Nie, nie! to potwór sam. Ten portret dwuletniego Charlexisa to fantazya jenerała, który swego czasu kokietował nim panie, zachwycające się pięknością nagiego malca. Książę zaś, ofiarował ten medalion kochance, z tym samym celem, a w puzderku pod portretem umieścił list poufalszy, namiętniejszy jeszcze niż inne. Czytając ten list, Ryszard pobladł nagle, wstrząsany dreszczem nerwowym, czując straszny kurcz serca. Oczy jego przesłoniła mgła, przestały czytać, oślepione wewnętrznemi błyskawicami... Jad, jad zazdrości... nie znał go jeszcze, tego okrutnego, piekącego bólu. Lidya nieobecna, stracona, — dotąd nie widział nic po za tem; ale teraz myśli o tamtym, o tym, który mu ją ukradł, o ich upojeniach, o ich pieszczotach...
I biedny zazdrośnik czyta dalej. Nie chciałby, każdy wyraz rani go, pali; ale musi... to jak rozkoszna trucizna, którą, zniewolony trawiącą gorączką, pije, pije bez końca...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nieszczęśliwy wstaje, chodzi z wściekłością po pokoju, machając rękami, gotowemi druzgotać. Już się nie będzie mógł pozbyć widoku tej szkarady, którą mu wyobraźnia przed oczy nasuwa. „Ach! nikczemne książątko, ach! bandyta, dokąd on ją uprowadził? gdzie ją chowa? Gdybym mógł wiedzieć, mieć go tutaj, rzucić się na niego... masz, masz!“ I obcasem buta tłucze na proch medalion z kości słoniowej, w mniemaniu, że miażdży obnażone ciało, niweczy życie... Ale truciznę wypił, jad wsączył mu się w krew i nie da mu już spokoju.
W salonie, wieczorem, ustawiając figury na szachownicy śród łagodnego światła, przyćmionego abażurem, pani Fénigan spogląda z uśmiechem zadowolenia na syna:
— Dobrze nam tak, powiedz, jesteśmy szczęśliwi we dwoje?
Gdybyż domyślała się co on widzi, scen, jakie sobie wyobraża.




V.
GAWĘDA W ZAGRODZIE..

Msza ukończyła się przed chwilą. Przez otwartą kratę i drzwi widać czarną głębię kościoła ciemniejszą jeszcze przez kontrast jaskrawego blasku na dworze; świece gasną jedna po drugiej, a pod portykiem stoi mały pan Mérivet, świeżo ogolony, w wysokim krawacie atłasowym, na którym opiera się, okalający jego głowę, wałek białych włosów, z różową wstążeczką orderu papieskiego w butonierce, i kłania się wychodzącym gościom swoim, odprowadza do drogi wybitniejsze osoby, dziękując im z zamaszystą staroświecką gestykulacyą za wielki zaszczyt... „W istocie. Dzięki stokrotne... sporo mieliśmy osób dzisiaj rano, a byłoby jeszcze więcej, gdyby nie święto patrona Draveil i nie wiem nawet jaka uroczystość w przytułku w Soisy, które nam wyrządziły krzywdę... Do niedzieli... proszę nie zapominać... do niedzieli.“
Wierni malej parafii, wszystko prawie sąsiedzi, rozpraszali się, roznosząc przez kilka minut po gościńcu woń kadzidła, odgłos skrzypienia nowych trzewików i jedwabnych materyi.
Barbara, stara bardzo kucharka, która od śmierci lokaja pełniła po nim obowiązki zakrystyana, przyniosła panu Mérivet klucz od głównych drzwi.
— Tak, proszę pana, wszystko dobrze zamknięte, pogaszone... Tylko jeszcze zakrystya, gdzie jest ksiądz wikary. Powiedział mi, żebym nie czekała na niego, że wyjdzie przez zagrodę.
Zagroda był to kawałek przylegającego do kościoła gruntu, gdzie leżały pomiędzy trawą i kwitnącemi makami kamienie ciosowe, pozostałe tam od czasu budowy domu Bożego. Z gościńca wyglądało to jak cmentarzyk wiejski.
— Czy aby ksiądz Cérès nie chory, że tak długo siedzi w zakrystyi? — spytał Mérivet, któremu kapłan, odprawiający mszę w jego kościołku, był równie drogi jak sam kościołek.
Ale Barbara uspokoiła go. Ksiądz wikary kazał sobie dać igłę z czarną nitką i pewnie będzie cerował swoją starą, zniszczoną, świecącą się sutannę.
— Czas już, żeby mu pan kupił nową.
— Masz słuszność, Barbaro, kupimy mu nową sutannę... ale teraz pośpiesz się ze śniadaniem.
Stara dziewczyna przeszła przez drogę opustoszałą teraz, rozszerzoną niejako, jak cała wieś dokoła przez ciszę i spokój niedzielny, i znikła za małą furtką w przeciwległym murze, zostawiając pana swego siedzącego w słońcu, na jednym z wielkich białych kamieni. Pan Mérivet czekał na wikarego i szukał sposobu zniewolenia go do przyjęcia nowej sutanny, którejby ksiądz nie sprzedał natychmiast dla swoich ubogich, gdy odezwały się na drodze kroki i rozległo się nucenie niskiego głosu. Największą przyjemnością staruszka było, gdy przechodzień, obcy zatrzymywał się się przed napisem na jego kościele: Napoleon Mérivet, kawaler orderu Świętego Grzegorza Wielkiego, i t. d. I już podnosił głowę, rozkoszując się z góry radością, co pochlebiała jego próżności, lecz doznał rozczarowania, gdyż znalazł się wobec Ryszarda Fénigana, którego nie widział od przerwy wieczorów muzykalnych, spowodowanej wyjazdem Lidyi. Wezwał go życzliwym ruchem, posadził przy sobie i, przypatrzywszy mu się dobrze przez chwilę, rzekł:
— Czemu pan nie przyszedł wcześniej? To pan wcale nie chce wejść do mego kościołka? A jednak przyniósłby panu ulgę.
Ryszard wychudły, zapadły, z czołem przeciętem poziomemi zmarszczkami, jak papier do nut, szukał wymówki, żeby uciec coprędzej, uniknąć wyrzutów tego starego manjaka; ale ciepłość kamienia, słodycz woni maków, ujmująca dobroć staruszka przykuwały go do miejsca.
— Jesteś pan daleko młodszy odemnie, — mówił poczciwiec, klepiąc go łagodnie po rękach, — ale wiek się wyrównywa, gdy człowiek ma jednakowe cierpienie... Ból, który panu dolega, i mnie dręczył, przeszedłem przez to samo, a smutny byłem, że tylko umrzeć albo zabić... tak, właśnie, zabić.. To śmieszne, nie prawda? ojciec Mérivet, ten mały staruszek, taki grzeczny, taki spokojny... Trzeba też było tego.. żeby wybuch szalonej pychy zrobił z niego najpodlejszego z zabójców: bo, czy istnieje coś podlejszego niż mąż, który zabija swoją żonę z upoważnieniem prawa?
Ryszard spuścił oczy w milczeniu. On, który od tygodnia marzył tylko o zabójstwie i zemście i w tej chwili wracał z poczty, gdzie poszedł w nadziei, że odnajdzie zręcznie między listami poste-restante pismo, coby mu dało jakiekolwiek objaśnienie, — ma się narażać na podobne zwierzenia! A więc myśli ponure, które się toczą po rozgorączkowanej głowie są widoczne... dlaczego starego Mériveta, takiego tajemniczego zazwyczaj, wzięła naraz ochota opowiedzenia mu swojej historyi?
„Ta historya, moje drogie dziecko, podobna jest do twojej; tylko, że ja miałem szesnaście lat więcej niż moja żona. Byłem mały, nie piękny, zatopiony w handlu po uszy, w handlu zbożowym, który mnie zmuszał do częstych podróży do Algiery i; jeden miałem przymiot, byłem dobrym skrzypkiem. Moja Irena, urodzona w Blidah, miała cerę złocistą, oczy podłużne, spojrzenie pieszczotliwe, i twarz z wyrazem wielkiej łagodności. Nie znając się zupełnie na muzyce, lubiła ją, jak pan ją lubi, instynktem, wszystkiemi nerwami a moje skrzypce ją zachwycały; grałem, muszę to przyznać, wcale niezgorzej. Dziwisz się pan, żeś mnie ani razu nie słyszał na waszych koncertach niedzielnych; ale bo od śmierci Ireny przestałem zupełnie grać.
„Drugi rok naszego pożycia małżeńskiego dał nam dziecko, które umarło. Żona moja zmartwiła się tem wielce, tembardziej, iż uprzedzono nas, że nie będzie już mogła nigdy być matką.. Wówczas to, chcąc, by miała zajęcie, by mieszkała na świeżem powietrzu, kupiłem tę posiadłość w Uzelles; podobało jej się tutaj, albo też udawała, że jej się podoba, by mnie zrobić przyjemność. Była taka dobra!.. Na nieszczęście zamieszkał w okolicy głośny malarz. Irena lubiła ludzi znanych, a ja podzielałem z nią to dziwactwo mieszczanina paryskiego, którego ambicyą jest mieć sławnego człowieka przy swoim stole. Malarz bywał u nas często. Byłto ładny chłopiec, obejście miał nieco teatralne, brodę śpiczasto przystrzyżoną, włosy á la Rubens, a pod pretensyonalnemi pozorami bogatą niesłychanie wyobraźnię, wymowę barwną i ujmującą. Ilekroć przyszedł Irena, przez cały czas jego pobytu, pochylona, piła jego słowa; napróżno potem śpiewały moje skrzypce, — ona słuchała jego głosu, pomimo Mendelssohna i Chopina. Cierpiałem z tego powodu, tak samo jak cierpiałam widząc ją, — znudzoną i milczącą, gdyśmy byli sami, — ożywiającą się, zaróżowioną, na sam odgłos kroków tego człowieka pod naszemi drzwiami. Robiłem jej nieraz za to wyrzuty, śmiejąc się, ale śmiech mój musiał być równie fałszywy jak i jej śmiech, gdy mi odpowiadała z miną naiwną, zdziwioną: „Tak sądzisz?.. ależ nie, zapewniam cię...“ W nocy śniłem, że byłem bardzo wysoki, bardzo silny, piękniejszy niż tamten, a często, zamiast spać, śledziłem jej sen, czyhałem na namiętne okrzyki, jakich, czułem to dobrze, pełno miała na ustach, jakkolwiek nic między niem nie zaszło. Innym znów razem brała mnie ochota zbudzić ją znienacka wołaniem: „Kochaj mnie, kochaj albo cię zabiję.“ Nareszcie, czując jak żona oddalała się z każdym dniem trochę więcej od mojego serca, powziąłem myśl zwrócenia się do męzczyzny, do tego, którego kochała. Nie wiem dlaczego łączyłem w umyśle moim miano artysty z wielkością duszy, wspaniałomyślnością, wyższemi pojęciami. Pewnego dnia zatem, powiedziałem temu panu poprostu: „Słuchaj pan... nasze siły nierówne... Czuję, że ona mi się wymyka, że bezwiednie zwraca się do pana... Dla pana to tylko miłostka, chwilowe zadowolenie... Dla mnie, to cale życie! Nie zabieraj mi jej pan, proszę pana... zostaw mi ją, idź sobie.“ On odpowiedział: „Dobrze, pójdę.“ Wistocie wyjechał nazajutrz, ale zabrał ją ze sobą.
„Com wycierpiał nie potrzebuję panu mówić, wiesz coś o tem; a w dodatku byłem sam, nie miałem matki, któraby mnie ustrzegła od szaleństw. Zrobiłem ich co niemiara. Najpierw postanowiłem pojechać do nich, zdecydowany zabić ich oboje; byli w Szwajcaryi, w Gersau, nad brzegiem jeziora Czterech Kantonów. Jakże smutnem wydawało mi się to jezioro, ciemne przez odbicie czarnych gór, spowite w żałobny całun nocy, wieczorem gdym wylądował o dwa kroki od jedynego hotelu. Moja żona i jej kochanek poszli przed chwilą do Kursalu. Wziąłem pokój wprost ich pokoju; słyszałem jak wracali wraz ze wszystkimi gośćmi hotelowymi. On mówił głośno w korytarzu swoim głosem śpiewnym, pieszczotliwym, ale miał jeszcze głos inny, którego dotąd nie znałem, a którym mówił w mieszkaniu, — ostry, twardy doszedł mnie niebawem, po przez ich drzwi zamknięte. Przez część nocy trzymałem moje drzwi uchylone, i stałem przy nich z rewolwerem w ręku, czyhając, gotów skoczyć do tamtego pokoju. Powstrzymał mnie głupi szczegół, — brak wprawy w obchodzeniu się z bronią, zwłaszcza z tą, którą, kupiłem rano w dzień wyjazdu, nabitą, i obawiałem się, że jej źle użyję. Zdaje mi się jednak, że za najlżejszem dwuznacznem westchnieniem, za najmniejszem namiętnem słówkiem, byłbym się na nich rzucił, jak dzikie zwierzę; ale to, com słyszał, nie było podobne do pieszczot. On łajał, uniesiony strasznym gniewem; ona, głosem żałosnym, pełnym łez, błagała, upokarzała się. Dowiedziałem się później, że robił jej scenę z powodu jakiegoś muzyka w kursalu, któremu się za nadto przypatrywała; bo i on także był zazdrosny, — zazdrosny i zły, tak że ją bił nieraz, a gdy się kłócili zarzucał jej przedewszystkiem to, że zdradziła męża. Na odgłos tej skargi żałosnej, drażniącej i jednostajnej, ukochanej istoty, która cierpiała tak blisko mnie, polały mi się strumieniem na policzki łzy, wywołane przez jej łzy i, wymyślając sobie od głupców i nikczemników, rzuciłem się na łóżko z łkaniem i krzykami, które, zawstydzony, tłumiłem pod poduszką.. Ach! jakże ciemno jest w naszych biednych duszach, gdy nie oświetla ich modlitwa. A w owym czasie nie umiałem się modlić.
„O świcie kochanek Ireny wyszedł sam, zabrawszy pudełko i sztalugi. Poszedł malować w góry. Żona moja spała widocznie, w pokoju bowiem panowała cisza. Nacisnąłem klamkę i, nie wiedząc jak wszedłem, ani poco, czy jako zabójca, czy też jako mąż, dla ucałowania jej czy dla zabicia, znalazłem się przy niej. Nawpół obudzona cichym szmerem poruszyła się, ale ciężki sen poranny, po złej nocy, niezwłocznie ogarnął ją na nowo i rozległ się znów odgłos jej przeciągłych westchnień. Jakiego ja wzruszenia doznałem, ujrzawszy moją ukochaną na tem łóżku hotelowem, w tej samej zalotnej pozie, którą tyle razy podziwiałem: z jedną ręką podtrzymującą włosy, a drugą, rzuconą w całej olśniewającej nagości, na kołdrę! Tam, tak, zdawało mi się, że ją uduszę, by nie dopuścić, żeby należała jeszcze do tamtego; ale, gdym się nad nią pochylał, zahypnotyzowany tą dziką chęcią, wstrząsnęło nią jedno z tych długich, stłumionych łkań, jakie wstrząsa dzieckiem, które zasnęło złajane i spłakane. Spostrzegłem wówczas, że miała oczy czerwone, powieki obrzmiałe od śladów łez i zdjęła mnie wielka litość nad nią, cały mój gniew ostygł, wobec takiej zupełnej niepoczytalności i bezbronności. O! dobrze mu gadać, temu handlarzowi frazesów, gdy nam rozkazuje ze wspaniałym ruchem teatralnym: „Zabij ją!“ Do tego trzeba jeszcze mieć instynkt morderstwa, podłą duszę i ręce kata... Podążyłem do drzwi nie odwracając się; w godzinę później wyjechałem.
„Za powrotem do Paryża, niezdolny zabrać się nanowo do interesów, schroniłem się tutaj i taki się tu uczułem osamotniony, taki nieszczęśliwy, że w końcu użyłem mego rewolweru, przeciw sobie samemu tym razem... Ten mały okrągły otwór, który sobie zrobiłem w głowie, — stary Mérivet odgarnął białe włosy i pokazał bliznę, — to dotknięcie kuli sprawiło, że przez dwa miesiące byłem ani żywy, ani umarły, zidyociały. Gdy mój mózg powrócił do życia, znalazłem przy sobie człowieka niepospolitego, świętego, który pielęgnował moją duszę a skoro moja dusza została wyleczona, na mocy prawa miłosierdzia i przebaczenia, ramiona moje otwarły się dla tej, która pragnęła jedynie powrócić do mnie.
„Biedna mała, jak ona wróciła! Wychudła, zmieniona, z czerwonemi plamami na policzkach, podobnemi do tych, jakie widać na liściach bukowych, toczonych przez owady, takim samym była rozbitkiem po tych sześciu miesiącach wolnej miłości jakgdyby wychodziła ze szpitala. Miałem nadzieję, że ten ładny zielony zakątek, tak szczęśliwie położony między rzeką a lasem powróci jej siły. Gasła w dalszym ciągu, nawet po zimie spędzonej w ojczyźnie, śród lasu pomarańczowego w pobliżu Blidah. Niekiedy, z rozdzierającym uśmiechem w tych cudnych oczach, które z każdym dniem więcej miejsca zabierały w jej twarzy, mówiła: „Kocham cię, jestem szczęśliwa i odchodzę... Co za los!“
„Co do mnie, miałem zaufanie do mego uczucia i do jej młodości... Nagle powróciło jej życie, a przynajmniej chęć dożycia i jego pozór. Powieści Herschera dokazały tego cudu. Całe jedno lato, jej ostatnie Jato, spędziła w naszym ogrodzie, który pan tam widzisz po drugiej stronie drogi, drżąca z chłodu, wtulona w głąb budki trzcinowej, stojącej w pełnem słońcu, i czytała bez końca subtelne historye miłosne powieściopisarza, a zwłaszcza jedną: „Hafciarkę.“ Wolała ją niż inne, dla tej ładnej twarzy Yaminy, i bawiła się, przebierając się w jej kostium, w aksamitny kaftanik złotemi blaszkami naszywany i w strój z cekinów na długich warkoczach.
„Co też powiedziałby autor, gdyby mnie zobaczył przebraną za Yaminę?“ pytała mnie często. „Czym ja do niej podobna?..“ A ja, nie wiedząc, odpowiadałem: „Ma się rozumieć...“ i myślałem ze smutkiem, że gdyby powieściopisarz był przy niej, widziałby tak ja widziałem, tuż nad fotelem swojej zalotnej Yaminy o cudnych rozgorączkowanych oczach, bieliznę rozpostartą na balkonie jej pokoju, bieliznę chorej, poduszkę, materac, które suszyły się zmoczone potem bezsenności. Jednakże, pragnąc jej się przypodobać, pieścić ją do ostatka, zapytałem pewnego dnia, czy poznanie Herschera sprawiłoby jej przyjemność, czy chce, żebym napisał do niego, by przyjechał? Miłość moja trwała jeszcze, ale wyleczony już byłem z mojej zazdrosnej pychy, jak pan widzi; wszystko to było takie małe wobec śmierci! Irena, bardzo wzruszona, milczała i za całą odpowiedź przesłała mi, łkając, pocałunek ręką.
„Straciłem ją niezadługo potem, w tych pierwszych dniach jesieni, kiedy na opustoszałych polach wrony zabierają miejsce jaskółek. I wówczas dopiero dowiedziałem się, że korespondowała ze słynnym powieściopisarzem, że była jedną z owych „nieznajomych,“ których szał miłosny sam później wyszydził. Cóż pan chcesz? moja żona była romantyczką. Życie pospolite, toczące się zwykłą koleją, przerażało ją. Nie widząc jej nigdy, wielki człowiek odpowiadał: Wielmożna Pani X., poste restante, Villeneuve-Saint-Georges. I co sobotę, Barbara chodziła po jeden list i zanosiła drugi; ona to wyjawiła mi tajemnicę tej korespondencyi, bardzo niewinnej, jak przypuszczam. Mówię „jak przypuszczam,“ bo miałem tyle odwagi, że nie otworzyłem ani jednego z licznych listów, jednakowym charakterem pisanych, jakie znalazłem w szufladzie biurka mojej żony. Odesłałem je sławnemu człowiekowi, dopisawszy te słowa: „Nieznajoma Pańskaz Villeneuve umarła. Jeżeli Pan chce wiedzieć jej nazwisko, znajdzie je Pan na frontonie małego kościołka, zbudowanego dla niej, na drodze do Corbeil, między Draveil a Soisy.“ Pan Herscher nie przyjechał.“
Nastąpiła chwila milczenia, przerywana gruchaniem gołębi na dachu kościelnym, odgłosem dalekich dzwonów, który przynosiła rzeka, niby tafla metalowa. Poczem Ryszard odezwał się ze złośliwym uśmiechem:
— Opowiadanie pańskie, mój kochany panie, dowodzi, że gdy chodzi o zdradę i kłamstwo jedna kobieta warta drugiej, i że pośród męzczyzn niewielu znalazłoby się takich pobłażliwych i dobrych jak pan.
Pan Mérivet spojrzał na niego rozżalony, że go tak źle zrozumiał.
— To moja wina, — rzekł. — Nie umiałem zapełnić tej przepaści, jaka istniała między moją żoną a mną. Ona posiadała wszystko to, czego mnie brakło, wdzięk, urodę, młodość; za jej sprawą byłem szczęśliwy przez szereg lat, nie dbając o jej szczęście, nie zapytawszy jej ani razu: „Co ci brakuje?” Wobec sędziów, którzy byliby istotnymi sędziami, wina mojej żony już w samym tym egoizmie znalazłaby usprawiedliwienie. A ileż innych jeszcze przyczyn mogło ją rozgrzeszyć! Jakiem prawem, naprzykład, wymaga się, żeby była żoną jednego męzczyzny, kiedy męzczyzna nie zadawala się nigdy jedną kobietą? Przez lata całe moja Irena prowadziła życie samotne w domu, mając męża tylko wieczorem, zdala od ojczyzny, zdala od matki, bez dzieci. Brak dzieci w małżeństwie jest wielkiem usprawiedliwieniem... Macierzyństwo to racya bytu kobiety; jej obowiązek, jej radość, jej obrona... Tak mnie jak i tobie, kochany Ryszardzie, brakło dziecka!..
Fénigan zerwał się wściekły. Wiedział aż nadto dobrze o tem, co mu mówiono w tej chwili. Lidya dosyć się narozpaczała z tego powodu. Ale pochłonięty myślą o zemście, niezdolny uznać słuszności takiego rozumowania, rzekł zjadliwie:
— A więc, zdaniem pana, to, co się nam zdarza jest zupełnie w porządku, żona dobrze robi, oszukując męża?
— Nie! chcę tylko, żeby była obrona i żeby wysłuchano przed potępieniem.
— Kobieta znalazła najlepszy sposób obrony dla siebie, zmyka, — odparł Ryszard z uniesieniem.
Staruszek, mrugając sprytnemi oczyma, zmusił go łagodnie, by znów usiadł przy nim.
— Tak, odchodzi... A czy to nie godniej, niż gdyby została, kłamiąc i ukrywając się? To postawienie się po za obrębem prawa społecznego i światowego, czyż nie jest lepszem niż występek uprawiany bez niebezpieczeństwa i skandalu? Powiem więcej: nieobecność żony ułatwia możność bronienia jej sprawy wobec samego siebie, przyjrzenia się dobrze jej nieszeczęściu i własnemu, przygotowania się do wielkiego dnia przeprosin i przebaczenia.
— Janie przebaczę nigdy, — syknął Ryszard przez zaciśnięte zęby.
Staruszek potrząsnął głową.
— Tak się panu zdaje, bo dręczy pana jeszcze ta straszna — choroba zazdrości, na którą cierpiałem tak samo jak pan, a z której wyzdrowiejesz jak ja.
— Wyzdrowieję, gdy przestanę kochać.
— Mylisz się pan. Zazdrość to nie to samo co miłość; wynika z niej, niewątpliwie. Czujemy to po rozkoszy, jaka przyłącza się do najstraszniejszych spowodowanych przez zazdrość cierpień... O, Boże, gdy przypomnę sobie radość, jakiej doznawałem, zmuszając żonę moją do wyznania, że myśli o swoim malarzu, że go kocha nadewszystko. Konałem z bólu, a sprawiało mi to dziką uciechę... Niemniej jednak miłość może istnieć bez zazdrości, która jest jakby jej gorączką, jej szałem. Szałem wynikającym niekiedy bardziej jeszcze z pychy, niż z namiętności. „Czy to możliwe?.. inny piękniejszy, bardziej kochany, niż ja!“ Dowodem; że zazdrość jest uczuciem po za obrębem miłości, niezależnem od niej, to fakt, iż miłość objawia się wszędzie jednakowo, na Wschodzie jak na Zachodzie; gdy tymczasem zazdrość mieszkańców Wschodu niepodobna jest do naszej. Tak naprzykład Arab nie zna zazdrości o przeszłość, najsmutniejszej może, najbardziej trawiącej. Znałem w pobliżu Orleansville kaida, który z pomiędzy czterech swoich żon kochał najwięcej jedną, piękniejszą coprawda niż inne, Baję, dawną tancerkę i kurtyzankę. Zakochany roumi nie przestałby na dzień jeden, na jedną godzinę dręczyć tej nieszczęśliwej wybrykami jej wstrętnej młodości. Mój kaid, przeciwnie, bardzo obojętny na tę minioną przeszłość, skoro ją znał i umyślnie zapomniał, był jednak taki szalenie zazdrosny, że gdy Baja pozwoliła sobie na lekki flirt, jak wy mówicie, z jednym z tłómaczy w armii, pokiereszował jej bez litości twarz i szyję kandżarem. Kobieta cudem uszła śmierci, a kaid skazany został na pięć lat pokuty w Ajaccio; ztamtąd pisywał regularnie do brata, mającego obowiązek pilnować jego żon i jego mienia, a każdy nagłówek listu, zamiast, nieodzownej formuły arabskiej la Allah il Allah, zawierał zawsze to samo zlecenie: czuwaj nad Bają. Dowód, że zazdrość jego nie stępiała.... Patrz pan, wielki mąż, którego imię dali mu rodzice, bardzo źle zastosowane, poverino, bo nie miałem w sobie nigdy nie bohaterskiego. Napoleon, prawie Arab z pochodzenia, miał zazdrość wschodnią. Jego listy do Józefiny wykazują, że nie niepokoił się bynajmniej jej strasznie burzliwą przeszłością, gdy w życiu obecnem wszystko nasuwało mu podejrzenia i dręczyło go... Zapamiętałem odpowiedź, jaką ta sama Baja, o której panu mówiłem, dała prezesowi sądu, gdy jej zapytał dlaczego była taka zalotna, mając takiego zazdrosnego męża. „Żeby się nauczył lepiej mnie pilnować,“ odpowiedziała spokojnie. Iluż to mężów, w istocie, nietylko nie pilnuje żon swoich ale wystawia je na niebezpieczeństwo przez próżność, przez lekkomyślność albo niezręczność! Ten malarz, który mi ukradł moją żonę, czyż to nie ja poszedłem po niego, wprowadziłem go do nas? A ty, kochany sąsiedzie, czy jesteś pewny, żeś zawsze dobrze pilnował Baji?
W tej chwili ukazała się w małej zagrodzie stara zniszczona sutanna wikarego, pośród pszczół i malców na długich łodygach. Przechodząc, ksiądz Cérès, góral z Ariège, rzeźki, pomimo wieku, z głową okrytą gestemi, białemi włosami, ukłonił się bardzo pokornie.
— A niech ksiądz wikary nie zapomni, że jemy razem śniadanie, — rzucił mu stary Mérivet.
Gdy zaś ksiądz oddalił się tak, że nie mógł go już dosłyszeć, rzekł do Ryszarda:
— Oto człowiek, oto ów święty, który mnie uzdrowił, ocalił.
— Jakto, ksiądz Cérès? — spytał Ryszard, który od dziecka, od lekcyi katechizmu, znał wikarego i traktował go trochę z góry, bo biedny ksiądz nie był przyjmowany w zamkach, ani w domach mieszczańskich, — uważano, iż jest zanadto ekscentryczny, niestarannie ubrany, że ma ręce wątpliwej czystości.
— Tak, ten cudowny ksiądz uporał się z moją pychą... Wiem co mówią o księdzu Cérès w urzędowych zakrystyach; ale gdy pan wejdziesz do małej parafii, a musisz się pan raz na to zdecydować, zrozumiesz dlaczego wziąłem na zastępcę proboszcza tego prostaka o jasnych oczach, niedbającego o drobiazgi życiowy gdy usłyszysz jak mówi Ojcze nasz... ma on sposób mówienia „jako i my przebaczamy naszym winowajcom,“ który cię poruszy do głębi, uzdrowi cię, jak mnie uzdrowił.
— Są obelgi, których się nie przebacza, rany, które się nigdy nie goją, — odparł Ryszard głucho. — Człowiek znieważony mści się i uderza. Jestem za Shakespearem, przeciw Chrystusowi.
— Ach! tak, Shakespeare, Otello... Czytałem to, bom chciał się nauczyć, dowiedzieć, gdym był chory; ale on nic nie rozumie, ten wasz Shakespeare. Jego Otello to nie człowiek zazdrosny, to Murzyn, południowiec, namiętny, brutalny, nic więcej. Gdy zazdrość kogo ogarnie objawia się tem, że najłagodniejszego zamieni w okrutnika, wtajemnicza nagle najniewinniejszego we wszelką rozpustę, nadaje aniołom, dziewicom szatańską wyobraźnię i uczy wszystkich haseł zepsucia. Żeby Otello stał się prawdziwym, trzeba było, żeby weszła w niego, zamieszkała w nim zawistna i przewrotna dusza Jagona, jedynego istotnego zazdrośnika w całej sztuce... Genialny to pomysł, że autor zrobił z Otella Mulata, że nadał mu niższość rasy, brzydotę, kalectwo. U kalekiego kochanka zazdrość wydaje się naturalną; mniej się tłómaczy u męzczyzny, zbudowanego jak ty, kochany sąsiedzie.
Ryszard uśmiechnął się smutnie, — wszak i on był dotknięty kalectwem; ta nieśmiałość, z którą przez tyle lat małżeństwa nie mógł się uporać. Raz tylko, raz jeden w ciągu lat ośmiu ośmielił się kochać żonę z taką namiętnością, z jaką jej pragnął, i to jeszcze był wówczas podchmielony. A tymczasem tamten, ten młody potwór, wynalazca palących słów, świadomy wszystkich pieszczot... Ach! jakąż oni rozkoszną podróż poślubną odbywać muszą... Zerwał się gwałtownie i wykonał ruch jakgdyby chciał odepchnąć, wyrwać z oczu jakieś straszne widzenie.
— Dokąd pan idziesz?.. Ryszardzie!..
— Nie... nie... zawsze widzieć to samo, niepodobna. Już nie mogę. Żegnam pana... Żegnam...
Wyrzucił te wyrazy głosem ochrypłym i popędził, jak szalony, gościńcem. Stary Mérivet pozostał zadumany, zaniepokojony nieco tem nagłem odejściem, zapytując siebie, czy wszystkiemi swojemi staremi opowieściami, swojemi rozprawami o zazdrości nie podrażnił biednego męża, zamiast go uspokoić. Śród ciszy i upału w małej zagrodzie, gdzie brzęczenie pszczół wydawało się drganiem światła nad kobiercem niebieskich, różowych, lilawych, purpurowych maków, poczciwiec wstawał po chwili, całkiem oszołomiony, gdy nadjechał brek pełen osób, jasnych tualet, jaskrawych parasolek. Kościół z białego kamienia, ponad którym wirowały synogarlice, stary pan z różową wstążeczką w butonierce, zamykający z poważną i troskliwą miną właściciela kratę, zaintrygowały przejezdnych, którzy się zatrzymali.
— Czy można zwiedzić? — zapytała z breku właścicielka jednej z najbarwniejszych parasolek.
Pan Mérivet uśmiechnął się, bardzo zadowolony.
— Zwiedzić? Poco? W kościele nie ma nic ciekawego, ale co niedzielę, o godzinie dziewiątej, mamy mszę i kazanie, i zapewniam, że msza naszej małej parafii nie posiada sobie równej.
Ukłonił się, i wszedł do domu, po drugiej stronie drogi, nasłuchując z dumą ładnego głosu kobiecego, który z wysokości breku czytał głośno napis na kamieniu:

Napoleon MÉRIVET

Kawaler orderu Świętego Grzegorza Wielkiego

Zbudował ten kościół...



VI.
DZIENNIK KSIĘCIA.

Wielmożny A. 17. de Vallongue,
Kollegium Stanisława.

Twój list, mój kochany Wiłkie, powrócił do mnie z Messyny, którą Ci oznaczyłem jako miejsce pierwszego przystanku. Moja podróż naokoło świata bowiem została nagle przerwana.
Wrażenie, wywołane przez moje drapnięcie na personelu szkoły, przemowa dyrektora w refektarzu, modlitwa ojca Salignona na intencyę szybkiego powrotu zbłąkanej owieczki, cały malowniczy i dokładny Twój opis dni, jakie nastąpiły po moim wyjeździe, bardzo mnie ubawił, a potrzebne mi to było wielce, albowiem nie wszystko jest różowe w rzemiośle uwodziciela. Przepraszani Cię raz jeszcze i dziękuję za to, żeś się fatygował i śród takiej ulewy pojechał do Grosbourg; przepraszam Cię także za bardzo skromne śniadanie, jakie Ci niewątpliwie podano na wspaniałej porcelanie z herbami rodzinnemi. Nie kłam, znam ja nasz stół powszedni, gdy księżna jest w domu. W pełnym sezonie owoców kazano Ci jeść na wety suszone śliwki i bakalie; a przytem miałeś księżnę w złym humorze, bo właśnie odwołałem się ponownie do jej funduszów. W takich wypadkach krew barona Silvy wre i protestuje przeciw mnie. Ponurość mego ojca mniej jest wytłómaczoną jeśli, jak mówisz, odzyskuje z każdym dniem władzę w nogach. Powinienby być promieniejący. Co do mistrza Jana, mego dawnego nauczyciela, ten wyraz cavata, jaki Ci szepnął, mówiąc o swoim uczniu, ma daleki zaledwie związek z szufladą, w której gromadzę moje listy i pamiątki miłosne... Ma cavatę, to znaczy, że jestem niepokonanym uwodzicielem kobiet. Biedny człowiek mógł sobie zdać z tego sprawę, jako pilny świadek naszego romansu, któremu akompaniował na wiolonczeli... Tak, mała dzwonnica na wzgórzu, którą widać po za rzeką pośród kilku ścieśnionych domów, na tle wielkiej zielonej zasłony lasu Sénart, w głębi, to kościół Uzelles. Nazywają go w okolicy „małą parafią.“

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tam to pewnego ranka w ubiegłym miesiącu, o świcie, czekałem na moją kochankę, panią F..., w karecie z herbami i liberyą Grosbourg, co, przyznasz, nie było pozbawione wyzywającej odwagi. Rozkoszny Aleksander przygotował wszystko do naszej ucieczki, dostarczył pieniędzy, nakreślił drogę; polecam Ci tęgo chłopca, jest drogi, ale nieporównany.
Dojechaliśmy do Melun przez las, wzięliśmy pociąg do Lyonu i po kilkogodzinnym wypoczynku podążyliśmy do Cassis. gdzie stanęliśmy następnego dnia wieczoiem. Cała ta podróż była jednym snem czarodziejskim. Nasze pierwsze uściski, śród orzeźwiającej woni mięty i rosy, upojenie, w jakie nas wprawiało mniemanie, że jesteśmy ścigani w tej szalonej jeździe po lesie, trzask gałęzi, szelest liści obijających się o szyby, a nadewszystko subtelna i dzika radość na myśl, że się człowiek wymyka regule, obowiązkowi, że poluje na zabronionym gruncie... Wreszcie Cassis, morze, w przystani Bleu-Blanc-Bouge z wielkim swym żaglem opuszczonym do połowy masztu, czekający tylko na nas, by rozwinąć skrzydła, — wszystko to, och! to wszystko było więcej niż rozkoszne.
Ale zaledwie odpłynęliśmy od brzegu śród boskiego wieczoru, pełnego tonów zielonych i lilawych, zaledwie moja przyjaciółka i ja zaczęliśmy z całą swobodą odczuwać pełnię uciechy fizycznej, spoczywając w uścisku wzajemnym na moście, kołysani cudownym chórem głosów męskich, poławiaczy korali, dobiegającym ze statku neapolitańskiego, który płynął tym samym szlakiem co my, i mieszającym swe radosne dźwięki z łagodnym pluskiem bruzdy wodnej, z chrzęstem wstęgi na wierzchołku masztu, — aż tu, horriblr, most horrible! moja ukochana dostaje strasznego ataku choroby morskiej, który trwał przez całą noc i dzień następny, zmusił nas do przerwania podróży na miesiąc, dwa miesiące, może na zawsze, trudno o zupełniejsze fiasco. Powiedziałem Ci już jaką rozkoszną towarzyszkę podróży wybrałem sobie między tylu innemi: chciwa przygód i podróży, namiętna wioślarka, obznajmiona ze sterem, umiejąca obchodzić się z żaglem równie dobrze jak ja, słowem typ kobiety dla żeglarza. Aż tu nic z tego! Trzeba fatalizmu, żeby miała chorobę morską... i to w jakim stopniu — straszną, nieuleczalną.
Co począć teraz? Wyrzec się mojej pięknej podróży? Odesłać „Bleu-Blane-Rouge“ do Cardiffu, pozostawiając poczciwemu Nuittowi tysiąc pięćset franków, zapłaconych z góry za trzy miesiące? Nie miałem na to dość odwagi. Ani też na to, byśmy zamieszkali po filistersku, hrabina i ja, — jesteśmy hrabią i hrabiną dla sąsiadów przy table d’hôte i ksiąg hotelowych, — w willi nad brzegiem jeziora w Lucernie czy Genewie, i pojechali następnie nad jeziora włoskie. Życie we dwoje w tych warunkach, to samobójstwo przez nudę, chyba, że człowiek jest zakochanym albo suchotnikiem, a ja do tej kategoryi nie należę; ani ty, nie prawda, Vallongue?
Chcąc mieć czas do namysłu zarzuciłem kotwicę mego jachtu pod wielką skałą w Monaco, i wynająłem pierwsze piętro jednego z tych karawanserajów w Monte-Carlo, ugrupowanych pompatycznie dokoła domu gry. Jakkolwiek sezonu jeszcze nie ma. tłumy oblegają stoły z ruletą, tłumy cudzoziemców jedynie.
W pierwszych dniach wygrywałem dużo; potem przegrałem, oprócz wygranej, czterdzieści czy pięćdziesiąt tysięcy franków, jakie mi pozostały. Ponieważ nieszczęście chciało, że Aleksander, nie będąc w Uzelles, nie mógł mi niezwłocznie nadesłać żądanych pieniędzy, przeto byłem zmuszony odebrać kapitanowi Nuitt zaliczkę, jaką mu dałem; możesz sobie wyobrazić jego rozczarowanie, jego przerażenie. A płaca załodze, by God? a pensya mistress Nuitt.? Przez tydzień musiałem słuchać tych komicznych jeremiad kapitana, dowódcy, Stewarta, typowych Anglików o twarzach czerwonych, osłupiałych, którzy ścigali mnie wszędzie, w biurze pocztowem, przy stołach gry, snuli się po białych tarasach hotelu, po cienistej drodze do Monaco, niby ruchliwe i zabawne cienie z pantomimy Hanlona Lee. Nareszcie statek pieniądze przywiózł, kapitan Nuitt, jego żona i jego załoga są zapłaceni i zadowoleni, a ja gram w dalszym ciągu, bo dni są długie, ale się wystrzegam odtąd podobnej niemiłej awantury.
Zrozpaczona narazie mitręgą, jakiej jest przyczyną, moja kochanka szybko pogodziła się z losem, dzięki świetnym Pleyelom i wdzięcznym słuchaczom naszej willi. Dodaj do tego rozkosz komfortu, wykwintu i tę nieporównaną, której doznaje, słysząc jak intendent hotelu mówi: „Już podano do stołu, pani hrabino,“ gdy ona wchodzi do jadalni, wsparta na ramieniu pana hrabiego. Tytuły, herby, to marzenie tej mieszczaneczki bez rodziców, która w przytułku, gdzie ją dzieckiem przygarnęli, wzrosła z myślą, że jest arystokratycznego, arcyarystokratycznego pochodzenia. Coprawda niebrak jej dystynkcyi, kibić ma smukłą i giętką, minę dosyć wyniosłą, czoło wąskie, cudownie zarośnięte; ale duże ręce i duże nogi, równie wygodne do fortepianu, — do klawiatury i do pedału, — jak mało uspokajające co do pochodzenia. Czy kochałaby mnie, gdybym nie był księciem i synem księcia? Wątpię. Za młoda jest, żeby ją znęciły moje młode lata, jak pewną dojrzałą baronową, przyjaciółkę mojej matki. Jakkolwiek wzrost mój i barczysta moja budowa zadają kłam moim osiemnastu latom, niemniej jest niemi zawstydzona, jak również niewinnością, nieświadomością, o jaką mnie posądza. Biedactwo.
Che volete? są jeszcze kobiety sentymentalne. Moja kochanka należy do tych, które ci mówią: „Pójdź wypłakać się na mojem łonie.“ A przy tej sposobności, mój drogi Wilkie, opowiem Ci w jaki sposób udało mi się zwyciężyć jej ostatnie skrupuły; może Ci się to w danym razie przydać. Byliśmy sami, wieczorem, w altanie, w głębi parku; ile ja zużyłem chytrości, żeby ją tam zaprowadzić... Proźby, zawodzenia nie posuwały ani na krok mojej sprawy. Dla ostatecznego ośmieszenia mnie, a człowiek tak łatwo staje się śmiesznym w podobnej walce, wpada mi jakiś proch pod rzęsy. Trę energicznie powieki, nie przerywając ataku; oczy mi się czerwienią, napełniają się łzami i nagle czuję, że ona się już nie opiera. „Płaczesz?.. wątpisz, że cię kocham?.. O? nie, nie płacz, przestań wątpić... weź mnie.“ I to złudzenie trwa jeszcze, sądzi, żem ja strasznie zakochany, a sama niebardzo mnie kocha.
Czy to nie ciekawe, że puściła się na podobną awanturę z tak mało podnieconą namiętnością? Czy to prawda, że, jak zapewnia, „przykrzyło jej się kłamać?“ To przecież nie jest przykre; a w pojedynku męzczyzny z kobietą, broń słabości, broń dziecięca i kobieca, ujmujące kłamstwo, subtelne i przewrotne, wycyzelowane drobnemi, artystycznemi rączkami, wydaje mi się niesłychanie miłą zabawką... Nie, kłamstwo jej się nie przykrzyło. Ona się poprostu nudziła. Będąc ofiarą jednostajnego i próżniaczego życia wolała się zdać na wszystkie kaprysy moich lat osiemnastu. Czego ona się spodziewa? Przypuściwszy, że ona dostanie rozwód, ja mam tysiące wymówek, mój wiek, moje położenie, żeby się z nią nie ożenić. Zresztą o rozwodzie dla niej nie ma mowy. Jej mąż, pan F..., którego posądzano zawsze, że jest bardzo obojętny, wścieka się ze złości, jak mi doniósł Aleksander, i mógłby nam spaść na głowę pewnego pięknego poranku. Ale ta zazdrość męża wydaje mi się mniej groźną, niż zazdrość mego ojca, jenerała.
Tak, mój drogi Vallongue, mój ojciec jest zazdrosny o mnie, zakochany szalenie w mojej kochance, która na samem dnie serca żywi gorętsze uczucie dla bohatera z pod Wissemburga, niż dla tego niewiniątka jego syna. Czy to litość zrodziła to uczucie, czy też istniało ono przed chorobą jenerała? Nie wiem; ale przez całe miesiące widziałem jak, — ona przy fortepianie, on w swoim fotelu kaleki, — zamieniali spojrzenia bardziej znaczące, niż słowa, i czułem często, że z turkawką w jej rodzaju, ten ranny, obarczony wiekiem i sławą, był niebezpiecznym rywalem. Stary odgadywał mnie, obawiał się cavaty, przekonany, że ostatecznie zawsze zwyciężę, posiadając to wszystko, czego jemu brakło. Ach! jaki on musiał być nieszczęśliwy, zwłaszcza, gdy ona przepędzała popołudnie w Grosbourg, a ja zabierałem ją i chodziłem z nią po całym domu i ogrodzie. Wyobraź sobie tego kalekiego donżuana, przykutego do fotelu, skazanego na śledzenie zdaleka, na ciągłe mówienie sobie: „Gdzie oni są?.. Co oni robią?.. trawionego podejrzeniami, wlokącego się na kulach podedrzwi, by podsłuchiwać, wściekłego, płaczącego ze złości. Ten człowiek to mój ojciec. Jakże dobrze rozumiem, że dla zakończenia tej męki przyszła mu myśl zamknięcia mnie w kolegium Stanisława! Ja zaś oddałem pięknem za nadobne, — odpowiedziałem podwójną ucieczką młodzieńca i zakochanej... Teraz mogłoby się bardzo łatwo zdarzyć, że mój ojciec, zwłaszcza po odpłynięciu „Bleu-Blanc-Rouge,“ który nas zostawił w obrębie jego mocy, nadużyłby mojej nieletności, by mnie nanowo zamknąć w Grosbourgu, a nawet w kolegium. Nie! to byłoby zbyt komiczne, żebym ja miał wracać do klasy przygotowawczej... z kochanką w takim razie? Takby jej było do twarzy w mundurze. Takiego rozwiązania nie przewidziała napewno.
Czy ona zresztą zastanawia się nad czemkolwiek? trudno byłoby mi powiedzieć; i to rzecz szczególna ta skrytość, ta niemożność wzajemnego przeniknięcia dwojga istot, żyjących wspólnie, zasypiających pod jednym pawilonem. Niekiedy myślę o okrzyku zgrozy, jakiby wydała, gdyby nagle weszła we mnie; w tę moją duszę taką ciemną i chaotyczną, że sam się w niej gubię, że mnie w niej strach ogarnia; gdyby w niej niespodzianie zamieszkała, co za przerażenie, gdyby tylko otworzyła ten list... Wystarczyłoby to do zabicia odrazu tej odrobiny miłości, jaką ma dla mnie, jeśli nie stałoby się wprost przeciwnie.. Któraż to księżna z wielkiego stulecia utrzymywała, żeby całą siłą kochać męzczyznę, kobieta powinna trochę nim pogardzać? Czyż mam, znudzony moją kochanką i by jej siebie obrzydzić, okazując się takim, jakim jestem, zamienić w namiętność jej miłostkę? Nie, lepiej zdać się na wolę losu i Najświętszej Panny z Fourviéres, do której ta rozkoszna kobieta ma ślepe zaufanie. Do tego stopnia, że, opuściwszy dom w tem, co miała na sobie, zapragnęła, skoro przybyła do Lyonu, nawet zanim kupiła sobie bieliznę, odbyć pielgrzymkę do Fourviéres i zaopatrzyć się tam w poświęcone szkaplerze i różańce.
Nie odmawiałem jej od tego; brzęk medalików na białej szyi taki ładny, uciecha, która staje się grzechem, rozkosz, jakiej się oddajemy śród wyrzutów sumienia i obawy taka miła! Pomiędzy cudzoziemcami ras najrozmaitszych, którzy mieszkają, albo tylko stołują się w naszym hotelu, zawiązaliśmy stosunki z młodem małżeństwem, państwem Nansen. Mąż Szwed, profesor jakiegoś fakultetu w swoim kraju, mając chore piersi, postarał się o misyę do Włoch południowych. Wraca ztamtąd, ożeniony od ośmiu miesięcy z bardzo ładną córką właściciela hotelu w Palermo. Zabawny to kontrast ten zaprzęg Północy z Południem, a kochają się namiętnie. Mąż rudy, w okularach, łagodny, rachityczny, ramiona ma zgięte w kabłąk, oczy północne, bystre i blade. Ktoś powiedział: „Wznosząc się ku Północy oczy subtelnieją i gasną.“ Innemi są piękne, krótkowidzące oczy Niny, pani Nansen, niby dwa czarne grona, nęcące i lśniące w tem przepysznem włoskiem ciele. Żona trochę za tęga, ale taka prawdziwie młoda i naturalna, tuląca się do męża ze śmiechem ubóstwianej kochanki, dreszczami szczęśliwej rośliny, która rośnie i rozwija się w słońcu. Obecność nasza w hotelu, dokąd przychodzili z sąsiedniej willi na obiady, zamąciła harmonię małżeństwa. Ładne tualety mojej Paryżanki, jej wyniosła obojętność robiły widoczne wrażenie na panu Nansen, któremu nagle wydało się, że jego Nina nosi krzyczące staniki i wygląda pospolicie. Ale biedny chłopak był taki nieśmiały, że nie mogłem nawet mieć najmniejszej nadziei, by kiedykolwiek mógł mnie zluzować, bez względu na to jak wielką byłaby jego ochota, a może i moja. Z czego się składa ta nieśmiałość taka pospolita między nami, a o której kobieta nie wie? Wspominałem Ci o panu Bum-bum; Nansen swoją nieśmiałością przypomina go. To jedna z tych istot, które potykają się, gdy kto patrzy jak chodzą, które potrzebują wysiłku, by otworzyć drzwi do sklepu, a na ulicy ocierają się o mury, radzi je przebić i zniknąć w nich. Bum-bum, zwierzając mi się ze wszystkiego, wspominał mi o jednym ze swoich przyjaciół, który wtedy tylko miał odwagę być czułym z własną żoną, gdy się upił, a mnie się zawsze zdawało, że ten przyjaciel, to on sam. Mój Duńczyk jest z tego samego kalibru. Pewnego wieczoru w salonie grał walca Brahmsa, wpatrzony z zachwytem w moją kochankę. Stałem przy nim i powiedziałem mu po cichu: „Strzeż się, Nansen, zdradzasz się...“ zamiast mnie zapytać z czem się zdradza, zaczerwienił się po uszy i okulary jego spadły na klawisze.
Gdy dokuczałem Lidyi jej milczącym wielbicielem, odpowiadała mi z uśmiechem: „Zdaje mi się, że jego żona tobie znów przypadła do gustu..“ I rzeczywiście, ta mała Nina nęciła mnie podwójnym tajemniczym urokiem kobiety i cudzoziemki; w dodatku była bardzo zakochana w mężu, podniecająca. Czy moja kochanka to zrozumiała? Czy obawa przed jakim moim kaprysem wpłynęła na to, że zdecydowała się nagle opuścić Monte-Carlo? dość, że pewnego ranka, przed tygodniem, gdy kapitan Nuitt przyszedł flegmatycznie po rozkazy, oświadczyła, iż gotowa jest jechać, pomimo ostrzeżenia lekarzy. Postanowiliśmy, że zatrzymamy się w Genui, a w razie gdyby ta krótka podróż jej nie zmęczyła, pojedziemy na Maltę i dalej.
— Gdybyśmy tak zabrali Nansenów do Genui? — zaproponowałem niedbałym tonem.
Spojrzała na mnie, usiłując odczytać myśl moją w głębi moich oczu, co nie jest rzeczą łatwą, poczem zadecydowała, bardzo dumna, jak zawsze:
— Zabierzmy Nansenów.
O godzinie drugiej, tego samego dnia, „Bleu-Blanc-Rouge“ odpływał z Monaco, rozpiąwszy żagle. Ale zanim zapadł wieczór, w pobliżu Ventimiglii, spotkała nas najpyszniejsza zawierucha, — grad, grzmoty, tramontana, wzburzone morze, — a pani F... powalona na łóżko, niezdolna była do najlżejszego ruchu, do skargi, leżała jak martwa. Obok, w salonie oświetlonym błyskawicami, Nansen wymiotował nad miednicą, nie myśląc już o miłości. Bylibyśmy mogli, jego żona i ja, całować się w obec niego, obsypywać się wzajemnie pieszczotami, a on nie byłby miał siły poruszyć się z miejsca. Ale biedna Ninetka daleką była od podobnych myśli. Nieprzytomna ze strachu, spędziła cały wieczór na klęczkach, uczepiona fotelu męża, a za każdą błyskawicą oświetlającą okienka jachtu, robiła w najwyższej trwodze znak krzyża i powtarzała śród łkań: „Święta Barbaro, Święta Heleno, Święta Maryo Magdaleno...” Żeby flirtować w tych warunkach musiałbym mieć duszę romantyczną i bluźnierczą którego z bohaterów Eugeniusza Süe.
Nazajutrz rano nowe komplikacye. Nansen dostał krwotoku, skutkiem choroby morskiej, a że w aptece na pokładzie nie było odpowiednich środków leczniczych, musieliśmy coprędzej, przez wzgląd na naszych chorych, wylądować w San Remo. Wieczorem podczas gdy „Bleu-Blanc-Rouge“ manewrował na morzu bez końca, powracając na swoje miejsce obok jachtu jego książęcej mości u stóp skały Monaco, my wracaliśmy wszyscy do Monte-Carlo lądem. W hotelu czekał na mnie list ojca, — marsowa odezwa trąby bojowej do honoru, do miłości ojczyzny. Od lat stu mieliśmy zawsze jednego Dauvergne’a pod chorągwią, i to na wybitnem miejscu; gdyby jutro wybuchła wojna, gdyby Francya potrzebowała swoich synów, kto poszedłby z naszej rodziny? Cztery strony takiego liryzmu, by mnie zniewolić ostatecznie do puszczenia kochanki i wstąpienia do Saint-Cyr. Domyślasz się zapewnie, że mnie to całe trąbienie ani trochę nie wzruszyło.
Wojna mnie nudzi, uważam, że jest głupia i plugawa. Z dwóch sposobów znajdowania się na polu bitwy, prostopadłego, jako kawalerzysty, z szablą w dłoni, stojąc w strzemieniu, z głową rozognioną, i poziomego, jako rannego, który się tarza z rozprutym brzuchem w krwi i biocie, wyobrażałem sobie zawsze tylko ostatni, a ten budził we mnie wstręt, jeżeli mnie nie przerażał. Nazajutrz po Wissemburgu, mój ojciec, mówiąc o bitwie, rzekł:..Dużo mięsa padło...“ Taką. wydaje mi się wojna; — nic tylko mięso, cała z mięsa bitego, składanego na wozy, a nie z pięknego, drgającego, żywego ciała. Nie jestem jednak tchórzem. Nie, i ja miałbym swoje chwile, jak każdy, tylko rzeź zgrozą mnie przejmuje. Nadto wyrazy: ojczyzna, sztandar, rodzina, budzą we mnie obłudne echa pustego dźwięku. Ty jesteś taki sam, mój kochany Vallongue, z tą wszakże odmianą, że u Ciebie wszystko pochodzi z nauki, z refleksyi. Twój mózg, podobnie jak mózg tylu młodych Francuzów, stał się zdobyczą filozofii niemieckiej, a zdobycz to stokroć poważniejsza niż zabranie Alzacyi. i nawet Lotaryngii. Kant, Hartmann. zwłaszcza tamten, ten sławny, wiesz już o kim chcę mówić, pozdejmował wobec Ciebie ozdoby życia jedne po drugiej; erudycya uczucia i wrażliwości zniweczyła w Tobie zdolność do odczuwania.
Aleja, ja, który nic nie umiem, nic nie czytałem, niczego się nie uczyłem, w jaki sposób doszedłem do tego samego stopnia moralnego znużenia i zgrzybiałości moralnej? Dlaczego jestem już wyschły, spustoszony, mając zaledwie lat osiemnaście? Zkąd do mnie ta pogarda dla wszelkiego obowiązku, wszelkiej pracy, ten bunt przeciw jakiemubądź prawu?. Moje nazwisko, mój majątek, moja młodość i dusza anarchisty. Dlaczego? Ty, któremu mówię wszystko, który mnie znasz do głębi, wytłómaczże mi mnie, mnie samemu. Czy uważasz mnie poprostu, — takbym powinien wnioskować z Twego listu, — jako wytwór nowej szkoły, jako próbkę ostatniego transportu? W takim razie starsze pokolenie się zdziwi. Ci, którzy ustępują i ci, którzy nadchodzą nie podobni są do siebie wcale, wiem o tem; ale tym razem, sądząc z mego ojca i ze mnie, mosty są zerwane na dobre między dwoma pokoleniami, a z jednego brzegu do drugiego niezrozumienie mogłoby wzrosnąć do nienawiści.
Oczywiście czytałem na swój sposób list jenerała, dopatrując się w nim tylko powrotu do życia i chęci odzyskania ukochanej pani F..., która, muszę wyznać, lepiej się poznała na kwiatach jego wymowy wojskowej niż własny syn. Moja sentymentalna przyjaciółka miała oczy pełne łez; od pewnego czasu zresztą, te napady rozrzewnienia u niej są częste, nawet niepokojące. A tożby dopiero była awantura!.. Tym razem wszakże łzy jej pochodziły ze źródła czysto duchowego, czułem, że jest poruszona do głębi, gotowa do największych ofiar. Ach, ten stary donżuan! list jego nietyle był przeznaczony dla mnie, ile dla tej, która go miała czytać po przez moje ramię, powracając myślą ku niemu. A teraz przewiduję demonstracyę jeszcze gwałtowniejszą. Może zjawi się osobiście, by nam odegrać porządną scenę z melodramatu i zdobyć odrazu kochankę i syna, — dwa ptaki za jednym strzałem. Zdaje mu się pewnie, że będę na niego czekał!.. Przedewszystkiem ruleta już mnie nie bawi, jeszcze jedno wrażenie zatracone w przepaści; niewarta była, żeby się człowiek smażył śród tego afrykańskiego krajobrazu, oślepiony blaskiem słońca i gorącym pyłem, ogłuszony nieznośnem brzęczeniem koników polnych.
Najlepiej byłoby popłynąć na moim jachcie, powierzywszy Lidyę znajomym, którzyby mi ją przywieźli lądem do jakiego odległego zakątka Bretanii lub Włoch. Ale komu? Z Nansenami skończyło się... Zapomniałem Ci powiedzieć, że nieszczęśliwy Szwed umarł na galopujące suchoty nazajutrz po naszym przyjeździe. Przy tej okazyi, panie filozofie, pozwolę sobie, jako memu spowiednikowi, opowiedzieć Ci fakt niewytłómaczony, tajemniczy, prawie niepojęty.
Szwed zatem wybrał się ad patres. Przez dwa dni żyliśmy śród tej śmierci, moja kochanka, spędzając godziny całe przy zrozpaczonej wdowie, ja i mój poczciwy Nuitt, którego mimowolną synekurę wyzyskuję na wszystkie sposoby, zajęci potrójną trumną, dębową, ołowianą i sosnową, konieczną dla przewiezienia nieboszczyka do ojczyzny, a także sprawami transportu, wysyłki... Karmiliśmy się literalnie tym Szwedem; popioły jego zmieszały się z naszemi potrawami, wciskały się do naszego snu. Trzeciego dnia, wczoraj rano, hrabina powiada mi:
— Powinieneś pójść do Niny... byłeś dla niej taki dobry i usłużny, chciałaby ci podziękować.
Nic banalniejszego nad tę wizytę. Dlaczego byłem taki wzruszony, taki namiętnie wzruszony, wchodząc do ogródka willi Nansenów, w głębi parowu, o dziesięć minut od morza? Czy to pod wpływem sirocca, czy woni oleandrów? Usta miałem suche, dłonie rozpalone, a całą moją istotą owładnęło zmysłowe odrętwienie, które nie przeszkadzało mi myśleć o śmierci... Jak tu zresztą o niej nie myśleć? Panując w mieszkaniu, zapełniała je nieładem i zamieszaniem, jakie z sobą przynosi. Tu okna na pierwszem piętrze, otwarte na oścież, tam jedno zamknięte szczelnie, przez które widać ponure żółte światło gromnic śród białego dnia, a wszędzie, nawet w głębi ogrodu, nawet pod oleandrami, okropna woń lekarstw i wiórów, jaką wydają łoża śmiertelne.
Czekałem pięć minut w bawialni, na parterze, siedząc na trzcinowej kanapce. Naraz słyszę kroki na schodach. Nina... Powiedziałem Ci, nie prawda? że między mną a tą kobietą nic nie było. W wigilię jej nieszczęścia śmieliśmy się i bawili razem przez cały wieczór na tarasie hotelowym. Flirtowaliśmy wesoło ale chociaż moja żądza bawiła ją, Nina zajęta była przedewszystkiem czuwaniem nad mężem, który grał z moją kochanką sonatę na cztery ręce. Nie widziałem jej od tej chwili. Powiedz mi, dlaczego BYŁEM PEWNY tego co się miało stać... Weszła bardzo blada, ubrana pośpiesznie w czarną suknię, przylegającą, do jej elastycznej kibici; a pod tą osłoną przeczuwało się piękności jej ciała Włoszki. Padła obok mnie, nie mówiąc słowa; dłonie nasze się zetknęły i iskra wybuchła płomieniem... „Ach! panie Karolu...“ I już ją miałem na piersi, na ustach, wyczerpaną bezsennemi nocami, oddającą się, nieprzytomuą, omdlewającą w przeciągłym, gorączkowym pocałunku, który czuć było houbigantem i fenolem... Właśnie w tej chwili gospodyni jej weszła po dwa prześcieradła i wydarła mi z rak okazyę, która już nie wróci.
Niemniej, mój filozofie, co Ty o tem myślisz? Jakim szatańskim sposobem ta kobieta oderwała się od nieboszczyka, którego kochała, którego opłakiwała, by paść bezwiednie w moje objęcia? Czyżby erotyczne tchnienie unosiło się nad trumnami? albo też, czy to poprostu życie szuka odwetu w porywie gwałtownym i bezpośrednim? Mam przekonanie, że lekarze wiedzą daleko więcej niż mówią o tych chwilach nieładu i przewrotności, z których niewątpliwie często korzystają.
Ja sam już raz, w okolicznościach straszniejszych jeszcze, uległem tajemniczemu wpływowi... miłość i śmierć, Vallongue! Zamierzałem przesłać Ci mój dziennik dopiero, gdy coś postanowię i oznaczę miejsce naszego nowego pobytu, ale mamy świeży kłopot. To nie mój ojciec przyjechał, tylko Otello. Dzisiaj rano wchodzi do naszego pokoju, wyelegantowany zawsze, ale z twarzą zmienioną, pan Aleksander, który od mego wyjazdu szpieguje na rachunek mojej rodziny męża pani F... i odbył razem z nim podróż ekspresem. Na szczęście ten srogi mąż odbywa poszukiwania w Monaco, sądząc, że tam jesteśmy, co nam daje możność powzięcia jakiejś decyzyi.
Wkrótce więcej wiadomości. Sprawa zaczyna być poważna; ale biorę się za puls, — dobry.




VII.
INTERMEZZO..

Opuściwszy nagle starego Mériveta, po rozmowie za kościołkiem, Ryszard spotkał pana Aleksandra; przelotny uśmiech zręcznego łotra, ironia jakiej się w tym uśmiechu dopatrzył, jak promień światła przemknęły przez umysł Ryszarda.
— Gdzie oni są, ci nędznicy?.. ależ ten człowiek wie; wie od tych z Grosbourga, a Rozyna u nas od niego.
I przyśpieszał kroku po rozpalonej już drodze, i monologował gestykulując zapamiętale, a zbity, krótki jego cień obok niego powtarzał te gniewne ruchy.
— A tom ja głupi, że nie pomyślałem o tem wcześniej, żem tak często chodził daremnie na tę pocztę!.. Byleby tylko ta dziewczyna zechciała teraz powiedzieć... O! powie, albo niech się strzeże!..
Rozyna Chuchin, która miała odmłodzoną i wydelikaconą twarz ojca, ukazała się właśnie w furtce parku, na tych samych dwóch stopniach, z których omal co nie zabiła pana swego wiadomością, o wyjeździe Lidyi. W eleganckim kapeluszu, i w bucikach, z książką do nabożeństwa o złoconych brzegach pod pachą, służąca śledziła coś widocznie i czekała. Usunęła się przed Ryszardem z tym uśmiechem bladym i uniżonym, w którym można się dopatrzeć wszystkiego czego się chce; ale Ryszard odwrócił ją oburącz, a przycisnąwszy do drzwi, które zamknął pchnięciem nogi, zapytał:
— Gdzie pani?.. ty wiesz... powiedz natychmiast... gdzie pani?
Trząsł nią brutalnie, a ona, zdumiona, nie rozumiejąc na razie, bełkotała:
— Ależ nie, panie Ryszardzie, ja nie wiem gdzie pani.. Gdy powróciła z sumy zastała depeszę...
— Pytam cię o twoją panią... o moją... moją żonę.
Powiedział to z wysiłkiem.
— Gdzie ona jest?
A widząc, że dziewczyna zamierza kłamać, dodał:
— Nie wtrącałem się nigdy do ciebie, ale wiem wszystko... Jeśli ci się zdaje, że ja was nie słyszę, jak twój kochanek przychodzi do garderoby... Potrzebowałbym powiedzieć tylko jedno słowo, żeby moja matka wyrzuciła cię na ulicę, a ojciec Chuchin...
— Ach! panie Ryszardzie...
— A więc, bez kłamstwa. Pod jakim adresem pisuje do nich Aleksander? Mimowolne chwianie się całej postaci silnej wieśniaczki świadczyło o jej wahaniu, w końca jednak szeptem powiedziała nazwę miasta i hotelu. Ryszard był zgnębiony. Sądził, że są daleko, po za morzami, gdzie ich doścignąć nie zdoła. Czyż nie mówiono mu o podróży do Indyi? I oto, zamiast z radością pochwycić tę sposobność bliskiej zemsty, doznał nagle uspokojenia, nie wyrzekając się wszakże wyjazdu, albowiem polecił Rozynie, by mu przygotowała torbę podróżną.
— Wiesz, tę torbę, którą zabieram ze sobą, gdy jadę na stawy do Mérogis... A ani słowa matce, słyszysz? Wyjechała, mówisz?..
— Na dworzec do Villeneuve, wiktoryą.
— Do Villeneuve, mama! A to poco?
Pani Fénigan wyjeżdżała jedynie do kościoła.
— Nie wiem, panie Ryszardzie, ale skorzystam z nieobecności pani, żeby wziąć torbę, która została w zamku.
Weszła w szpaler.
Zawołał jej.
— Wejdź zarazem do mojego pokoju i weź tam...
Nie wiedział, jak powiedzieć, żeby przyniosła rewolwer z jego nocnego stolika. Podkreślało to tak wyraźnie jego zamiary, że się zmieszał.
— Nic, nic, sam wezmę:
Oglądając broń, zły był na siebie za to nagłe i niewytłómaczone uspokojenie.
— Dlaczego? Czem się to dzieje, że myśl, iż jutro, o tej samej godzinie będę pomszczony, jeżeli zechcę, że ta myśl oziębiła mnie do tego stopnia? Czy jestem już skończonym nikczemnikiem, czy też tylko niezdolnym do powzięcia jakiegokolwiek postanowienia?
I, chcąc się podniecić, powrócić do gniewnego uniesienia, odczytał listy Charlexisa do żony, które chował w pudełku, by je mieć zawsze pod ręką, na oczach. O! szybko dopiął celu. Wyobraźnia w tym mózgu drzemiącym, odrętwiałym przez działanie świeżego powietrza, potrzebowała, by się ożywić, obrazów zewnętrznych. Podobnie są lubieżnicy, którzy używają książki i wizerunków na pomoc obumarłym zmysłom. Umiał on na pamięć te listy; ale w czytaniu frazesy uosabiały się, wyrazy iskrzyły, jak spojrzenia...
Turkot wiktoryi po piasku wyrwał go z pośród tych widzeń... Matka, już!.. Schował pośpiesznie listy, zrozpaczony, że nie wyjechał przed jej powrotem. Teraz trzeba znaleźć wymówkę, żeby upozorować ten wyjazd, uniknąć łez, błagań. Szukał tej wymówki, schodząc na jej powitanie, gdy powóz zajeżdżał przed dom.
Jakież było jego zdziwienie, gdy spostrzegł na koźle pełno pakunków, a obok pani Fénigan młodą kobietę pod ponsową parasolką, całą w takim szkarłatnym stroju, od egretki toczka podróżnego, aż do jedwabnych pończoch, które pokazała, zeskakując z wiktoryi z żywością młodego chłopca.
— Dzień dobry, Ryszardzie! — zawołała wesoło, pomagając wysiąść pani Fénigan, która dawała znaki synowi.
Głos przybyłej dźwięczał świeżo, miłym akcentem miejscowym, zasłyszanym już kiedyś, jakby dobrze znanym. Ryszard wahał się wszakże jeszcze, gdy matka, wchodząc na taras wsparta na ramieniu damy w szkarłacie, przedstawiła ją:
— To przecież Eliza, kuzynka z Lorient.
Rój wspomnień, zakochanych i szczęśliwych chwil, zawirował w umyśle Ryszarda. Ujrzał znów w pamięci kuzynkę, o kształtach okrągłych, drobnych, galopującą obok niego po równinach Sainte-Geneviéve-des-Bois, przy drzwiczkach lando, gdzie Franciszek Belleguic, bogaty przedsiebierca budowlany, i pani Belleguic, z domu de Kerkabelec, układali się z panią Fénigan co do przyszłego małżeństwa swoich dzieci, które już porozumiały się wyśmienicie. Dwie matki zaś, na nieszczęście, za nadto były do siebie podobne, by się porozumieć. Pani Belleguic z domu de... i t. d..., była Bretonką, wyciosaną z twardego kamienia, — także taki sam „dobry tyran,“ — która chciała prowadzić cały świat, jak wodziła męża, silną ręką, na krótkich cuglach. „Franciszek, który nie jest orłem,“ mówiła o nim, wobec niego, a mąż za każdym razem kłaniał się z błogim uśmiechem; w istocie, nie miał w sobie nic orlego, spokorniały w tem jarzmie małżeńskiem, które mu z biegiem czasu kark nagięło. Ryszard, skutkiem gwałtownej sceny między dwoma dobrymi tyranami, zmuszony był ująć się za matką przeciw rodzicom tej, na którą już spoglądał wzrokiem narzeczonego; poświęcił się, głównie przez słabość, przez materyalne niepodobieństwo powiedzenia „nie,“ ale zachowując w głębi serca prawdziwy żal, który znikł, zatarty przez czas i inne, stokroć głębsze, rany.
W ciągu tych lat dwunastu, pani Belleguic, z domu de Kerkabelec, połączyła się ze swymi przodkami. Franciszek, który nie był orłem, zrozpaczony, że mu już tego nikt nie mówił, podążył za żoną do grobu. Eliza, poślubiona, chirurgowi marynarki, alkoholikowi, człowiekowi złemu, który ją bił z nałogu, otrzymała najpierw separacyę, a potem rozwód, skoro tylko prawo zostało uchwalone.
Pani Fénigan piorunowała zrazu na ten rozwód z całem oburzeniem zagorzałej katoliczki; był on nawet w swoim czasie pomiędzy nią a synową powodem słodkawo-kwaśnych rozpraw, w ciągu których epitety „kochana matko“ i „kochana córko“ krzyżowały się ze zjadliwą intonacyą. Następnie, gdy synowa odjechała, pani Fénigan, wobec opuszczenia i smutku syna, widząc, że nie wystarczy mu, jak mniemała, jej czułość macierzyńska bez uniesień, zmieniła zdanie o rozwódce, a nawet o rozwodzie. Przypomniała sobie, że Eliza i Ryszard kochali się niegdyś. Doznała wyrzutów, że dla swego kaprysu zerwała to małżeństwo, które byłoby jej oszczędziło tylu zmartwień: wyrzutów tem szczerszych, że śmierć Belleguiców pozostawiała jej całą władzę, o którą była taka zazdrosna. Wówczas, bez żadnego stanowczo określonego zamiaru, kierując się instynktem macierzyńskim i radami proboszcza z Draveil, swego spowiednika, napisała pokryjomu do kuzynki w Lorient, by przyjechała spędzić kilka tygodni w Uzelles, a kuzynka, nie będąc zawziętą z usposobienia, przybiegła na wezwanie.
Obecność jej przedewszystkiem przeszkodziła niezwłocznemu wyjazdowi Ryszarda. Odroczył go do wieczora i zjadł śniadanie, siedząc naprzeciwko Elizy, rad, że znów słyszy jej wesoły śmiech, że widzi jej ładne oczy i olśniewające świeżością usta. Należała ona do tej rasy uprzywilejowanych, na których staczają się potokami dolegliwości i katastrofy życiowe, nie zostawiając najmniejszego śladu. Po tylu latach łez i żałoby Ryszard ujrzał ją równie wesołą i roztrzepaną, z tem samem prowincyonalnem upodobaniem do rzeczy błyskotliwych i jaskrawych, z tym samym szeregiem ziarnek ryżu między ustami, tem samem licem smagłem i zaróżowionem, okryłem puszkiem, niby owoc, tylko ramiona miała bardziej zaokrąglone, skórę nieco bielszą i posiadła wyzywającą i naiwną sztukę dekoltowania się, która do reszty onieśmieliła bojaźliwego kuzyna. Ryszard co chwila odwracał się, rzucał na nią spojrzenia, czerwieniąc się, co przejmowało radością zalotną młodą kobietę, której matka powiedziała poprostu:
— Moje dziecko jest chore, wylecz mi je.
Gdy kończyli śniadanie, Eliza krzyknęła rozpaczliwie:
— A moja torba?
Czerwona torebka skórzana, do której zawsze chowała pieniądze, papiery, klejnoty, całe swoje mienie. Zrazu nie zaniepokojono się. Bo i czego Eliza nie zarzuciła przez tę godzinę swego pobytu? I torebka się znajdzie jak znalazł się wachlarz, pierścionki, parasolka, rozrzucone dokoła tej milej osóbki, skutkiem wiecznego młynkowania jej ruchów i myśli. Po długich poszukiwaniach musiano się jednak pogodzić z tem, że torebka pozostała w wagonie, albo może na dworcu w Villeneuve, stary stangret Libert bowiem zapewniał, że jej nie widział na koźle między innemi pakunkami.
— Niech Libert jedzie na dworzec, — rzekła pani Fénigan.
— Dziękuję, kuzynko, jestem zanadto niespokojna; pojadę sama.
— Elizo, ja cię zawiozę, — zaproponował Ryszard. — Weźmiemy karyolkę, żeby jechać prędzej.
A ponieważ w tej chwili odezwał się dzwonek, wzywający służbę na śniadanie, poszedł sam założyć konia, by nikomu nie przeszkadzać i nie tracić czasu.
Kobiety zostały same i jednaki poryw rzucił je we wzajemne objęcia.
— Ach! droga córko, gdybyś mogła...
— Ależ zdaje mi się, że nieźle idzie... Daj mi swobodę działania, a zobaczysz.
— Jak uważasz, czy się zmienił?
— Pobladł i rysy mu się wydłużyły... Wolę go takim, ma więcej dystynkcyi. Uprzedzałaś mnie, kuzynko, że taki smutny, a on ciągle nuci.
I powtórzyła owo „bum-bum,“ — basowy akompaniament sonaty.
— On zawsze tak podśpiewuje, jak myśli o niej, — odparła matka.
— W takim razie myśli o niej ciągle... Czy to podobna, po krzywdzie, jaką mu wyrządziła?
— Ty tego nie rozumiesz... ani ja, moje biedne dziecko.
Ryszard, siedząc już na koźle, zawołał z dołu; kuzynka zbiegła szybko ze schodów.
Dwie dobre mile dzielą Uzelles od Villeneuve-Saint-Georges. W lekkim powoziku, puściwszy konia pełnym kłusem, Ryszard przebył tę drogę w niespełna pół godziny. Gdy karyolka wjechała na dziedziniec dworca, zapełniony omnibusami, wózkami, ekwipażami, pan Aleksander, w szkockiej czapeczce, potrącany na wszystkie strony przez wystrojonych Paryżan, zwijał sobie papierosa przed salą poczekalną, przypatrując się z wyrazem wyższości i znużenia podróżnego, który ma długą drogę przed sobą, całemu temu tłumowi, co wyległ za miejskie rogatki.
Uprzedzony przez Rozynę Chuchin o zamiarach jej pana, a następnie o przyjeździe kuzynki, pan Aleksander pomyślał, że Ryszard będzie mógł wyjechać dopiero pociągiem wieczornym i że on sam, zyskując w ten sposób kilka godzin, przybędzie wczas, by ostrzedz kochanków. Plan, wykręty, miał w pogotowiu: Skorzystać z obawy, z zamieszania pierwszych chwil, by wyekspedyować księcia na pokładzie „Bleu-Blanc-Rouge,“ u uprowadzić damę lądem, a gdy kochankowie będą nareszcie rozłączeni, siać między nimi zwątpienie, nieufność, kłamstwa, uczynić wszelkie zbliżenie niemożliwem.
Nagły wjazd Ryszarda na dziedziniec zachwiał temi wszystkiemi postanowieniami. Z kąta sali klasy trzeciej widział, jak Ryszard zeskoczył z powoziku i wszedł na tor, prawdopodobnie, by wsiąść do tego samego pociągu co on... Co robić tedy? Jak wejść do wagonu niepostrzeżenie? A w drodze, a tam, za przyjazdem?.. W tem Ryszard ukazał się ponownie, potrząsając czerwoną torebką, którą zdaleka pokazywał damie, siedzącej na koźle karyolki. Zajął miejsce obok niej, odebrał jej lejce i, nie dotknąwszy nawet konia końcem bata, znikł w głównej ulicy Villeneuve z przed szpiegujących spojrzeń byłego intendenta pałacu. Czy Ryszard pojedzie. czy też przybycie kuzynki wpłynęło na zmianę jego decyzyi? To pewna tylko, że nie wygląda wcale na srogiego Otella, przeżuwającego swoją zemstę...
Pociąg z Paryża, wjeżdżający na stacyę, wstrząsnął peronem. Rozległo się trzaskanie drzwi.
— Lyon, Marsylia, Nizza..
Pan Aleksander zawahał się przez sekundę. Poczem zły uśmiech wykrzywił jego wygolone usta i były intendent wskoczył do najbliższego wagonu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Elizie zachciało się powracać do domu najdłuższą drogą.
— Ja mam dużo wspólnego z Czerwonym Kapturkiem, — mówiła, śmiejąc się; — lubię poprzeczne drogi, zakręty, na których można zabłądzić i pogoń zawszystkiem tem co fruwa i co pachnie... Czy się nie boję wilka?.. Nigdy w życiu... Gdy Czerwony Kapturek umie zabrać się do rzeczy, to o wilka drżeć należy.
Upojona cudowną pogodą, szybkością jazdy, radością z odnalezienia klejnotów, robiła w istocie wrażenie Czerwonego Kapturka, jakim go sobie wyobrażamy, w szkarłatnej czapeczce, dzwoniąc swym dziecinnym śmiechem. Pojechali wzdłuż Yéres, małej rzeczułki, niby z obrazu Watteau, szafirowej, zimnej, śpiącej pod wysokiemi cienistemi drzewami, między zielonemi stokami, których świeżość stanowiła jaskrawy kontrast z żarem, panującym na gościńcu.
„Na bok! na bok!“ Przed karyolką, jadącą szybkim pędem, rodziny mieszczańskie, zalegające w niedziele wiejskie drogi, usuwały się żywo; z okien mikroskopijnych willi najrozmaitszych stylów, to z wieżyczkami, to z balkonami, z ozdobami fajansowemi albo z różowawych kamyków, wychylały się zaciekawione sylwetki, a wszędzie na tych twarzach, nacechowanych nudą albo zmęczeniem, Ryszard dostrzegał ten sam wyraz rozweselenia, sympatyi, jaką zdobywała sobie, przejeżdżając, miła istota, która uśmiechała się do nich z wysokości swego kozła.
I jakżeż mógłby się oprzeć temu czarującemu uśmiechowi męzczyzna, siedzący obok młodej kobiety, czujący ciepło jej ciała, świeże tchnienie jej szczebiotu, woń jej rozwianych wiatrem włosów? Co chwila, odbierając mu lejce, albo bat, muskała mu policzek okrągłą obnażoną ręką, lub też, pokazując wielką magnolię śród trawnika, stado żółtych kacząt na strumyku, pochylała się, podsuwała mu pod oczy wycięcie sukni dokoła białej i pełnej szyi. Ryszard bezwiednie ulegał czarowi tych wyziewów kobiecych, które mu koiły nerwy, niby dobroczynne ciepło.
Przy wjeździe do wioski Yéres, przez którą przechodzi gościniec, musieli zwolnić jazdę. Z powodu święta miejscowego, o którem zdaleka już oznajmiały katarynki, bębny, fanfary, ostry zapach frytury, z obu stron szosy ciągnęły się baraki i budy jarmarczne. Karyolka ściśnięta, prawie że niesiona przez tłum, który stawał się coraz liczniejszy w miarę, jak wjeżdżano w głąb wioski, toczyła się krok za krokiem.
— Jak się macie, Eugeniuszu?.. a młode małżeństwo?
Na to zapytanie Fénigana, Eugeniusz Sautecoeur, nazwany Indyaninem, który szedł przy karyolce, sięgając ramieniem jej kozła, odwrócił się i ukazał pod okrągłą czapką służbową twarz fioletową, zaniepokojoną.
— Nieźle, dziękuję, panie Ryszardzie, i dzieci także. Tylko, że chłopak na służbie, a ja jestem obarczony synową... To niezawsze wygodne. Dziś rano mieliśmy na śniadaniu przyjaciół jej męża. Zachciało jej się pójść z nimi na zabawę... Tam do licha! jakże ja się starzeję.
Wydobył z pod czapki kolorową chustkę fularową i ocierał nią spocone, przecięte gniewną bruzdą czoło, a spoglądając nagle dokoła po tłumie, który przewyższał swoją wysoką postacią, zawołał:
— Ach! szelma... znów mi się wymknęła.
Złożył wojskowy ukłon i podszedł spiesznie do baraków w poszukiwaniu synowej, którą Ryszard w chwilę później spostrzegł na placu Kościelnym, śród grona młodych dandysów w wielkich wykładanych kołnierzykach, uderzających szykiem bywalców w cafe-concert.
— Pomimo całej czujności twego Indyanina, — odezwała się Eliza, — zdaje mi się, że trudno mu będzie upilnować tę zwierzynę.
— I mnie się tak zdaje, kuzynko; ale niech ona się strzeże, ojciec Sautecoeur byłby straszny.
— Straszniejszy, niż mąż?
— O! mąż... to typ w moim rodzaju.
Po tych słowach, wypowiedzianych bolesnym tonem, które były pierwszą, jedyną aluzyą do jego nieszczęścia od czasu przyjazdu Elizy, Ryszard popuścił cugli koniowi, zniecierpliwionemu już, czującemu, że się wydostał z tłumu, i karyolka potoczyła się pędem po spadzistej drodze do rzeczki Yéres. Minąwszy mały most, wjechali w cienistą drogę, pomiędzy rozległe wielkie parki, woniejące i okwiecone. Zdala, na zgiełk zabawy wiejskiej, którą pozostawili za sobą, spadał dźwięk dzwonów nieszpornych, wolny, poważny, podobny do rozdzierającego zdania, które znienacka zachmurzyło wesołą banalność gawędy młodej pary.
W Uzelles, tego wieczora, gdy wybiła nieodwołalna godzina gaszenia świateł dla wszystkich mieszkańców zamku, długo jeszcze czuwano w pokojach. Pani Fénigan, w białą; flanelowej bluzie, z lichtarzem w ręku, nie mogła się nasłuchać opowieści o przejażdżce; świeca dopalała się, powieki Czerwonego Kapturka stawały się coraz cięższe, a matka, która weszła na kilka minut, nie spostrzegała się, że siedziała już dwie godziny.
Ryszard przez ten czas, zdumiony, że znalazł się na swojem łóżku, zamiast jechać drogą do Monte-Carlo, zapytywał siebie, dlaczego poduszka wydawała mu się taką miłą, prześcieradła takiemi świeżemi po gorączce minionych nocy; jak się to stało, że, gdy przywiązanie jego do matki, życzliwe rady starego Mériveta nie mogły go odwieść od szalonego postanowienia, rozchylony stanik, zwoje włosów skręconych i odsłaniających olśniewającą szyję, wystarczyły, by zmienić kierunek jego myśli. Że trochę ciała kobiecego mogło mieć taką niepokonaną władzę, że w sercu, równie udręczonem jak jego serce, mogło się znaleźć miejsce na inne pragnienie, prócz żądzy zemsty i śmierci, — wobec tego faktu upadała cała filozofia nieboraka i borykał się w tym zamęcie długo po zagaszeniu lampy.
Nazajutrz nie pojechał, nawet o wyjeździć nie wspomniał. W stajni miał tylko jednego wierzchowca, trzeba się było wystarać o drugiego dla Elizy i przyzwyczaił się wyjeżdżać z nią codziennie. Ponieważ był milczący z upodobania, z temperamentu, przeto konna jazda miała dla niego tę korzyść, że się podczas niej nie mówi, a myśli tylko w połowie, bo trzeba całą uwagę poświęcić koniowi, najkapryśniejszemu, najtchórzliwszemu ze zwierząt. Człowiek sam staje się potrosze koniem. W rozterce, w jakiej się znajdował, mając zaledwie odwagę wejrzeć w głąb swojej duszy, Ryszard rozkoszował się tem odrętwieniem swojej indywidualności. Gdy po takiej długiej przejażdżce na świeżem powietrzu pani Fénigan widziała, że syn powraca jej rozpromieniony, z wesołym dźwiękiem głosu, bez tej zmarszczki zawsze w jednym kącie czoła, świadczącej o jednako ponurych myślach, i ona promieniała, wyobrażała sobie, że wyleczenie jest bliskie, gotowa wierzyć, — gdyby Rozyna nie była jej wyznała awantury z walizką, — że Ryszard nie jest tak poważnie zraniony, jak utrzymywał proboszcz z Draveil i ten stary waryat, ojciec Mérivet.
— I cóż, córeczko?.. — Od tych słów, wypowiedzianych tonem tajemniczej żartobliwości, zaczynała pani Fénigan co wieczór, zasiadając w pokoju Elizy ale dnie, konne wycieczki następowały po sobie, nie sprowadzając stanowczego rezultatu.
— Robię jednak wszystko co mogę, — tłómaczyła; się młoda kobieta, płacząc nieledwie.
A matka zachęcała ją, szukała wraz z nią sposobu przezwyciężenia nieśmiałości Ryszarda.
— Bo to tylko to, moja córko, tylko to mu przeszkadza. Wszyscy męzczyzni są nieśmiali, a on bardziej niż wszyscy razem.
— Tak sądzisz, kuzynko? Spróbuję jeszcze zatem.
I spróbowała. Zaskoczeni przez burzę na równinie Courcouronne schronili się, po szalonej jeździe, w szopie pod wioską. Przestrzeń była wąska, siodła ich zbliżały się.
— Jak mi serce bije... patrz, Ryszardzie.
Szybkim ruchem wzięła jego dłoń i oparła ją na wznoszącym się, pod przyśpieszonym oddechem, staniku amazonki. W Ryszardzie zawrzały zmysły, — objął wolną ręką pochylającą się kibić Elizy i przez pięć minut, milczący i bladzi, pozostali tak w namiętnym uścisku.
Dotychczas znaczyła dla niego tyle, co jedna z tych jaskółek, które wpadały przez otwarte drzwi namiotu w ogrodzie, i obijały skrzydła o belki i o rękojeście szabli: teraz zaczął ją obserwować, ciekawy wiedzieć co się też ukrywało w tej duszy, wiecznie rozradowanej, po za tym ciągłym szczebiotem. Dlaczego nie kochać tej, jeśli go wyleczy z tamtej, i skoro matka widocznie tak bardzo tego pragnie?.. Przemyśliwał nad tem, grając w salonie w szachy z panią Fénigan, nazajutrz po tej strasznej burzy, która przez całą noc pustoszyła ogród i popsuła zupełnie drogi. Eliza, zażenowana od wczoraj wobec Ryszarda, obawiająca się wyznania, którego się spodziewała, stuła, wyglądając przez okno.
— Co to tam takiego? — spytała pani Fénigan, gdy naraz odezwały się wrzaski i okrzyki.
— To ten stary żebrak... Jakże on się nazywa?.. Ojciec Jerzy, w strasznym stanie... A cała banda uliczników za nim... Zabierają mu kij... Biedak! ależ on upadnie!
Na dworze rozległ się wybuch śmiechu. Pijany, wstrętny, trędowaty, z błotem na łachmanach, na brodzie, stary włóczęga, chcąc rozpędzić bandę szczujących go małych szakali, upuścił swój kij; łobuzy pochwycili go i teraz żebrak, niezdolny postąpić kroku, stał, czepiając się muru folwarku, lecz obsuwał się i padał i znów się podnosił, płacząc, wołając o swój kij, który mu nareszcie włożył w ręce dróżnik, Robin, wyrwany ze swej siesty w taczkach. Wówczas rozegrał się mały dramat, którego przebieg śledził Ryszard, z czołem na szybie. Dróżnik w porywie litości, zwierzęcej niemal, ujął biednego starca pod ramię i stawiał go, jako tako na chwiejących się nogach, mówiąc:
— No, no, ojcze Jerzy, przecieżeście jeszcze człowiekiem, do licha!
W tejże chwili z folwarku wyjechali furmani na koniach, które prowadzili do spławu, i zatrzymali się przed obdartym dziadem, okrytym biotem i śmieciami, wywijającym swoim kijem, posługującym się i pociągającym za sobą dróżnika.
— Strzeż się; Robin, uraczy cię trądem...
I brutalny ich śmiech rozlegał się po całym gościńcu.
Zażenowany zrazu, następnie zawstydzony, BRobin zaczął popychać kułakami starego, który, coraz bardziej tracił przytomność. Śmiechy wzmogły się. W tem dróżnik puścił ojca Jerzego, który oszołomiony, ogłuszony, macając przed sobą jak niewidomy, osunął się na kolana, na ręce i wreszcie runął jak długi na kupę błota, zgarnianego starannie pod mur.
— Ależ to obrzydliwe! — zawołał Ryszard, oburzony idyotyczną uciechą tych wszystkich wieśniaków.
Eliza, myląc się co do powodu jego gniewu, uważała za stosowne objawić swój wstręt do pijaństwa, zwłaszcza u ludzi starych. Ryszardowi wydała się w tej chwili głupią, a pani Fénigan, znając słabość syna do włóczęgów, a zwłaszcza do ojca Jerzego, pośpieszyła odwrócić jego uwagę.
— Patrzcie no, a to cud... ksiądz Cérès w nowej sutannie... Jaki wspaniały!
— Czy to ksiądz, odprawiający mszę w małej parafii? — spytała Eliza.
— Tak jest, kuzynko. Bardzo zacny człowiek, ale podzielam zdanie naszego kochanego proboszcza z Draveil, że brak mu godności i powagi duchownej. Wyobraź sobie, że wziął do siebie wszystkich Lucriotów, babkę, obie córki, gdy ojciec siedział w więzieniu w Melun.
Ryszard odwrócił się nagle.
— Gdyby nie ten ksiądz, moja matko, gdy Lucriot powrócił z Melun, po uwolnieniu...
Przerwał i spojrzał znów na drogę, gdzie śmiechy wzmagały się coraz bardziej.
Ksiądz Cérès nietylko sutannę miał nową; przywdział też pierwszy raz swój duży kapelusz i trzewiki ze sprzączkami, i dumny, że w tym odświętnym stroju pójdzie odwiedzić swoich ubogich, myślał: „Nie poznają mnie,“ — gdy zatrzymało go zbiegowisko. Ryszard, stojąc w oknie, nie mógł dosłyszeć co ksiądz mówił do nurzającego się w błocie żebraka, zrozumiał tylko, że, po daremnej odezwie do tych, którzy go otaczali, wikary pochylił się nad tym tłomokiem zabłoconych łachmanów, podniósł go silnemi rękoma i, wziąwszy go pod pachę, pociągnął za sobą, nie dbając ani o śmiejących się, ani o swoją piękną sutannę. Gdy znikali na zakręcie drogi, śród żaru słonecznego, Eliza, śmiejąc się, rzekła:
— Ładnie będzie ksiądz wyglądał za chwilę.
Pani Fénigan zaś dodała:
— Byleby go nie zaprowadził do siebie.
— Przypominasz mi, — odezwał się Ryszard, zmierzając ku drzwiom, — że ja mam kąt dla tego biednego starca.
— Chyba nam tego tu nie przyniesiesz... — zawołała matka.
Ale on już nie słyszał, śpiesząc na gościniec.
Powrócił późno. Czekano na niego z obiadem; był to obiad na dwanaście osób, taki, jaki odbywał się teraz często w Uzelles na cześć kuzynki, i gromadził dokoła stołu dawnych gości niedzielnych, — notaryusza, następcę pana Fénigaun, właściciela małej parafii i Jana Delcrous, sędziego trybunału w Corbeil, przysadzistego kawalera, który, zawsze w poszukiwaniu bogatego ożenku, kręcił się około Elizy, szczerząc wilcze zęby, rzadkie, lśniące, między czarnemi, ostremi, jak szczecina, faworytami.
Ale Czerwony Kapturek nie swawolił i nie kokietował dziś wieczór. Obojętność Ryszarda po scenie wczorajszej, to czego dowiedziała się o starym włóczędze, nazywanym długo „ubogim Lidyi,“ ileż to powodów do niepokojących rozmyślań, nieco za ciężkich dla tego ptasiego mózgu!
— I cóż, kuzynie... a twój przyjaciel, twój stary żebrak? — spytała, siadając przy stole obok Ryszarda, wyzywająca, pod bronią, z załedwie przysłoniętemi gazą różową rękoma i ramionami.
Odpowiedział, że jego przyjaciel spał w małym baraku nad brzegiem wody, gdzie Chuchin chował wiosła i sieci.
— Nad brzegiem wody?.. Będzie mu chłodno.
— Kazałem wstawić piec, — odparł Ryszard spokojnie.
Ten piec w baraku z wiosłami ubawił ją bardzo.
„Ani rozumu, ani serca,“ pomyślał Ryszard, niedomyślając się rozdrażnienia, ukrytego pod jej śmiechem. pensyonarki. Co za różnica z jego żonę, taką miłosierną, martwiącą się, gdy wyjeżdżali powozem, że nie będzie mogła dawać jałmużny żebrakom, unoszącą się gniewem na konie, na Liberta, stangreta, którego oskarżała, że nie chce się zatrzymać, albo staje zapóźno, gdy już ubogi był daleko. Żebracy wiedzieli o tem tak dobrze, że przechodząc mimo powozu nigdy nie wyciągnęli ręki. Ach! jakim żałosnym tonem mówiła o tem Lidya, Ryszard słyszał go jeszcze, śród przekornego śmiechu kuzynki.
— Nie, widzę cię jak gospodarujesz między ojcem Jerzym, a jego chouberskim. Jakże ci podziękował?
— Rzucając mu się na szyję... — wyrwał się sędzia z Corbeil.
— Okropność! — zawolała Eliza z okrzykiem przerażenia, a wszyscy dokoła stołu zawtórowali.
Delcrous, szczęśliwy, że koncept jego znalazł uznanie, ciągnął dalej:
— Mnie to raz nie włóczęga, ale zabójca chciał gwałtem ucałować.
— Ależ to niepodobna, Ryszardzie, — odezwała się pani Fénigan z komicznem oburzeniem, — nauki księdza Cérès nie przewróciły ci chyba do tego stopnia w głowie?
Ryszard milczał. Sędzia skorzystał z tego.
— Byłoto w początkach mojej karjery, w małej dziurze, nazwanej Souk’Aras...
— Souk’Aras, granica Tunetanii, znakomity grunt pod zboże, — przerwał ktoś..
— Kochany panie Mérivet, znasz pan swoją Algieryę na palcach... Przyjechałem zatem do Souk’Aras, jako sędzia pokoju, pełniący obowiązki prokuratora rzeczypospolitej. W godzinę po wylądowaniu, o zmroku, rozkładałem manatki w mieszkaniu parterowem mego poprzednika, gdzie zastałem obdarte krzesła i małe łóżko żelazne, gdy mój służący z biura, mój szausz, przyszedł po mnie do skazanego na śmierć. Otworzyłem wielkie oczy; skazany na śmierć? I wyobraźcie sobie moją minę, gdym się dowiedział, że w miejskiem więzieniu siedzi zbrodniarz, którego mają nazajutrz rano gilotynować. Stanowisko moje sędziego pokoju na terytoryum cywilnem obowiązywało mnie do asystowania mu, aż do stopni rusztowania. Trzeba mieć szczęście, żeby właśnie przyjechać dzień przedtem!.. W więzieniu znajduję rodzaj dzikiego, Maltańczyka czy Mahończyka. czarnego, włochatego, z grubemi, obwisłemi wargami, który patrzy na mnie małemi żółtemi oczkami, rozrzewnionym, głupim wzrokiem, zalewa się łzami i zaledwie zrozumiałą jakąś gwarą błaga mnie, żebym się pozwolił pocałować. Nieszczęśliwy cuchnął, jak lew! Widząc, że nie ma mi nic innego do powiedzenia idę spać, wyczerpany dwiema nocami kołysania na morzu. Około godziny trzeciej rano, mój szausz budzi mnie. „Co się stało?“ Skazany na śmierć znów mnie wzywa... Nadużywał, bydlę... Ale, jak odmówić człowiekowi, którego śmierć czeka? Całe więzienie było na nogach.
— Nie mamy spowiednika, — rzekł do mnie dyrektor, tłómacząc się, — skazany chce może uczynić jakie wyznanie.
Prowadzą, mnie do niego, a on, na mój widok, zaczyna znów wzdychać, szlochać.
— Ach! panie Delcrous... panie Delcrous...
Musiałem się znów pozwolić pocałować, bo on niczego innego nie pragnął. Ocierając swoje grube wargi o moje policzki, które zalewał łzami, powtarzał:
— Ach, panie Delcrous!.. taki wielki nędznik jak ja...
Jadąc na rusztowanie, schodząc z wózka, za którym dążyłem konno wraz z żandarmami, znów mnie wezwał i musiałem ponownie wyświadczyć mu tę śmieszną łaskę. Byłbym mógł przypuszczać, że to mistyfikacya, gdyby chwila nie była taka tragiczna i gdybym nareszcie nie otrzymał wyjaśnienia tej dzikiej sympatyi. Zbrodniarz nazywał się Juan Delcrous, tem samem nazwiskiem i imieniem co ja, jakkolwiek pochodził z Port-Mahon, a ja z Cahors.
Głos kobiecy zapytał:
— Jakąż to zbrodnię popełnił pański skazany? Czy można wiedzieć?
— O! i owszem, łaskawa pani... Poderżnął gardło swojej kochance, która go zdradzała.
— A gdyby to była żona prawa, byliby go uwolnili!.. — wtrącił Napoleon Mérivet... — Przecież to taka sama zbrodnia, i jeszcze nikczemniejsza, bo wiadomo z góry, że zazwyczaj uchodzi bezkarnie.
— Temu właśnie zapobiega roztropnie rozwód, — zadecydował poczciwy bas notaryusza.
Mały Napoleon zrobił ruch, który zagroził niebezpieczeństwem zawiesistemu białemu sosowi, jaki podawano dokoła stołu.
— A! tak, ładne prawo rozwodowe... Co w niem dobrego?
— Ależ znosi barbarzyński zwyczaj i bez wylewu krwi, pozbawia męża żony, która go hańbi.
— Jakgdyby mąż, zdradzony i zabijający, myślał o swojej hańbie! Zabija w szale zazdrości, skutkiem zawodu miłości i pychy, niekiedy z obawy śmieszności, z powodu kłopotliwego położenia, a także dlatego, że fałszywi moraliści podszepnęli mu: „Zabij ją...“ I państwo sądzicie, że rozwód może czemukolwiek z tego wszystkiego przeszkodzić?.. Czy wyobrażacie sobie Otella, procesującego Desdemonę?
Delcrous, pragnąc przypodobać się Elizie, przytoczył kilka wypadków, w których nowe prawo było oswobodzeniem dla kobiet. Ale stary Mérivet nie chciał się na to zgodzić. Dla niego rozwód był zniweczeniem małżeństwa.
— Tak, pani... nieinaczej, — powtarzał, zwrócony do pani Fénigan, która zaprzeczała. — Dawniej, ludzie wiedzieli, że są związani na całe życie, urządzali się, jak mogli najlepiej, jak na długą podróż, robili ustępstwa, małe ofiary dla przyzwyczajeń towarzysza podróży, jeden się krępował, drugi zadawał sobie trochę przymusu. Dzisiaj za pierwszem nieporozumieniem małżeństwo oświadcza, że się nie może zgodzić. Wszystko pęka za najlżejszem zarysowaniem się. Znikła pobłażliwość i cierpliwość. I nawet jak nasi młodzi ludzie pobierają się rozkochani w sobie wzajemnie, zawsze mają tę ukrytą myśl: jeśli nie pójdzie, drzwi otwarte.
— Ależ ostatecznie, panie Mérivet, gdy biedna istota jak... jak...
Eliza chciała powiedzieć Jak ja,“ ale łzy ją dławiły. I, nie mogąc dokończyć frazesu, nalewała sobie jednę po drugiej duże szklanki wody, by pokonać wzruszenie. Po chwili kłopotliwego milczenia, gdy każdy czekał na to co ona powie, Mérivet zwrócił się do matki Ryszarda, traktując kwestyę ogólnie.
— Takiej biednej istocie, któraby nie znalazła w małżeństwie ani szczęścia, ani miłości dałbym radę: Zamiast rozwodzić się, pomyśleć o małej parafii; chodzić do kościołka bez proboszcza, z dzwonnicą, która ma szczeliny, gdzie ptaszęta leśne ścielą swe gniazdka. Niechaj wejdzie tam tylko na czas jednego „Ojcze nasz,“ prostej modlitwy rezygnacyi i wyrzeczenia się... w tem cała tajemnica szczęścia.
Znano łagodny obłęd poczciwca i siedzący dokoła stołu zamienili uśmiechy, które zakończyły obiad weselej niż się zaczął.
Następnego dnia, ponieważ drogi wyschły aż do lasu, Eliza i Ryszard, jak zazwyczaj, wybrali się na konną przejażdżkę. Jechali przez mały Sénart, gdzie wąskie ścieżki ocienione dębami krzyżowały się między łomami kamienia, zarosłemi powojami, głogiem, paprocią, pełnemi wody deszczowej w zagłębieniach, służących za sadzawki sarnom, królikom i bażantom. Eliza zaproponowała krótki odpoczynek, a skoro tylko przywiązali konie do drucianego okratowania, otaczającego terytoryum myśliwskie d’Alcantarów, i usiedli obok siebie na mchu w tej gęstwinie zarośli:
— Mam ci zadać poważne pytanie, Ryszardzie, — rzekła, patrząc mu prosto w twarz, — a twoja odpowiedź będzie miała wpływ na moje życie; to też chcę, żebyś mi odpowiedział bardzo szczerze i bez zastrzeżeń. Co myślisz o panu Delcrous? Czy ci się zdaje, że on będzie dobrym mężem?
Ryszard tak się tego nie spodziewał, że długo trwało, zanim zdobył się na kilka wyrazów i to całkiem głupich:
— Mężem dla ciebie?
— Dla mnie. Przykrzy mi się żyć samej. Wydaję się wam wszystkim bardzo wesołą... Gdybyś wiedział ile razy ja się śmieję bez najmniejszej ochoty.
Figlarność jej małego noska, jej ust, o wyrazie zlekka drwiącym w kącikach, zadawała kłam melancholijnej zwrotce: ale akcent jej był szczery i przywrócił młodej kobiecie sympatyę kuzyna. Ileż to komplikacyi w najprostszej istocie! Gdyby go była zapytała: „Kochasz mnie? Czy mogę mieć nadzieję, że się kiedyś rozwiedziesz i zechcesz mnie za żonę?“ — miał odpowiedź gotową: „Nie kocham cię. Nie chcę się żenić powtórnie...“ A mimo to poradzenie jej, żeby wyszła za innego, kosztowało go niemało.
— Czy Delcrous jest człowiekiem uczciwym?., tak, zdaje mi się... Ale on taki ambitny... i taki nieczuły!.. Przypominam sobie, przed dwoma laty, gdy skazał zabójcę Meillottesów. Zacierał ręce, powtarzając: „Nareszcie mamy tę głowę.“ A zdawało się, że mu na tę myśl ślina idzie do ust z uciechy.
— Przerażasz mnie, — rzekł Eliza widocznie zadowolona z tego antypatycznego określenia, w którem przebijała zazdrość.
Ale Ryszard, jakby chcąc się przeciw takiemu przypuszczeniu obronić, dodał żywo:
— O! nie sądzę, żeby cię unieszczęśliwił... Jednakże...
Urwał, zaniepokojony, niepewny... A wielka cisza lasu dokoła nich, złożona z dreszczów i szeptów, ze szmeru owadów pod mchem, brzęczenia na świetlanych wierzchołkach drzew, podobna była do milczenia ich ust drżących, brzemiennych wyznaniami. Dlaczego Eliza wydawała się tego dnia Ryszardowi taka ponętna, w granatowej amazonce, która ją obciskała całą, aż do bladoróżowej linii szyi? Biedny Czerwony Kapturek w pazurach tego przyczajonego kota... Ryszard zerwał się nagle i, bardzo wzruszony, rzekł:
— Poczekaj dwa dni, zanim mu dasz odpowiedź.
Pomyślała: „Takie to było proste powiedzieć odrazu“ i wstała, jakby z żalem, bardzo wolno.
Konie ich, puszczone pełnym biegiem, dążyły teraz drogą, która przecina las wszerz, przechodzi przez różne leśne okręgi, zaludnione jodłami, olchami, brzeziną, dębami, przez polanki węglarzy, gdzie po za obłokami rozpraszającego się dymu widać było szałasy z liścia i ubitej ziemi, otoczone kurami, dziećmi, stosy pociętego i ułożonego równo drzewa, pęki chrustu na wózkach. Galopowali tak od pół godziny, nie mówiąc słowa, jakby unoszeni przez nurtujące ich żądze miarzenia, gdy naraz, na końcu wysokiego, długiego szeregu gęstych buków, spostrzegli pawilon myśliwski w stylu Ludwika XV-go, z łukowatą bramą, z olbrzymiemi oknami, przed którym stało grono gajowych konno, w niebieskich kurtkach, naszywanych srebrnemi galonami, i zdawaćby się mogło, że czekali oni na karocę pani Pompadour.
— To bażantarnia, — rzekł Ryszard do Elizy, która zatrzymała się, zaciekawiona.
Ileż wspomnień, i to jakich rozdzierających, budził w jego umyśle ten stary pawilon, gdzie, w dniu otwarcia łowów, pod namiotem, wzniesionym wprost bramy, Lidya zasiadała po prawej stronie księcia jenerała, taka ładna i taka dumna!... Gajowi rozstąpili się z szacunkiem przed wytwornym jeźdźcem, w szarem ubraniu, zapiętem po wojskowemu, pod samą brodę, który zdążał ku drodze poprzecznej. Ryszard drgnął, osłupiały na widok odmłodzonego, siedzącego mocno w siodle jenerała; sądził, że przykuty jest do fotelu w Grosbourg, a tymczasem chory przejeżdżał mimo niego, nie widząc go, zajęty jedynie Elizą.
— Kto to ten pan? — spytała.
Ale Ryszard nie miał czasu odpowiedzieć, gdy drugi jeździec, znacznie młodszy, w mundurze dragona, odłączył się od grona gajowych i popędził galopem za jenerałem. Te małe wąsiki, te pukle włosów pod czapką! Fénigan powstrzymał okrzyk zdziwienia i wściekłości. Karolek!... to Karolek!... w dragonach... A Lidya? gdzie ją zostawił? Co się z nią stało?... Uczuł szum w uszach, wydało mu się, że buki naraz urosły, stały się olbrzymiemi, a Eliza była gdzieś daleko, bardzo mała, tak, że nie rozumiał, ani jej ruchów, ani jej mowy. Poczem nagle, zanim zdołała sobie wy tłómaczyć to jego osłupienie, ujrzała jak zawrócił konia i szalonym pędem puścił się w pogoń za ojcem i synem, którzy już znikli w dali długiej alei. Dogoniła Ryszarda przed wózkiem pełnym węgli, gdzie zatrzymał się, by wypytać woźnicę, który stał na szczycie swego ładunku i którego głos dźwięczał silnie, jak uderzenia młotu, w czystem powietrzu polanki.
— Ma się rozumieć, że to książę... Przecież przyszedł w niedzielę polować z Indyaninem i dał czterdzieści sousów naszemu Wilhelmowi za nagankę... A co do tej służby w dragonach, to syn Foucarta, od wózka dla topielców, i chłopak Eugeniusza lepiej pana objaśnią, niż ja, bo najpierw sami są w tym samym szwadronie...
— Dziękuję, — rzekł Ryszard, biały jak brzezina.
I cicho rzekł kuzynce:
— Wracajmy, cierpię strasznie.
Przez całą drogą do zamku nie mogła wydobyć z niego słowa, ale „bum bum bum“, nucone przezeń pod nosem, świadczyła o jego męce wewnętrznej. Eliza pomyślała: „Próżne moje zachody“, i, powróciwszy do domu, udała się do swego pokoju, by ukryć łzy, gdy Ryszard poszedł szukać matki w ogrodzie warzywnym.
Była to kojąca godzina po upale dziennym, godzina, w której kwiaty kąpią się i piją. Pod strumieniem wody, płynącym wzdłuż rabatów, pod ciepłą pieszczotą ukośnych promieni słonecznych, kwiaty podnosiły główki, prostując się i przeciągały rozkosznie, a ich blask, ożywiający się w miarę, jak dzień chylił się ku schyłkowi, zaznaczał dobitniej wieczny antagonizm barwy i światła. Roje motyli krążyły w powietrzu nad klombami. Uderzanie polewaczek o brzeg kamienny zbiorników wody, krótkie rozkazy ogrodnika do pomocników jedynie zakłócały milczącą pracowitość tego schyłku dnia, upajającego świeżością i łagodnem ciepłem.
— Co ci jest? — spytała pani Fénigan na widok syna, który wszedł wzburzony do cieplarni, gdzie z nożycami w ręku obcinała zbyteczne gałązki z rzadkich roślin.
Zamiast odpowiedzieć, zapytał:
— A więc Charlexis wrócił?
— Jest w Melun od dwóch miesięcy.. W dragonach... nie wiedziałeś?
— A ona? Gdzie ona? Co on z nią zrobił?
— To co się robi z takiemi kobietami, — odparła matka, obcinając gałąź. — Płaci im się za rozpustę i porzuca je.
Mówiła tak głośno, że ogrodnicy mogli ją słyszeć. Ryszard zamknął oszklone drzwi i odezwał się głosem ostrym, którego matka dotąd nie znała:
— Lidya nie jest rozpustnicą, ale ofiarą twojego tyraństwa, niewolnicą, która ucieka, jak powiedziała w swoim ostatnim liście... A potem, nie masz prawa lżyć kobiety, noszącej nasze nazwisko.
Oczy pani Fénigan zaiskrzyły się.
— Byłbyś mógł już dawno odebrać jej to nazwisko, skoro miałeś prawo.
— Rozwód, nie prawda?... żeby mnie ożenić z kuzynką, która się stroi i wdzięczy... na to nie licz... nigdy... nigdy...
— Tak, rozumiem... Wolisz katechizm małej parafii... Wolisz przeprosić tę łotrzycę za całą śmieszność, jaką nas okryła, a potem pomieścić ją już nie w pawilonie, ale w tym zamku, u matki, żeby... żeby odbyła słabość.
Ale zaledwie wymówiła te smutne słowa, byłaby pragnęła je powstrzymać, wobec nagłej bladości i drżenia ust Ryszarda. Uniesiona czułością, otworzyła ramiona, ale on odepchnął je brutalnie ruchem szaleńca:
— Co! ależ mówiłaś mi przecież, że ona nie może... Dlaczego kłamałaś? dlaczego okłamywałaś mnie zawsze, mówiąc o niej? Toś ty jej bardzo nienawidziła?
— Ona była udręczeniem i hańbą twojego życia. Tak, nie cierpiałam jej... Ale, bądź spokojny, ton, jakim przemawiasz do mnie, jest mi nauką. Nie będzie już między nami więcej mowy o niej. Weź ją napowrót do siebie, pielęgnuj, uznaj dzieciaka, gdy się urodzi. Zapewniają mu dwieście tysięcy franków. Dobry interes, jak widzisz.
Dotknięta do żywego w swojej dumie, w swem uczuciu macierzyńskiem, udawała, te obcina dalej gałązki i zaznaczała każde zdanie krótkim szczękiem nożyc.
Ale Ryszard przeszkodził jej:
— Strzeż się, matko.
Chwycił ją, za ręce, odwrócił gwałtownie ku sobie i, zrozpaczony tem wszystkiem, co usłyszał, przybliżył zmienioną twarz swoją do tego oblicza starej kobiety, które było do niego takie podobne, poczem wybuchnął:
— Udręczenie mojego życia, to ty, czy słyszysz? ty, nie ona... Od mego dzieciństwa, które więziłaś w pokoju chorego, pozbawiając je powietrza i ruchu, twoja samolubna miłość nie pozwoliła mi rozwinąć się, zostać męzczyzną. By mnie zatrzymać przy sobie, tyranizowałaś mnie tak samo, jak tyranizowałaś mego ojca; pochlebiałaś mojemu lenistwu i moim nałogom, uczyniłaś mnie niezdolnym do żadnego zawodu. Nie chcąc, żebym się ożenił, by tu nie zapanował inny wpływ prócz twego, podsuwałaś mi własne służące... Nie zapieraj się!.. Może myślisz, żem tego nie widział!.. A ta biedna mała, którą sprowadziłaś z Lorient, żeby mi ją rzucić w objęcia... czegóżeś nie robiła, by z niej uczynić moją kochankę, nic więcej, tylko moją kochankę, skoro jej mąż żyje jeszcze, a kościół nie uznaje rozwodu! Raczej wszystko, niż widzieć znów śród nas tę, którą twój despotyzm ztąd wypędził i o którą zawsze byłaś zazdrosna... Ale to wszystko na nic się nie zda, na nic; kocham moją żonę, kocham i przebaczam jej, bo jestem względem niej winny, żem nie umiał jej obronić przeciw tobie, przeciw twojemu tyraństwu... Płacz, płacz. Ona płacze więcej jeszcze, sama, opuszczona, porzucona nie wiem gdzie... O! ale ja ją odnajdę... Wolałbym umrzeć, niż pędzić dalej to życie, jakie wlokę zdala od niej, przy tobie, wolałbym rozpruć się, ot, tem...
— Ryszardzie, moje dziecko...
Chciał jej wyrwać nożyce, ale ona, szybsza i zręczniejsza, cisnęła je w głąb cieplarni, w gęstwinę roślin i kwiatów.




VIII.
CUD MAŁEJ PARAFII..

— Nie, nie wyobrazisz pan sobie jak mnie męczą te nieustanne wysiłki woli dla dokonania rzeczy najprostszych: żeby wstać, usiąść, zdjąć kapelusz, to go znów włożyć; to co u ciebie jest ruchem nieświadomym, automatycznym, wymaga u mnie natężenia wszystkich sił... Wywlec się z łóżka rano, gryźć, gdy siedzę przy stole, skończyć zdanie, które miałem nieszczęście zacząć, wszystko staje się dla mego marnego szkieletu ciężkim czynem, torturą... Usiądźmy, patrz, oblany jestem potem, z tego, żem przyszedł tutaj, wsparty na twojem ramieniu.
Jesteśmy w Grosbourgu, po południu, na tarasie nad brzegiem wody. Pan Jan, współczujący i zrezygnowany, od śniadania oprowadza z jednej ławki na drugą uskarżającego się księcia d’Alcantara, prawiąc mu z roztargnieniem te słowa pociechy, jakiemi się łudzi nieuleczalnych.
— Jednak książę jechał wczoraj konno, a Charlexis uważał, że książę znakomicie trzyma się w siodle.
— Ładna blaga! Gdyśmy przyjechali z księżną w powozie do bażantarni, wzięła mnie ochota pogalopować na klaczy najstarszego gajowego, która jest bardzo łagodna. Po pięciu minutach, leżałem w rowie, dokąd przyjechał po mnie powóz i szczęśliwy byłem, żem tam nie zostawił wszystkich kości. Tak to trzymałem się w siodle... Bo to, widzisz, ja już nie mam sił i gdybym przez jedną chwilę przestał sobie mówić: „Chcę żyć,“ no, tobym nie żył.
Jenerał przymyka oczy, opiera głowę o szpaler z glicynii i jaśminu, wznoszący się za ławką, a na zmartwiałych, wydatnych rysach jego twarzy osiada wyraz znużenia, wyczerpania. W parku rozlegają się nawoływania i uderzenia rakiet, — to partya lawn-tennis’u po za kępą drzew ligustrowych, między któremi, jak błyskawice migają białe berety i jasne spódniczki. Wybuch wesołości hałaśliwszy, swywolniejszy niż inne, wyrywa chorego z odrętwienia.
— Słyszysz pan swego dawnego ucznia, grającego ze wszystkiemi Esterami i Rebekami z zamku Mérogis? Ach! on nie cierpi... Jak on się zdrowo śmieje!..
I nagle, głosem ponurym, bardzo ostrym, dodaje;
— Ten urwis mnie przeraża, przyprawia mnie o zawrót głowy, jak przepaść... A pan, czy jesteś w stanie go zrozumieć?
Pan Jan nieśmiało:
— Zdaje mi się... Sądziłem, że się poprawił, ustatkował...
— Tak, przemocą.. Faktycznie pan nie wiesz końca romansu. Księżna nie pozwala o tem mówić, albowiem młodzieniec nie wychodzi zbyt świetnie z tej sprawy, ale ja nie mam tych słabostek matki. Zatem pewnego ranka, do pokoju kochanków w Monte-Carlo wpada ten stary łotr, Aleksander, pilnujący z naszego polecenia męża.
„Idzie za mną, już tu jest, uciekajcie!“ mówi z okolicznościowem przerażeniem. Damę zdejmuje strach, bo wie, że jej mąż, nieskory do uniesień, gwałtowny jest jak bawół, a rogi ma twarde. Mały, zuch, muszę mu to przyznać, nie chce uciekać. Aleksander bierze go tedy na stronę i mówi:
„Niema męża, to farsa. Ale książę jest bez grosza, bo się spłukał w ruletę, a tu jacht, kobieta, a może i bęben na karku; trzeba się z tej matni wydobyć. Oto pieniądze, niech książę zmyka na statku, a ja już sobie poradzę z damą“.
Znając naszego kochanka, wyobrazisz sobie z jaką radością przyjmuje propozycyę. Taka pijawka przez trzy miesiące, tam do licha! Wyrywa się, płacząc, z objęć ukochanej i gdy Aleksander wlecze ją aż do Bretanii on, dla zmylenia śladów Sinobrodemu, który się zbliża, wsiada na jacht i płynie do małego portu nad zatoką Morbihan, gdzie kochanka ma na niego czekać, gdzie oczekuje go dotąd. Zdaje mi się, że nie ujrzelibyśmy go tak prędko, gdyby jego „Bleu-Blanc-Rouge“ nie zaginął pewnej nocy pod Balearami. Mały powrócił do nas, zawstydzony, z pustą kieszenią... Proces z kapitanem statku, indemnizacya załodze, koszta zerwania umowy, wszystko to pochłonęło masę pieniędzy. Skorzystałem z tego, żeby mu założyć wędzidło i wymódz na nim, by odbył swoją służbę w wojsku. Ale niepojęta, smutna strona tej całej sprawy, to że nie miał ani jednego słowa, ani jednej myśli dla tej, która mu oddała swe życie i która czeka daremnie w Bretanii od miesiąca przeszło.
Pan Jan, zgnębiony, osłupiały, spogląda z po za okularów.
— Jakto... ona jeszcze nie wie?
— Nie. Aleksander miał załatwić tę sprawę i wyobrażam sobie, że rozkoszuje się przewlekaniem jej. To taki zły pies... Księżna, baczność!
Nadchodziła z głębi tarasu, śpiesznym, drobnym krokiem; włosy jej i cera, osłonięte eleganckim kapeluszem ogrodowym, pożółkły jeszcze bardziej.
— Szukałam cię, — rzekła do męża, bardzo cicho t bardzo prędko, wsuwając mu w dłoń list rozpieczętowany... — Przeczytaj, com znalazła między listami do Karolka. Marka z Draveil ostrzegła mnie.
Zrazu półgłosem, potem w duchu, jenerał odczytał kilka wierszy wyzywających, przesłanych jego synowi przez Ryszarda Fénigan.
„Wiedziałem, że jesteś Pan łotrem, ale byłbyś podłym tchórzem, gdybyś teraz, jako żołnierz...“
Długie białe ręce, trzymające list, drżały..
— „Play!“ — krzyknął świeży, męski głos na trawniku tennisowym.
Jenerał, przeczytawszy list, rzekł poważnie:
— Po wczorajszem spotkaniu w lesie trzeba się było ostatecznie tego spodziewać.
Księżna poruszyła się żywo.
— A więc ta masa pieniędzy, jaką już dałam, jaką jeszcze dać jestem gotowa, nie wystarcza, by zadowolić tych ludzi?
— Pieniądze, to niewszystko w życiu, moja droga... Zresztą mąż nic nie wziął. Zabrano mu żonę, więc się gniewa, to dosyć naturalne i wydaje mi się, że Charlexis będzie musiał przyjąć jego wyzwanie.
— A to dobre! oszalałeś?.. Czyżeś mi sam nie mówił, że Ryszard Fénigan po mistrzowsku włada szpadą i pistoletem?
— Co na to poradzić? Twój syn jest żołnierzem, znieważają go, musi się bić.
— Nie pokażę mu tego listu.
— Dostanie inny, jeszcze obelżywszy.
— Pójdę do matki.
— Matka przyjmie ciebie tak, jakeś ty ją przyjęła... Nie, nie, widzisz jest tylko jeden sposób na to, żeby chłopak się nie bił.
— Jaki? — spytała księżna skwapliwie.
— Gdybym ja poszedł zamiast niego.
Trochę nadziei zabłysło w spojrzeniu kobiety, która go mierzyła wzrokiem, ale wnet wzruszyła ramionami.
— Mówisz o chodzeniu, mój biedaku, a nie możesz utrzymać się na nogach... Nie, najprościej będzie napisać do jego pułkownika, naszego kuzyna de Boutignana, żeby go wezwał niezwłocznie. Chciałam go uchronić od wielkich manewrów, ale wobec tego...
Kula tennisowa potoczyła się pod ich nogi i jednocześnie rozsunęła się wonna zasłona ligustrowa pod rękoma młodego księcia z obnażoną szyją, w białej, flanelowej kurtce, z szerokim pasem jedwabnym dokoła stanu, z twarzą, zarumienioną, z wilgotnemi policzkami. Uśmiechnął się na widok szybkiego ruchu księżnej, która ukrywała list.
— Czuć tutaj tajemnicę, — rzekł.
I, podniósłszy kulę rakietą, znikł między gałęziami, pozostawiając po sobie czar wdzięku swojej zwinności i lekkości. Wszystkim trojgu przyszła ta sama myśl, którą matka sformułowała jak następuje:
— Taki klejnot i ja mam pozwolić, by mi go uszkodzono?.. Idę coprędzej napisać do Boutignana.
Gdy pozostał sam z Janem, jenerał zerwał się energicznie.
— Daj pan pokój, daj pokój... Chcę spróbować.
Stojąc i chwiejąc się na miejscu, odwrócił się profilem, ustawił nogi pod kątem prostym i chciał podnieść laskę, celować na komendę, lecz zatoczył się z otwartemi ramionami i byłby upadł, gdyby nauczyciel go nie podtrzymał i posadził na ławce.
— Pojedynek w tych warunkach! — szeptał biedny człowiek, wycierając czoło oblane potem wysiłku i oczy, z których potoczyły się łzy.
Po chwili milczenia, dodał:
— Powiedziała mi przecież, że nie mogę utrzymać się na nogach!.. A jak w jej tonie brzmiała pogarda żony dla męża, który nie może już obronić ani jej, ani dzieci!
Gdy tak mówił ze wzrokiem w ziemi utkwionym, słychać było w parku dźwięk śmiechu i odgłos uderzeń rakiet bawiącego się wesoło grona.
Książę spał jeszcze nazajutrz rano, gdy przyniesiono do Grosbourga list rekomendowany z marką z Draveil. Na skutek wydanego wszystkim odźwiernym rozkazu nic nie mogło dojść do Charlexisa, nie przeszedłszy poprzednio przez ręce jego matki; księżna też, podpisawszy się w kwitaryuszu listonosza, otworzyła bilecik Fénigana, jeszcze obelżywszy niż pierwszy. Nie powiedziała o nim nikomu, a ponieważ Charlexis został wezwany tego samego ranka do Melun depeszą zwierzchnika, przeto uspokoiła się, gdy następnego dnia przy śniadaniu nadeszła nowa posyłka od Ryszarda, tym razem dla ojca, z kopią obelg dla młodego księcia:
„Co myśli o nich książę d’Alcantara? Czy okaże się takim samym tchórzem jak jego syn?“
Księżna, siedząca wprost męża, dziwiła się, że on nie je. Nie mógł utrzymać widelca, palce drżały mu zbyt silnie. Zamiast odpowiedzieć żonie, podał jej dwa listy, które przed chwilą otworzył. Ona zgarnęła spojrzeniem te obelgi, rzucane jej mężowi i synowi i, całkiem spokojna teraz, kiedy wiedziała, że syn jest bezpieczny, rzekła:
— To śmieszne, wie przecież, że ty się bić nie możesz.
— Nie wie... Widział mnie konno onegdaj.
— W takim razie musiał cię także widzieć na ziemi, bo niedługo pozostałeś w siodle... Zresztą, można się porozumieć. Poślę mu pana Jana.
Okulary nauczyciela latały, jak przed zbyt trudną partyą wiolonczelową.
— Masz słuszność, — rzekł jenerał nagle uspokojony.
Nieszczęsny pan Jan! jakże dalekimi wydawały mu się owe dni, kiedy w łódce Chuchina jego wiolonczela przejeżdżała przez Sekwanę z domu do domu! Dawniej taki wesoły, taki pełen życia, jakże posępny był teraz Uzelles, zwłaszcza od chwili kiedy pani Fénigan i jej syn, na skutek gwałtownej rozmowy, nie widywali się, nie rozmawiali ze sobą. Ryszard zajął znów swój pokój w pawilonie, gdzie jadał i spędzał całe dnie. Gdyby nie suchy i miarowy trzask pistoletu, nikt nie wiedziałby, że tam przebywa. Matka, podwajając swoją pracowitość, baczność, dreptała z dziedzińca do sadu, zatruwała życie ogrodnikowi i jego koszatkom; a w ostrym tonie jej głosu, w chodzie jej, we wściekłym brzęku jej kluczy odzywało się jakby echo krzyku zranionej dumy, zelżonej miłości macierzyńskiej.
— Po tem wszystkiem com ja dla niego zrobiła, on woli tę niegodziwą kobietę, niż mnie, och!..
Brakło jej słów oburzenia, zwłaszcza, gdy przypominała sobie wyraz tych ust rozgorączkowanych i wykrzywionych, które pluły jej w twarz obelgę i nienawiść. I to był jej syn, to był jej Ryszardek!
— Ale kuzynka się myli, — tłómaczyła łagodnie poczciwa Eliza, pomagając jej zbierać owoce ze strzyżonych w słup jabłoni wzdłuż alei, — Ryszard kuzynkę ubóstwia... mówił w złości, ale jestem pewna, że gdyby kuzynka chciała...
Dumna matka podniosła głowę i, upuszczając jabłka na ziemię, mówiła:
— Nigdy, nie znasz mnie; upokorzyć się przed synem? wolałabym umrzeć. To on powinien prosić mnie o przebaczenie.
— Kto kuzynce mówi, że on o tem nie myśli? Gdyby mi tylko kuzynka pozwoliła zapukać do pawilonu, zobaczyć się z nim.
Matka uśmiechała się z politowaniem.
— Straciłabyś czas daremnie, moja mała, nie wiesz jak trzeba do niego mówić... jesteś za dobra.
W głębi duszy miała żal do niej. Eliza rozumiała to doskonale i w obec tego wielkiego zmartwienia, zapominając o własnym zawodzie; czując, że jest niepotrzebna, że stoi na zawadzie, wspomniała o powrocie do Lorient, a pani Fénigan słowem jednem jej nie zatrzymywała.
Ryszard, dręczony najstraszniejszym napadem zazdrości, myślał tylko o zemście i o zabójstwie. Dwaj oficerowie, dawni koledzy ze szkoły Ludwika Wielkiego, stojący załogą w forcie Villeneuve, gotowi byli służyć mu za świadków. Dnie całe spędzał Ryszard na wprawianiu sobie ręki, czyhając na listonosza i na odpowiedź na swoje obelgi, gdy pewnego ranka ukazał się w gabinecie pan Jan, jąkający się i drżący.
Całe położenie było dla niego takie nadzwyczajne, — to wszystko co ujrzał wchodząc, pistolet na stole, tekturowe krążki podziurawione, poszarpane, a także i to co miał do powiedzenia, zlecenie, jakiem go obarczono. „Jenerał najchętniej zajmie miejsce syna, który pojechał na manewry, ale ponieważ osłabienie nóg nie pozwala mu stać, przeto liczy na wspaniałomyślność Fénigana na jego świadków dla uzyskania pewnych warunków.“
— Chce się bić konno? — spytał Ryszard, drwiącym tonem.
— Nie, ale siedzący... To d’Elbée, jeśli się nie mylę, rozstrzelany był w fotelu. Zaproponują panu pojedynek w tym rodzaju w Uzelles lub Grosbourg... dwa krzesła o piętnaście albo dwadzieścia kroków.
Ryszard przerwał szorstko:
— To dobre dla infirmerów; powiesz pan jenerałowi, że będę czekał na powrót jego syna, wolę. Poczekam miesiąc, sześć tygodni, ile będzie trzeba... ale chcę się bić z tym młodym błaznem, a jeśli nic go do tego nie zmusi, czyhać będę na niego na zakręcie drogi, w gąszczu leśnym i zabiję go.
Powtórzył kilkakrotnie „Zabiję go, zabiję go!“, wtłaczając jakby młotkiem te wyrazy w słabą głowę pana Jana. To też nauczyciel chwiejnym krokiem wyszedł z małej furtki o dwóch stopniach, przy której czekała na niego od kilku chwil matka Ryszarda.. Na jej widok nieborak wyrwał się niedorzecznie:
— Ach! łaskawa pani, jakże to dawno... jak ja się cieszę...
Ale ona przerwała mu z pośpiechem, a wskazując na pawilon:
— Coś pan przyszedł mu powiedzieć? Jakąż krzywdę chcą nam jeszcze wyrządzić ci ludzie z Grosbourga?
— Ależ pani, to on, to pan Ryszard... To nie my.
Zadyszany opowiedział o listach, otrzymywanych w zamku, o przerażeniu księżnej.
— Uprzedziłam ją... — rzekła pani Fénigan, uśmiechając się dumnie. „Biada pani, jeśli nasze dzieci się spotkają!“
Opamiętała się nieco wszakże na te słowa pana Jana:
— Nieszczęście jest ślepe, może tak dobrze dotknąć panią jak i nas; proszę panią, zechciej uspokoić raczej swego syna, pani masz tyle wpływu...
— Już żadnego, niestety! Ta straszna kobieta, odchodząc, zabrała mi przywiązanie, zaufanie mego dziecka. Czy pan dasz wiarę, że od trzech dni...
Umilkła, bojąc się rozpłakać, czemu chciała zapobiedz wszelkiemi siłami; łzy osłabiają, a ona potrzebowała całej swej odwagi, całej swojej dumy wobec zbuntowanego dziecka.
Rozmawiając przeszli z wąskiej ścieżki na gościniec, wiodący do Corbeil; ona z głową obnażoną pod parasolką, jakgdyby spacerowała po alei swego sadu. Ludzie, których spotykali, mieszkańcy okoliczni, ubrani odświętnie, kłaniali się i obracali ze zdziwieniem.
— Cóż to dziś jest? — spytał pan Jan, — słyszałem, idąc tutaj, dzwon małej parafii, a przecież to dzień powszedni.
— Jakaś rocznica tego starego warjata...
I pani Fénigan wzruszyła ramionami. Żywiła urazę do Mériveta za rozprawę podczas ostatniego obiadu, przypisując staruszkowi nagłą niechęć Ryszarda do Elizy i rozwodu... To też, gdy mijał ich, wychodząc ze swego kościołka, odpowiedziała zaledwie, i to bardzo sucho, na ceremonialne powitanie poczciwca, ubranego całkiem czarno, niewyłączając rękawiczek, w grubej żałobie po ukochanej żonie, której dwudziestą pierwszą rocznicę śmierci obchodził dnia tego.
— Przebaczenie wszystkich nikczenmości, odpuszczenie wszystkich przestępstw, to treść kazań tam w tych murach.
Wskazywała parasolką biały kościołek na skraju drogi.
— I chcieliby, żebym i ja tam chodziła, żebym się zapisała do tej parafii. O! dziękuję. Niech mój syn sobie chodzi jeśli chce; moja noga nie postanie tam nigdy w życiu.
— Ach! pani Fénigan... pani Fénigan... — westchnął wiolonczelista, przypomniawszy sobie nagle złowróżbne zlecenie, jakiego się podjął. — Co my poczniemy, jeżeli pani nie może wpłynąć na syna? On chce zabijać... tylko zabijać...
— Niechże więc zacznie od swojej żony! Pozbędzie się ładnego kłopotu.
— Pani!...
— Co, i pan także jej bronisz? Cóż ona wam wszystkim zadała ta ladacznica? Ach! prawda, pan to przez muzykę... wasze duety; jak Ryszard... bum... bum... bum... a potem to rozleniwienie, które uchodzi za łagodność, bezbronność... męzczyzni tak lubią wyobrażać sobie, że roztaczają opiekę... Ach! ta łotrzyca, co mi zabrała syna... gdyby ona tu była, gdybym ją tak miała w rękach...
— Ulitowałabyś się pani nad nią, bo pani jesteś bardzo dobra, a ona bardzo nieszczęśliwa, — rzekł pan Jan, mrugając oczami, jakgdyby spodziewał się spadnięcia gromu, zapowiedzianego przez błyskawicę w spojrzeniu pani Fénigan.
Dumna kobieta krótkiem skinieniem głowy przerwała rozmowę i, zawróciwszy szybko poszła sama drogą do Uzelles.
Wrota kościołka pozostały otwarte. Jakimż porywem nagłym a sprzecznym, jakim bezwiednym odwrotem wszystkich swoich uczuć kierowana, przekroczyła pani Fénigan wąski przedsionek? Niewątpliwie stało się to za sprawą słów starego Mériveta, stosowanych do biednej, zbłąkanej istoty: „Wejdź i uklęknij, tam jest tajemnica szczęścia.“ Powiedział to z taką pewnością; a przed chwilą jeszcze, gdy stary manjak przechodził drogą, na twarzy jego odbijał się wyraz takiego zadowolenia i takiej ulgi!..
Weszła i przejęta półcieniem po blasku na dworze, wodziła wyniosłem spojrzeniem po wielkich, zimnych ścianach, na których migotał tu i owdzie odblask okien kolorowych; wszystkie były zamknięte z wyjątkiem okna w głębi, bardzo wysokiego, bardzo szerokiego, ponad ołtarzem, przez które widać było duży płat błękitnego nieba i wirujące gołębie... Och! to niebo, tak głębokie, takie pociągające... Mimowolnie prawie uklękła, i pokorna modlitwa; „Ojcze nasz“ maluczkich, przyszła jej na usta; „...i odpuść nam nasze winy jako i my odpuszczamy...“ Łzy trysnęły strumieniem z twardej skały. Było to jakby omdlenie, przemiana całej jej istoty, i wejrzała w głąb siebie, i osądziła siebie i przebiegła myślą swoje życie.
Tak, Ryszard miał słuszność. Pycha, potrzeba rządzenia kierowała wszystkiemi jej czynami i psuła je; tak, jej mąż i syn, których kochała przecież, cierpieli przez nią. A może z czulszą, teściową Lidya, sierota, byłaby szczęśliwą w małżeństwie. Ale pani Fénigan powinna była mieć dużo pobłażliwości, serce litościwe i skore do przebaczania. Teraz zdawała sobie sprawę z tego wszystkiego, a także i z tego, co jeszcze uczynić powinna. Coś bardzo trudnego, ale skoro Bóg ją natchnął, dopomoże jej jeszcze niewątpliwie. „Ojcze nasz, któryś jest w niebie..“
Długie westchnienie nieopodal ostrzegło ją, że nie jest sama w kościele. Oczy jej, przywykłe już teraz do mroku, rozróżniły o kilka kroków przed jej krzesłem ubogą kobietę otuloną w chustkę, w ubraniu zniszczonem, spłowiałem, która się modliła, skulona na klęczkach; obok niej na ziemi leżało zawiniątko, a z pod niego wyglądała rękojeść czarnego, bawełnianego parasola.
Pani Fénigan dawniejsza, ta, która przed chwilą weszła do kaplicy, nie lubiła żebraków, uważała, że miłosierdzie jest upokarzającem i nigdy, prócz w dni przeznaczone na jałmużnę, w tradycyjne poniedziałki, nie dała szeląga albo kromki chleba ubogiemu. Byłto jeden z artykułów jej kodeksu osobistego, wieczny temat dyskusyi z synową, gdy wyjeżdżały we dwie powozem.
Ach! gdyby Lidya, z zapadłego kąta, w którym ukrywała nędzę swego błędu, mogła była widzieć swoją nieubłaganą teściową, jak zbliżyła się do nędzarki i zapytała jej łagodnie: „Wy nie z tych stron?“ Jakaż nadzieja dla niej i jakie zdziwienie!.. Ale żebraczka nie odpowiedziała. Wyczerpana znużeniem, usnęła, modląc się, usiadłszy, a raczej upadłszy na odwrócone pięty. Daleka od oburzenia, jakie byłoby dawniej owładnęło nią niechybnie, nie myśląc budzić brutalnie tej, która wobec Boga taką nieprzystojną zachowywała postawę, pani Fénigan, zdjęta bezmierną litością, wydobyła z woreczka portmonetkę, brzęczącą w jego głębi wraz z pękiem kluczy, i, nie otwierając jej, nie patrząc ile zawiera, położyła ją na zawiniątku nędzarki. Dla tych, co znali matkę Ryszarda, ten poryw szczodrobliwości i miłosierdzia był jeszcze czemś niezwyklejszem, niż potajemne i nowe postanowienie, jakie powzięła podczas pobytu w małej parafii.
Widząc ją wychodzącą, Napoleon Mérivet, który przechadzał się śród swoich maków, zawołał radośnie:
— Pani, to była pani?.. Słyszałem, że ktoś poruszał krzesłami... ale... nie byłbym nigdy przypuścił..,
— W istocie, to prawdziwy cud; ale pana żadne cuda już nie zdziwią, — odparła z błogim uśmiechem.
Poczem, otwierając parasolkę dla osłony od żaru południowego słońca, dodała:
— Panie Mérivet, chcę pana prosić o wyświadczenie mi przysługi... Muszę się oddalić na kilka dni, a martwi mnie to, że zostawiam Ryszarda samego, zwłaszcza w takich smutnych okolicznościach...
Pod krzaczastemi brwiami oczy staruszka uśmiechały się złośliwie.
— Nie zostawia go pani samego... a kuzynka?
— Kuzynka wraca do Bretanii a ja z nią jadę.
— Do Bretanii, pani? poco?
— Nie wiem jeszcze... Takie mi tam przyszło natchnienie.
Nie pytając o nic więcej, staruszek rzekł z serdecznem uniesieniem:
— O! ja zawsze wiedziałem, że z pani zacna, szlachetna kobieta, i że to tylko ta szkaradna pycha...
— Zwłaszcza, panie Mérivet, dla mego syna podobnie jak dla wszystkich, odwożę Elizę, nic więcej; Ryszard budowałby może na tem jakie szalone nadzieje, a ja chcę najpierw zobaczyć sama.
— Syn pani będzie wiedział, tylko to, co pani zechce i tego tylko będzie się spodziewał. Podczas nieobecności pani będę czuwał nad nim i nad mieszkańcami Grosbourga; a gdybym nie czuł się na siłach przeszkodzić wielkim głupstwom, mam przy sobie mego zacnego księdza Cérèsa, który ze słodyczą Świętego Franciszka łączy archanielską moc w ręku... Ręczę za całość syna pani.
— Dziękuję, — rzekła pani Fénigan bardzo wzruszona.
Zabierała się do odejścia, lecz, widząc, że staruszek chce zamknąć swój kościołek, powstrzymała go.
— Ostrożnie, tam jeszcze ktoś jest, uboga kobieta, która się zdrzemnęła, modląc się do Boga.
Mały Napoleon podniósł dumnie głowę.
— To kościół gościńca. Dopóki tylko drzwi jego są otwarte, znajdzie się zawsze jakaś nędza, która, przechodząc, poszuka tu schronienia. Niechaj sobie śpi, zamknę później... Czy był jeszcze kto z tą biedną kobietą?
— Tak, ktoś kogo zostawiłam tam w kącie i kogo trzeba będzie pozostawić na zawsze... moja pycha, moja szkaradna pycha... — odparła pani Fénigan, cała uśmiechnięta i w niczem niepodobna do wyniosłej osoby, która kilka minut przedtem weszła do małej parafii.




IX.
OPUSZCZONA.

Po szalonej jeździe przez całą, Francyę, po wyczerpującej podróży, odbytej pod kierunkiem pana Aleksandra z przystankami, zboczeniami z drogi, różnemi ostrożnościami, romantycznemi przebieraniami, hrabina Lidya, a nawet poprostu hrabina, w towarzystwie swego przewodnika i pokojówki, stanęła pewnego wieczoru wrześniowego w hotelu „Princesse-de-Lamballe“ w Quiberon. Niskie sufity, zaciekłe wilgocią, duszny baldachim nad łóżkiem drewnianem, stoczonem przez robactwo, sprawiły, że spędziła noc ciężką, bezsenną; poczem, gdy się odezwał poranny Anioł Pański, małe okno jej pokoju, niebo mgłą zasnute, szary placyk przed kościołem romańskim z niskim przedsionkiem, starzy Bretończycy, witający się śród mgły z pomrukiwaniem foki, wywołały w jej duszy przygnębienie i jakby przeczucie niegodnej komedyi, jaką z nią odegrywano.
To ponure wrażenie trwało przez całe rano, do powrotu pana Aleksandra, który poszedł szukać rodziny Blanchard, swojej rodziny, — po czterdziestu latach zapomnienia, przypomniał ją sobie nagle pewnego ranka w Monte-Carlo, gdy przemyśliwał nad schronieniem dla ściganych kochanków. Z uderzeniem dwunastej powrócił promieniejący. Starzy i młodzi, wszyscy Blauchardowie z jego lat dziecinnych spali na piasczystym cmentarzu Quiberonu. wprost morza, którego fala szła prosto od wysp Azorskich w trzech rzutach; wszyscy Blanchardowie, prócz jednego stryja, kapitana okrętu kupieckiego, odbywającego dalekie podróże, zawsze nieobecnego, i jego żony, która mieszkała samotna w żółtym domku, na wybrzeżu, w Port-Haliguen.
„Moja stryjenka Żółty Dom,“ ochrzczona tak przez Aleksandra, przystała na wynajęcie całego swego mieszkania z meblami pani hrabinie, na gotowanie jej i panu hrabiemu gdy przyjedzie, a nawet na dostarczenie powoziku, który miał po śniadaniu przyjechać po panią, Lidyę, jej bagaże i pokojówkę; a to wszystko na warunkach bardzo umiarkowanych, nie licząc już przyjemności, jaką nastręczała możność czatowania na „Bleu-Blanc-Rouge,“ gdy zawijać będzie z rozpiętemi żaglami do portu i zarzucać kotwicę tuż pod domem niemal.
Gród Quiberon, położony w środku półwyspu, ma dwa porty: jeden, bardzo bliski, Port-Maria, nad morzem, a drugi, Port-Haliguen, nad zatoką Morbihan, do którego iść trzeba z jaką milę, przez sieć uliczek, śród niskich murów,, zniszczonych skutkiem powietrza, przesyconego solą, otaczających folwarki, sady, istne zasadzki rabusiów i szuanów.
Gdy Lidya wjechała do ciągnącego się wzdłuż spokojnego małego portu, z białym murowanym semaforem na krańcu przystani, z bulwarkami odległych faktoryi, zabudowanemi niskiemi domami, karczmami marynarskiemi, szopami, magazynami, — mgła rozproszyła się, a wraz z nią ponure przygnębienie poranne. Łagodny blask złocił morze, odcinał na widnokręgu kręte linie Port-Navallo, Saint-Gildas; a spokój fal zatoki stanowił jaskrawy kontrast z nieustanną, dniem i nocą z tamtej strony półwyspu słyszaną kanonadą bałwanów morskich, rozbijających się o skały. Na wybrzeżu u wjazdu do portu, jaśniał tylko żółty dom i, widoczniejszy jeszcze niż barwa jego murów, czepiec o wielkich skrzydłach stryjenki Blanchard, która od świtu czyściła posadzkę i meble mahoniowe, w oczekiwaniu lokatorów. Prawdziwem schronieniem dla bohaterki awantury miłosnej było to mieszkanie na jednem piętrze, w pobliżu fal, w którem na ścianach, na kominkach, na meblach muszle, korale, rośliny morskie, bożki chińskie i indyjskie mówiły o podróżach i egzotycznem niebie, gdzie morze, które Lidya tak lubiła, rozbijało się pod oknami z poskramianym ustawicznie impetem, drgało we wszystkich zwierciadłach, zasiane żaglami łodzi rybackich, wypływających i wracających o jednostajnych godzinach, niby rój białych mew. Ale jakaż samotność i jaki niedostatek wobec zbytkownych upodobań młodej kobiety!
Latarnia morska w Teignouse, zapalająca się co wieczór śród lilawych obsłon mroku, nie zastępowała pająka jadalni w Monte-Carlo, w porze wieczerzy, gdy Lidya wchodziła wsparta na ramieniu pana hrabiego. Również na piasczystej pustyni, nacechowanej melancholią, którą Historya Święta otacza aureolą wielkości i uroczystości przez tragiczne wspomnienia wygnania, nieliczne rodziny kąpielowców, przybyłe z Auray, z Vannes, zabawiające się po parafiańsku w słońcu, przypominały zaledwie z bardzo daleka hrabinie wielbicieli, Szwedów, Węgrów, Bułgarów, podziwiających jej tualety w czarodziejskich ogrodach domu gry. Tutaj, ta obca, samotna i zanadto piękna, odpychała: by ją osądzić, by do niej przemówić, czekano na hrabiego, który miał po nią przyjechać własnym jachtem. Kiedy? Nikt nie wiedział. Jazda żaglowców taka niepewna!
Z początku Lidya niebardzo się nudziła. Rozrywką jej była nowa okolica i zainstalowanie się, i obawa przed przybyciem groźnego męża; nadto pan Aleksander, który, mieszkając w hotelu Lamballe, w Quiberon, przychodził codzień z rana po jej rozkazy. Gdy stawał długi i sztywny, przed oknem bawialni, albo rozmawiał ze stryjenką Blanchard, czy z pokojówką lyońską, jego twarz, jakby starego szatana, wygolona, posiekana czarnemi punkcikami, pod zalotnym kapeluszem kąpielowym, jego oczy o ruchliwych źrenicach przejmowały trwogą serce następczyni Rozyny.
— Czy pani aby pewna tego człowieka? — pytała pokojówka. — Bo ja, gdy patrzy na mnie, jakby mnie chciał prześwidrować, i pyta tak: „Agaryto, czyś ty dyskretna?..“ nie dodając nigdy ani jednego słowa więcej, drżę za każdym razem, że usłyszę jakieś okropne zwierzenie.
Ale pani uspokajała ją.
— Znam Aleksandra od dzieciństwa.
I w istocie, gdy była w przytułku w Soisy już stanowił dla niej jedną z wybitnych postaci wielkiego gościńca, który śledziła z takiem upodobaniem. Cecha tych początkowych wrażeń zaznacza się w naszym umyśle tak głęboko, że pan Aleksander teraz jeszcze imponował Lidyi. Ach! gdyby mogła była zajrzeć do małej głowy tego okrutnika, tego wyzwolonego sługi, pełnego jadu, tchnącego nienawiścią dla podrzutka, dla małej cyganki, która została panią! Gdybyż tylko wpadł jej do rąk list, w którym ten sobowtór Frontina opisywał księżnej swoje wejście do ich pokoju w Monte-Carlo. „Mąż!.. Uciekajcie!“
Żeby znajdować uciechę w podobnych nikczemnych kombinacyach, trzeba być dawnym służalcem, trzeba okrucieństwa właściwego metysowi, zgorzkniałemu, steranemu w ciągu trzydziestu lat niskich posług, za które się mści z rozkoszą na damie, na białej. Bo pan Aleksander pracował nietylko dla pieniędzy. Pozostał w Quiberon nietylko dla regulowania rachunków, ale także dla tej radości, jaką mu sprawiało czyhanie na ofiarę, perspektywa oznajmienia jej, że jest porzuconą. Z dnia na dzień zbliżała się ta szczęśliwa chwila.
Raz wszakże miał przykrą niespodziankę, doznał obawy nieprzewidzianego rozwiązania.
— Aleksandrze, spojrzyjno tam, ku semaforowi, — wołała Lidya, stojąc na parterze w żółtym domu i osłaniając dłonią oczy, — czy to nie jakby żagiel Charlexisa?
Cyniczny uśmiech wykrzywił wygolone oblicze.
— Zdziwiłoby mnie to bardzo, — mruknął dawny fagas, spoglądając przez grzeczność ku morzu i wpatrując się niebawem z niepokojem we wskazany statek, który z kształtu, żagli, rozmiarów był najzupełniej podobny do „Bleu-Blanc-Bouge.“
Statek to był obcy, z pewnością, skoro miał na pokładzie sternika i ciągnął za sobą jego szalupę; prawdopodobnie angielski, jak utrzymywało kilku starych rybaków, jedynych mieszkańców Port-Haliguen o tej porze dnia, a którzy podeszli do żółtego domu, by zobaczyć statek zbliska. W miarę jak żaglowiec się przybliżał, podobieństwo stawało się wyraźniejsze, a była chwila nawet, że na moście, skąpanym w blasku słonecznym i oparach, obok koła steru, Lidya poznawała barczystą postać poczciwego Nuitta i jego rudą krótką brodę.
— To on... dalibóg to on, — pomrukiwał pan Aleksander, zgnębiony, a ciszej jeszcze, tak że go nikt nie mógł dosłyszeć, dodał. — Przeklęta sprawa!..
Z takimi narwańcami jak ten mały Charlexis, nie ma sposobu przeprowadzenia czegoś konsekwentnego, poważnego. Ogarnął go znów z pewnością szał dla hrabiny. Ach! ta żebraczka ma szczęście... A co powiedzą księztwo w Grosbourgu? A zysk z zerwania, z potajemnych narodzin, cały ten połów w mętnej wodzie, czemże on go zastąpi?.. Układając już nowe kombinacye, pan Aleksander, chcąc pierwszy powitać swego młodego pana, zbliżał się do semaforu, a Lidya szła za nim w ulubionej sukni Karolka, różowa, ogorzała od słońca i wiatru morskiego, podobna do dzikiego goździka, goździka z wydm piasczystych.
Jednocześnie prawie statek, niesiony przez silny wiatr, dopływał do brzegu i zawijając ukazał nazwę swoją wypisaną na tylnej ścianie wielkiemi literami: AMFITRYTA.—CARDIFF. Byłto statek handlowy, pochodzący z tych samych warsztatów co „Bleu-Blanc-Bouge,“ ale większej objętości, wiozący ładunek lnu, nie posiadający cienia zbytkownego komfortu jachtu.
— To też mówiłem sobie... przyjeżdża za wcześnie, o wiele za wcześnie.
I straszny Aleksander, śledząc delikatną twarz młodej kobiety, rozkoszował się widokiem drgań nerwowych, spowodowanych rozczarowaniem. W dziesięć minut później „Amfitryta“ wjeżdżała do cichego portu, zapełniając go swoim białym, oblanym falą tułowiem, zgrzytem swojej maszyny i hałasem kłótni między kapitanem a sternikiem. Głosy odbijały się od kamieni bulwarku; ale nikt w Port-Haliguen nie umiał po angielsku i kłótnia nie byłaby się nigdy skończyła, gdyby Lidya, przypomniawszy sobie lekcye zakonnicy Irlandki, nie była się ofiarowała za pośredniczkę.
Ciekawy to był motyw do obrazu modernisty, ta wykwintna Paryżanka, siedząca na pomoście na pęku lin, śród zapachu smoły i lnu; przed nią Anglik, apoplektyczny, rudy olbrzym, kłócący się z małym sternikiem bretońskim, czarnym, włochatym jak małpa, gdy majtkowie, przyciągając statek do brzegu, wpatrywali się z osłupieniem w pusty bulwark, w rzadkie niskie domy, jakby przerażeni, że znaleźli się tutaj.
W istocie śród łoskotu fal odbijających się od skał, sternik Madec krzyknął: „Port-Maria,“ kapitan zrozumiał „Port-Lorient“ i wziął Madeca na pokład, skoro „Amfitryta“ wiozła ładunek, przeznaczony do Lorient. Ponieważ wiatr przeciwny nie pozwolił zawinąć do Port-Maria, sternik skierował statek na drugą, stronę półwyspu, do przystani Port-Haliguen, całkiem niepodobnej do obszernego i hałaśliwego portu, do którego Anglik zamierzał wjechać. Na szczęście słodki głos pośredniczki, jej ładna suknia, jej szafirowe oczy szybko przeprowadziły zgodę; ale następnie musiała się bronić przeciw hojności kapitana, który, cały pod wrażeniem tego zjawiska szekspirowskiego, ofiarowywał kolejno prześlicznej Mirandzie, co zstąpiła na pomost jego statku, butelkę starego porteru, lunetę marynarską, przepaskę, noszoną na biodrach przez dzikich, berdysz Indyan amerykańskich, papucie jawajskie, szablę japońską i wreszcie nakłonił ją do przyjęcia maleńkiego rewolweru amerykańskiego t. zw. buldogg; nosił go zawsze nabity w kieszeni jako argument ostateczny przeciw sternikom, strażnikom celnym i innym osobom urzędowym na morzu.
Zaledwie pan Aleksander ochłonął z tego wzruszenia, spadło na niego inne, bardziej jeszcze wstrząsające. Otworzywszy swój egzemplarz Petit Journal w kawiarni hotelu, przeczytał następującą wiadomość bieżącą: „W nocy z 27 na 28 września, jacht księcia Ołomunieckiego „Bleu-Blanc-Rouge,“ spotkał się z torpedowcem hiszpańskim na wodach pod wyspami Balearskiemi, i uległ rozbiciu. Książę tylko i kucharz cudownie ocaleni i zabrani na pokład przez mały statek mahoński, naładowany pomarańczami, a płynący do Marsylii, wylądowali w temże mieście.“
— Po co on jechał na wyspy Balearskie? — spytała przedewszystkiem Lidya, usłyszawszy tę smutną nowinę, którą jej zakomunikowano bez najmniejszej ostrożności. — Przecież z Monaco do Quiberon droga nie prowadzi tamtędy.
— Ach! proszę pani, z żaglami... jeden powiew mistrala albo tramontany... — odpowiedział stary łotr, z dobrze udanem współczuciem na zasianej drobniutkiemi zmarszczkami twarzy.
I wnet ofiarował się, że pojedzie po wiadomości w stronę Grosbourga, dokąd młody książę uda się niewątpliwie po świeże fundusze. Przyczem oświadczył, że gotów jest zawsze robić to, co zechce pani hrabina, której rozkazów kazał mu słuchać syn jego panów. I przesadzał się w niskich przysięgach, w pokornych ukłonach, we wszystkich służalczych wybiegach i podstępach, wszystkich wykrętach swego dawnego rzemiosła.
— Tak, masz słuszność... jedź, zobacz co się dzieje, — rzekła Lidya, ciągłe jeszcze ufająca, ale bardziej niż kiedykolwiek zamyślona.
Śród ciemności moralnych, w jakich miota się większość istot, pewne fakty wnoszą nagle światło lotem błyskawicy, ukazując całą czarną głębię przepaści. Złowroga wieść z Petit Journal przyniosła młodej kobiecie jedno z takich objawień. Gdyby Charlesis był umarł coby się z nią stało? Niezdolna do najlżejszego wyrachowania nie przerażała się myślą o nędzy. Zkądże więc ta nagła trwoga, jaką ją to przypuszczenie śmierci zmroziło? Jedynie ztąd, że zniknięcie kochanka pozostawiło ją równie obojętną jak zniknięcie którejkolwiek ze znajomych twarzy. Nie kochała go zatem? A więc, nie. Dotąd wątpiła; teraz miała dowód. Poszła za nim przez próżność, nudę i znużenie, ulegając potrzebie nowych widnokręgów i dni niespodzianych. Ale śród najczulszych pieszczot coś ich zawsze odpychało, rozdzielało, coś zimnego i nieprzeniknionego, co jego osłaniało niby druciana koszulka, ochraniająca go od tych wszystkich ran, które zadawał, a sprawiająca, że ten pojedynek, bez świadków i broni, jakim jest miłość, stawał się nierównym i nikczemnym. Kilkakrotnie ogarniał ją lęk przy nim, na widok pewnych jego uśmiechów, na wspomnienie tych słów jego ojca, które ją prześladowały: „To potwór... mówię pani, że to potwór.“ I obraz zrozpaczonego jenerała, jego oczy pełne ognia i uczciwe, takie odmienne od oczu Charlexisa, poniżały ostatecznie w sercu młodej kobiety kochanka, dla którego wszystko porzuciła. Ach! gdybyż to się mogło odstać! Skoro życie otwierało się przed nią proste, bezpieczne, przez niespodziewane małżeństwo z zacnym człowiekiem, poco było rzucać się na bezdroża, robić szaleństwa bez namiętności, bez uciechy? Teraz, dokąd pójdzie? Jak się to wszystko skończy?
Myślała o tem drżąca, niepewna, śród powstającej mgły wieczornej, i plusku wody, odbijającej się od kamiennego bulwarku. Żagle wracających statków, powiększone w tej mgle, snuły się jak duchy. Nagle na krańcu ciemnego wybrzeża zajaśniał wysoko jaskrawy płomyk, — lampa semafora. Jednocześnie Lidya uczuła w łonie wstrząśnienie, rzut zrazu niewytłómaczony, ale zrozumiała go, gdy się powtórzył i doznała niewysłowionej radości. To dziecko, ich dziecko, o którem zapomniała, a które objawiało istnienie swoje po raz pierwszy. I zaszła w niej magiczna zmiana, — ukazał jej się cel w życiu, światło przewodnie. Ojciec nawet uszlachetnił się w jej myśli, wydał jej się mniej tajemniczym, nie tak dalekim.
Śpiewy i krzyki rozlegały się w porcie. Wiosła z hałasem upadały na dno łodzi, a wzdłuż bulwarku, przez niskie drzwi domów, gdzie migotały po przez mgłę czerwone ognie, słychać było trzask i syczenie świeżego drzewa i śmiechy dzieci dokoła ogniska.
Minął tydzień bez wiadomości, ale Lidya nie niepokoiła się, przygotowana na to, że skoro książę powrócił do Grosbourg trudno mu będzie wymknąć się powtórnie. Oo rano liczba kąpielowców zmniejszała się, żółty dom stawał się samotniejszy. Pomimo wyjątkowo łagodnej pory roku, czuć było po wznoszeniu się mgły, po ciemnych złotych tonach, jakie światło przybierało w pewnych godzinach, jak również po żałosnych i przeciągłych zawodzeniach wiatru, po gorączkowym locie mew, że lato dobiega końca... A z drugiej strony półwyspu, ryk morza wzmacniał się, każda fala rozbijała się o skały z hukiem bateryi.
— Gdyby pani jeszcze słyszała to zimą... mówią, że to straszne, — objaśniała Lidyę jej służąca, Agaryta, która, szyjąc po całych dniach ze stryjenką Żółty-Dom, wywiedziała się wszystkich szczegółów o miejscowości i drżała na myśl przezimowania w tej pustce. — Z tego co oni tu nazywają Jamą dmuchacza, z tej skały, co świszczy i chrapie za Port-Maria, to jak przyjdzie listopad, taki idzie hałas, że ludzie nie mogą wcale sypiać... Z tej strony morze nie jest takie straszne, ale za to ludzie są bardzo źli.
I dziewczyna lyońska opowiadała swojej pani o bójkach staczanych w Port-Haliguen między rybakami miejscowymi a korsarzami z Concarneau, którzy przyjeżdżali na połów na jednej i tej samej przestrzeni morza. Trzeba było widzieć jak pod niskiem niebem zimowem, zasnutem chmurami, śród nieustających deszczów, kiedy burze nie pozwalają łodziom wypływać na morze, w tym małym porcie, tonącym we mgle, — dwustu, trzystu marynarzy, wyjących i pijanych, napada na oberże Le Bueza albo Le Quelleca, którzy już nie chcą im dać trunków, a potem, jak odpędzeni wielkiemi drągami albo garnkami wrzącej wody wywierają złość na sobie wzajemnie i szamocą się i biją z taką wściekłością, że z tarasu od Le Bueza staczają się na bulwark pełen śmieci, a z bulwarku w toń przystani, nie puszczając się, uczepieni jeden drugiego.
— Uspokój się, moje dziecko; wyjedziemy zanim ujrzymy te okropności, — odpowiadała Lidya; lubiła swoją pokojówkę, zabraną z bulwaru w Lyonie, dziewczynę bardzo wątłą, bardzo głupią, ale jedyną, której twarz nie wyrażała nieufności albo antypatyi.
Pan Aleksander, przed wyjazdem, szepnął do ucha stryjence Blanchard, że lokatorka jej była hrabiną tylko z lewej ręki i od Port-Haliguen do Quiberon nie było kamienia przydrożnego, któryby nie podchwycił tej potwarzy, by jej, bardziej jeszcze zbrukanej, nie przesłać kamieniowi sąsiedniemu. Ztąd ta niechęć, którą opuszczona czuła powstającą dokoła, szemrzącą za każdym jej krokiem. Duma jej cierpiała z tego powodu, ale niewiele, teraz gdy dziecko zajmowało coraz więcej miejsca w jej życiu. Zresztą nie wychodziła wcale. Fortepian, zapomniany w Ploërmel przez kapryśnych Szkotów, a który kazała sobie sprowadzić, zatrzymywał ją w domu. a wiatr, stosownie do swego biegu, rozpraszał jej akordy i arpedżye po cichym porcie, albo też odsyłał je na wybrzeże z każdym dniem bardziej opustoszone i szersze.
Na wielkiej przestrzeni piasku pozostały jeszcze dwie czy trzy kabiny zawziętych amatorów kąpieli, którzy czekali na bliskie przybycie floty i jej próby bitew nocnych. Chcąc uniknąć spojrzeń złośliwych i zawistnych, dwuznacznych uśmiechów, Lidya nie chodziła nigdy w tamtą stronę. Przystań była jej ulubionem miejscem przechadzki, zwłaszcza od czasu, gdy nie wyczekiwała już jachtu, nie śledziła widnokręgu z zawiedzioną zawsze, a taką denerwującą nadzieją ujrzenia zarysowującego się na nim żagla. Jednakże zaczynało ją dziwić, że Charlexis, albo przynajmniej Aleksander, nie napisał. Pewnej niedzieli nareszcie, pierwszej niedzieli październikowej, w dniu regat i uroczystości w Quiberon, nadszedł list, ale nie ten, na który czekała.
Po raz pierwszy w życiu Lidya dnia tego mogła spędzić godzinę na morzu bez tych strasznych kurczów żołądka, które uniemożliwiały jej wszelką jazdę statkiem; prawda, że statek nie ruszał się z miejsca, — statek sterniczy, służący za metę dla regat żaglowców, — i że nadto pogoda była cudowna, niebo błękitne, powietrze ciepłe, a zatoka Morbihan bez jednej zmarszczki, nieruchoma, jakby zakrzepła, ożywiona tylko migotaniem iskrzącego się blasku letniego słońca, co się zabłąkało śród jesieni.
— Niech pani hrabina pójdzie ze mną, — powiedział do Lidyi sternik, który pozostał jej przyjacielem od pośrednictwa na „Amfitrycie,“ — ręczę, że pani będzie wygodniej na moim statku, niż na estradzie podprefekta i pana komisarza marynarki.
I od godziny czekali na wodach wielkiej zatoki, bardzo daleko zabłąkani między niebem a morzem, śród atmosfery przejrzystej, łagodnej, przesiąkniętej ciepłem, która trzymała istoty żyjące w niemym zachwycie, jakgdyby krążyły w powietrzu. Nigdy Lidya nie czuła się tak bliską nieba. Ach! gdybyż uścisnąć ukochaną rękę śród tego boskiego spokoju, tego słodkiego wypoczynku.
— Ależ nic nie widać, — szeptała Agaryta.
Zanadto byli oddaleni od brzegu, żeby dostrzedz jego wąską, ciemną linię, a lśniąca, dźwięczna powierzchnia wody przynosiła im rzutami, wybuchami całą wrzawę uroczystości w Port-Haliguen, odgłosy dzwonów, krzyków, śpiewów, fanfar i bębnów. Nie było nic widać, a słychać było wszystko. Na przedzie statku ktoś powiedział cichutko:
— Zdaje się jakby nam to spadało z nieba.
Nagle rozległ się wystrzał sygnałowy, po nim okrzyk tłumu, w którym odcinały się piskliwe głosy dziecięce, i nastąpiła cisza...
— Są, są! — krzyknął sternik, wstając.
Długiemi szeregami nadjeżdżały statki wyścigowe, — przodujące, prawie pokład przy pokładzie. Zkąd brały powietrze, które nadymało i wyprężało ich żagle, pod naciskiem którego trzeszczały ich silne klepki, które nadawało ich biegowi to potężne tchnienie miecha kowalskiego, co z szumem biegło przed niemi? Ich wysokie skrzydła, niby skrzydła ptaków z legendy wschodniej, białe, czerwonawe, zaledwie rozpostarły się na błękicie już się i zbliżyły, okrążając statek sterniczy, który witał ich okrzykami, i ocierając się o nie go tak blisko, że od jednego uderzenia strzaskany drąg żaglowy rozleciał się na tysiące części, a statek zakołysał się, trzeszcząc, śród pisku kobiet i gniewnych zaklęć marynarzy.
Przez chwilę tak krótką jak mgnienie błyskawicy widziała Lidya zawracający i uciekający statek, który był sprawcą uderzenia, statek o żaglu brunatnym, kierowany przez załogę korsarzy, bladych jak wódka, jaką się nasycali, z oczami szaleńców, włosami zmoczonemi, oblepionemi na twarzach topielców. Amerykanin, jadący za nimi w jachcie szaro-srebrzystym i zalotnym, przyśpieszył bicie jej serca, tak dalece załoga jego była podobna do wyćwiczonych majtków poczciwego Nuitta, a gdy dżentlmen, trzymający drąg żaglowy, długi Nowojorczyk w okularach, mniej wytworny oczywiście niż Charlexis, ukłonił jej się, skręcając, cudne jej oczy zwilżyły się.
Skończyła się dla niej zabawa. Korsarze i rybacy z Noirmontiers i z wyspy Honat, wypływali na powierzchnię, zakręcali, płynęli pełnemi żaglami, ona patrzyła na nich okiem nieprzytomnem, jak na wirowanie mew lub jaskółek skalnych, myśląc o nieobecnym, o tym, który uczynił ją matką. Bo miłość jej, jej smutne widmo miłości było już tylko uczuciem odpowiedzialności i pierwszemi porywami budzącej się tkliwości macierzyńskiej. Gdy powróciła do domu, nic nie mogło jej oderwać od tej drogiej myśli. Bulwarki Port-Haliguenu roiły się od malowniczego ludu; nastąpiły tańce majtków, komicznych i uroczystych, komisarz marynarki wygalonowany jak jenerał peruwiański, zasiadł za stolikiem przed oberżą Le Quelleca i rozdawa medale zwycięzcom regat; potem wyścigi pływaków w przystani portu, w towarzystwie kaczek i świń, — Lidya nie chciała nic widzieć, wysłała pokojówkę samą. Dziewczyna wszakże wieczorem, pożyczywszy od pani Blanchard wielką latarnię ze statku, bardzo pożyteczną na krzyżujących się wąskich drogach, namówiła swoją panią, by jej towarzyszyła do miasta dla przyjrzenia się tańcom.
Podniósł się wiatr ostry, a niebo roziskrzyło się gwiazdami; ale przy wejściu do miasta uderzało gorąco, idące od ludzi i zwierząt, stłoczonych na wąskich uliczkach, pełnych nawozu, i na rynku, otoczonym nieprzejrzanem kołem wyprzężonych pojazdów. Tam to tańczono, przy dźwiękach śpiewu jedynie, „bo grajkowie byli zanadto pijani,“ odpowiedziała Lidyi niewinna dziewoja, tonąca w wielkim białym czepcu. Tłum tłoczył się dokoła kilku gron tańczących, z których najzwinniejsze wirowało przed hotelem „Princesse-de Lamballe.“ Jeden z chłopców, poznawszy Agarytę, nie bez trudu, wprowadził je do pierwszego rzędu widzów i postawił wielką, latarnię na ziemi przed niemi, pomiędzy podwójnem kołem kinkietów i lampionów, rzucających na tancerzy światło czerwonawe, kopcące. Na placu jaśniało kilka podobnych świateł, a nadto płonęły latarnie wszystkich bryczek, wózków, wozów, szarabanów, berlinek, dyliżansów, które przywiozły mieszkańców okolicznych folwarków, wiosek i wsi, i tworzyły w półcieniu niejednostajną i ruchomą estradę, gdzie tłoczyły się sylwetki, gestykulując.

Lubię ja lubię spódniczki czerwone
A jeszcze więcej zielone.

Śpiewki miejscowe, śpiewane przez głosy ochrypłe i słabe rybaków i rybaczek, przy miarowem dreptaniu ciężkich trzewików przewodziły, a z tego wiru pstrego grubego sukna, rozgrzanej wełny, z pośród tych śmiechów i tych oddechów, unosiła się fala ciężkiego powietrza, mieszająca się z pyłem deptanej ziemi, z dymem fajek i lampionów. Niekiedy odrywała się część świetlanego otoczenia i jakiś zakątek uroczystości pogrążał się w cieniu; to odjeżdżał powozik, dyliżans, unosząc swoje latarnie i piosnki, których odgłosy tonęły w sieci krzyżujących się uliczek:

Spódniczki czerwone,
Spódniczki zielone,
Oj, te zielone,
Moje ulubione.

Stopniowo plac stawał się niemal czarny. Koła tańczących, przerzedzone, złączone już w jedno, kierowały się jedynie dopalającemi się lampionami i gwiazdami, które można było nareszcie dostrzedz, jak również dosłyszeć było teraz można łoskot fali morskich, dochodzący z tamtej strony półwyspu. Tworzył on niby akompaniament basowy do piosenki, którą tańczący zaintonowali w przyśpieszonem tempie:

Drewek nazwozimy
Z lasu królewskiego,
W piecu napalimy
Dla kochania mego.

Ciężkie spódnice powiewały z głośnym szelestem, głosy wpadały jeden w drugi, zadyszane, — w ciemnym rogu placu wiatr śpiewał i wirował samotny.
— Wracajmy, — szepnęła Lidya, szczególna trwoga, która ogarnęła ją w dniu przyjazdu, w tem oknie hotelowem tam, w górze, ścisnęła jej serce powtórnie.
Agaryta podniosła latarnię i wracały przez owe ciasne drogi szuanów, gdzie snuły się po murach cienie przechodniów, gdzie pijani, stoczywszy się w rowy, zasypiali, nucąc zwrotkę piosnki, przerywaną przez czkawkę:

Niech się drewka palą
Dla kochania mego,
Spijże, śliczna lalo,
Aż do dnia białego.

Psy folwarczne szczekały za zbliżeniem się kobiet, zniewalały je do przyśpieszania kroku, do przyciszania głosu.
— Niech no pani spojrzy... te światła, tam na morzu... między gałęziami jarzębiny... to jakby flota.
Ach! ta flota, Agaryta marzyła o niej, i razem z nią cały Quiberon. Hotel „Lamballe“ pełen był podróżnych, osób z Port-Navallo, z Nantes, nawet z Paryża przybyłych, by ją widzieć, przyjrzeć się ćwiczeniom. Ów chłopak, znajomy Agaryty, wspominał jej o damie, Paryżance, w towarzystwie kuzynki, małej, okrągłej jak kulka, dosyć ładnej.
— Czy powiedział ci jak się ta dama nazywa? — zapytała Lidya, zaniepokojona szczególnym zbiegiem okoliczności.
Wszakże zdawało jej się, że podczas tańców dostrzegła, opartą o poręcz balkonu hotelowego, sylwetkę kobiecą, z miną wyniosłą, z obnażoną głowa, — istny portret swojej teściowej... Ale Agaryta nie wiedziała nazwiska. A potem, czemże wytłómaczyć obecność pani Fénigan w Quiberon? Oczywiście było to jedno z owych widzeń sennych, jakie zwykła wywoływać myśl przez długi czas na jeden punkt skierowana. Przez cały dzień młoda kobieta żyła przeszłością; cóż dziwnego, że zesłała jej jedno ze swoich widm? Lidya uległa tej samej halucynacyi co Agaryta, która, słysząc nieustannie o flocie, widziała jej latarnie jaśniejące wszędzie na widnokręgu. Gdy zaś przybyły do Port-Haliguen, mając przed sobą ciemną, niezmierzoną dal oceanu, ujrzały tylko płomień semaforu, a bliżej światło, które czekało na nie na parterze żółtego domu, jedynego na całem wybrzeżu.
Pod tą lampą leżał na bardzo widocznem miejscu list, który Lidya otworzyła niezwłocznie, i który nareszcie wytłómaczył jej straszną trwogę pierwszych godzin, jakie spędziła w tem ustroniu, szczególny niepokój, co ją znów ogarnął dzisiaj wieczorem, niby ostrzeżenie, że katastrofa ma ją spotkać tutaj, na tem wybrzeżu, a nie gdzieindziej. Ach! ta intuicya kobieca, to subtelne jasnowidzenie, to odgadywanie przyszłości wszystkiemi nerwami, czemże jest wobec tego bystrość naszej obserwacyi? Lidya z roztargnieniem odczytała epistołę pana Aleksandra. Była długa, głupia i kłamliwa od początku do końca, skreślona niewprawnem pismem fagasa, a spojrzenie młodej kobiety przesuwało się po papierze z przerażeniem, zatrzymując po drodze pewne wyrazy: „...musiał się poddać... powinność wojskowa... dragoni... pieniądze u notaryusza... z prawem przepisania na dziecko.“ Słowem, streszczenie listu: „Skończyło się, porzuca panią. Proszę przygotować rachunek, przyjadę go uregulować i piszę, uprzedzając, żeby uniknąć wszelkich rozpraw.“
Lidya wiedziała dobrze, iż się to skończy; i postanowiła już również co uczyni, gdy stanie u kresu tego bezdroża. Tylko, dlaczego tak prędko? Dlaczego tak szkaradnie?.. Nie napisać do niej jednego słowa, nie przesłać drżącego pożegnania przed zerwaniem, pozostawić to służącemu!.. To właśnie przechodziło wszelką nikczemność. Stopniowo, wyjaśniając sobie jeden fakt drugim, poznała się na okrutnej komedyi, jaką z nią odegrywano od Monte-Carlo, zrozumiała należycie tragiczny wyjazd, śmieszną ucieczkę z jednego krańca Francyi na drugi i tę niegodziwość, której się dopuszczono zawożąc ją tak daleko, by jej rzucić w twarz tę obelgę... O, Karolku! to więc zapowiadał twój śmiech zagadkowy i te oczy, jak z zimnego głazu, których Lidya tak bardzo się bała! „Piękny potwór,“ mówił o nim ojciec, potwór niezdolny kochać i który instynktownie odpychał wszelką poufałość i tkliwość. Zakończał on tak jak powinien był zakończyć ich niegodny romans bez miłości... A ci ludzie z Grosbourga, ze swoim notaryuszem, za kogóż ją brali? Jakto! i jenerał także... Och! to było dla niej największą zniewagą, ta myśl, że ów dumny, waleczny żołnierz, którego rozpaczliwa namiętność wzruszała ją niekiedy, mógł ją posądzić o wyrachowaną, handlarską duszę. Zobaczą co ona sobie robi z ich pieniędzy i z wszystkiego.
„Z prawem przepisania na dziecko...“ Tak, zapewne dziecko. Powziąwszy od pierwszego dnia mocne postanowienie, że nie przeżyje swego szału, nie przewidziała tej ironii: po ośmiu latach bezpłodności w małżeństwie macierzyństwo w związku przypadkowym. Ale jakże wychowa to dziecko? Bez ojca, bez nazwiska, nawet bez nazwiska matki, która go nigdy sama nie miała. Czarna nędza i krew książęca w żyłach. Co się z nim stanie, z tym opuszczonym wyrzutkiem? Czyż nie stokroć lepiej zabrać go z sobą w krainę śmierci?..
...Śmierć, zapewne. Ale jaka śmierć? Wydostać się szybko, uciec z tego smutnego życia, ale jakiemi drzwiami? Morze jest blisko, tuż, u stóp skał. Otworzyć ostrożnie okno, przeskoczyć przez parapet, a potem dwa kroki... Ciemność nocy i wody przestraszała ją. Trzebaby włożyć trzewiki, ubrać się, albo wyjsć nawpół nago... A! oto jest... Spojrzenie jej, szukając dokoła pokoju, znalazło mały rewolwer Anglika, lśniący na kominku. Wyprostowana przed lustrem, próbowała go przez chwilę wprawną dłonią, myśląc o mnóstwie rzeczy i ludzi, już z wyrazem przedśmiertnej trwogi w wylękłych oczach; a gdy rozsuwała bardzo nisko koronki koszuli, by trafnie wycelować, powstrzymało ją poczucie własnej piękności, prawie żal, że ta olśniewająca białością szyja, na której błyszczał złoty medalionik, za chwilę ma się stać martwą. Z palcem na odwiedzionym kurku zaniosła w duchu krótką modlitwę do Najświętszej Panny z Fourviéres i już miała wystrzelić, gdy powstrzymało ją jeszcze pośpieszne stukanie do drzwi i wołanie Agaryty:
— Pani! pani!.. Ach! jakie to cudowne!.. te wszystkie światła na morzu... jest... jest... to flota... a mówiłam pani...
Lidya machinalnie odwróciła głowę do okna; szyby w niem drżały, wstrząsane gwałtowną kanonadą, śród której zaginęło krótkie, wściekłe szczeknięcie małego buldoga. Gdy Lidya osuwała się na ziemię, błękitnawy blask jednego ze świateł elektrycznych, przesyłanych z okrętu na okręt, zalał pokój, i padł jej prosto w twarz, — mogła myśleć, że to wieczność otwiera się przed nią. Być może, iż tak umieramy, przemógłszy raz trwogę wobec przerażającego przejścia.




X.
DZIENNIK KSIĘCIA.

Wielmożny A. W. de Vallongue
Kollegium Stanisława.

Pomiędzy dwiema bitwami, zrozpaczony, jak ktoś co doznał porażki i zaczyna się do tego przyzwyczajać, piszę do Ciebie ze starego młyna, głównej kwatery naszej armii. Sądziłem, jakem Ci to doniósł w ostatnim liście z Grosbourga, żem się pozbył nieznośnej pańszczyzny wielkich manewrów i zabierałem się właśnie do rozkosznego flirtu z dwiema Żydóweczkami z sąsiedztwa, dwiema siostrami: jedna młodziutka mężatka, a druga zaręczona; łapały się już ślicznie obie na jedną wędkę, gdy nagle depesza mego kuzyna de Boutignana zmusza mnie do szybkiego powrotu na moje miejsce w sztabie głównym. „Rozkaz wyższy!“ powiedziało mi to stare bydlę, mrugając jedynem okiem jakie mu pozostało, i nie mogłem się dowiedzieć nic więcej, bo Boutignan zawsze boi się skompromitować. Mój mały palec wszakże mówi mi, że i tym razem książę jenerał, mój ojciec, spłatał mi znów złośliwego figla. Może uważał, że obecność moja w Grosbourg rozsiewała za dużo młodości i wesela dokoła jego fotelu kaleki. Wiesz, że po bardzo dużej poprawie nastąpiło znów pogorszenie nagłe i znaczne. Lekarze przypisują tę recydywę upadkowi z konia; ale ja byłem przy nim i widziałem jak zesunął się z siodła, już rażony ponownym atakiem apoplektycznym. Dla mnie zatem, choroba jego ma całkiem inną przyczynę. Kochał panią F... i żywił, pewien jestem, nieokreśloną nadzieję, że ją jeszcze kiedy dostanie. Wiadomość o jej samobójstwie musiała nim wstrząsnąć gwałtownie. Tak, mój drogi, nieszczęśliwa kobieta, dowiedziawszy się, że zrywam, wpakowała sobie kulę tuż pod serce. Była umierająca przed tygodniem; od tej pory jestem bez wiadomości. Ale wyobraź sobie minę pana Aleksandra, który miał misyę uregulowania rachunku za zerwanie, gdy zastał przy łóżku konającej... zgadnij kogo?.. Matkę męża, własną teściową pani F... W jaki sposób znalazła się przy niej? Te dwie kobiety nienawidziły się wzajemnie. Czy i mąż był tam także? Wiem tylko tyle, że wyrzucono za drzwi pana Aleksandra razem z jego propozycyami pieniężnemi, za co księżna nie rozgniewała się bynajmniej, a mój ojciec, z powodu tego samobójstwa, napisał do mnie list katafalkowy i sentymentalny, jak wale z roku 1845-go.
Moja miłość ma być nieszczęściem tej kobiety? Nie wierze, stanowczo. Zabiła się na przekór, z nudów, bo nie wiedziała jak znieść przykrości życia. Gdybym miał na karku dziesięć lat więcej, czuję, że byłbym zdolny do tego samego, i to dla mniej ważnego powodu, zwłaszcza, gdyby owe dziesięć lat były podobne do tych kilku tygodni, jakie przebyłem teraz w pułku. Nie dlatego, żeby rzemiosło mnie męczyło; jako sekretarz i kuzyn pułkownika, syn mego ojca, i sam książę, uwolniony jestem od wszelkiej służby i mógłby ziewać przez cały dzień na łóżku w pokoju, który sobie wynająłem, a z którego mam najpiękniejszy widok na Melun.
Ale, mieszkając w Melun, co robić? dokąd iść? z kim? Oficerowie, których widuję przy stole w koszarach, gdy mnie mój kuzyn, Boutignan, zaprasza na taki wspólny obiad, prowadzą rozmowy żakowskie. Bo to też i w większej części żaki. Zamknięci przez lat dziesięć w obrębie dziedzińca lyceum albo klasztoru, wyszli ztamtąd jedynie po to, by wstąpić w charakterze pensyonarzy do Saint-Cyr lub do Saumur, a później przejść do koszar, czyli zaledwie zmienić więzienie. Nie znają wcale życia, bawią się staremi sztuczkami, zachowali owo „wyśmiewanie się z pułkownika,“ które było w ich dzieciństwie „wyśmiewaniem się z profesora.“ Oprócz kilku ambitnych, którzy kują i mordują się przy lampie, małych Bonaparcików bez gwiazdy, w drodze do Elizeum, wszyscy tylko marzą o tem, żeby wykręcić się od ćwiczeń, od nauki, umknąć do Paryża i puszczać się.
Anegdotki ich, to wspomnienia ze szkoły albo z koszar. Bardzo niewielu z nich było na wojnie. Po obiedzie niektórzy opowiadają z najeżonym wąsem okropne przygody, sypiąc „tam do lichami“ i piorunami; a napadało ich tam! a nadostawali się... niema cala na ich dolmanie, któryby nie był postrzępiony, stratowany... Potem, przysłuchując się lepiej, przekonywasz się, że chodzi nie o bitwę, ale o silną ulewę, jaka ich zaskoczyła w któryś dzień Nowego Roku albo 14-go lipca, gdy byli odkomenderowani do eskortowania prezesa senatu lub ciała prawodawczego. Nie brali udziału w innych wyprawach i żałują tego. I ja także, bo zapytuję siebie, czy ci wszyscy szlachcice, znakomici do eskorty i parady, są w istocie wojownikami i jak zachowaliby się na polu bitwy. Odważni, do licha! każdy Francuz, gdy czuje, że na niego patrzą, jest odważny. Ale czy to ludzie z charakterem stanowczym czy wobec ognia zdolni są do czynu nagłego a rozważnego? To kwestya. Trzeba spojrzeć śmierci w oczy, by odpowiadać następnie za swoją zimną krew, zamąconą przez sytuacyę i okoliczności. Ojciec mój opowiadał mi, że pewnego dnia na Krymie, niosąc pieszym strzelcom rozkaz marszałka Bosquet, którego był adjutantem, w chwili gdy miał opuszczać schronienie bardzo bezpieczne i wyruszyć w drogę, uczuł nagle ociężałe lenistwo w nogach i wstał jedynie, — z jakim mozołem! — pod wpływem przenikliwych i drwiących spojrzeń kolegów, którzy zaczęli uważać, że zwleka za długo. Te kilka chwil uważał za najstraszniejsze w swojem życiu. Wspominał mi także o jednym z kolegów, dowódcy szwadronu strzelców afrykańskich, znanym z nieznośnego kurczu, jaki go chwytał ilekroć zabębniono do ataku. Miał on w olstrach butelkę czystego absyntu, którą wychylał jednym haustem i potem rzucał się naprzód, bo mógł się bić jedynie będąc pijanym jak bela.
Ach, te smutne nerwy, które niebezpieczeństwo u jednych gmatwa i rozdrażnia do szału, a uspokaja i doprowadza do porządku u innych! Owej nocy, kiedy rozbił się mój biedny „Bleu-Blanc-Rouge,“ miałem na pokładzie doktora Engla, bardzo wybitnego entomologa, towarzysza Emina-baszy; miał wylądować w Port-Mahon, gdzie zamierzał studyować miejscową florę. Ten człowiek, myśliwy, awanturnik nauki, który spotykał się ze śmiercią setki razy i to pod najstraszniejszemi postaciami, oszalał ze strachu na widok wody, zalewającej most. Szlochał, ryczał, że nie chce umierać, skakał do gardła ojcu Nuittowi, który wreszcie kazał go przywiązać do pokładu tak, że nieborak poszedł na dno skrępowany, jak na stolnicy. I gdy człowiek tej miary umysłowej co Engel uległ takiemu rozprzężeniu moralnemu, mój stewart, skulony w kącie mostu ze swoim imbrykiem i lampką spirytusową, słuchając bulgotania nadpływającej wody i trzasku przepierzeń w kajutach, zajęty był jedynie myślą przygotowania mi ostatniej filiżanki gorącej herbaty przed daniem ostatecznego nurka. On jeden wprawdzie został razem ze mną uratowany; ale do samego końca zachował spokój i zimną krew, i to najnaturalniej w świecie, gdy ja się starałem.
Jeden z niewielu kolegów, u jakich tu bywam, to porucznik rezerwy, który uzyskał na własną, proźbę pozwolenie pozostania w pułku po manewrach i odbycia dodatkowego okresu służby. Jakież to jednak istnieją szczególne upodobania! Ten ma namiętność do rzemiosła żołnierskiego; lubi odbywać służbę, być posłusznym, karność, stopnie. Jest zresztą synem jednego z naszych gajowych, którego kłusownicy Sénartu przezwali „Indyaninem.“ Zwracam uwagę Twojej filozofii na tę dziedziczność służalczości wojskowej, której nie uniknął ten wielki, tęgi chłop, starszy subjekt w oddziale jedwabiów w jednym z karawanserajów handlu paryskiego.
Znasz ten zdrowy apetyt ciurów obozowych, który w człowieku głód budzi przez sposób, w jaki krają sobie kawałek chleba, nabierają na koniec noża kęs mięsa albo sera w kwadrat ukrajanego; porucznik Sautecoeur wywiera na mnie takie wrażenie. Mógłbym polubić życie wojskowe, patrząc na jego zamiłowanie do tego życia, na uciechę, z jaką wykonywa najniedorzeczniejsze roboty. To dusza ordynansa i chorążego. Płacze, czytając wiersze Deroulédea i wpada w zachwyt wobec dobrze wyczyszczonych guzików munduru. Gdyby nie stary Indyanin, którego jest dumą, gdyby nie młoda żona, którą ubóstwia, jakżeby on puścił swoje jedwabie i umknął do Tonkinu, do Senegalu wprawiać sobie rękę na żółto i czarnoskórych, w oczekiwaniu wielkiego dnia! Ale ojciec jest całkiem pijany, gdy spaceruje, wsparty na ramieniu syna w mundurze oficera dragonów; a gdy młoda żonka, szczuplutka, brzydka, a nęcąca jak grzech, Paryżanka, przyjeżdża do Melun do męża na śniadanie, mój porucznik ma ci takie oczy, że nie pozwoliłbym mu się zbliżyć do prochowni. Łatwo zrozumieć, że waha się wyjechać do Dakaru. Ja sam, od śniadania, jakie ofiarowałem młodemu małżeństwu nad brzegiem Marney i dyalogu mego buta z trzewiczkiem cienkim i nerwowym, a bynajmniej nie dzikim, mam zamiar odbywać częstsze wycieczki w stronę pustelni, gdzie żona mego porucznika spędza część roku, pielęgnując swoje wątłe płuca w sąsiedztwie jedliny. Tymczasem przygrzewam męża, który miał już dla mego nazwiska taki szacunek bałwochwalczy, że konać ze śmiechu. Jeśli mnie kiedy znajdzie u swojej żony, zmartwienie jego będzie złagodzone przymieszką dumy.
Oprócz tego typowego człowieka, nie zawiązałem stosunków z nikim w pułku. Zauważyłem, o mój filozofie, że krawiec bardzo tłusty, robi ci kamizelki, które na tobie wiszą, że modny portrecista, mający duży nos, usiłuje nadać go wszystkim swoim modelom. Taki sam objaw subjektywności sprawia prawdopodobnie, że u wszystkich moich kolegów, rekrutów czy dawniejszych żołnierzy, widzę tę samą twarz zaspaną i posępną, czytam na niej słowo „Nudzę się śmiertelnie,“ konjugowane we wszystkich czasach, we wszystkich trybach. — teraźniejszym, przyszłym, czynnym i biernym. Czy to wynik służby obowiązkowej? Czyżby młodzież francuska, skutkiem jednostajności jarzma wojskowego, zatraciła resztki zapału i inicyatywy, jakie jej pozostały? Jakkolwiekbądź, ci dragoni 50 pułku nie wyglądają na ludzi, którym jest wesoło i którzyby myśleli o czemkolwiek. Sautecoeur to idyota; ale on przynajmniej wierzy w życie, porusza się, działa, zwłaszcza w tej porze wielkich manewrów.
Gdy otrzyma rozkaz udania się na zwiady, nie śpi, nie je, trzyma ciągle w pogotowiu ludzi i zwierzęta. Zdaje mi się nawet, że skutkiem zbyt skwapliwego czuwania nad nieprzyjacielem i śledzenia go, pokrzyżował plany naszych jenerałów, dwóch spokojnych ojców, którzy nie lubią wstawać rano. Obiega w sztabie głównym zabawny dosyć rysunek, przedstawiający ich obu jako starych inwalidów, grających spokojnie w kręgle i odpędzających laskami dużego psa z napisem na obroży: „Służba wywiadowcza,“ który szalonemi skokami przewrócił wszystkie kręgle. Przypisują karykaturę żołnierzowi z mojego szwadronu, Paryżaninowi, niejakiemu Brissacowi, długiemu blondynowi, z wąskiemi ustami i zamglonem spojrzeniem. Jest on jednorocznym ochotnikiem, a chcąc się uwolnić od pańszczyzny zrobił bardzo udatny portret kredkowy pułkownika, i zaczynał mój w młynie, w wysokim pokoju o maleńkich okienkach, pełnym worków zboża, gdy jeden z kolegów przerwał nam: „Brissac, prędko, wołają cię do pułkownika; są u niego dwaj panowie z Paryża.“
„Jestem zgubiony,“ zawołał głośno nieszczęśnik, blednąc jak chusta, i pochwyciłem spojrzenie, jakie rzucił na okienka, zbyt wąskie, by mógł się przez nie wymknąć. Myśleliśmy, że chodzi o jego karykaturę z grą w kręgle; ale wieczorem kuzyn mój objaśnił mnie, że to sprawa ważniejsza. Należąc do bandy fałszerzy Brissac oddawna rysował z nieporównaną zręcznością wzory podrabianych banknotów. Między bankiem a nim toczył się jeden z tych pojedynków zaciętych i tajemniczych, ukrywanych starannie przed publicznością; wszystkie nowe płyty, nowe komplikacye w rysunku, w odbijaniu były niezwłocznie wykrywane i naśladowane. Brissac w ten sposób miał zawsze dużo pieniędzy i mógł opłacać zachcianki bardzo pięknej istoty. Pułk o tem tylko mówi...
Ja zaś mam ciągle w myśli nagły poryw, który postawił na nogi tego wysokiego chłopa i jego spojrzenie ku okienkom. Co tam było życia w tym ruchu i w tych oczach, ile on spotrzebował materyału opałowego w przeciągu jednej sekundy! Ach! Vallongue, czemże musi być życie dla takiego łotra, jakiej to wartości nabierają najpospolitsze rzeczy! List, który otrzymuje, pukanie do jego drzwi, spojrzenie, rzucone mu na ulicy, sam widok tej ulicy, domu, z którego może czyhają na niego, schody, przez które trzeba będzie uciekać, wszystko dla niego jest zajmujące, roznamiętniające. Ani chwili nudy. Wszystkie zmysły zaostrzone, wszystkie nerwy pobudzone. Jakim smacznym musiał mu się wydawać kieliszek dobrego wina, jaką rozkoszną noc miłosna, która mogła być zawsze jego nocą ostatnią. Nie licząc już, że te przekroczenia prawa budzą w kobiecie frenetyczną potrzebę uległości i poświęcenia. Słuchaj, mój drogi, przeżyć tak kilka lat w skórze Brissaca, czyby Cię to nie nęciło? To przestępca, tak, wiem dobrze. Ale jego przestępstwo jest prawie idealne, bez broni, bez gwałtu, ani brudne, ani okrutne; to ładna robota suchym rylcem, wieczorem, przy lampie, wobec pięknej dziewczyny, bardzo wytwornej, która ułatwia i poetyzuje pracę. Jakaż różnica między tamtem życiem, a tem, jakie my prowadzimy, Ty i ja! Czekam Twojej odpowiedzi na tę kwestyę, mój filozofie.
Wspominałeś mi kiedyś o słowach pani de Lougueville, o tem strasznem wyznaniu kobiety o kobietach, że, by kochać całkowicie muszą, trochę pogardzać. Tem możnaby wytłómaczyć upodobanie niektórych, od góry do dołu drabiny społecznej, dla męzczyzn takich jak Brissac. Oto co w tej kwestyi opowiadał tego lata w kółku męskiem na tarasie w Grosbourgu pewien znakomity muzyk, członek Instytutu: „Miałem lat dwadzieścia, — mówił. — Biedne dzikie zwierzątko, zabrane z balu na Montmartre zapytało mnie pewnego ranka: „A czem ty jesteś?“ Wmówiłem w nią, że jestem subjektem fryzyerskim z ulicy Du Bac. Dość było spojrzeć na mnie i na moją grzywę w tej izdebce umeblowanej łóżkiem żelaznem i fortepianem, żeby odczuć całe nieprawdopodobieństwo tego; ale miałem do czynienia z istotą najbardziej zepsutą i najłatwowierniejszą, najpotworniej naiwną, jaka kiedykolwiek wyszła z balu bulwarów zewnętrznych. Przyniosłem jej kilka buteleczek perfum, parę słoików pomady i mydeł zielonych, powiedziałem, że je skradłem memu pryncypałowi i to przekonało ją do reszty. Ośmielona niskością mojego zawodu przychodziła do mnie często, a ja bawiłem się oczernianiem przed nią własnej mojej osoby najdziwaczniejszemi, najstraszniejszemi zwierzeniami. Uprawiałem nikczemne rzemiosła, byłem złodziejem, sutenerem, i gorzej jeszcze, znano mnie w dzielnicy pod nazwą pięknej Cezaryny. Zabawka ta mogła się źle skończyć, ale ja, w swawoli swojej, widziałem tylko oszołomienie tej ładnej ladacznicy, żarłoczne upojenie, z jakiem rzucała się na moje usta, po owych okropnych zwierzeniach, które wyrywały mi się niby pod wpływem miłości, a wzamian za które otrzymywałem inne, trochę mniej wstrętne, ale jednak djabelnie pieprzne, oraz rady czułe, macierzyńskie: „Strzeż się, mój kiziu, nie daj się złapać...“ Miłość jej pełna była opiekuńczego, pobłażliwego współczucia. Pocieszała mnie, uspakajała moje wyrzuty sumienia, — bo miewałem je niekiedy; byłem taki młody. Wówczas biedna dziewczyna tuliła moją głowę oburącz, ocierała moje oczy pocałunkami, ciepłym jedwabiem swoich rozplecionych włosów, albo w porywie uczucia i idealizmu usiłowała wydobyć mnie z kałuży materyalistycznej, w której tarzałem się zajadle podczas tych nocnych zwierzeń: „Jednak czujesz przecież niekiedy, mój mały, że masz duszę, no, co, — powiedz?“ I trudno sobie wyobrazić jakie chwile, jakie sytuacye wybierała, by mi prawić swoje kazania idealistyczne.“
Ów szczególny stosunek naszego akademika trwał z jakie trzy czy cztery miesiące; i ten człowiek, który wzbudzał takie szalone namiętności, jakie znane są tylko w muzyce, zapewniał, że nigdy nie czuł się tak gorąco kochanym, nigdy nie przeniknął tak do głębi całej istoty kobiecej jak przez te kilka miesięcy. Biedna dziewczyna spowiadała mu się z najtajniejszych myśli, ze wszystkich zakulisowych sprawek swego niecnego rzemiosła, swoich porażek i powodzeń, z wybiegów wzbudzających obrzydzenie; a zwłaszcza ze swej szalonej obawy przed policyą. On w dalszym ciągu grał rolę nikczemnego przestępcy, zakłopotanego niekiedy, gdy chciała go zmusić do przyjęcia od niej pieniędzy, by mu przeszkodzić w wykonaniu „zbyt grubego kawału.“ Poczem nagle znikła, nie odpowiedziała już na żaden list, uciekłszy ze swojego pokoju umeblowanego na Montmartre. Czy zrozumiała, że drwił z niej, czy też zdjął ją strach, żeby jej nie skompromitował i żeby jej nie zaaresztowali wraz z nim? Mniejsza o to zresztą... Brissac interesuje mnie teraz nadewszystko, jego egzystencya budzi we mnie zazdrość wobec mojej, takiej płaskiej i martwej... Żyć, och! żyć....
Któregoś dnia, siedząc w zamkniętym wagonie, obserwowałem owad, komara, który chciał wyfrunąć, a czując niewidzialnę zaporę obijał się zaciekle, nieustannie o szybę; tłukł się o nią całem swojem drobnem ciałem, wyprężonem, drżącem, uderzając łebkiem naprzód, z wysuniętem żądłem, i to przez dwie godziny drogi, aż do Melun. A ja podziwiałem tę frenetyczną efemerydę, która, mając takie krótkie życie, spędzała tych kilka chwil na buntowaniu się przeciw swojemu więzieniu, przeciw temu pospolitemu duszeniu się w wagonie pierwszej klasy...
Jakże my mamy się ztamtąd wydobyć, Vallongue? jak umknąć z naszego pociągu prywatnego? Zapomocą przestępstwa, jak Brissac, czy też szalonego czynu, jak ta nieszczęśliwa w Quiberon? Ja się z niego wydostanę, to pewna, ale kiedy? w jaki sposób? Ach! gdyby sny się sprawdzały... Posłuchaj jaki sen dręczył mnie nocy ostatniej. Wprost młyna, śród pola buraków, żołnierze inżynieryi, kopiąc rów pod szańcami, wydobyli wielką księgę, z czerwonemi brzegami okrytemi pleśnią, rojącą się od białych robaków i mrówek, i przynieśli nam ją we dwóch na stół, gdzie sztab główny kończył śniadanie. Nazywała się ona „Księgą świata i zawierała drobnym drukiem elzewirowym, bardzo gęstym, biografie wszystkich obecnych mieszkańców ziemi, ich nazwiska, imiona, główne rysy ich życia od pierwszego dnia do ostatniego.
„Przepraszam panów... najpierw ja...“ mówił pułkownik, odsuwając nas ręką, w której trzymał zapalone cygaro. I gdy nas jakich dwudziestu dreptało dokoła niego, on przerzucał wielką księgę, bardzo spokojny, mrużąc swoje małe oko; ale zamiast pośpieszyć do własnej litery, do własnego nazwiska, szukał naszych, jakgdyby się obawiał dowiedzieć swego losu. Wszyscy po nim okazali tę samą słabość, nie mając odwagi spojrzeć na własną stronicę biograficzną. Jako prosty dragon byłem ostatnim z kolei, zawołałem więc zniecierpliwiony: „Panowie, spojrzyjcie też pod Ołomuniec... W jakim wieku i w jaki sposób umrę?“ Jakże mi serce biło za każdą przewróconą kartką! Nareszcie pułkownik zaczął czytać swoim głosem urzędowym: „Karol-Aleksy Dauvergne, książę Ołomuniecki.,.“ poczem przerwał, gdy wszyscy nagle pobledli i zaczęli wychodzić z sali po jednemu, nie patrząc na mnie, zostawiając mnie samego z wielką księgą zamkniętą na stole. Wściekle zaciekawiony otworzyłem ją, odszukałem mego nazwiska i próbowałem czytać. Ale wyrazy zlewały się, spiętrzały, całkiem nieczytelne; okropny był ten zamęt wierszy i liter na stronnicy mego przeznaczenia, gdzie wszystko było wypisane a nic nie było czytelne...
Dzwonią, by siadać na konia, Vallongue, nieprzyjaciel się zbliża, spodziewano się go dopiero pojutrze. Musi wtem być znów jakaś sprawka porucznika Sautecoeur. Bywaj zdrów, filozofie.

CHARLEXIS.



XI.
W PRZYTUŁKU.

W pięć tygodni po wyjeździe pani Fénigan z kuzynką Elizą, mały omnibus kolejowy, jadący śród białej listopadowej mgły porannej, zatrzymał się przed zamkiem Uzelles. Dzwonek u kraty odezwał się dwukrotnie, dźwiękiem, jakby przez mgłę stłumionym; za drugim razem dopiero Rozyna Chuchin, jej stary ojciec i stangret, raczący się w izbie ogrodniczki smaczną kawą ze śmietanką i ze świeżem masłem, przybyli wszystko troje do bramy w samą porę, by ujrzeć wysiadającą panią Fénigan otuloną i zaspaną, jak po długiej nocnej podróży.
— Rozyno, łóżko, jestem nieżywa... — rzekła, przechodząc przez dziedziniec i nie widząc przerażenia wszystkich ani szeregu dymiących kubków na stole w izbie, od której drzwi zostawiono otwarte.
Musiała być bardzo zmęczona. Stopniowo wszakże ciepła temperatura w pokoju i wygody, do jakich przywykła, przywróciły jej tyle sił i życia, że mogła zadać kilka pytań Rozynie, która pomagała starej pokojówce.
— I cóż pan Ryszard?
— Pan Ryszard jeszcze nie wstał... Czy pani chce, żebym poszła go uprzedzić?
— Nie! chciałam tylko wiedzieć, czy nie zmienił w niczem swego trybu życia.
— W niczem, proszę pani... Nie wychodzi, jedzenie każe sobie przynosić do pracowni, gdzie spędza dnie na pisaniu listów i strzelaniu z pistoletu, przyśpiewując ciągle, jak zwykle... Niekiedy przejdzie się po szpalerze z panem Mérivetem i tyle.
— Mieliście tu pewnie często księdza Cérès? Gdzie tam. Zaraz po wyjeździe pań pokłócił się z księdzem proboszczem o Lucriotów i zawezwali go do biskupa do Wersalu... od tego czasu nie wrócił.
— Biedny ksiądz Cérès... — westchnęła pani Fénigan, tonem łagodnego żalu, do którego przyłączało się rozkoszne uczucie możności wyciągnięcia się na czystej, ogrzanej pościeli własnego łóżka.
Rozyna nie mogła wyjść z podziwu na tę pobłażliwość swojej pani dla wikaryusza żebraków i włóczęgów.
— A więc Ryszard nie wychodził nawet w niedzielę, nawet do małej parafii, żeby zrobić przyjemność swojemu staremu przyjacielowi?
— Kiedy, proszę pani, mała parafia jest zamknięta... Pan Mérivet, po wyjeździe księdza Cérèsa, nie pozwolił, żeby inny ksiądz odprawiał mszę w jego kościele.
— A to szczególna rzecz, — szeptała pani Fénigan, której zadowolona twarz stanowiła uderzającą sprzeczność z udanem zdumieniem, w jakie ją wprawiały te nowiny.
W istocie bowiem, zawiadomiona o wszystkiem listami małego Napoleona, w tej chwili stwierdzała jedynie, kontrolowała.
— A powiedz mi, Rozyno, mój syn nie pytał ci się nigdy gdzie jestem?
— Nigdy... Pan Ryszard wiedział to, co pani powiedziała nam wszystkim, że pojechała wypocząć nad brzegiem morza u pani Elizy.
Rozyna kłamała bezczelnie, z podwójną chytrością chłopki i służącej. Od pana Aleksandra dowiedziała się o nieudanem samobójstwie swojej dawnej pani, o przybyciu tam teściowej, i zdziwiła się, że ta ostatnia przyjechała sama, powrót jej bowiem dowodził wyzdrowienia Lidyi. Wiedziała także, jaka obawa panowała w Grosbourgu, jakie przdsiebrano usiłowania, by tamować nieustające prowokacye Ryszarda; byłaby mogła nawet powiedzieć swojej pani jak pilnie pan Aleksander szpiegował, z rozkazu, korespondencyę jej syna. Ale pani od dobrej chwili wydawała się znużoną i roztargnioną, słuchającą już tylko jednem uchem historyi, które zazwyczaj najbardziej ją roznamiętniały, podobnie jak przestępstwa koszatek i ogrodnika Klemensa.
Kazała sobie przynieść kubek ciepłego mleka, które mało było podobne do tego, jakie pito na dole w izbie, i odesłała Rozynę Chuchin, przenosząc nad jej paplaninę i kręcenie się przed łóżkiem, miłą samotność w tym pokoju pełnym wspomnień, możność ukołysania się melancholią odgłosów jesiennych, odzywających się na tonącym we mgle gościńcu. „Skóry królików... gałgany, żelaztwo do sprzedania!...“ Od lat trzydziestu przeszło słyszała ten sam głos kobiecy, stłumiony i łagodny, roznoszący ową pieśń poranną jedynie podczas chłodnych miesięcy; gałganiarka wiejska bowiem wiosną i latem zajęta była robotą w polu. I pogrążonej w półśnie pani Fénigan zdawało się., że ten oddalający się głos, złączony z rozmaitemi i bardzo dawnemi epokami jej życia, wlecze za sobą szczątki wspomnień i umarłych godzin. „Gałgany... żelaztwo do sprzedania!“ Dwa stuknięcia, szybkie i dobrze znane, odezwały się u drzwi, a na ich odgłos serce jej zakołatało, i przymrużone oczy otworzyły się szeroko.
— To ty, Ryszardzie?.. wejdź.
Rozstali się zimno, pocałowawszy się w powietrzu, bez słowa. Podczas pięciotygodniowej rozłąki nie zamienili ani jednego listu. Teraz jeszcze, patrząc na tę twarz obojętną i surową, na te zagniewane oczy, matka zrozumiała, że niesnaska między nimi trwała ciągle: ale zamiast posmutnieć, uśmiechała się, i, zatrzymując syna za rękę, pomimo jego woli, zmusiła go, by usiadł na krawędzi łóżka, gdyż miała mu dużo, bardzo dużo do opowiedzenia.
— Później, matko, później... teraz jesteś za bardzo zmęczona.
— Nie... skoro cię trzymam, wolę zaraz. Zostań i posłuchaj.
Łagodnym głosem, z prostotą, zaczęła opowiadać historyę swojej podróży do Quiberon: jak po ich strasznej scenie w cieplarni, przyszła jej ta myśl wraz z głębokiem przekonaniem, że wyrzuty syna są słuszne, że dla Lidyi, podobnie jak dla innych, była za mało pobłażliwa, za mało tkliwa, i że powinna spróbować naprawić część złego, którego stała się sprawczynią. Potem opowiedziała swój przyjazd do małej wioski, nieopodal Lorient, gdzie ukrywała się młoda kobieta, a gdzie ona spędziła kilka dni, czekając i pilnując zdaleka, jak nareszcie, wzruszona tem życiem samotnem i pelnem godności, tem opuszczeniem, znoszonem z dumą, zapukała pewnego ranka do żółtego domu, i osłupiała, znajdując Lidyę konającą, w niedoświadczonych rękach lekarza wiejskiego, którego małe nożyki szamerowały, drżąc, jej białą pierś, by z niej wydobyć kulę rewolwerową.
Nieruchomy słuchał Ryszard, z głową spuszczoną i odwróconą, jakgdyby chcąc ukryć wrażenia swoje, z których matka zdawała sobie sprawę jedynie z ręki, jaką trzymała, z tej ręki zrazu opornej, stopniowo powolniejszej, a w końcu całkiem oddanej, ufnej i czułej, jak ręka dziecka, tulącego się do matki: „Prowadź mnie, nie puszczaj.“
...Oddana na pastwę tego nieudolnego weterynarza, Lidya nie byłaby żyła, gdyby na szczęście nie nadpłynęła tam flota, a wraz z flotą chirurgowie, lód, wata karbolowa, wszelkie zbawcze środki antyseptyczne, oddane z gotowością na usługi zranionej, dzięki Elizie, dla której wszyscy oficerowie korpusu sanitarnego byli przyjaciółmi. Tak, tak! Elizie, poczciwemu Czerwonemu Kapturkowi, której nikt nie byłby posądził o tyle miłosierdzia, poświęcenia, dyskrecyi; Elizie, która spędzała dnie i noce przy łóżku swojej rywalki, swojej nieprzyjaciółki i zniknęła z chwilą, gdy Lidya zaczynała powracać do życia i przytomności.
Skoro opuściły ją fantastyczne majaczenia gorączki, pierwsza twarz rzeczywista i żyjąca, jaką ujrzała przed swojem łóżkiem, była twarzą najbardziej znienawidzoną, twarzą tej, którą czyniła odpowiedzialną za swoje błędy, twarzą teściowej. Trzeba było zwracać zdaleka tę duszę zbolałą, zranioną świeżo ostatniem rozczarowaniem, takiem okrutnem, broniącą się od czułości i starań, jakiemi ją otaczano.
„Nie, niech pani da pokój, jestem niegodna... ani pani, ani syn, nie będziecie nigdy mogli zapomnieć. Zresztą, gdybyście wy mi przebaczyli, ja sama sobie nie przebaczę... Chcę umrzeć... Jakiem prawem przeszkadzasz mi umierać, niedobra kobieto?“
Umyślnie szukała słów obelżywych, poruszała piekące wspomnienia, które były niby popiołem ognistym, sypanym na własne rany. Na szczęście nie mówiła do teściowej, ale do prawdziwej matki, mającej serce cierpliwe i pozbawione wszelkiej pychy, a zajętej ciągle myślą: „Należy naprawić zło, jakie wyrządziłam. “
O! jakże ręka Ryszarda drżała teraz i ściskała czule dłoń, która ją trzymała...
...Z dnia na dzień, pod wpływem łagodności i cierpliwości Lidya nabierała coraz więcej ochoty do życia, pozwalała się pielęgnować, jakkolwiek cień posępny pozostał w głębi jej cudnych oczu i upierała się mówić „pani“ do tej, która nigdy już nie nazywała jej inaczej, tylko „moja córko.“ Zwłaszcza buntowała się przeciw upokarzającej myśli o przebaczeniu, i, by pokonać jej opór, trzeba było powrotu pana Aleksandra, przysłanego przez tych ludzi z Grosbourga, dla uregulowania „kosztów zerwania.“
Chora słyszała ze swego pokoju wyniosły i oburzony ton, jakim pani Fénigan odprawiła złowrogiego wysłańca i zalecała mu, aby copredzej zwrócił pieniądze księżnej. „Bo jakkolwiek jest bogatą i skąpą, nie będzie miała nigdy dosyć tych marnych pieniędzy, by okupić szaleństwa i zbrodnie swego syna.“ Czując się pod taką opieką i tak pomszczoną, Lidya, wzruszona do głębi, gdy teściowa powróciła do jej pokoju, wyciągnęła do niej ręce, płacząc: „Dziękuję ci, moja matko.“ Ten wyraz „matko,“ który zdecydowała się wymówić, nawiązał zgodę. Była to już między niemi tylko kwestya czasu, starań, a pani Fénigan z każdym dniem stawała się czulsza, przekonywając się, że Lidya popełniła błąd jedynie pod wpływem buntu i pragnienia niezależności, że było to oszołomienie natury, która, stworzona do wolnego powietrza i przestrzeni, mniemała, że jest zamknięta, uwięziona. Serce takie prawe, takie tkliwe jak jej, mogło zachować o takim okrutnym i zimnym chłopcu, jak Karolek, tylko wstrętne wspomnienie. Nie ma się co obawiać z tej strony ani żalu, ani recydywy; ale myśl podjęcia nanowo normalnego trybu życia, powrotu do domowego ogniska, przerażała młodą kobietę. Stanąć wobec Ryszarda, dla którego była taką złą, taką okrutną... Czy on zdoła zapomnieć kiedykolwiek?.. Pani Fénigan usiłowała ją uspokoić:
— Ale przecież kocha ciebie i żałuje cię, nie przestał cię kochać na jeden dzień.
Lidya potrząsała głową:
— Jeżeliś była tego tak bardzo pewną, matko, to czemu ukryłaś przed nim, że jedziesz do mnie?
Nic zaraźliwszego nad obawę. Widząc bojaźń synowej, pani Fénigan zaczęła również wątpić, a gdy uznała, iż Lidya jest taka zdrowa, że może się obejść bez niej, postanowiła powrócić sama i powiedzieć Ryszardowi: „Oto co uczyniłam. Obudziłam w żonie twojej nadzieję, że będziecie mogli jeszcze żyć ze sobą i być szczęśliwi. Cóż ty na to?“
W pokoju panowała grobowa cisza... Twarz Ryszarda ciągle była niewidzialna, a ręka jego, rozpalona i drżąca, ciągle ściskała konwulsyjnie dłoń matki.
Pani Fénigan powtórzyła raz jeszcze cichutko:
— Cóż ty na to? Czym dobrze zrobiła?
— Och! mamo... mamo... — załkał Ryszard, padając na kolana przed łóżkiem.
Jakkolwiek spodziewała się tego wybuchu wdzięczności, matka promieniała, wynagrodzona za cały swój mozół. Ale zdumiewała ją rzecz jedna, i, zatapiając z rozkoszą dłonie w ostrej, krótkiej czuprynie swego chłopca, zapytywała siebie: „Dlaczego nie żąda odemnie zaraz swojej żony?“ Ogarnął ją niepokój, zmieszanie, ale postępowanie Ryszarda wytłómaczyły jej wnet dwa wyrazy, które wyszeptał, podniósłszy nieśmiało oczy.
— A dziecko?
— Niema dziecka.
— Umarło?
— Nie żyło wcale.
Ryszard zerwał się i padł matce w objęcia.
— Ach! jaką ty mi ulgę przynosisz... Gdybyś ty wiedziała, to dziecko... Ja, który dziecka tak pragnąłem!.. Zbliżenie nie byłoby nigdy możliwe, gdyby ono stało między nami. Czułem to tak dobrze, iż, mimo szalonej chęci ujrzenia jej, nie próbowałem ani razu dowiedzieć, gdzie jest... Och! to dziecko, myślałem o niem więcej jeszcze, niż o niej...
Przyciszonym głosem opowiedział matce jak podczas jej nieobecności, pewnego ranka, o świcie, obudziło go przerażające wycie, jakby zarzynanego zwierzęcia, — wyskoczył z łóżka i rzucił się do okna. Odgłos dochodził z sąsiedniego folwarku, bardzo cichego, budzącego się zazwyczaj śród piania kogutów, wrzasku pawi na grzędach, głuchego ryku wołów w głębi ciepłej obory. Niebawem w tej skardze przeciągłej, bolesnej, której tak przykro było mu słuchać, zmieniającej się chwilami we wrzask, mogący przebić niebo, to znów w łagodne, żałosne jęki, rozróżnił krzyk ludzki, krzyk kobiety i zrozumiał, że to dzierżawczyni, ich sąsiadka, rodzi.
Wielkiem było przyjście na świat tej istoty śród różowawej mgły świtającego dnia, wielką ta skarga kobiety w połogu, zmieszana z odgłosami budzącego się dziedzińca, z porannemi szmerami przyrody; skarga stająca się krzykiem zwierzęcym, mniej jeszcze, wysiłkiem jednego kola olbrzymiej i tajemniczej maszyny w ruchu. I nagle, na myśl, że jego biedna Lidya o tej samej godzinie może przechodzi przez te same katusze, zdjęła Ryszarda straszna rozpacz.
— Ach! gdybyś mnie była widziała płaczącego w oknie... Musiałem być bardzo komiczny... Ale teraz, koniec łzom. I, dzięki tobie, ubóstwiana matko, odzyskam żonę; będę mógł ją widzieć. Dziwię się nawet, żeś jej nie przywiozła. Dlaczego?
— Była jeszcze bardzo osłabiona.
Pani Fénigan odwracała wzrok zmieszana; nie umiała kłamać. Syn jej ciągnął dalej:
— To małe gniazdo Port-Haliguen musi być bardzo ponure w zimie. Widzisz, a gdyby ją tak znów ogarnęły czarne myśli?
— Ależ ostatecznie, ty, niedobry chłopcze, musiałam przecież wrócić. Pisano mi, że się upierasz przy pojedynku, że w Grosbourg nic nie robią tylko czyhają na twoje listy i przejmują je.
I, przyciskając go do serca z najwyższą tkliwością, matka, w poczuciu swej przewagi, śpieszyła z błaganiem.
— Mój Ryszardzie, ty, taki prawy, taki dobry, i nie ulitowałeś się nad tym ojcem, nad tym żołnierzem, zdruzgotanym w pełni sławy, który w swoim fotelu paralityka otrzymuje wszystkie obelgi, wszystkie zniewagi, jakie przeznaczasz jego synowi? Czy można sobie wyobrazić zupełniejszą nędzę? Zmuszony wyrzec się roli ojca rodziny, obrońcy, skazany na tolerowanie małych podłości, zręcznych wybiegów żony, która pilnuje posłańców, przekupuje listonoszów... Nieszczęśliwy człowiek! ależ on kona z rozpaczy, że nie może się bić i umrzeć za swego syna... I tyś się nie dał ubłagać.
Ryszard, wyrwawszy się z objęć matki, chodził po pokoju.
— Tak, wiem, nasz stary przyjaciel powtarzał mi do syta to wszystko i odpowiem tobie to, com jemu odpowiedział, że ci ludzie za wiele mi zrobili złego, bym mógł się nad nimi litować. Wszyscy, syn, ojciec... ach! com ja wycierpiał...
— Cierpiała głównie twoja pycha. Ale matka, która się obawia, żeby jej nie zabito dziecka...
— Częstujesz mnie historyjkami starego Mériveta... — rzekł Ryszard łagodnie. — A jak ci się zdaje, po kimże mam tę pychę, którą mi wyrzucasz?
— Po matce, nie prawda?.. A więc, zrób jak ja, com się jej pozbyła.
— Jakto?
— O! w bardzo prosty sposób... Weszłam do małej Parafii. Nie śmiej się, skutek był cudowny... Wyszłam ztamtąd inną kobietą, mającą całkiem odmienny, całkiem nowy sposób zapatrywania i odczuwania. Dlaczego? nie wiem.
Bardziej wzruszony niż chciał okazać Ryszard odpowiedział lekkim tonem:
— Całe nieszczęście, że mała Parafia świętuje od miesiąca.
A matka, nie spuszczając oczu z syna, rzekła:
— Mówiono mi o tej smutnej przygodzie. Co za niesprawiedliwość względem tego szlachetnego kapłana! Zająłeś się nim, pojechałeś do biskupa? Byłam z tego bardzo rada.
— Naprawdę?.. naprawdę?
Poczciwa jego twarz promieniała radosnem zdumieniem. Wiedząc, że matka jest przyjaciółką proboszcza z Draveil, obawiał się, że niezadowolona będzie, iż udał się do biskupa. Ale potwarz była zbyt nikczemna. Oskarżano księdza Cérèsa, że gdy dał u siebie przytułek starej matce i trzem córkom Lucriota, uwięzionego za kłusownictwo, najmłodsza była jego kochanką!..
— Zrywasz się z oburzenia? Tak, to nieletnie dziecko, z guzami artretycznemi, skrofuliczne, epileptyczne, oto pokusa, jakiej nie mógł jakoby oprzeć się ów człowiek godny uwielbienia, ów święty... Żadnego innego dowodu na to, naturalnie, prócz kilkotygodniowego pobytu pod jednym dachem... I gdy pomyślę, że cała ta wstrętna kampania jest dziełem tego światowego i płochego proboszcza, tego pasożyta stołów bogaczy, których zniewalał do zapraszania swojej gospodyni...
Pani Fénigan, — miała może na sumieniu kilka zaproszeń tego rodzaju, — przerwała synowi z ożywieniem:
— I cóż ci biskup odpowiedział?
— Przysłał mi list pasterski na kilku stronicach, z cytatami z Tertuliana... Ksiądz proboszcz jest wielce szanownym kapłanem, ksiądz wikary dużem, starem, bardzo dobrem dzieckiem... Tymczasem kazali naszemu staremu przyjacielowi odbywać trzymiesięczną, pokutę u Trapistów w Aignebelle, gdy ksiądz proboszcz obchodzi zaniki z petycyą, domagającą się, aby uwolniono okolicę od tego księdza, który kocha i odwiedza tylko żebraków i włóczęgów. Brakuje jedynie twego podpisu i proboszcz czeka na twój przyjazd.
— Niech przyjdzie! już ja go przyjmę.
— Nie podpiszesz?.. — zawołał Ryszard z uniesieniem. — A więc, przyrzekam ci, że jeśli ta hołota z przeciwka da mi pokój, przestanę się nią zajmować.
— Da ci pokój, przysięgam ci. A teraz, daj tę twoją upartą głowę, niech ją jeszcze utulę, i idź sobie, muszę się przespać.
— Dobrze, owszem... Rozumiesz przecież, że Lidya nie może tam pozostać sama.
— Tak, tak... rozumiem, — odpowiedziała matka z uśmiechem, — pomówimy o tem przy obiedzie. Muszę jeden dzień wypocząć. Idź, mój ukochany.
Zamknąć się w pracowni i pozostać tam do wieczora wydało się Ryszardowi niemożliwem, i po raz pierwszy od dawnego czasu, przez bramę w kracie, od strony lasu, tę bramę, która była świadkiem ucieczki Lidyi, wyszedł z mocnem postanowieniem powrócenia dopiero o zmroku.
W tej porze wszakże las nie był już pięknym; wielkie podmuchy wichru i deszcze obdzierały go z ostatnich liści, pokrywając ziemię żółtawym, błotnistym nawozem. Zarośla i głębie ścieżek pozbywały się wszelkiej tajemniczości, perspektywy się zbliżały, a nieskończone okratowanie części, należących do Grosbourga, widoczne zewsząd, nadawało Małemu Sénartowi pozór lasu z drutu. Wraz ze zmianą otoczenia pierzchła orkiestra. Tu i owdzie w krzakach na wyrębie kos, który wydawał się olbrzymi, śpiewał i skakał, jak w klatce, roje wron snuły się nad wierzchołkami, a w dawnych sadzawkach, przepełnionych wodą deszczową, trzepotało się kilka dzikich kaczek, i nosowe ich krzyki rozlegały się śród ciszy, panującej dokoła.
Ale w głowie Ryszarda dnia tego brzmiała olśniewająca fanfara, której, idąc, wtórował swemi zwykłemi basowemi bum... bum... bum..., tylko że były to bum... bum... radosne i szalone, wesołe, jak motyw cały z trylów i rulad, jak pieśń miłości i odrodzenia, która odzywała się dokoła niego, gdy przechadzał się po lesie urojonym, pełnym woni, światła, śpiewu ptaków... Będą więc mogli kochać się jeszcze, tulić wzajemnie w objęciach; zakochanemu jego sercu wszystko wydawało się jeszcze możliwem do powetowania i już nie czuł tego strasznego żaru, tego czerwonego węgla pod sercem, który obezwładniał mu wszystkie mięśnie. Uleczony był z zazdrości, łzy i krew Lidyi obmyły jego ranę...
Kochane biedactwo! Jak ona musiała cierpieć, by dojść do samobójstwa, ona, która tak kochała życie! A po mękach ukrytych, co ją do śmierci popchnęły, co za katusze zniosła następnie, by tej śmierci uniknąć! Kto odpokutował tak okrutnie, nie potrzebował już przebaczenia. Powracała do niego w nowej postaci, oczyszczona przez cierpienie; i rozkoszą będzie złożyć znów głowę na jej ramieniu, odetchnąć tym zapachem dojrzewającej młodości, upajającym, jak woń konwalii i fiołków, co się wydobywa z pod zarośli ku końcowi wiosny...
— Tam do licha! panie Ryszardzie, ćwiczysz pan nogi wczesną godziną... A może śpieszy się panu na śniadanie? W takim razie, niech pan wstąpi na chwilę do Pustelni i przekąsi co z nami.
— Ale synowa wasza będzie może niezadowolona, mój dobry Eugeniuszu.
— O! przeciwnie! Będzie to dla niej rozrywka; raz przecież nie zasiądzie do stołu sama z moją starą gębą.
Indyanin, który wracał ze swojego pierwszego obchodu, z fuzyą przewieszoną przez ramię i królikiem w torbie, przeprowadził Ryszarda przez przeznaczoną niegdyś dla wozów dawną bramę klasztorną, o ciężkich zawiasach, pełną szpar, stoczoną przez robactwo, znajdującą się w głębi dziedzińca, porosłego trawą, na którym odbywała się przed kilku miesiącami uczta weselna syna Sautecoeura. Dwie szynkownie, puste w dni powszednie, i dom leśniczego z hałaśliwą psiarnią zajmowały dokoła tej dzikiej łączki miejsce dawnej Pustelni.
Do izby czystej i jasnej z naiwnemi malowidłami, wyobrażającemi sceny myśliwskie, na ścianach, w której zapijali po kieliszku starej jałowcówki dla zaostrzenia apetytu, weszła synowa Indyanina, starannie uczesana, prawie strojna pomimo wczesnej godziny, ale z zaczerwienionemi oczyma, z twarzą senną i smutną.
Na widok Ryszarda Fénigana, zamiast żandarma lub drwala, którego spodziewała się ujrzeć przy stole z teściem, oczy jej zapłonęły, a chorobliwa jej i wyzywająca twarzyczka stała się ładną, pod wpływem niepohamowanej żądzy wydania się urodziwą.
— A co nie mówiłem panu, — szeptał poufnie Indyanin, osłaniając usta olbrzymią dłonią, gdy zalotna synowa nakrywała śpiesznie stół, muskając siedzących powiewem swoich spódnic, albo ocierając się o nich stanikiem. — Obywatel, pan, byłem pewien, że ją tem rozweselę... A wyobraź pan sobie, że płakała przez całą noc, z powodu kolczyków, które dostała, a które oddałem, bo pod nieobecność mego chłopca..
— A gdzież wasz chłopiec, Eugeniuszu?
— W pułku, panie Ryszardzie, odbywa dodatkową służbę... Warjuje poprostu za rzemiosłem żołnierskiem; a może sobie, przez to zaszkodzić w magazynie, co gorzej zaś także i u żony. Wczoraj właśnie mała powracała z Grosbourga, dokąd ją posłałem z jajkami mrówczemi dla bażantarni, i widzę, że prowadzi się z parą złotych kolczyków w uszach zamiast tombakowych, które jej tylko co kupiłem na jarmarku w Yéres. „Kto ci to dał?“ zapytuję tedy. „Księżna, ojcze.“ Ale ja wiem, że nasza pani nie jest znów taka szczodra... przecież to można powiedzieć o swoich panach, nie prawda, panie Ryszardzie, w tem nie ma nic hańbiącego?.. otóż domyślam się zaraz zkąd pochodzi prezent i popołudniu, nie mówiąc nic małej, idę do zamku i mówię do księżnej, która właśnie rozmawiała na dużym tarasie z panem Aleksandrem: „Księżna pani raczyła dać mojej córce piękny klejnot...“ A ona patrzy na mnie z tą swoją miną. „Ja dałam klejnoty waszej córce?“ Ten stary łotr Aleksander wykrzywia się, żeby ją uprzedzić. Zrozumiała w końcu: „Ach! tak, prawda... Przypominam sobie... I cóż? nie podobają się waszej córce, nie są dosyć ładne?“ „Sto razy za ładne na nasz stan,“ odpowiadam prosto z mostu, „i poleciła mi oddać je księżnej pani, bo uczciwa a niebogata kobieta nie ma prawa stroić się w cacka tej wartości.“ Księżna odpowiedziała mi: „Dziękuję. Eugeniuszu, możecie odejść.“ Czekałem jednak na pana Aleksandra przy moście, by go uprzedzić, że jeśli jeszcze raz podejmie się takiego zlecenia, jakem Sautecoeur! wpakuję mu kulę w łeb i poślę go na dno Sekwany.
Małe okrągłe oczki leśniczego przybrały dziki wyraz.
Ależ nareszcie, od kogóż były te kolczyki? — zapytał Ryszard, czując, że blednie.
— Od kogoś, o kim lepiej nie mówmy, — odrzekł leśniczy, zrozumiawszy naraz swoją niezręczność. — Cóż robić!.. mała nie była kontenta; słyszałem jak beczała przez całą noc. A dziś rano wyjaśniłem jej rzecz dokumentnie. Uprzedziłem ją: „Moja córko, ty masz mniej więcej dwóch mężów. Jeżeli jeden jest ślepy i zanadto dobroduszny, to drugi za to jest podejrzliwy i ma twardą rękę. Trzeba iść prostą drogą, albo strzeż się!“
Sautecoeurowa w wielkim białym fartuchu, w zakasanych rękawach, postawiła na stole omlet z grzybami, którego zapach rozchodził się po całej izbie i zalatywał aż do psiarni, gdzie zgłodniałe zwierzęta węszyły podedrzwiami. Ale ani smaczna wiejska potrawa, ani wyzywające oczy gospodyni nie zdołały wyrwać Ryszarda Fénigana z ponurej zadumy, wywołanej nagle sylwetką młodego księcia; i podczas śniadania Eugeniusz, który opowiadał równie wolno jak jadł, z chłopską opieszałością, wynikłą z długich dni i szerokich przestrzeni, zdumiewał się niejednokrotnie, słysząc, że pan Ryszard w najbardziej zajmującem miejscu opowieści o zasadzkach nocnych na zwierza czy na człowieka, nuci jak jaki opętaniec.
Gdy syn jej siedział w Pustelni, sądząc, że pogrążona jest w śnie głębokim, pani Fénigan, — jedna z tych czynnych istot, które nie umieją spać we dnie, — kazała założyć konie do powozu i pojechała do przytułku w Soisy. Klasztor widoczny był zdaleka przez wielkie drzewa u wejścia i rzeźbioną dzwonnicę swojej kaplicy; odnawiano właśnie jego fasadę i dziedziniec zastawiony był drabinami, taczkami z wapnem, roił się od mularzy i rzemieślników, których pilnowała siostra Marta, Irlandka, w białym skrzydlatym kornecie, zastępując pannę de Bouron, przełożoną, oddawna obłożnie chorą.
— Mamy robotników, — rzekła do pani Fénigan, zbliżywszy się do niej; a potem ciszej, prowadząc ją pomiędzy rusztowaniami, dodała:
— Dobrze się złożyło... dzieciom i siostrom niewolno tędy przechodzić. Pokój Lidyi w tem skrzydle jest zatem zdala od wszelkiej ciekawości i niedyskrecyi. Gdy córka pani przyjechała dziś rano, było tu tylko kilku mularzy i siostra odźwierna, dawna jej znajoma, której poleciłam, aby zanosiła jej jedzenie i obsługiwała ją. Zawiadomiłam też o wszystkiem lekarza, człowiek to bardzo roztropny i dyskretny; odwiedza co drugi dzień przełożoną, zajrzy więc jednocześnie i do Lidyi, która ma sąsiedni pokój. Zdaje mi się, że nasza ukochana mała nie byłaby nigdzie lepiej pielęgnowana, nie znalazłaby nigdzie lepszego schronienia, ani w bażantami, ani w Pustelni.
— I ja tak sądzę, siostro Marto; doprawdy, Bóg mnie natchnął myślą udania się do was, nie śmiałam bowiem zawieźć mojej biednej Lidyi prosto do Uzelles. Ale mam nadzieję, że nie nadużyjemy waszej gościnności.
Na te słowa siostra Marta, z irlandzką porywczością, zaczęła wymachiwać długiemi, chudemi rękoma.
— Pani ma nadzieję... Pani ma nadzieję... Cóż to, może pani chce mi ją zaraz zabrać? Ona jeszcze taka osłabiona, taka bledziutka!.. Ta długa podróż jako pierwsze wyjście po chorobie!.. Doktór zalecił surowo, żeby przed jakiemi dwoma, trzema dniami nie wstawała. Chce ją pani odwiedzić?
A bardzo głośno, żeby być słyszaną przez wszystkich, dodała:
— Pójdźmy przywitać naszą kochaną matkę przełożoną, zobaczy pani jaka ona zmieniona... — i weszła pierwsza na szerokie schody, o ścianach białych, o poręczy świeżo pomalowanej. Wielkie paciorki różańca, pęk kluczy, które nie opuszczały nigdy pani Fénigan, dzwoniły w dużym korytarzu, gdzie w głębi znajdował się pokój Lidyi.
Młoda kobieta, leżąca w łóżku, cała w bieli, z oczyma otwartemi, stłumiła okrzyk radości na widok wchodzącej pani Fénigan.
— Jakto, matko, już jesteś?
— Cóż chcesz, moje dziecko, nie mogłam spać.
— Jak ja, — odparła Lidya, pokazując teściowej, że pokój, obszerny i wesoły, tworzył róg domu i przed jednem jego oknem roztaczał się rozległy krajobraz, drugie zaś wychodziło na ogródek wewnętrzny, gdzie sieroty bawiły się przez cały czas tynkowania murów, zanieczyszczającego dziedziniec. — Od rana słyszę jak dzieci śpiewają i tańczą kołem, słyszę głos zacnych sióstr, wydawane lekcye. Zdaje mi się, że jestem jeszcze uczennicą i że przyjdzie i na mnie kolej. A gościniec, nasz kochany gościniec? Gdyś wchodziła, nasłuchywałam wszystkich jego okrzyków, całego jego ruchu.
Pani Fénigan uśmiechnęła się i pochyliła ku niej:
— Nie pytasz mnie o Ryszarda?
— Nie śmiałam, — szepnęła rekonwalescentka, której długa wychudła twarz zaćmiła się wyrazem bólu.
Ale w miarę jak matka opowiadała o przyjęciu, jakiego doznała wieść o podróży i o ich pogodzeniu, o wybuchu łez przy końcu, o rozgorączkowaniu, drżących rękach tego, który nigdy nie przestał jej kochać, powracało życie na tę ładną twarz, jak wracają barwy na płótno poddane oczyszczeniu.
— Teraz pewna jestem, że obawy nasze były płonne i że powinna byłam zawieźć cię prosto w jego objęcia. Za powrotem powiem mu, że jesteś tutaj i przyjedziemy po ciebie jutro rano.
— O! nie jutro, jeszcze niejutro, proszę cię, matko, — odparła młoda kobieta przerażona, ruchem wylękłego dziecka otulając się w kołdrę; — będę się zanadto bała... Jestem taka chuda, taka brzydka... a potem to, — wskazała na ranę poniżej lewej piersi, — doktór powiedział, że trzeba będzie jeszcze kilka razy zmienić opatrunek. A jeśli Ryszard, zobaczywszy mnie, przestanie mnie kochać, już mnie nie zechce?
— Ale moje dziecko, jak się dowie, żeś tutaj, nic go nie powstrzyma.
— To zostaw go w mniemaniu, że jestem jeszcze daleko, że zdrowie moje tego wymaga... Jest w tem zresztą, trochę prawdy.
— A jeśli zechce pojechać do ciebie?
— Wynajdziesz jakie małe kłamstwo dla powstrzymania go... i pozostawisz mnie tutaj przez kilka dni, w tym zakątku mojej młodości, gdzie on mnie poznał, pokochał, gdzie nabiorę sił, postaram się wypięknieć i stać się godną jej miłości.
W niedomówionych wyrazach, w ruchach jej odgadnąć można było jakby potrzebę oczyszczenia się przez odosobnienie i skupienie ducha. Zdawało jej się, że między białemi murami przytułku stanie się znów małą dziewczynką. A pani Fénigan zrozumiała ją tak dobrze, iż, nie nalegając więcej, rzekła:
— Stanie się jak zechcesz, moje kochane dziecko, nie martw się.
Wychodząc, zatrzymała się przez kilka chwil u przełożonej, by módz powiedzieć Ryszardowi, że ją widziała i wytłómaczyć tem swoją, wizytę w przytułku. Siostrze Marcie, która sprawdzała rachunek przedsiębiercy przy łóżku drzemiącej starej zakonnicy, szepnęła:
— Zostawiam wam jeszcze naszą Lidyę na kilka dni; będę ją często odwiedzała.
Poczem, wsiadając do powozu, dodała:
— Do domu... biedna matka de Bouron bardzo jest słaba, bardzo słaba.
Stangret, dla którego słowa te były głośno powiedziane, uśmiechnął się pogardliwie z wysokości swojego kozła. Wiedział czego się trzymać, — człowiek z kolei opowiedział rano u ogrodniczki, że pani Fénigan wyszła z wagonu z młodą osobą bardzo cierpiącą, którą, przejeżdżając, zostawili w klasztorze w Soisy. I Ryszard nie domyślał się jeszcze obecności swojej żony w pobliżu, gdy wiedziała już o niej cała służba. W każdym domu liczniejszym dzieje się tak samo.




XII.
„...BUM... BUM...“.

Powróciwszy do Uzelles, pani Fénigan, ku wielkiemu swemu zdumieniu, nie miała potrzeby bronić się przeciw miłosnemu pośpiechowi syna. Milczący, ponury, nucił swoje „bum... bum,“ nie pozostawiając żadnych wątpliwości co do myśli, jakie go pochłaniały. Dla matki wszakże był czuły, stał się znów jej Ryszardem, z którym spędzała wieczory i grywała w szachy. Dziś, przy grze, ich czoła pochylone dotykały się pra —wie, ale jakaż przepaść dzieliła ich myśli!
„Co mu się stało?..“ zastanawiała się matka. „Ta bruzda między oczyma, te rozdęte nozdrza, a potem to wieczne nucenie... To znów napad zazdrości, jestem pewna... długo też potrwa?“
Ryszard zaś mówił sobie: „Dobrze zrobiła, że jej Die przywiozła; rana moja nie zabliźniona jeszcze, lepiej poczekać kilka dni. Samo to imię, Karolek, wymówione wobec mnie, na nowo we wściekłość mnie wprawia. Gdyby moja biedna Lidya była tutaj, zadręczałbym ją bez litości dla jej osłabienia.“
Jednakże, po tygodniu burz i walk wewnętrznych, przyszedł do matki, która nie przestała udzielać mu wiadomości o Lidyi, jakgdyby ta przebywała jeszcze w Quiberon, — i rzekł:
— Teraz jestem pewny siebie... Pojedźmy po nią, chcesz?
Pani Fénigan uśmiechnęła się:
— Jesteś wyleczony. Żona twoja również odzyskała siły o tyle, że może przedsięwziąć podróż, zwłaszcza, iż nie będzie długa.
— Jakto?
— Zaledwie pół godziny powozem.
— Pół godziny ztąd do Quiberon?.. Nie rozumiem.
— Ależ Lidya jest w przytułku od mojego powrotu... Nie niepokój się zatem, wielki dzieciaku... Założą konie po śniadaniu i wieczorem przywieziesz żonę swoją do Pawilonu. Czy tak? Czyś zadowolony?
Jakie wyrazy, jakie okrzyki mogłyby oddać pełną niepokoju radość Ryszarda Fénigana, siedzącego obok matki w powozie, który się toczył ku Soisy, pomiędzy lasem a Sekwaną? Dzień był pogodny, mroźny i słoneczny, a pierś Ryszarda wezbrała rzewnem uczuciem na wspomnienie dni podobnych, spędzanych w parlatoryum o jasnych boazeryach, podczas zimy kiedy starał się o Lidyę.
Jak dzisiaj słońce płonęło na śniegu, z którego pod podmuchem wiatru unosiły się obłoki roziskrzonego pyłu; jak dzisiaj brakło słów jego upojeniu, a z pieśni nad pieśniami, zaintonowanej przez wszystkie fibry jego istoty nie uwydatniało się nic, nie słychać było nic, prócz uderzeń serca, które wtórowały jego milczącemu wzruszeniu. Dziesięć lat minęło od owej pory, a na tej samej drodze, śród tego samego białego krajobrazu matka, jak wówczas, usiłowała rozerwać syna.
— Kazałam przygotować pawilon, — mówiła. — Będziecie jedli obiad we dwoje w pracowni: pomyślałam, że na pierwszy wieczór tak będzie lepiej. Jutro zaś rozpoczniemy wspólne życie... Lidya mnie o to prosiła. W sercu tego dziecka tyle jest delikatnej dobroci. A jaka ona subtelna, jaka dystyngowana. Zaczynam wierzyć wraz z siostrą Martą, że Lidya jest naprawdę arystokratycznego pochodzenia; ona się urodziła wielką panią... A! otóż jesteśmy.
— Odmładza nas to o dziesięć lat, panie Ryszardzie, — rzekła Irlandka, ze swemi ożywionemi ruchami. — To ja pamięta paun, prowadziłam pana zawsze do parlatoryum. Tym razem zastanie pan naszą ukochaną córkę w jej pokoju. Przyjdziemy tam do was z matką pańską od panny de Bouron.
Gdy Ryszard pozostał sam w korytarzu, zawahał się przez chwilę. Wzruszenie paraliżowało wszelkie jego ruchy. Z pokoju, gdzie oczekiwany był niewątpliwie, odezwał się, zanim zdążył zapukać, głos: „Proszę wejść,“ głos słodki, ukochany, niesłyszany oddawna.
„Pójdę ku niej z otwartemi ramionami, będę ją miał na sercu, zanim wymówię słowo. Tak sobie obiecywał. I ona również chciała mu się rzucić na szyję, zamknąć mu usta długim pocałunkiem. Nie spełniło się wszakże nic z tego co zamierzali, bo robili oni, jak mówi przysłowie francuskie, rachunek bez gospodarza, a gospodarzem tutaj było ciało; piękne, ponętne i despotyczne ciało.
Lidya, gdy mąż wszedł, stała przed oknem w głębi, olśniewającem blaskiem śniegu. Na tych białych szybach odcinała się jej kibić smukła i pełna, uwydatniająca się w szlafroczku z bladoróżowej wełny; na ślicznej główce odwróconej od światła, wiły się w pierścieniach bujne, jedwabiste włosy, a mieniące oczy pociemniały. Ryszard zatrzymał się zdumiony, że ją odzyskiwał młodą i piękną, jak w najnamiętniejszych swoich marzeniach, ale tchnącą jakimś rozkosznym wdziękiem, którego dotąd nie posiadała, a który pozyskała gdzieindziej, może w objęciach tamtego; był to jakiś zły czar, co pociągał go i odpychał jednocześnie, upajał miłością i wściekłym szałem, żądzą całowania jej i uduszenia.
Stał nieruchomy o dwa kroki od niej, i zdawało mu się, że jeśli się zbliży, jeśli jej się dotknie, palce jego z niepowstrzymaną siłą zacisną się jak stryczek dokoła tej gołębiej szyi, by ją ukarać za pieszczoty innego. Jednocześnie straszny żar pod sercem uprzedził go, że choroba wróciła i ogarnęła go bezbrzeżna rozpacz wobec niemożności rozpoczęcia nanowo życia we dwoje, skoro w samej urodzie jego żony tkwiło ognisko choroby, skoro patrząc na nią za każdym razem szaleć będzie z zazdrości. Wszystkie te miotające nim gwałtowne uczucia ześrodkowały się w niepohamowanej chęci do płaczu, i pochylił głowę, i głuchym głosem, drżącemi ustami powiedział:
— Dzień dobry, Lidyo.
Tyle tylko zdołał wymówić w tej chwili, z takiem upragnieniem wyczekiwanej.
— Dzień dobry, Ryszardzie, — odpowiedziała jak echo.
I zaległa cisza, śród której słychać było syczenie ognia koksowego na kominku, monotonny odgłos dyktanda, dochodzący z klasy starszych dziewczynek. Nagle na gościńcu cichym, jakby podwatowanym śniegiem, piston i skrzypce w pochodzie zaintonowały pierwsze skoczne takty kadryla, rozpraszając zakłopotanie i niepokój, jakie ciężyły obojgu.
— Wesele, — szepnęła Lidya bezwiednie; a Ryszard, zbliżając się wraz z nią do okna, dodał:
— To dziś sobota?
Jak dawniej, w czasie zaręczyn, stary gościniec przychodził im w pomoc.
— W sobotę także przyjechałyśmy z matką z Bretanii... — Jakże słodkim był dla Ryszarda wyraz matka, wymówiony przez nią czule. — Obudziłam się na odgłos skrzypiec weselnych na gościńcu... Jakąż mi to sprawiło przyjemność!
Ryszard, który przypatrywał się przechodzącemu orszakowi, rzekł cichym głosem, nie odwracając głowy:
— Toś ty nie zapomniała naszego gościńca do Corbeil?
— O! nie, — odparła.
I, wyglądając też oknem, wskazała mu ojca Sautecoeura, powracającego z dworca z synem. Była to także jedna z dobrze im znajomych postaci ten stary leśniczy, idący na spotkanie syna i wchodzący do lasu raz przez Uzelles, to znów przez Soisy, stosownie do zagajników, których miał pilnować. Syn Eugeniusza spędzał niedzielę w Pustelni, a w poniedziałek rano odprowadzała go żona, ojciec bowiem szedł z raportem. Wzruszający był widok tych dwóch olbrzymów przytulonych do siebie, idących wojskowym krokiem, ramię przy ramieniu, milczących.
— To syn Sautecoeura powrócił z pułku?
Uwaga ta doprowadziła Ryszarda do rozpaczy, albowiem wywołała w myśli ich obojga obraz młodego księcia, służącego w tym samym pułku, co chłopiec Eugeniusza. I stanął przed nimi, wykwintny, z głową ufryzowaną, jak u pięknej zalotnicy, i znów dławić ich poczęło ciężkie milczenie. Na szczęście zwróciła ich uwagę inna sylwetka: ojciec Jerzy, ze swoją sakwą i swoim kijem, siedzący w słońcu, wprost przytułku, na słupku przydrożnym, z którego strzepnął śnieg. Ryszard dziwił się, że taki starzec zdołał się zawlec aż tutaj w czas podobny.
— Zdaje się, że odgadł moją obecność w tym domu, — rzekła Lidya. — Ilekroć podniosę firankę o tej porze, jestem pewna, że go znajdę na tem samem miejscu.
— Ciekawa rzecz, doprawdy... ten żebrak przywiązany jest widocznie do ciebie, jak stary, wierny pies. Po twoim wyjeździe podnoszono go co rano pijanego przed naszą bramą. Zdawało mi się, że to ze zmartwienia, i, rozczulony tą myślą, dałem mu schronienie w małym domku nad wodą.
— Tyś to uczynił, mając tyle powodów do nienawidzenia mnie?.. Och! mój Ryszardzie, mój Ryszardzie, jakiś ty dobry!
Poruszona do głębi, wzięła dłoń jego i poniosła ją do ust; ale Ryszard wyrwał rękę brutalnym ruchem, którego się wnet powstydził, i przepraszał ją, łkając:
— Och! moja żono... moja żono!..
A z jej ust wydobyła się rozdzierająca skarga:
— Wiedziałam dobrze, że to niemożliwe.
— Owszem, owszem... Przyrzekam ci... ale później.
W tej chwili weszła pani Fénigan i siostra Marta. Matce wystarczyło jedno spojrzenie, i zrozumiała. Ale Irlandka, mniej jasnowidząca, zawołała wesoło:
— Jest znów ten niedobry człowiek, który przychodzi mi zabierać moje dziecko po raz drugi.
Lidya przerwała jej żywo:
— O, nie! moja siostro, nie pójdę ztąd tak prędko... Ryszard prosi, a ja błagam, żebyście mnie tu zatrzymali jeszcze przez pewien czas.
— Jak długo zechcesz, droga córko, — odparła siostra Marta, otwierając szeroko ze zdziwienia swoje przejrzyste oczy. — Tylko trudno nam będzie cię ukryć, gdyż nasze sieroty kręcą się po domu teraz. Musiałam już zwierzyć się kilku naszym siostrom.
— Niech się siostra uspokoi, — rzekł Ryszard, nie ukrywając bolesnego wysiłku, jakim opłacał każdy wyraz. — Prosimy tylko o kilka dni... jaknajkrócej... nie prawda, Lidyo?
— Tak, mój drogi, — odpowiedziała młoda kobieta, — bez przekonania.
Na dole głos dzwonu oznajmił koniec lekcyi. Piskliwe wrzaski, głośne śmiechy unosiły się z ogródka i obijały o szyby wraz z gałęźmi modrzewiu, uginającemi się pod śniegiem.
— Nasze dziewczynki pójdą zaraz na modlitwę, — zwróciła się siostra Marta do pani Fénigan i jej syna; — jeśli więc państwo chcą uniknąć spojrzeń, niedyskrecyi...
— Chodźmy, — rzekł Ryszard z trudnością.
Postąpił ku żonie; porwała go szalona żądza ujęcia oburącz jej główki, a ona już zbliżała czoło, zamykała drżące powieki, gdy podał jej poprostu na pożegnanie palące swoje dłonie do uścisku.
Gdy syn i matka powrócili do Uzelles, okna Pawilonu płonęły na końcu ciemnego szpaleru, a światło ich przyćmiewał odblask śniegu, pokrywającego ziemię i drzewa. Przygotowana tam była mała uczta na cześć pogodzenia małżonków.
— Nie chodź tam, sprawi ci to za wielką przykrość, — rzekła pani Fénigan, i Ryszard wszedł za nią do salonu, gdzie czekał Napoleon Mérivet, którego zaprosiła na wieczór, nie chcąc jeść obiadu samotnie.
— No i cóż? a gdzie żona? — zapytał biednego człowieka poczciwiec, który stał przed kominkiem i suszył mokre, dymiące buty.
— Nie mogłem... nie mogłem, — odparł Ryszard cicho i gwałtownie, gdy matka ruchem prosiła sąsiada o dyskrecyę.
Mérivet miał głowę zajętą ważnemi sprawami, o których mówił swoim przyjaciołom przez cały czas obiadu. Przecież proboszcz z Draveil i rada municypalna chcą go zmusić do otwarcia małej parafii, która już do niego jakoby nie należy, skoro ją darował gminie! Mały Napoleon odpowiedział na to, że ponieważ opłaca księdza i zakrystyana, przysługuje mu z natury rzeczy prawo ich wyboru. Dopóki zaś ksiądz Cérès jest wikaryuszem w Draveil, żaden inny kapłan nie będzie odprawiał mszy w kaplicy na skraju drogi; ztąd wynikły obłudne zabiegi proboszcza u rady. „A więc Uzelles pozostanie bez służby Bożej tak długo dopóki trwać będzie pokuta mojego wikaryusza?“ I wszystkie te słabe głowy z mnnicypalności wpadły w zasadzkę, nie domyślając się, że chodzi o wrzucenie jeszcze kilku sousów do obficie już napełnionej kalety tego niedobrego księdza.
— Ale przysięgam na sławne imię, które noszę, — mówił Napoleon Mérivet, wymachując deserowym nożykiem nad głowami współbiesiadników, — że ja uwolnię gminę od niego, zobaczycie. Choćby mi przyszło zwrócić się do Ojca Świętego, który zechciał łaskawie obdarzyć mnie orderem Ś-go Grzegorza.
— Tymczasem, jesteś pan zmuszony otworzyć swój kościół, — odezwała się pani Fénigan, którą gniew jego bawił.
— Otóż właśnie myli się pani. Od jutra, Moulin, mularz, przyśle swoich robotników, żeby zrzucili śnieg z dzwonnicy i zabrali się do zalepiania szpar w murze... To potrwa długo, pogoda taka niestała, a ci robotnicy wiejscy tacy powolni!.. Skończą zaledwie tego dnia, kiedy mój ukochany ksiądz wyjdzie od Trapistów z Aiguebelle.
I oburzenie staruszka utonęło w śmiechu głośnym i szczerym, który udzielił się i innym siedzącym przy stole.
Gdy matka poszła do swego pokoju i obaj męzczyźni zostali sami w salonie, nastąpiły między nimi długie i poufne zwierzenia, do których przywykli od owej rozmowy śród pola maków. Młodszy odkrył całe swoje serce, ukazał całą słabość swoją, opowiedział o mękach, jakie wywołało ponownie pierwsze spotkanie.
— Zrozumiałem, że gdybym ją przywiózł, rozpoczęlibyśmy życie straszne... a przecież ja przebaczyłem, i to z całego serca. Cóż to jest zatem we mnie, co się buntuje, co nie pozwala? Ach! mój przyjacielu, nie powiedziałeś mi, że to będzie takie trudne.
Mówił chodząc, gestykulując żywo, wyrzucał zdania gwałtownie. Stary, również zdenerwowany, ale panujący nad sobą, poprawiał ogień na kominku.
— Znam to, przechodziłem przez to samo... Gdy moja Irena powróciła i gdy w nocy odnajdywałem na jej uśpionej twarzy, tu, pod oczami, w kącikach ust drobne zmarszczki, które się zarysowały zdala odemnie, jakby ślady pocałunków... jeśli ci się zdaje, że nie ogarniała mnie wtedy wściekłość... Ale miałem dobre słowo, podporę, przewodnika, którego tak bardzo pragnąłbym dla ciebie w tych ciężkich chwilach. Cérès przemawiał do mnie silnie, ostro, jak mówiłby do ciebie: „A więc tak! należała do innego, nie jest już własnością jednego męzczyzny. Ale czyja wina? Ty, który się skarżysz, czyś pewien, że byłeś jej zawsze wierny? czy żyłeś tylko z jedną kobietą?“
Wrzaskliwa muzyka, gwar bezładnych głosów rozległ się śród cichej nocy.
— Wesele idzie spać, — zauważył staruszek radośnie. — Gdy pomyślę, że o tej godzinie, twoja żona i ty, gdybyście byli chcieli... No, Ryszardzie, nie oddychaj szczęścia, okup je za cenę pychy. Spróbuj się uspokoić, by odzyskać żonę, uczynić ją znów swoją własną. To kwestya jednego uścisku.
Próbował ale daremnie, W poprzednich napadach podobnych, gdy znikała przyczyna zewnętrzna, która je wywoływała, mijała wraz z nią i męka. Teraz uroda Lidyi była jakby ogniskiem, które podsycało nieustannie jego wściekłą zazdrość, wzmagającą się za każdem widzeniem ciągłą pokusą i myślą, że inny niż on, że inne usta, niż jego...
„Ach! czemużeście mi nie pozwolili go zabić?.. Dopóki on będzie żył, czuć go będę między nami...“
Tem się kończyły wszystkie ich gawędy w tych okropnych godzinach, jakie spędzał u kolan żony, dręcząc ją skargami, wyrzutami, po których następowały długie milczenia, przerywane głosami uczących się sierot i znanym dobrze gwarem drogi zimowej, okrzykiem garbusa: Pończochy, pończochy, pończochy, obuwie! wolnym zgrzytem kół toczących się wozów.
Trzeba było jednak coś postanowić. Lidya nie mogła dłużej pozostać po za obrębem swego domu a tak blisko drzwi jego.
— Należałoby zrobić tak, — zaproponował stary Mérivet. — Muszę jechać na jakie dwa albo trzy miesiące do Algieryi dla sprzedaży mego zboża... Lidya zamieszka przy pani Fénigan, zajmie swoje dawne miejsce w domu, a ja zabiorę z sobą Ryszarda... podróż będzie dla niego doskonałym środkiem. Brakowało mu tego zawsze, zanadto zasklepiał się w sobie. Zdaje mi się, że za powrotem będzie wyleczony; w każdym razie zastaniemy już tutaj księdza Cérès, małą Parafię otwartą, a jeśli Ryszard zechce wejść do niej, cud, który widziałem już tyle razy, spełni się raz jeszcze.
— Kiedy pan wyjeżdża?
— Jaknajprędzej, moje dziecko.
— A więc, od jutra zabieram żonę do Pawilonu, spędzimy dzień razem; to ostatnia próba. Jeśli nie będę zadowolony z siebie, jeśli ją zanadto będę dręczył, nazajutrz, o świcie, ujrzy mnie pan u siebie, gotowego do wyjazdu.




XIII.
PRZEBACZENIE NIEMOŻLIWE.

Ten pierwszy wieczór w wielkim salonie w Uzelles, pomiędzy mężem, a tą, którą już zawsze teraz nazywała matką, miał dla Lidyi urok niesłychanej słodyczy. Gdy otworzyła fortepian i jej białe dłonie, przebiegając po klawiszach, zaintonowały pierwsze takty tego boskiego śpiewu Pergolesea, którego basową melodyę Ryszard w jej nieobecności tak często nucił z rozpaczą, jednakie wzruszenie ścisnęło im wszystkim trojgu gardło; czuli, że są nazawsze złączeni, że dusze ich są pełne tkliwości, miłosierdzia i przebaczenia.
Na dworzu wicher jęczał śród nocy, drobny grad obijał się z szelestem o szyby. Awanturnicza i cygańska główka Lidyi nigdy jeszcze nie zaznała tak w całej pełni czaru ogniska domowego jak tego wieczora; zdawało jej się, że, oswobodzona od strasznej sennej zmory, rozpoczynała życie na nowo, życie szczęśliwe i proste, utulona w objęciach zacnego, wiernego i dobrego towarzysza. Nagle rozległy się na dole śpiewy i śmiechy. Ryszard zapytał:
— Cóż to jest dzisiaj?
— Przecież to maskarada... tłusty wtorek, — odparła matka.
Jednakie wspomnienie stanęło wszystkim trojgu w myśli, i przez długą, chwilę unikali wzajemnego spojrzenia.
Roku zeszłego, tego samego dnia, o tej samej godzinie, dzwonek, wstrząśnięty gwałtownie, rozległ się u kraty, a kilka powozów zatrzymało się przed tarasem i wrzuciło do domu, zbudzonego nagle, grono przebranej i zamaskowanej młodzieży, która długo tańczyła i wirowała, zanim przedstawił się Charlexis wraz z całem czarującem ghetto, zebranem tej nocy na zamku Mérogis. Ach! to nieszczęsne echo karnawałowe. Wraz z niem wcisnął się do salonu chłód i mrok ze dworu, rozpraszając panujące w nim dobroczynne ciepło.
Ryszard wstał.
— Pójdź, Lidyo, czas, żeby się mama położyła.
Pani Fénigan chciała zadzwonić, by ich ze światłem przeprowadzono.
— Nie trzeba mamo, Lidya zna dobrze drogę przez szpaler.
Tak, znała ją. Ale jakie znaczenie nadawał tym słowom? Byłażto złośliwa ironia, zamiar znieważenia Lidyi przypomnieniem godzin hańby i szału? W takim razie męka jej zaczynała się dopiero.
Zimne jak lód były dłonie i lica młodej kobiety, gdy zbliżyła się do pani Fénigan na dobranoc. Ryszard powiedział żonie: „Spróbujmy... Jak się nie da, wyjadę.“ I od chwili gdy powróciła, w ciągu długiej popołudniowej przechadzki po parku i sadzie, podczas obiadu, wieczorem, ani jeden wyraz, ani jedno spojrzenie, ani jedno uściśnienie ręki nie przypomniało przeszłości. A sposobności jednak nie brakło: ale zdawało się, że Ryszard dokładał tyle niesłychanej dobroci i delikatności by ich unikać, że Lidya, przybywszy bez wielkiej nadziei, zaczynała wierzyć w powrót do wspólnego życia i szczęścia. Wierzyła coraz bardziej w miarę jak zbliżała się godzina spoczynku.
Silna swoją urodą, szczerością swoich postanowień, myślała:.Niech go tylko mam, niech go trzymam, pewna jestem, że mi pozostanie.“ Tylko od tego przeklętego przypomnienia karnawału, ogarnęło ją przeczucie, że szczęście, takie już bliskie, mogło jej się jeszcze wymknąć. To też jakże się tuliła do Ryszarda w ciemnej alei! Co chwila noga, poślizgująca się, skutkiem gołoledzi, dawała jej powód do opierania się; węszenie wielkich brytanów, spuszczonych z łańcucha, które podeszły ku nim z głębi parku, chrzęst gałęzi zlodowaciałych, łoskot drzwi namiotu, podrywanych przez wicher, wszystko to przyprawiało ją o nerwowe drgania i rzucało, wylękłą, na serce męża.
— Pamiętam cię odważniejszą, — rzekł łagodnie, nie odpowiadając wszakże na jej uścisk.
— Mniej nerwową może, mój drogi, — a cichutko dodała: — Dużo przecierpiałam, widzisz. — Spodziewała się współczucia, lecz się zawiodła.
W Pawilonie weszli najpierw do pracowni, gdzie czekał na nich, podobnie jak na górze, ogień i światło. Byłaby wolała pójść zaraz do swojej sypialni, ale Ryszard chciał koniecznie widzieć ją przy sobie, istniejącą i żywą w tym pokoju, gdzie tak rozpaczliwie tęsknił za nią.
— Tutaj właśnie byłem najnieszczęśliwszy... Siadałem tam, w tym fotelu, myślałem o tobie, patrząc na gościniec i wir rzeki za mostem... Co za straszne godziny!
Zrzuciła futro, całe okryte szronem, i stanęła przed nim, kładąc mu dłonie na ramionach.
— Wyrządziłam ci krzywdę, mój drogi; ale ja tę krzywdę wynagrodzę poświęceniem i czułością. Czytaj w moich oczach, miej zaufanie; winnam ci bardzo dużo, ale ja ci się odpłacę, zobaczysz.
Podrażniona, usiłowała go przyciągnąć do swego pochylonego czoła.
— Pójdźmy na górę... chodź...
Odsunął ją bez gniewu ale stanowczo.
— Idź sama, ja zostanę tutaj.
— Co, naprawdę, tak chcesz? — szepnęła taka zmieniona, że usiłował się tłómaczyć ze swego okrucieństwa.
— To silniejsze niż wszelkie rozumowania. Nie mogę, obawiam się, zadręczyłbym ciebie...
Wyciągnęła rękę, zrezygnowana na wszystko:
— W takim razie, dobranoc.
Drewniane schody zatrzeszczały pod jej bucikami, głosy kobiece rozległy się na górze. Poczem Rozyna zeszła na obchód karnawału do ogrodników.
Ryszard wiedział, że Lidya pozostała sama w pokoju i, miotany burzą wewnętrzną, szarpany sprzecznemi uczuciami, rzucił się na kanapę, by spędzić na niej noc, jak spędzał ją tylokrotnie podczas nieobecności ukochanej. Ale była za blisko. Jakże tu spać z tym niepokojem, spowodowanym jej obecnością i dobrowolną ich rozłąką? Oskarżał się o głupotę, o szaleństwo, przypomniał sobie słowa sąsiada: „kwestya jednego uścisku...“ Dwa razy wstawał: „Idę...“ i zatrzymywał się, płacząc z wściekłości.
W końcu nie wytrzymał i poszedł na górę.
Lidya leżała w dużem, niskiem łóżku, a światło, stojącej obok lampy, padało na jej ramiona, ręce i szyję, obnażone śród zmiętych zwojów koronek zalotnej nocnej koszuli. Na widok męża, w perłowych jej źrenicach zabłysnął wyraz tryumfu, lecz przezorność kobieca nakazała jej przysłonić je szybko powiekami.
— Nie śpisz jeszcze? — spytała i wezwała go pełnym wdzięku ruchem smukłych palców.
Zbliżył się zwolna, ukrywając olśniewające wrażenie, wywołane przez takie dobrowolne oddanie się tego cudnego ciała.
— Nie boisz się przeziębić?
Mówił cicho, ustami suchemi od palącej go żądzy; po chwili dodał podejrzliwie:
— Dawniej miałaś koszule nocne zapięte pod szyję... pamiętasz, nazywałem je twojemi pancerzami.
— Tak, według przepisów sypialni w przytułku, — odparła z uśmiechem. — Ale chciałam ci przypomnieć naszą noc w hotelu Favart. — I, zarzucając ramiona na jego szyję, szepnęła mu do ucha: — Niedobry, czyż nie widzisz, że czekałam na ciebie?
Zamknął oczy, by łatwiej oprzeć się pokusie, i, jak we śnie, mówił:
— Ach! hotel Favart, co za noc!.. Ale ty mi już teraz nie możesz dać tego upojenia.
— Dlaczego?
— Dlatego, że to wszystko... — wskazywał jej ręce, ramiona, — to wszystko nie należy już do mnie jednego... Dałaś to innemu.
Gniewnym ruchem wyrwał się z jej objęcia, ale zatrzymał się na dźwięk rozpaczy, z jaką mu powiedziała:
— A więc uważasz, że nie dosyć się ukarałam, że za to wszystko jeszcze niedość odpokutowałam? Patrz... — pod piersią białą i bez skazy, rana, zamykając się, pomarszczyła rozszarpaną skórę i pozostawiła blizny. — Trzeba było szukać kuli bardzo daleko... spojrzyj jaki mi znak zrobili... o gdybyś wiedział, jak ja cierpiałam, pomimo ich chloroformu.
— Biedactwo kochane, — rzekł Ryszard, zdjęty litością, pochylił się i usta jego dotknęły blizny.
Ale nagle cofnął się na myśl, że zadała sobie tę mękę dla innego.
— Tak, dla kochanka i z rozpaczy, że cię przestał kochać.
— Mylisz się, Ryszardzie; czułam już wtedy tylko nienawiść i pogardę dla tego, o którym mówisz. Zapytaj matki, która czuwała przy mnie, słyszała jak wołałam ciebie, nieprzytomna, a w gorączce się nie kłamie. Myślałam jedynie o tobie, takim dobrym, o słodkiem życiu, któreś mi zgotował, a którego żałowałam z rozpaczą.
— Tak, wiem, tyś dobre stworzenie. Tybyś mnie kochała z całą gotowością, radabyś mi dać to szczęście; ale pomimo wszystko, gdyby tamten był tutaj, gdyby cię wezwał, choćby znakiem tylko, nie mogłabyś się powstrzymać i poszłabyś do niego.
— Cicho... cicho...
Ale on mówił dalej, podniecał się do coraz gniewniejszego szyderstwa:
— Dlaczego mam być cicho? to bardzo proste. Ja jestem nieśmiały, safanduła; nie mam odwagi, nie potrafię... A on tak dobrze umie, taki piękny... Śpiewał ci piosenkę hiszpańską, co? nauczył cię grzeszyć oczyma? i wszystkich innych grzechów...
— Ryszardzie, proszę cię...
Usiłowała zamknąć mu usta, oplotła go ramionami, gdy naraz rozległ się śród nocy dźwięk rogu myśliwskiego i Ryszard zerwał się, blady śmiertelnie.
W ten sposób dawniej Grosbourg porozumiewał się z Uzelles. Charlexis oznajmiał, że przyjdzie na obiad, Ryszard odpowiadał tak samo, i wesołe dźwięki, przenoszone z jednego brzegu na drugi przez drgającą powierzchnię wody, łączyły braterską spójnią dwa domy.
— Słuchaj, Lidyo.
Z dzikiem wejrzeniem druzgotał jej palce żelaznym uściskiem rozpalonej dłoni.
— Ale mój drogi, to u Klemensa... ogrodnicy...
— Nie, nie... to idzie z tarasu Grosbourga. A jak się głośno odbija na wodzie... on wie, żeś ty wróciła i daje dawny sygnał... Słyszysz?
I im głośniej rozbrzmiewały donośne dźwięki rogu śród nocy, tembardziej się egzaltował i rozdrażniał.
— A jaki zaciekły... jak cię pożąda!.. Chce się panu mojej żony? Ależ i owszem, mości książę... Czekaj, czekaj, niech mu odpowiem.
Rzucił się na schody i w kilka chwil później powrócił, zawstydzony, jakby otrzeźwiony. Lidya ubierała się na krześle, łkając. Ukląkł przed nią.
— Dokąd idziesz? Co zamierzasz?
— Puść mnie, nie mogę zostać... dla ciebie, dla mnie, to za wielka męka... Spędzę noc przy matce, a jutro wyjadę, skoro pożycie ze mną jest nad twoje siły, mój biedaku.
Teraz ona go odpychała, usiłowała obronić się od uścisku, jakim obejmował jej obnażone nogi, od namiętnych pocałunków, jakiemi okrywał jej stopy. W końcu wziął ją na ręce, zaniósł na łóżko i zaczął ją uspokajać pieszczotą i czułemi wyrazami, które chwilami jednak zamieniały się znów w okrzyki gniewu.
— Trzeba mi przebaczyć, widzisz... Ja poprostu warjuję... to ten nędznik...
— Po co mówić ciągle o nim, skoro to rzecz skończona, skoro on dla mnie umarł?
— Ach! bylibyśmy zanadto szczęśliwi, gdyby on umarł... Ale ten potwór żyje, czuję jak krąży dokoła mnie... Tylko, biada mu, jeśli go spotkam! Tym razem nic, nikt nie zdoła mi przeszkodzić...
— Przeszkodzić go zabić? ależ, przeciwnie, ja ci dopomogę, za całą krzywdę, jaką mi wyrządził... jaką mi wyrządza jeszcze, pozbawiając mnie twojej miłości.
Zawieszona na jego szyi, mówiła z ustami na jego ustach, poczem, skończywszy zdanie, opadła na poduszki. A on uczuł niemal żal do niej, że przestała walczyć, myśląc, że wszystko zależy od niej, od siły jej żądzy, i że, gdyby jej ramiona uścisnęły go mocniej nieco, nie mógłby się już oswobodzić. Uczuciu temu pofolgował w potoku rozpaczliwych i tchnących nienawiścią wyrazów, rozwodząc się nad doskonałością Charlexisa i własną niższością, w bezładnym monologu, którego nużące powtarzanie się zmęczyło w końcu jego samego.
Róg myśliwski umilkł. Śród szelestu gradu, obijającego się o szyby, zegar małej parafii wydzwonił godzinę trzecią. Ryszard zatrzymał się przed łóżkiem, — podwójny prąd odpychał go i przyciągał z jednaką siłą.
— Żono moja, moje dziecko, — zaczął głosem, który przybrał łagodny ton proźby, — błagam cię, skończmy... Powiedz mi, że się mylę, że go już nie kochasz. Przysięgnij, bym mógł bez obawy wziąć cię w objęcia... Widzisz, nie odpowiadasz... nie chcesz nic przyrzekać. Czy dlatego, że należysz do niego jeszcze, że kłamstwo za drogo by cię kosztowało? Lidyo, odpowiedz, przez litość, odezwij się.
Pochylił się nad nią, uścisnął jej dłonie, lecz były nieruchome, bezwładne.
Spała, — i to snem głębokim, dziecięcym, lekki jej oddech ulatywał miarowo z ust rozchylonych. A on robił sobie wyrzuty, że ją dręczył złośliwemi słowami... byłby mógł tak mówić do rana. Gorzki śmiech porwał go zrazu, lecz niebawem ustąpił miejsca wielkiemu rozczuleniu, wobec tej jawnej słabości, tego wyczerpania po scenie. Ostrożnie okrył kołdrą cudne ramiona i ręce młodej kobiety i zaniósł lampę do pracowni, gdzie chodził bez przestanku, słuchając godzin wydzwanianych na kościele gościńca, kościele miłosierdzia i przebaczenia, — nie wyobrażał sobie, żeby wstęp do tej świątyni był taki trudny.
Skoro dzień zaświtał, po za osypanemi gwiazdkami szronu szybami, Ryszard poszedł do sąsiada.




XIV.
DZIEŃ JARMARKU.

W poranek majowy, mglisty i ciepły, Chuchin płynął w łódce swojej w górę Sekwany, z Athis do Evry, szukając wzdłuż wybrzeża nowych miejsc na zapuszczenie sieci w przyszłym sezonie. Patrząc na starego Chuchina, po samym sposobie, w jaki trzymał wiosła, po rozleniwieniu i gadatliwości jego poznać można było nieobecność pana, i to nieobecność, która trwała długo. Cała rzeka należała teraz do nadzorcy. Z galarów, sunących po wodzie, podawano mu wódkę; rzucał zdaleka, krzycząc głośno, rubaszne koncepty żonom rybaków, szyprów, praczkom na wielkim statku, w pobliżu mostu; hałaśliwszy był sam jeden niż wszystkie pliszki i rudziki po obu brzegach rzeki. Skończył właśnie przekomarzanie się z praczkami, gdy, podnosząc głowę, spostrzegł, opartego o poręcz mostu, eleganckiego i złowrogiego pana Aleksandra.
Ukryty w cienia filaru, ojciec Rozyny przez chwilę pozostał w miejscu i mruczał pod nosem, śledząc byłego intendenta.
— Co on tam łowi, ten stary korsarz? Prawda, że nie traci ani jednego słowa z tego co plotkują praczki, a urządzają one wielkie pranie całej gminie, ale pan Aleksander wie jeszcze o innych sprawkach, mógłby im powiedzieć niejedno. Nie, patrząc niby w wodę, zerka oczkiem w stronę kolei. Napewno oczekuje kogoś...
Poruszywszy dwa razy wiosłami wysunął się z cienia i starym, zdartym głosem zawołał:
— A cóż to, już zapuszczacie wędkę, ojcze Aleksandrze? Jeszcze przecież daleko do otwarcia połowu.
Pan Aleksander zmieszał się widocznie i poprawił binokle, by zyskać na czasie i znaleźć stosowną odpowiedź.
— Nie troszcz się, mój stary; śledzę ja tu kiełbie, które nie będą dla twoich sieci.
Przerwał, wytężając słuch w stronę kolei; ale to, co brał za łoskot pociągu, jadącego do Paryża, było dochodzącym z dali szumem wody pod szluzą. Pochylony ku łódce, odezwał się ponownie:
— A cóż tam za nowiny u was? Pan nie wraca jeszcze z tej swojej Algieryi?
— Blagierze! niby ci to Rozyna nie opowiada wszystkiego, co się dzieje w domu.
Pan Aleksander skrzywił się. Unikał mówienia, o Rozynie z jej ojcem, przez poczucie przyzwoitości, którego ten stary cham nie rozumiał, a może także, z obawy niemiłych wyjaśnień.
— Patrzno, Chuchin! — zawołał, chcąc zmienić przedmiot rozmowy, — twój lokator idzie do piwnicy.
Ojciec Jerzy wychodził z szopy, chwiejnym krokiem, mrużąc oczy wobec jaskrawego blasku wody, i trzymając w rękach nieskończenie długi kij od wędki.
— Darmozjad!.. — mruknął nadzorca z nienawistną pogardą chłopa dla człowieka, który nie może już pracować, — a to też pomysł, żeby pakować ten wór z robactwem między nasze wiosła i sieci. Co on tam będzie robił z tym swoim drągiem? łowić przecież jeszcze niewolno...
— Nie widziałeś, że na końcu ma przywiązaną butelkę? Idzie po zapas wody z Sekwany.. spije się, zobaczysz.
Ponieważ brzeg był bardzo wysoki, starzec obmyślił sobie ten sposób dosięgnięcia rzeki. Ale woda stała nisko, zmuszony był tedy położyć się i wyciągać z wysiłkiem swój niedołężny stary szkielet. Aleksander i Chuchin bawili się wielce tą pantomimą.
— Jeszcze skóra trzaśnie na nim z wysiłku.
— Jest już na samym brzegu.. głowa jego przeważy napewno... Ostrożnie, ojcze Jerzy!.. masz tobie wleciał!
Okrzyk trwogi, rozpaczliwy, dziki, jedno z tych ochrypłych wołań, w które istota kładzie całą swoją siłę żywotną, rozległo się na obu brzegach. Falowanie trzciny wskazywało miejsce, gdzie starzec wpadł głową naprzód, i chłopi, pracujący na sąsiedniem polu, nie bez trudności, wydobyli go z wody. Gdy położono go na wybrzeżu, drżącego, przemoczonego, trzymającego ciągle drąg w skurczonych palcach, wówczas dopiero nadzorca, który przez chwilę sądził, że się pozbył lokatora, zbliżył się, wiosłując szybko i z obłudną skwapliwością zaczął go ratować.
Jednocześnie pociąg do Paryża wyjeżdżał z dworca, a na most weszła synowa Sautecoeura, w lekkiej letniej sukni w różowe paski, którą wiatr owijał dokoła jej nóg. Odprowadzała męża na kolej i wracała w towarzystwie otyłej, niskiej, zadyszanej damy, popychającej przed sobą wózek dziecinny. Była to pani Noel, żona profesora lyceum paryskiego, która wynajęła pokój w Pustelni, pragnąc, by maleńka córeczka oddychała zdrowem powietrzem leśnem. Spostrzegłszy szafirowy garnitur starego łotra, Sautecoeurowa zbladła i, poprosiwszy panią Noel, aby poczekała na nią na wybrzeżu, zbliżyła się, drżąca, do pana Aleksandra, który czekał na nią, nieruchomy, oparty o poręcz mostu. Zamienili kilka słów z pośpiechem i cichym głosem.
— ...Książe w Grosbourgu.. Idź pani do lasu... pod Dębem-Przeorem.
— Niepodobna... zanadto mnie strzegą.
— Indyanin?
— Tak... Jak on mnie zadręcza!
Przez most przechodzili ludzie, — wieśniacy, dostawcy. Piekarka z pod daszka swojego kłaniała się stojącym. Czeladnik rzeźnicki konno, z wielkim koszem mięsa, na białym fartuchu odwrócił się, by się do nich uśmiechnąć, a pan Aleksander opowiadał bardzo głośno ze wszystkiemi szczegółami wypadek ojca Jerzego, wskazując przesadnym ruchem połamaną trzcinę i szopę, do której zaniesiono biednego starca.
— Ach! myślałem, że trzeba będzie wezwać Foucarta z wózkiem. — Poczem dodał po cichu: — Jutro, w czwartek, jarmark w Corbeil... o jedenastej u jubilera na ulicy Saint-Spire... wybierzecie razem klejnoty.
— Nie wiem... Nie mogę przyrzekać... — szeptała, niepewna, ze wzrokiem utkwionym w dal, gdzie pod szluzą Evry pieniła się woda w szalonym wirze. Dla tych, którzy mogliby ją usłyszeć, dodała:
— Biedny ojciec Jerzy! zapalenie płuc w jego wieku... Moje uszanowanie, panie Aleksandrze.
— Pani...
Praczki, którym stuk kijanek, odbijający się kilkakrotnem echem pod mostem, nie przeszkadzał bynajmniej śledzić uważnie całej tej tajemniczej krótkiej rozmowy, widząc jak pan Aleksander zakończył ją pocałunkiem, przesłanym na palcach, zaczęły rzucać na starego galanta obelgami... A to ci bałamut! nie dosyć mu Chuchinówny; teraz Sautecoeurowa... To familijne zresztą; Indyanin uchodził za najsłynniejszego rogala w okolicy, syn obejmie tę spuściznę... I biły zapamiętale kijankami i śmiały się do rozpuku.
Nie domyślając się, że jest w części powodem tej wesołości, synowa Sautecoeura połączyła się z towarzyszką na wybrzeżu i, pomagając jej popychać wózek dziecinny, proponowała, by poszły razem nazajutrz na jarmark do Corbeil. Pożyczyłyby karyolkę od sąsiada... Będzie sama powoziła... droga cudowna przez las... taka przejażdżka posłuży maleńkiej.
— Tylko dla mego teścia, trzeba, żeby pani poddała tę myśl. Nie ufa synowej, jak zresztą wszystkim kobietom. Pani jedna stanowi wyjątek, nie wiem dlaczego. Zanim pani zamieszkała u nas, nie pozwalał mi nigdy przejść się bez męża po lesie... Powie mu pani, że ma sprawunki. Będzie zabawa, zobaczy pani.
Jeśli ojciec Sautecoeur okazywał zadużo podejrzliwości, pani Noel miała jej zamało. Od miesiąca poczciwa kobieta najniewinniej w świecie dopomagała nikczemnym zamachom Charlexisa na żonę porucznika. Uczciwa szeroka twarz mamki, tytuł profesorowej uspakajały leśniczego do tego stopnia, że zaczął się odzwyczajać od swych podejrzeń i szpiegowania. Przyjaciółki wychodziły co dzień same, zabierały dziecko, składane krzesła, podwieczorek i przesiadywały w rotundzie pod Dębem-Przeorem, w części lasu, która nie należała do rewiru Indyanina. Tu rozmawiały, szyły, czytały głośno Petit Journal, a z dźwiękiem ich głosu mieszał się szum wierzchołków drzew i brzęczenie owadów w zaroślach. Po godzinie siedzenia, pani Sautecceur proponowała przechadzkę po lesie i w końcu odbywała ją sama, gdyż korpulentna jej przyjaciółka lubiła nade wszystko nie ruszać się z miejsca.
W pobliżu obrosłych krzakami starych murów parku, na których sterczały wysokie sztachety żelazne okalające część Małego Sénartu, słała się, jak okiem sięgnąć, aksamitna puszysta łąka podleśna, muskana zwieszające mi się konarami drzew kołysanych najlżejszym powiewem wiatru. W dali na tej olbrzymiej i tajemniczej murawie, zawsze na jednem miejscu, jakby zapomniany, czekał na młodą, kobietę wielki parasol z surowego jedwabiu, a pod tym parasolem, który go całkowicie zasłaniał, piękny Charlexis, leniwie rozciągnięty na miękkiej, bujnej trawie.
Ponieważ wstęp do Pustelni był mu wzbroniony, od czasu gdy leśniczy schwytał go całującego synową, obmyślił sobie na schadzki to koczowisko, w istocie niebezpieczne, gdzie w pośpiechu i obawie mogli zamieniać tylko przelotne pocałunki i pieszczoty. Spotkanie na jarmarku miało im nastręczyć lepszą, sposobność.
Gdy nazajutrz rano karyolka z Pustelni przejeżdżała przez szeroki most w Corbeil, miasteczko, ciche i puste zazwyczaj, roiło się od ludzi, pełne było ruchu i wrzawy. Przytulone do starego klasztoru, na lewem wybrzeżu Sekwany, ponad ogrodami, które rozsiadły się tarasami, i zbiegały stopniowo niemal ku powierzchni rzeki, Corbeil przypominało poniekąd Bazyleę u stóp Münsteru, ale Bazyleę w dzień zjazdu całej okolicy, oblężoną przez wszystkie pobliskie wioski i folwarki.
Dokoła rynku i w sąsiednich ulicach tłoczyły się wehikuły wiejskie wszelakich kształtów, utrudniając wielce wszelki ruch. Sautecoeurowa wjechała na dziedziniec klasztoru Saint-Spire, cichego i pustego w samym środku miasta, od którego murów wiało zawsze chłodem, gdyż wiatr, obiegając dokoła kościół, przesyłał tu ciągle świeże prądy powietrza. Poleciła pani Noel, żeby poczekała na nią, dopóki nie załatwi sprawunków, i dodała:
— Jeśli mała się znudzi, może pani wejść do kościoła. Jest tam prześliczny rycerz z kamienia, — poczem, rozpromieniona, pobiegła na schadzkę.
Książę, przybywszy przed nią, w rogu sklepu pełnego kupujących, wybierał kolczyki, a przed kontuarem, obok niego, stało puste, przygotowane dla niej krzesło. Usiadła i, przytuleni do siebie, rozmawiali po cichu, migocąc kolczykami na czarnym aksamitnym kwadraciku, gdy dokoła nich dzierżawcy z Morsang, żeniący synów, przybyli całą gromadą, z krewnymi i znajomymi, targowali klejnoty weselne, śmiejąc się, dowcipkując, uzbrojeni w parasole, ubrani w wielkie kapelusze, tak że człowiek gotów był wierzyć, iż jest w teatrze „Palais-Royal“ na jakiej gwarnej farsie Labichea. Ale kochankowie nie mieli czasu bawić się tem otoczeniem. Indyanin wychodził tego wieczora na służbę nocną, wraz z całym personelem leśnym.
— O dziesiątej będę w Pustelni. Zostaw okno twego pokoju otwarte.
— O! błagam... nie, boję się.
— Czego? Twój mąż w Paryżu, stary powróci dopiero o szóstej rano. Chodzi tylko o to, żeby nie zasnąć, ale nam się spać nie będzie chciało. Pomyśl, całą noc sami, pierwszy raz.
Mówił do niej, dotykając ustami jej szyi, włosów, gdy ona przymierzała nowe klejnoty. Towarzystwo weselne wyszło. Właścicielka sklepu i jej siostra, — postacie średniowieczne, o twarzach zielonawych, rysach jakby wytartych, wytwory starej, wyczerpanej rasy, — zbliżyły się do księcia, kłaniając mu się do ziemi, i zapytując, czy książę pan wybrał to, czego mu było trzeba.
— Wybrałem, pani Souchotte... Ten garnitur; przyjdę po niego sam dzisiaj wieczorem.
Synowa Sautecoeura wstała, zarumieniona, gotowa do odejścia, gdy wielki powóz zatrzymał się przed sklepem, który, już ciemny bardzo, zaciemnił się więcej jeszcze, jakdgyby kto spuścił dużą markizę nad jego oknem wystawowem.
— Powóz pani Fénigan, — rzekła sklepowa z intonacyą pełną szacunku, mniej pokorną wszakże niż gdy mówiła do Charlexisa.
Książę nie ruszył się, nie odwrócił głowy, ale wyraz jego uśmiechu się zmienił, — stawał się złośliwy w miarę jak wchodziła w głąb magazynu wytworna smukła postać kobieca.
— Czy mój zegarek gotów?..
Lidya nie miała siły dokończyć. Mimowolny kaszel nerwowy głos jej zdławił. Nie widziała Karolka od komedyi zerwania i ucieczki w Monte Carlo; i oto niespodzianie wyprost niej, zaćmione zwierciadło sklepowe ukazywało jej to piękne, bezczelne, przewrotne oblicze. Opanowało ją wrażenie gwałtowne i bardzo skomplikowane, — złożył się nań wstręt, gniew, przerażenie, a jednocześnie radość, że w tych różnych uczuciach nie było cienia żalu i że pozbyła się już teraz niepewności, która ogarniała ją niekiedy, gdy zapytywała siebie: „Czego też doznam, gdy go zobaczę?“
Jeżeli go kiedy kochała, miłość jej minęła bezpowrotnie, dzięki Bogu! I ta Sautecoeurowa, ze swemi oczami, jak węgle, i swojem małomieszczańskiem zuchwalstwem, całkiem niepotrzebnie spoglądała na nią tak gniewnie. Zegarek był gotów, Lidya wzięła go i wyszła, nie mówiąc słowa. Ale na widok jej zmienionej twarzy teściowa zawołała:
— Co ci się stało?
— Miałam przykre spotkanie, — szepnęła Lidya, siadając obok niej. I ciszej jeszcze, ze względu na stangreta, który zaokrąglał plecy, by dosłyszeć, wymieniła Charlexisa. — Ach! nie powinnam była jechać na ten jarmark.
— To moja wina, drogie dziecko. Ale nie wychodzisz wcale, chciałam, żebyś raz użyła powietrza.
— Miałam przeczucie jakiegoś nieszczęścia.
W spojrzeniu matki odbiła się trwoga.
— Nieszczęścia?
— O! nic takiego, czegobyś się mogła obawiać po takiej warjatce jak ja... Nie, kocham mego męża, nie będę już nigdy kochała nikogo prócz niego... ale jak mu powiedzieć, żem się spotkała?..
— Zachowajmy to między sobą... skoro wszystko idzie tak dobrze, skoro Mérivet przysyła nam takie pomyślne wiadomości... Opóźniłybyśmy może wyzdrowienie i powrót Ryszarda.
— W takim razie trzeba będzie skłamać, ukryć coś przed nim, a zobowiązałam się mówić mu wszystko i ani razu, od czasu jak jest w Algieryi, nie sprzeniewierzyłam się danemu słowu.
Gdy rozmawiały, lando toczyło się zwolna śród tłoku po ulicach wąskich, hałaśliwych i zatrzymywało się przed składem papieru, aptekarzem, rymarzem, stolarzem, a wszyscy przychodzili po obstalunki do stopnia powozu i zapełniali paczkami, butelkami siedzenie tylne, kozioł i skrzynkę pod nim. Rozmowa teściowej z synową była typowo kobiecą, — poufne, czułe zwierzenia, przerywane drobiazgami gospodarskiemi, przystankami i targowaniem się z dostawcami.
Przed pasztetnikiem, gdzie panie kazały stanąć, by poczynić zamówienia na niedzielę, sędzia Delcrous, wyelegantowany, w rękawiczkach, z błyszczącą brodą i lśniącemi zębami, ukazał się u drzwiczek powozu. Od kilku miesięcy nie był w Uzelles i dziś właśnie, wchodził do pasztetnika, by zjeść naprędce śniadanie i pojechać najbliższym pociągiem do pań Fénigan, albowiem miał je zapytać o rzecz bardzo poważną i bardzo naglącą.
— W takim razie, wsiadaj pan do powozu i jedź na śniadanie do nas, — rzekła matka; a gdy usadowił się, uradowany, naprzeciwko pań, pośród stosu paczek, Lidya, nieco zmieszana wobec tego przyjaciela z dawnych czasów, spoglądała na małe stoliki za szybami, w głębi czarnego, zakopconego sklepu pasztetnika, i spytała z udanem zajęciem:
— To pan tutaj jada?
— Tak pani; mam tu dwa kroki z mojej kancelaryi. Trybunał jest na końcu ulicy, na tym małym placyku przy młynie.
Lidya oglądała się dokoła z roztargnieniem, nie przeczuwając, że ta miejscowość nabierze dla niej tak wielkiej wagi.
— Ten zakątek wydaje się paniom bardzo smutny? A cóż dopiero mnie... Dlatego też, licząc na łaskawą sympatyę... Jakież wiadomości z Algieryi? Kiedy wraca przyjaciel Ryszard?
— Syn mój przyjedzie wkrótce, kochany panie Delcrous; ale pan wie, że w jego nieobecności, jeżeli moja synowa i ja możemy panu być użyteczne...
Sędzia ukłonił się z uśmiechem. Wytłómaczy się jaśniej, gdy będą zdala od jarmarku i tłumu.
Konie szły miarowym kłusem i lando wytoczyło się niebawem z Corbeil, pozostawiając za sobą olbrzymie kominy młynów parowych, zaciemniające słupami dymu wielki płat pogodnego nieba. Wózki, ludzie, bydło, cały bezładny, rozochocony tłum jarmarczny dążył śpiesznie po stromej drodze między ręką, iskrzącą się w dole, a łanami zboża, ciągnącemi się zieloną falą aż do krańca widnokręgu.
Wózek, powożony przez kobietę, otarł się w szybkim pędzie o kola powozu. Lidya poznała synowę Sautecoeura i śledziła długo ze współczuciem podskok skromnej karyolki na nierównej drodze. Ach! jakżeby chętnie ostrzegła młodą kobietę o niebezpieczeństwie, uprzedziła o przepaściach, o zawodach, jakie ją czekały! Ale wózek toczył się tak prędko, była już tak daleko, prawie na skraju lasu nieruchomego i ciemnego.
Z przeciwnej strony zbliżał się odgłos dzwonków i, śród wielkiego obłoku kurzu, ukazał się pędzący galopem powóz, zaprzężony à la daumont, z pocztylionami w niebieskiej liberyi Alcantarów, w którym siedziały piękne żydówki z zamku Mérogis, w towarzystwie księcia Ołomunieckiego, z oczyma jak dyamenty, z nieubłaganym uśmiechem młodego radży, patrzącego, jak napełniają studnie pięknem, różowem i białem ciałem kobiecem.
Ekwipaż znikł, a w powozie Féniganów zapanowało przez kilka chwil milczenie i niepokój. „Co za szczęście, że nie ma Ryszarda!“ pomyślały obie panie. Delcrous zaś zapytywał siebie, czy na miejscu będzie, po tem spotkaniu, przedstawić swoją sprawę. Drobne zdarzenie przyniosło pożądaną rozrywkę.
Na drodze do Soisy, idącej pod górę, dwie dziewczynki z włosami barwy konopi, odbiegły od wózka stojącego na pobliskiej łące i z koszyczkami z trzciny i traw zbliżyły się do powozu. Jakkolwiek droga była uciążliwa, stangret, przez wrodzoną nienawiść do żebraków, zaciął konie, w chwili, gdy Lidya wyciągała dłoń po jeden z koszyczków. Pani Fénigan, dostrzegłszy ruch synowej, wołała na stangreta, by stanął, lecz daremnie; i przez kilka chwil słychać było przyśpieszony oddech dziewczątek za powozem i dreptanie ich bosych nóżek. W końcu, na stanowczy rozkaz pani, stangret musiał się zatrzymać. Lidya, dziękując teściowej, szukała portmonetki, by zapłacić za skromny sprawunek, ale pani Fénigan napełniła już białą monetą wyciągnięte małe rączyny.
— Dziwi to pana? — spytała sędziego.
— W istocie, łaskawa pani, miała pani do włóczęgów wstręt, który zresztą podzielam... Przypominam sobie, żeśmy na tej samej drodze z Corbeil mieli z synem pani w tej właśnie kwestyi sprzeczkę...
— Prawda... Eliza była wtedy z nami.
— Właśnie, — odparł Delcrous, uradowany wspomnieniem Czerwonego Kapturka, a pokazując swoje wilcze zęby, rzadkie i zaostrzone, dodał: — Skoro pani wymówiła imię tej miłej osoby...
Powóz toczył się między lasem a stokami winnic. Woń kwitnącego głogu unosiła się nad drogą. Sędzia uznał, iż pora i miejsce stosowne są, dla jego zwierzeń: Sprzykrzyło mu się życie samotne, — panie przekonały się jaki to ponury i melancholijny kąt, to Corbeil, a jeszcze widywały je w dniu jarmarcznym. Niepodobna sobie wyobrazić zwykłej martwoty tego miasteczka, gdzie od godziny ósmej wieczorem wszystko jest zamknięte, zgaszone, gdzie na odgłos turkotu powozu przejeżdżającego przez ulicę Notre-Dame, mówi się na wszystkich piętrach: „Pan prezes wraca z trybunału... Omnibus z „Bel-Image“ jedzie na kolej.“ Ani resursy, ani salonów prywatnych, żadnej możliwej rozrywki po za pracą. Jedyna korzyść, — bliskość Paryża, niecała godzina drogi koleją, i możność jechania, kilka razy na tydzień na plac Vendôme, dla obejścia biur, by popierać sprawę awansu, któryby ułatwił dobry ożenek. W końcu sprzykrzyło mu się słuchać chłopca, oznajmiającego u pasztetnika Couverchela: „Obiad pana sędziego...“ A od czasu spotkania z kuzynką z Lorient, ta ładna, wesoła twarz, po której zmartwienia przeszły bez śladu, nie wychodziła mu już z pamięci. Eliza, zapytana poważnie pewnego wieczora, odłożyła odpowiedź do dnia następnego, a właśnie nazajutrz wyjechała. Po całych miesiącach oczekiwania, wahania, napisał do niej list bardzo szczegółowy, bardzo szczery, wyłuszczając jakie jest jego stanowisko, jakie ma widoki na przyszłość; a teraz błaga panią Fénigan, żeby zechciała przemówić za nim.
— Jaknajchętniej, — odparła. — Życie w Corbeil niebardzo jest wesołe dla młodej kobiety, ale kuzynka nie bawi się bynajmniej i w Lorient, a przytem dopomożemy panu ją rozrywać. Przyrzekam panu, że do niej napiszę...
— Pozwolisz, matko, że i ja dodam kilka wierszy do twego listu, — odezwała się Lidya, — bo poznałam i pokochałam tę dobrą, miłą Elizę.
— Ach! moje panie, moje panie, jakże wam podziękuję? — szeptał urzędnik, a twarz jego objęta w ramy gęstych czarnych, krótko przystrzyżonych faworytów, zaczerwieniła się z radości.
I przez całą drogę nie przestawał upiększać zamiarów małżeńskich projektami wspólnych wycieczek do Vieux-Garçon, Sainte-Geneviéve-des-Bois, połowu ryb, polowań.
— Musicie wziąć ślub u Ś-tej Ireny, — rzekła Lidya nieopatrznie i urwała, zmieszana nieco.
Ale Delcrous nie był podejrzliwy.
— Pani Eliza jest rozwódką, — odpowiedział spokojnie, — nie będzie zatem ślubu w kościele, czego bardzo żałuję. Jakby to było ślicznie w tej małej wiejskiej kaplicy... — Poczem zwrócił się do pani Fénigan: — Ale, ale, słyszałem, że na miejsce przyjaciela pani, proboszcza z Draveil, mamy innego księdza...
— O! mój przyjaciel... już dawno nim nie jest. Nie mogłam mu przebaczyć jego zawziętości względem księdza Cérès, takiego godnego kapłana.
Nie mogła się powstrzymać od śmiechu, wobec osłupiałej twarzy Delcrousa, do którego zawsze mówiła o księdzu małej parafii z głęboką pogardą.
— Cóż pan chcesz? wszystkie moje zapatrywania się zmieniły, ja już nie ta sama kobieta... Jak się to stało? Powiem panu może innym razem... kto wie czy się nie przyda.
Po śniadaniu przeszli do salonu. Lidya grała preludyum Chopina, którego melodyi wtórowała świegotem makolągwa, ukryta śród liści wielkiej paulowni ocieniającej całe wejście do Uzelles, gdy odezwał się dzwonek u kraty. Z za stołu, przy którym pisała do Elizy, pani Fénigan dostrzegła gości, idących przez dziedziniec i wstała śpiesznie.
— Lidyo, zamknij fortepian. Idzie ksiądz Cérès z innym księdzem; to pewnie nowy proboszcz przychodzi nam złożyć wizytę. Jest tutaj dopiero od kilku dni.
— A więc to jest ów ksiądz Cérès, o którym opowiadają tyle cudów, — odezwał się sędzia, zbliżając się do okna, dokąd podeszły za nim obie kobiety i stanęły dyskretnie za firanką.
Księża szli wolno, rozmawiając ze swobodą, może trochę przesadną; zwłaszcza proboszcz, niski, o dobrej tuszy, z twarzą pucułowatą, któremu różowe policzki, podwójny, wygolony podbródek, czarna pelerynka nadawały pozór jednej z tych otyłych, pogodnych, zadowolonych wdów, jakie się często widuje. Zatrzymał się przed wielkim okrągłym klombem i wskazywał swemu wikaryuszowi krzaki róż. Wzruszającym był doprawdy widok księdza Cérès, który od wejścia na dziedziniec trzymał kapelusz w ręku, jak pochylał swoją białą głowę i wysoką postać, i słuchał z dziecięcą uwagą słów zwierzchnika, o jakie dwadzieścia lat przynajmniej młodszego. To był ów ksiądz zbuntowany, ów niepokonany szatan, którego pychę usiłowano złamać pięciomiesięczną, pokutą u Trapistów.
— Tam do licha! wikary Ś-tej Ireny nie wygląda na magnata...
Ta uwaga pana Delcrous była prawie mimowolna, tak dalece uderzył go kontrast tych dwóch, idących przez podwórko w pełnem słońcu sutan, z których jedna była równie lśniąca i czarna jak druga wytarta, rudawa, zszarzana. Ale ściągnięte brwi pani Fénigan, ton, jakim powiedziała: „To święty,“ położyły tamę łatwym żartom sędziego. Powstrzymał nawet wielką chętkę do śmiechu, gdy wikaryusz, skoro tylko drzwi do salonu zostały otwarte i lokaj ich zaanonsował, rzucił się naprzód, popychając, przewracając wszystko, by wejść najpierw. Nikt narazie nie zrozumiał, co ma znaczyć to hałaśliwe wejście; a gniewne spojrzenie, jakie mu rzucił zwierzchnik, do reszty zbiło z tropu księdza Cérès, który był taki pokorny, taki nieśmiały, nieświadomy praw towarzyskich do tego stopnia, że zdawało mu się, iż w świecie, podobnie jak na procesyi, podwładny musi zawsze iść naprzód, — dziecko z chóru przed dyakonem, dyakon przed księdzem, ksiądz przed biskupem. Tutaj, na nieszczęście, pomimo całego pośpiechu, nie zdołał przybyć pierwszy.
— Ot, i ksiądz proboszcz się rozgniewał, — myślał kłaniając się nieborak. — Uważajmy teraz przy wyjściu, żeby nie popełnić tej samej niegrzeczności.
Ta myśl, która go pochłaniała, nadała nieprzytomny wyraz jego jasnym oczom, błyszczącym jak dwie niebieskie plamy w tej czarnej, zwiędłej twarzy, — gdy podziwiał wykwintne obejście swego proboszcza, jego sposób kłaniania się, siadania, winszowania pani Fénigan jej wspaniałych róż „Marechal-Niel,“ „Gloire-de-Dijon,“ także jego rozmowę o muzyce z panią Ryszardową o Wagnerze i Schumannie, których krytykował, jak wytrawny dyletant. Również, gdy Lidya, która skutkiem przebywania w hotelach kosmopolitycznych stała się zapaloną czytelniczką romansów cudzoziemskich, wtrąciła do rozmowy nazwisko Tołstoja, Ibsena, Mereditha, Dostojewskiego, nowy proboszcz dowiódł, że ci autorowie, jakkolwiek nietak dobrze mu znani jak jego brewiarz, nie byli mu wszakże obcy.
— Co to za człowiek! — powtarzały poczciwe, naiwne oczy księdza Cérès, spoczywające z zachwytem na pulchnej, różowej twarzy zwierzchnika.
Ale proboszcz, niebardzo wzruszony tem milczącem uwielbieniem, chcąc się zabawić kosztem biednego wikaryusza, zapytał go nagle o zdanie jego o Dostojewskim. Brunatne policzki starego księdza przyoblekły się barwą cegły; cała jego twarz wyrażała takie przerażenie, że Delcrous ulitował się nad nim.
— Ksiądz Cérès nie ma pewnie czasu czytać, — rzekł swoim dyktatorskim tonem, — za dużo nędzarzy czeka na jego odwiedziny i pociechę.
Ale skromny ksiądz był jak na mękach, słuchając tych pochwał, które w jego mniemaniu obniżały wartość proboszcza; kręcił się na krześle i bąkał swoim szorstkim góralskim akcentem, że nie ma więcej zasług niż inni i że i jemu czytanie zabiera dużo czasu.
— Słuchaj no, Cérès, nie wmówisz w nas przecież, żeś czytał Dostojewskiego, — nalegał ksiądz proboszcz, śmiejąc się tak, że aż unosiła się na sutannie pelerynka wizytowa.
— Owszem, czytałem... pożyczył mi go pan Mérivet... i mam nawet wielki żal do tego Dostojewskiego.
— Masz do niego żal? i to za co? — spytał proboszcz, oszołomiony, jak wszyscy obecni.
Coprawda ten wiejski wikaryusz nie wyglądał wcale na człowieka, zdolnego zrozumieć autora Karamazowów, ani też czuć do niego urazę za jakąkolwiek teoryę.
— Mam do niego żal za to, że wprowadził w modę litość rossyjską.
— Litość rossyjską?.. Co przez to rozumiesz, kochany księże?
— Rozumiem przez to ową litość niesprawiedliwą dla łotrów i ladacznic, która sprawia, że rozczulamy się wyłącznie nad niedolą galer i innych siedzib występku, jakgdyby nieszczęście było wzruszające tylko w zbrodni i w spodleniu. Oto co nazywam litością rossyjską. Znaliśmy wszyscy zacne żony robotników wycieńczone troską o gospodarstwo i dzieci, znoszące bez skargi głód i bicie; a gdy Dostojewski rzuca swego Rodiona do stóp upadłej dziewczyny, która w jego oczach jest symbolem całej nędzy ludzkiej, uważam, że zbeszczeszcza nędzę i spotwarza ludzkość.
Głos księdza, pozbawiony drżenia, unosił się silny i harmonijny. Stopniowo spojrzenie jego stawało się śmielsze, nabierał ruchów szerokich, kaznodziejskich; Lidya, która znała go tylko o tyle, że widywała zdaleka błyszczącą w słońcu starą, wytartą jego sutannę, zaczynała teraz rozumieć zachwyt teściowej i starego Mériveta.
— Ta litość pochodzi od nas, księże wikary, — odezwał się Jan Delcrous. — Datuje od roku 1848-go, znajdziesz ją pan w romansach Wiktora Hugo, pani Sand, Eugeniusza Süe. Rossyanie zapożyczyli jej od nas i wyrafinowali ją, co nie przeszkadza, że Sonia Dostojewskiego jest z tego samego rodu co Fantina.
Zachwycony, że mógł okazać paniom, iż nie zbywa i jemu na oczytaniu i wymowie, sędzia wyprostował głowę, podnosił głos, jak w trybunale, ale koniec jego przemowy zagłuszonym został nagłem poruszeniem. Ksiądz proboszcz, uważając, iż wizyta trwa już dosyć długo, wstał pośpiesznie, by pożegnać panią domu i skierował się ku drzwiom, gdy wikaryusz spostrzegł jego odejście.
— Ach! mój Boże, — powiedział sobie nieborak, — znów to roztargnienie... — Zerwał się i poskoczył przez salon, potknął się o taburet, poprzewracał krzesła i, biorąc swego grubego małego proboszcza oburącz, w chwili gdy tenże miał wychodzić: — Nie, nie ścierpię tego... za dobrze wiem, com winien memu zwierzchnikowi... — zawołał, odsunął go gwałtowanie nabok, wyleciał i z ruchem tryumfatora stanął pierwszy na ganku.
— Zabawny poczciwiec!.. dlaczego mu zawsze tak pilno? — spytał Delcrous pocichu Lidyi, gdy matka patrzyła za odchodzącymi księżmi.
Pelerynka małego proboszcza wzdymała się gwałtownie skutkiem namiętnej jego mimiki, gdy wikaryusz szedł przy nim osłupiały, pochylony, słuchając gniewnej lekcyi o wymaganiach światowych, która wszakże na nic się nie przydała; gdyż, spotkawszy listonosza, schodzącego z bicyklu przed kratą, zatrzymał się, zawsze roztargniony i pełen współczucia, by go zapytać o chorą żonę. Słychać było ostry, rozdrażniony głos proboszcza, a potem protestacye biednego księdza Cérès i znikli w obłoku kurzu, śród potoku gwałtownych wyrazów.
— Biedny nasz wikaryusz! — odezwała się pani Fénigan, — nie będzie on miał i z tym słodkiego życia.
Lidya nie odpowiedziała, zajęta listem Ryszarda, który jej oznajmiał swój powrót wraz z Mériretem na następny wtorek.
— Za trzy dni, mamo!.. przyjedzie za trzy dni!
Ton radosny, ramiona zarzucone na szyję teściowej wykazywały tyle szczerości, że sędzia, wracając o zmierzchu do Corbeil, pomyślał sobie:
— Stanowczo małżeństwo jest instytucyą trwałą. Pomyśleć, że po takich zamachach ci ludzie będą małżeństwem wzorowem...
Tak sądzi świat, który widzi tylko złudne pozory istot i rzeczy, a nie domyśla się, co tkwi pod temi pozorami. W samem otoczeniu Féiganów, między tymi, którzy pochwalali lub ganili pobłażliwość męża, jego wspaniałomyślnie udzielone przebaczenie, jakże niewiele osób przeczuwało, że dramat istnieje jeszcze, domyślało się prawdziwego powodu podróży Ryszarda, i listów rozdzierających w swojej okrutnej jednostajności, jakie od dwóch miesięcy zamieniali małżonkowie! W pierwszych czasach zwłaszcza, nieobecność i oddalenie, tak pomyślnie zazwyczaj oddziaływające, przeciwnie, podniecały zazdrość męża. Pod wpływem myśli, że książę był w Grosbourgu, że mogli się spotykać, widywać, Ryszard powtarzał w nieskończonych listach, pisanych charakterem nierównym, prawie nieczytelnym, scenę, która poprzedziła jego wyjazd. „Dlaczegoś go kochała?.. Przysięgnij, że go już nie kochasz.“ A Lidya przysięgała, zapełniała całe strony zapewnieniami, wyczerpywała wyrazy i zaklęcia.
Jednakże cudowna i urozmaicona przyroda algierska, a bardziej jeszcze niż ta przyroda, którego mieszczański wzrok Ryszarda należycie ocenić nie miał, łowy, zasadzki na dzikiego zwierza i długie wycieczki konne, a po nich głęboki sen pod namiotem, przywróciły w końcu równowagę Féniganowi, oderwały go od dręczącej idée fixe. Zmienił się ton jego listów, stały się pogodniejsze, równiejsze, jak głos rekonwalescenta. Pewnego dnia Mérivet napisał: „Jest lepiej.“ A Ryszard, po niejakim czasie: „Jestem zupełnie zdrów.“ Poczem niebawem nadszedł list, oznajmiający jego powrót na następny wtorek.
Siedząc na ławce, w ciszy i samotności parku, Lidya odczytywała bez końca ten drogi list, pełen czułych wyrazów i radosnych projektów. Dzień konał śród barw równie łagodnych jak atmosfera; niebo, przezierające przez gałęzie drzew, przechodziło z błękitu w bladą zieleń. Istna pora nadziei i wiary. Nagle, po za kępą drzew, tuż blisko, rozległ się gniewny głos kobiecy, taki zmieniony przez namiętne uniesienie, że niepodobna go było poznać.
— Ukryj się, niegodziwa... To tak postępuje mężatka?.. powinnabyś się wstydzić, łajdaczko!
Lidya zerwała się, przerażona, biorąc te słowa za obelgę osobistą, lecz spostrzegła przy bramie do lasu Rozynę Chuchin, uczepioną oburącz kraty, pieniącą się ze złości i ciskającą obelgi w stronę sukni w różowe paski i parasolki, która uciekała do lasu. Praczki opowiedziały jej o długiej rozmowie pana Aleksandra z synową Indyanina i Rozyna była zazdrosna o swego starego kochanka, a stosunek między nimi wydawał jej się tem prawdopodobniejszym, że od kilku dni widywała Sautecoeurową włóczącą się po Małym-Sénart, w stronie Uzelles, gdzie Aleksander bywał nieustannie. Obecność Lidyi nie powstrzymała Rozyny; wzięła ją nawet na świadka takiego zuchwalstwa i tak wielkiej nikczemności.
— Jaka to bezczelna, proszę pani... przychodzi aż tutaj zabierać nam naszych mężów!
— Toś ty wyszła zamąż, Rozyno?
— Nie, proszę pani, ale to i tak bardzo boli... Jeśli jej się zdaje, że ja pozwolę na te jej sztuczki... uprzedzę nie tego mazgaja jej męża, ale teścia, Indyanina; już on się z nią rozmówi... Zapłacisz mi drogo, szelmo jakaś.
Po drodze leśnej, rozkosznie cichej o zmierzchu dnia, skakały już tylko króliki, przebiegały bażanty, wystraszone temi wszystkiemi krzykami. Lidya, zdumiona namiętnością tej dziewczyny, którą uważała za istotę senną, bez temperamentu, istną rybę, usiłowała przemówić jej do rozsądku.
— Byłoby to straszne, gdybyś uprzedziła teścia To dzikie zwierzę, wiesz przecież... Ale, ja cie znam, ty tego me zrobisz, ty nie jesteś zła.
Rozyna potrząsnęła głową.
— Nie, ale jestem zazdrosna... Och! zazdrosna... To taka choroba jak wścieklizna, widzi pani... ukąszą człowieka, to i on chce kąsać. Cierpi i chce żeby inni cierpieli.
Gminna jej twarz, zaczerwieniona, ożywiona roznamiętnieniem, stawała się niemal piękną, a Lidya Fénigan ze zgrozą odnajdywała w tem obliczu chłopki, niby groźbę lub przepowiednię, ten sam bolesny wyraz, który znała tak dobrze, a który jej przypominał tyle okrutnych godzin.




XV.
DZIENNIK KSIĘCIA.

W. de Vullongue,
Kollegium Stanisława.

Wiem teraz dlaczego moja rodzina skazała mnie na takie długie wygnanie z Grosbourga. Mąż pani F..., który pogodził się z porwaniem żony, jak filozof, wpadł we wściekły gniew nawieść, żem ją puścił. Groźby pana Bum-Bum zrobiły wrażenie na mojej matce; widziała mnie już utopionego, powieszonego, wbitego na pal, oskalpowanego i uspokoiła się dopiero, gdym się się dostał pod opiekę kuzyna de Boutignan i niezwyciężonego 50-go pułku dragonów. Co się działo u naszych sąsiadów w Uzelles, gdy odbywaliśmy wielkie manewry? Zapewniają mnie, że pani powróciła do domowego ogniska, że Bum-Bum umknął do Algieryi, ale nikt nie może mi dać klucza do tej podwójnej tajemnicy. Główna rzecz, że pułkownik zwrócił mnie rodzinie, z urlopem, który mogę odnawiać bez końca.
Niewesoła ta moja rodzina. Księżna wiecznie w podróży, w sprawie tego nieszczęsnego spadku; jenerał coraz bardziej nieruchomy, podobny do tych postaci mitologicznych Wirgiliusza i Owidyusza, prześladowanych gniewem jednego z bóstw i zamienionych w drzewo lub skałę. Z każdą, godziną posuwa się wyżej bolesna pochwa z kamienia czy kory, która go dusi. Niezadługo będzie w nim żyła tylko głowa, a potem oczy, te ponure oczy, w których skupia się światło, jak zachodzące słońce na szybach okna mansardy. Myśl mu jeszcze służy, mowa także, ale używa jej jedynie dla określania cierpień swoich w rozpaczliwych wyrazach. Wszystko co mówi jest złośliwe, ostre, szarpie i kraje jak narzędzie chirurgiczne; zdaje się wszakże, iż i jego władze umysłowe przytępiają się, wiolonczela mistrza Jana nie łechce mu już nerwów tak rozkosznie, jak dawniej. Prawda, że mistrz Jan sam już ledwie dyszy; gdy do ciebie mówi, myślisz żeś głuchy, doznajesz takiego wrażenia jakbyś go słyszał z sąsiedniego pokoju. Może jego wiolonczela traci głos, jak on.
Wczoraj, popołudniu, rozmawialiśmy we trzech na tarasie nad brzegiem wody. „Zrób mi papierosa,“ odezwał się jenerał głosem skrzeczącym. Zwijając tego papierosa spoglądałem niewątpliwie na jego wielkie nieruchome ręce, pokurczone na jego kolanach jak zwiędłe liście. Rozdrażnienie jenerała się wzmogło.
„Co tak patrzysz na moje ręce? Nie są takie białe jak dłonie pani F...“ A zaledwie wymówił to nazwisko, uniósł się, zaczął mi wyrzucać moje niegodziwe postępowanie z tą kobietą, oskarżać mnie, żem do niej powrócił i z ustami wykrzywionemi zazdrością wołał: „Zabraniam ci, słyszysz? Zabraniam ci!“ tym samym tonem rozkazującym, jakim komenderował defiladą wojsk w Longchamp przed trybuną prezydenta. Zbuntowałem się na te słowa:
— Zabraniasz mi? A jakiem prawem?
— Prawem ojca... prawem głowy rodziny...
Właśnie w ostatnim liście, mój drogi Vallongue, rozbierałeś zasadę władzy i jej powszechnego zachwiania. Pamiętałem kilka twoich zdań nader przekonywających, wymownych i przytoczyłem je jenerałowi jako swoje własne. Gdym mu powiedział, że rodzina dotrzymuje kroku państwu, że była monarchiczną na obraz i podobieństwo tegoż, potem monarchiczno-liberalną, a teraz demokratyzuje się wraz z niem, nie! nie wyobrazisz sobie przerażenia, oburzenia mego znakomitego ojca, które odbiło się na smutnem obliczu mistrza Jana.
W gruncie rzeczy okazuje się, że jenerał myśli ciągle jeszcze o naszej pięknej sąsiadce i wścieka się ze złości na swoim kamiennym postumencie ilekroć widzi mnie przechodzącego przez most, przekonany, że krążę dokoła Uzelles... Słowo honoru daję nie widziałem pani F.., od czasu zerwania, dopiero dzisiaj rano spotkaliśmy się u jubilera w Corbeil. Zdaje mi się, że zeszczuplała trochę; zawsze ma ten sam leniwy wdzięk, — była bardzo blada, co przypisuję wstrząśnieniu doznanemu na mój widok. Nie zamieniliśmy ani słowa, zaledwie spojrzenie. Mogę Cie zapewnić, że na tem się skończy, bo jeśli oskarżają mnie, iż powracam do Uzelles, to dlatego, że schadzki z moją małą Sautecoeurową odbywają się zawsze w tej części lasu, co się ciągnie wzdłuż parku Féniganów. Pisałem Ci jak ta droga mała jest strzeżona, i jak się szalenie boi Indyanina, dzięki któremu dotychczas wzdychamy tylko i czekamy pomyślnej sposobności. Dlatego zapewnie moja wyobraźnia podnieca mnie coraz bardziej i dlatego żadna kobieta z towarzystwa, wielka dama czy mieszczka, nigdy mnie tak nie drażniła jak ten rozkoszny mały szurgot.
Czy ona ładna? Zaledwie. Duże usta, nosek mieszkanki Montmartre, elegancya i kaczkowaty chód subretki, roznoszącej pudła ze strojami. Pani F..., wchodząc do tego jubilera, gdzieśmy wybierali biżuterye, cisnęła mi w twarz całą swoją pogardę w spojrzeniu, które znaczyło: „Tak nisko spadłeś?.. winszuję.“ Mogłem na nieszczęście również odpowiedzieć tylko wyrazistem spojrzeniem a to nie wystarczało, by się wytłómaczyć.
Bo widzisz, Wilkie, jakkolwiek jestem jeszcze bardzo młody, skończyłem już prawie moje doświadczenia kobiece, — zwłaszcza co do kobiety francuskiej. Przedewszystkiem gdzie ona jest ta Francuzka? Jaki jej typ? Czy fantastyczka, rozpustna a chłodna, opisywana w romansidłach osiemnastego wieku? Czy też dyszała kiedy namiętnością, rozpłomieniona, drgająca, jak Mailwiny romantyków młodej Francyi? Czy odnajdziemy ją raczej między rozmarzoną trzodą poetów z Parnasu, czy pośród posłusznych instynktowi bohaterek naturalistów, mistycznych neurasteniczek dekadentów? Może była tem wszystkiem, albo tak sobie tylko wyobrażała, służąc za manekin powieściopisarzom, za uprzejmą i podatną lalkę do przymierzania wszelkiej najekscentryczniejszej mody; ale podejrzewam ją, że w gruncie rzeczy jest namiętną pozornie, rozpustnicą bez przekonania, że to poprostu i prawie zawsze matka, — mamusia.
Od lat trzech przeszło, jak przechodzę z jednych objęć kobiecych do drugich, ten typ najczęściej spotykałem. Powiesz, że to wina mojego wieku. Jednak bywam i tutaj u panien i u młodych mężatek, naszych sąsiadek z Mérogis, i czuję dobrze, iż wszystko u nich jest kaprysem, uniesieniem chwilowem lub modą, wszystko, z wyjątkiem tkliwego i opiekuńczego instynktu macierzyństwa. Sautecoeurowa to całkiem co innego; to istota drgająca życiem, twarz pełna żądzy i szału, nie żadna piękność arystokratyczna, jak hrabina, ani typ rudej żydówki jak Rebeka Dollinger, ale pewien jestem, że mnie w tej twarzy pociąga coś takiego, czemu dla mnie nic nie dorówna. Jutro Ci powiem, kochany przyjacielu, i na tę intencyę nie kończę dziennika, — o ile nie popełniłem błędu w dyagnozie.
Dlaczego jutro? dlatego, że dzięki rozmaitym podstępom udało mi się zapewnić sobie całą jedną noc w prawdziwem łóżku a nie pod osłoną poruszanego wiatrem parasola.. Namówiłem nadleśniczego, by urządził wielką obławę na kłusowników, których zuchwałość zaczyna przechodzić wszelkie granice. Wezwany dzisiaj wieczór wraz z całą służbą dużego i Małego Sénartu Indyanin nie powróci do Pustelni przed szóstą rano. Wyobraź sobie jak z tego skorzystamy.
Załączam Ci szkic ołówkowy mego wielce dostojnego oblicza, zaczęty przez wielmożnego Brissaca, fałszerza z 50-go pułku dragonów. Jak widzisz, jest już bardzo podobny. Tylko skutkiem owego prawa subjektywności, o którem mówiliśmy kiedyś, a które zniewala mego grubego krawca, pomimo moich wszelkich napomnień, do robienia brzuchatych kamizelek swoim klientom, ten namiętny Brissac nadał moim oczom ogień swego spojrzenia, co zmieniło zupełnie wyraz mojej twarzy.
Widziałem tego nieszczęśliwego chłopca w dziedzińcu koszar, jak defilował przed szeregami wojska, gdy został skazany na ciężkie roboty. Ta ponura, i teatralna ceremonia degradacyi, śród ulewy, w otoczeniu czarnych murów, przemokniętych ludzi i koni, nie wywierała na nim, jak się zdawało, żadnego wrażenia. Gdy przeszedł przedemną, w mundurze zarzuconym podszewką do góry na ramiona, z głową podniesioną, uderzyły mnie zapatrzone w dal oczy jego, ich wyraz, świadczący, że myśl odbiegła daleko, — był o tysiąc mil od wszystkich galer i uśmiechał się z uniesieniem do tej, która go uczyniła przestępcą. Ten to ogień namiętny nadał mnie, — całkiem niesłusznie.
O! nie, w oczach naszego pokolenia niema ognia nieprawda, Vallongue? Nie zapala nas już ani miłość ani ojczyzna. Czyja wina? Ty, mój filozofie, myślicielu, molu, pożeraczu książek, sądzisz, iż we mgle metafizyki niemieckiej utopiłeś ciepło swoje i swoje promienie; oskarżasz książki, że Cię zawiele nauczyły, wysuszyły zabardzo. Ależ w takim razie my, próżniaki, my, którzy nic nie czytamy, powinniśmy byli zachować to ognisko uczciwych wierzeń, a tymczasem dzieje się wprost przeciwnie.
Prawdopodobnie nie potrzeba otwierać ciężkich ksiąg, które Ci przyniosły rozczarowanie, by je poznać; rozpaczliwe myśli, jakie one zawierały niby w zarodku, ukształtowały się i rozproszyły, i wdychamy je wraz z powietrzem i życiem, wchłaniamy wszystkiemi porami. Nie zdarzyło się, żebyś mi przytoczył którykolwiek ze wzniosłych i bolesnych aksyomatów Twoich filozofów, bym sobie nie powiedział: „Ależ ja to znam.“ Jestto jedno z tych samych niewytłómaczonych zjawisk, które w przeciągu jednego dnia przenoszą w niepojęty sposób z jednego krańca pustyni na drugi wieści o wielkim wypadku. I oto dlaczego my wszyscy z ostatniego szeregu, tego zwycięskiego, nieuki, jak ja, albo uczeni, jak Ty, jesteśmy dotknięci nudą, wyczerpaniem, zwyciężeni przed walką, mamy wszyscy dusze anarchistów, którym brakło odwagi czynu.

CHARLEXIS.



XVI.
POD LASEM.

Wylądowawszy w Marsylii, gdzie miał się zatrzymać kilka dni dla ostatecznego uregulowania swoich interesów, stary Mérivet zdziwił się wielce, widząc, iż Ryszard jest zdecydowany opuścić go i jechać dalej do Paryża.
— Powiedzno dlaczego? — pytał Napoleon, odprowadzając kapryśnego towarzysza podróży z parowca na dworzec kolejowy. — Zapowiedziałeś nasze przybycie na wtorek, albo środę, co zyskasz, przyjeżdżając dzień wcześniej? Nie zastaniesz powozu, nikt cię nie będzie oczekiwał.
— A ja tego chcę właśnie, — odrzekł Ryszard, czerwieniąc się, z powodu mimowolnego wyznania.
Mérivet na te słowa objawił przerażenie swoje ruchem, który zwróciłby uwagę całego bulwaru des Italiens, ale przeszedł niepostrzeżonv śród tylu innych gestów podobnych na gwarnych chodnikach Canebiérey.
— Jakto, nieszczęśliwy człowieku, to tak rzeczy stoją?.. Chcesz wrócić do siebie pokryjomu, zamierzasz zaskoczyć niespodzianie żonę?.. A ja byłem taki głupi, żem sądził, iż jesteś nareszcie wyleczony! Wiesz, zasługujesz, żebyś za powrotem... — Ale wobec wzruszenia Ryszarda nie miał odwagi dokończyć. — No, szczęśliwej podróży, niepoprawny warjacie; a skoro je zobaczysz przedemną, ucałuj tam matkę i żonę od starego przyjaciela.
Nietylko zazdrość była powodem, że Ryszard chciał być w domu o dwadzieścia cztery godziny wcześniej. Pilo mu było przycisnąć Lidyę do serca, ale nie śmiał powiedzieć tego Mérivetowi, wyznać mu, że, zniósłszy przez rok przeszło rozłąkę z żoną, nie był już w stanie obejść się bez niej dnia dłużej.
Gdy przybył do Villeneuve-Saint-Georges, przedpotopowy omnibus prywatny, z woźnicą w niebieskiej bluzie, zaprzężony w wychudłą kulawą szkapę, podjął się zawiezienia Ryszarda i jego pakunków do Uzelles. Koń szedł wolnego kłusa; ponieważ słońce wschodziło coraz wyżej, a skórzane obicie starego wehikułu paliło, wydając nieznośną woń wiktuałów i tytuniu, przeto Ryszard usiadł na koźle przy stangrecie, któremu kieliszek białego wina, wypity na skręcie do Château-Frayé, rozwiązał jezyk.
Byłto dawny trębacz w 3-cim pułku strzelców, z czasów kiedy dowodził nim książę d’Alcantara. Dobry wojak, ten książę, a naużywał się kobiet, wszędzie gdzie się tylko pokazał. Nic dziwnego, że sobie przepalił szpik w kościach. Zdaje się, że jego chłopak, mały Karolek, także sobie niczego nie żałuje. Zeszłego roku, czmychnął z żoną jednego z dziedziców tutejszych; na ostatniej zabawie w Pustelni mówiono tylko o tej sprawie, — może i jadący z nim pan co o niej zasłyszał.
Ryszard dał znak przeczący i nie odezwał się już przez całą drogę. Po bezowocnych usiłowaniach rozmowy, woźnica, słysząc, że nuci przez zęby, wyobraził sobie, iż jego klient lubi muzykę i, wydobywszy z pod kozła trąbę pogiętą, zaśniedziałą, zaczynał wygrywać wszystkie pobudki 3-go pułku. Ryszard szybko się znużył temi hałaśliwemi dźwiękami co mu rozdzierały uszy, przytem w miarę jak zbliżał się, do domu, ludzie, których spotykał, znali go i dziwili się, widząc go na koźle takiego wehikułu. Zesiadł minąwszy Draveil i wszedł do lasu, gdy omnibus jechał dalej gościńcem, z muzyką i w pełnem słońcu. Opowieść woźnicy pobudziła podejrzliwą ciekawość Ryszarda, zaostrzyła chęć przybycia znienacka w godzinach nieoczekiwanych i drogami niespodzianemi.
— Co ona robi? Czy myśli o mnie? Do rytmu tych słów stosował swój chód śpieszny cichy po elastycznym mchu wąskiej ścieżki wiodącej, Dębu-Przeora. W małej parafii dzwoniono na południowy Anioł Pański, a Ryszard poznał głos jej dzwonu, drgający w upalnej atmosferze. Przysłuchiwał się temu znajomemu dźwiękowi, gdy w pobliżu dał się słyszeć trzask gałęzi, odgłos śpiesznej ucieczki i jednocześnie stuk narzędzia, rydla, rzuconego, jak spostrzegł na jedno z tych wielkich mrowisk, w których zbierają się jaja na pokarm dla bażantów. Widocznie spłoszył jakiegoś złodzieja.
Nie zastanawiając się nad tem, Ryszard szedł dalej, a w miarę jak zbliżał się do domu przyśpieszał kroku i znalazł się niebawem w rotundzie Dębu-Przeora, zkąd rozchodziło się kilka dróg; na końcu jednej z nich widniała brama jego parku. Zdaleka dostrzegł, że ta, zazwyczaj zamknięta, była otwartą a panował tam ruch, który go zadziwił. Ludzie wychodzili z parku, biegnąc, i skręcali na prawo w las, gdzie widać było zgromadzenie, niby ciemną i ruchliwą plamę na oświetlonej słońcem polance. Ryszard skierował się w tę stronę, bardzo zaintrygowany grobowem milczeniem tego tłumu. Była tam cała okolica, — Soisy, Draveil, gajowi, żandarmi. Cóż się to stało? Coś smutnego z pewnością, skoro jednocześnie z nim przybywał wózek Foucarta, podskakujący na ubitej drodze węglarzy.
— Pan Ryszard, — odezwał się ktoś.
Na te słowa tłum rozstąpił się z szacunkiem i Fénigan ujrzał stojących z boku, zbitem gronem, sędziego Jana Delcrous, jego pisarza, lekarzy z Soisy i z Draveil, którzy rozmawiali pocichu z panem Aleksandrem przed rozciągniętą na trawie nieruchomą postacią; widać było tylko jej nogi w wysokich kamaszach, resztę ciała zasłaniał i ukrywał wielki żółty parasol.
— Ach! kochany panie Fénigan, to okropne, — szepnął sędzia zimnym tonem urzędowym, podając rękę Ryszardowi bez żadnego zdziwienia na jego widok.
Reszta panów powitała go również, wszyscy mieli miny przerażone, ale nikt nie powiedział mu, co się właściwie zdarzyło.
— Kto to? — zapytał, ogarnięty nagle podejrzeniem, pod wpływem którego pobladły mu usta i roziskrzyły się oczy.
Delcrous spojrzał na niego zdumiony.
— Jakto, pan nie wie? Ależ to książę Ołomuniecki, nieżywy, jak przypuszczają, od dwóch czy trzech dni; położyliśmy go właśnie w tej samej pozycyi i na tem samem miejscu, gdzie go Aleksander znalazł dzisiaj rano.
Z polecenia sędziego, pisarz odczytał półgłosem Ryszardowi to, co mu dyktował właśnie dawny intendent pałacu.
„...Książę, wyszedłszy z Grosbourga w piątek wieczór, po obiedzie, nie powrócił do poniedziałku rano, to jest do dzisiaj; ale nikt w zamku się nie zaniepokoił, zwłaszcza przez pierwsze dwa dni, gdyż zdarzało się to już nieraz. Trwoga zapanowała dopiero w niedzielę wieczorem, gdy książę nie przybył na obiad wydany z powodu dziewiętnastej rocznicy jego urodzin, na który zaproszono całe sąsiedztwo. Jednakże, nie chcąc przerażać księżnej, goście pozostali do późna, a młodzież odtańczyła menueta, wyuczonego specyalnie na tę uroczystość. W poniedziałek rano o świcie, generał, który przez całą noc nie zamknął oka, posłał po pana Aleksandra i zwierzył mu się ze swego tajemnego niepokoju. Pan Aleksander uśmiechnął się przy pierwszych słowach.
— Ależ, panie jenerale, widziałem pana Charlexisa wczoraj... Widziałem go onegdaj.
— Gdzie? — spytał ojciec radośnie.
— W lesie i zawsze na jednem miejscu... W zakątka Małego-Sénartu, w stronie Dębu-Przeora, gdzie od miesiąca, codzień popołudniu, książę, leżąc na paprociach, osłonięty wielkim parasolem, czekał na kogo?.. nie byłem nigdy ciekaw się dowiedzieć, ale jeśli pan jenerał rozkaże...
— Bynajmniej. Dziwię się tylko, że skoro się znajduje tak blisko, nie powróci do Grosbourga dla uspokojenia matki. Gdybyś go zobaczył dzisiaj, upoważniam cię do przerwania schadzki i zakomunikowania mu tego odemnie.
Pan Aleksander przyrzekł i, nie czekając popołudnia, ponieważ wracał do Uzelles, poszedł lasem wzdłuż parków. Nieopodal bramy Féniganów, kierowany niewytłómaczonem uczuciem, schylił się i spojrzał w dal, skrajem lasu, w kierunku, gdzie książę leżał zazwyczaj. Rzecz szczególna, jakkolwiek była dopiero ósma rano, parasol czekał otwarty na rosie i trawie, bardzo bujnej w tych stronach. Kochanek również był na stanowisku, śpiący niezawodnie, gdyż pan Aleksander, zawoławszy nań dwukrotnie nie otrzymał odpowiedzi. Wówczas...“
Tutaj przerywało się zeznanie, a pisarz zwrócił się do Aleksandra, który ciągnął dalej:
— Wówczas, panowie, odsunąłem parasol, i ukazało mi się coś tak strasznego, żem uciekł, krzycząc. Ogrodnicy pana Ryszarda usłyszeli mnie, ludzie przybiegli zewsząd, ale dopóki sąd nie zjechał z Corbeil, nie pozwoliłem nikomu zbliżyć się do ciała, ani ruszyć cokolwiek.
Po tych słowach rozległ się szmer uznania.
— Czy Śmierć była pewna? — zapytał Fénigan, ogarnięty nieokreślonem wzruszeniem, w którem było więcej ulgi niż przerażenia.
Sędzia zamienił z pisarzem ponury uśmiech.
— Ani cienia wątpliwości... przekonaj się pan sam, — rzekł Delcrous, ukazując to, co było twarzą księcia Ołomunieckiego, zjadacza serc, niepokonanego młodzieńca, obdarzonego cavatą, a co teraz stało się czemś ohyduem, niesłychanem, głową trupa, źle oczyszczoną, w której miejscami widoczne już były obnażone części czaszki lśniące i białe jak kość słoniowa, wisiały strzępy ciała, poszarpanego, okrwawionego. W oczodołach i jamie ustnej, w otworach nosa i w uszach roiło się od niezliczonych czerwonych mrówek i robaków, toczących to, co kochane było i wypieszczone przez tyle kobiet, co tylu męzczyzn przyprawiło o szał zazdrości.
Ciekawy tłum, który mimo oporu żandarmów, posunął się za Ryszardem naprzód, ku trupowi, cofnął się przerażony, zdjęty wstrętem. Ci, którzy dojrzeli, opowiadali innym, z okrzykami litości, z obrazowemi wyrażeniami ludowemi... „głowę ma podziurawioną jak latarnia...“ A jak zwykle, wobec zbyt ponurych dramatów, nie obyło się bez tłumionego śmiechu.
Nagle zapanowała znów cisza, wielka, wymowna cisza przejętego wzruszeniem tłumu, przerywana tutaj brzęczeniem owadów w słońcu; szmerem całego robactwa murawy. Na znak sędziego nadjeżdżał wózek Foucarta, ocierając się o niskie gałęzie, a dwóch gajowych złożyło na nim trupa, któremu jeden z nich, subtelniejszem poczuciem kierowany, przykrył głowę chustką fularową. Ponieśli zwłoki zaledwie kilka kroków, a już niebieskie ich mundury poplamione były całe od krwi i robactwa.
— Dokąd każe go pan zawieźć? — spytał pocichu Delcrousa Ryszard, usiłując nadać mowie swojej ton smutny.
— Do Grosbourga, drogą holowniczą, żeby nie przerazić zbytnio rodziców; Aleksander podjął się ich uprzedzić. D’Alcantarowie mają grób rodzinny w swojej posiadłości i pochowanie zwłok odbędzie się niezwłocznie. Co do autopsyi sądowej, zdaje mi się, że ci dwaj adepci Eskulapa, idący za nami w cylindrach, sami nie potrafiliby wywiązać się z tego zadania. Ta poszarpana twarz zbija ich z tropu. Przypuszczają nagłą śmierć, skutkiem apopleksyi, która zdarzała się już często w tej rodzinie a zaskoczyła młodego księcia pod parasolem. Mogą mieć słuszność; inaczej bowiem należałoby mniemać, że ktoś popełnił zabójstwo i następnie złożył zwłoki w zwykłej pozycyi i pod zwykłą osłoną, co byłoby wyrafinowanem okrucieństwem; ale dlaczego?
Rozmawiając, szli za posępnym wózkiem, któremu towarzyszył pan Aleksander i żandarmi wąską drożyną kamienistą, pełną krzaków cierniowych, ciągnącą się wzdłuż parku Féniganów. Tłum dzielił się zwolna na rozprawiające z ożywieniem grupy, rozpraszał się po wszystkich ścieżkach lasu, a naraz rozległo się, górujące nad odgłosem kroków i zgrzytem kół, gwałtowne wołanie Ryszarda, gdy Foucart ujął lejce i skierował konia tak, jakby chciał skręcić i wjechać do parku.
— Hola! dokąd jedziesz?
Na odpowiedź woźnicy, że przejeżdżając przez park zyskałoby się dobre pół godziny, że tak kazał pan Aleksander, Ryszard krzyknął ze złością:
— Nigdy w życiu! nie pozwalam stanowczo... Co ten łotr wydaje tu za rozkazy?
Delcrous drgnął na rozdrażniony dźwięk głosu i nerwowość ruchów Ryszarda, i wnet obudziły się w nim setki myśli, prawie podejrzenia, które odepchnął niebawem tym prostym argumentem: „Tak, to dawny kochanek jego żony; ale wszystko skończyło się już dawno, a małżonkowie się pogodzili. Sędzia śledczy widzi wszędzie zabójców. Ponieważ to pierwsza sprawa, którą podejmuję, uchrońmy się od tej śmieszności...“ Gdy zbliżyli się do bramy, Delcrous się odwrócił, dał kilka zleceń swemu pisarzowi, pożegnał lekarzy i, wsunąwszy rękę pod ramię Ryszarda, pociągnął go z pośpiechem do parku.
— Teraz chodźmy do pań. Przyrzekłem im, że przyjdę opowiedzieć wszystko, skoro tylko pańszczyzna się skończy... Mówiły mi, że spodziewają się pana dopiero jutro.
— Tak, ale przyszło mi na myśl, żeby przybyć dzień wcześniej, lasem, dla zrobienia im niespodzianki Tymczasem mnie spotkała niespodzianka, i to straszna.
Ton mowy był szczery, jak również wzruszenie, malujące się na tej prawej, męskiej twarzy, opalonej, przez sirocco. Sędzia uczuł żal do siebie za to podejrzenie, które mu przemknęło przez głowę, i mało brakowało, żeby się z niego nie tłómaczył, nie oskarżył siebie głośno pod wpływem radosnego uniesienia, w jakiem się znajdował.
— Wistocie, kochany panie Ryszardzie, to straszny wypadek. Ale przyznam się pani, iż jestem taki uszczęśliwiony, że trudno mi bardzo... Pan wiedział o moich zamiarach względem pańskiej kuzynki, Elizy? Odpowiedziała właśnie przychylnie, jak się zdaje, pańskiej matce, która śród zamętu, jaki zapanował w całym domu, zdążyła mi tylko powiedzieć kilka słów... A! otóż i panie.
W dali, w alei, ukazały się pani Fénigan z Lidyą. Przypadkiem tego ranka, wczesną godziną, były obie w ogrodzie i obcinały róże, gdy nadbiegła przerażona ogrodniczka i powiedziała im o strasznem odkryciu Aleksandra na murawie. Mały nóż ogrodowy, z rękojeścią z kości słoniowej, nie zadrżał nawet w ręku Lidyi, — pani Fénigan zauważyła to, — i ciął dalej kwiaty Młoda kobieta powiedziała tylko półgłosem: „Co za szczęście, że Ryszard jeszcze nie wrócił!“ a w duchu dodała: „Po jego groźbach zabicia księcia, oskarżyliby go napewno... ja sama gotowabym uwierzyć...“
Myśl ta już jej nie opuściła, a gdy Delcrous, wezwany z Corbeil, zatrzymał się przez chwilę w zamku. Lidya, słuchając go dyskutującego z pisarzem nad możliwemi przyczynami wypadku, omal nie wyraziła głośno zadowolenia swego z nieobecności męża, — powstrzymał ją od tego tajemniczy instynkt. W tych warunkach łatwo sobie wyobrazić przerażenie młodej kobiety, gdy około południa spostrzegła kuferek i torbę Ryszarda przed pawilonem.
— Przywiózł to omnibus z Villeneuve> — objaśniła ją ogrodniczka. — Pan Ryszard poszedł lasem.
W Lidyi serce zamierało pod ciężarem tego przekonania: „To on zabił Karola...“
Widziała jasno gwałtowny dramat. Mąż jej, przyjeżdżający dzień wcześniej, by jej sprawić niespodziankę, książę, czatujący w pobliżu bramy parkowej, spotkanie obu męzczyzn, wybuch gniewu i zabójstwo. Różne szczegóły pozostały niewyjaśnione; ale nie zatrzymywała się nad niemi, pochłonięta przez przerażenie i podziw, bo podziwiała męża, że się na to odważył, on ten nieśmiały i słaby, ten męzczyzna-dziecko, zdolny, jak mniemała, jedynie do łez i skargi.
Jakże musiał być zakochany i zazdrosny! I przy całej trwodze, wezbrała w jej sercu wielka fala tkliwości, wdzięczności, ogarnęła ją rozkoszna gorączka miłosna, która wzmogła się jeszcze, gdy na skręcie alei ukazał się Ryszard; ogorzały, szczuplejszy, jakby strawiony żarem afrykańskim, z oczyma błyszczącemi radością, z jakiemś nieznanem jej dotąd u niego piętnem męskości w całej istocie.
Wsparta na ramieniu Lidyi, której śpieszny chód tamowała, matka wołała zdaleka do syna, wyrzucając niecierpliwie wyrazy:
— A to dopiero pomysł, żeby nas nie uprzedzić!.. Czy wiesz, żeśmy się bardzo przelękły, zobaczywszy pakunki bez ciebie?.. Zwłaszcza po tej okropnej historyi...
— To prawda, ukochane moje biedaczki, bardzo źle dzień wybrałem.
Urwał, by rzucić się na szyję matce, i przycisnąć do serca Lidyę, której delikatnej twarzyczki musiał szukać pod wielkim różowym kapeluszem. Była taka chłodna i drżąca, że nie mógł się powstrzymać od głośnej uwagi. Nie odpowiedziała, a pani Fénigan, rozumiejąc, że pragną być sami, poszła naprzód z Delcrousem.
Ryszard, upojony radością, przytulał ramieniem żonę jak nędzarz w dłoni chleb swój ściska, jak tonący trzyma swoją deskę ratunku; zatrzymywał się za każdym krokiem i przypatrywał się jej i pytał, tonąc spojrzeniem w jej oczach:
— Dlaczego drżysz? dlaczego twoje ręce i policzki takie zlodowaciałe?.. mój niespodziany powrót mógł cię wzruszyć... ale teraz już ochłonęłaś... Możeś się tak przeraziła, przejęła tą śmiercią?
— O! nie, — odparła tak szczerze, że niepodobna było wątpić.
Nie poprzestawał nalegać:
— Bo widzisz, powinnabyś mi powiedzieć; ja teraz mogę słyszeć wszystko...
— On dla mnie umarł już dawno, wiesz o tem dobrze... nie, Ryszardzie, to nie to.
— A więc, co?.. nie cieszysz się z mojego powrotu? Twoje listy były jednak takie czułe.
— Jestem czulsza, niż one, mój Ryszardzie, i bardzo szczęśliwa, żem przy tobie. O! bardzo... bardzo... przysięgam ci.
Coraz bardziej drżąca tuliła się do niego, skupiając całą swoją istotę, a na milczących jej ustach drgało zwierzenie czy zapytanie, którego uczynić nie śmiała. I Ryszard gubił się w przypuszczeniach, rozmawiając o rzeczach obojętnych, które są pierwszym łącznikiem serc długo rozdzielonych.
Chwilami w jego wielkich poczciwych oczach przemykały groźne błyskawice, nie mające żadnego związku z powszednią rozmową. „Kto wie czy podczas jego nieobecności biedna kobieta, zagrożona i osaczona przez tego nędznika, nie dopuściła się znów, jak w Quiberon, jakiego gwałtownego kroku, już nie względem siebie tym razem...“ Napróżno usiłował odpędzić tę myśl złowrogą, zamieniała się stopniowo w dręczącą zmorę i doszło do tego, że wpatrywał się w żonę tym samym zaniepokojonym, wylękłym wzrokiem, jakim ona szukała jego spojrzenia.
Przed niemi, prowadząc panią Fénigan, sędzia Delcrous plótł jak w gorączce, uszczęśliwiony wieścią, że Eliza gotowa była przystać na małżeństwo. Widział siebie już w przededniu ślubu, postanawiał darować swoje koty i papugę, całą swoją starokawalerską rodzinę, radził się matki Ryszarda co do urządzenia przyszłego mieszkania, wyboru świadków...
— Gdyby nie ta smutna sprawa, mógłbym poprosić mego dostojnego przyjaciela, księcia d’Alcantara...
Zmarszczone brwi pani Fénigan strzegły go, żeby nie mówił dalej.
— Pan zapomina, że między Grosbourgiem a Uzelles nie może być nic wspólnego. Bóg świadkiem, że nie mam już do nich żalu, po tym ciosie, jaki w nich ugodził, ale byliśmy przez tych ludzi tacy nieszczęśliwi...
— Prawda, łaskawa pani, — rzekł Delcrous tonem skruchy — trzeba mi wybaczyć moją niezręczność; nadmiar szczęścia, pani pojmuje...
Gęste brwi pozostały zmarszczone. Wyraz szczęścia wydał się niestosowny tej matce wobec tamtej, naprzeciw której powracano syna na ciężkim wózku pogrzebowym.
Rozmowa została w porę przerwana oznajmieniem, że wzywano pana sędziego do Grosbourga; Aleksander, który przyjechał po niego, czekał w tilbury na gościńcu. Wzruszenie Lidyi wzmogło się widocznie na tę wiadomość, a gdy sędzia żegnał się z nimi Ryszard był pewien, że żona padnie mu nieprzytomna w objęcia.
Zaledwie zajął miejsce obok Aleksandra, Delcrous zainteresował się nanowo tajemnicą dramatu, który mu przypadło wyświetlić i zapytał o stan moralny mieszkańców zamku.
— Zdaje mi się, że księżna pani nie domyśla się jeszcze niczego, — odrzekł stary sługus oględnie... Co do jenerała, przyjął wieść o tem nowem nieszczęściu z wielką odwagą; kazał nam złożyć zwłoki w małym budynku, zwanym upiorem, do którego można się dostać, nie przechodząc przez zamek...
— A w okolicy, panie Aleksandrze, co mówią? co myślą? Czy opinia lekarzy zgadza się z opinią publiczną?
Pan Aleksander machnął ręką.
— Co mówią ludzie we wsi, widzi pan sędzia, możnaby się ostatecznie dowiedzieć. Ale co myślą, to rzecz inna.
— A pan, panie Aleksandrze?
— O! ja...
Chcąc uniknąć wypowiedzenia swego zdania, Aleksander udał, że powstrzymuje spłoszonego konia od skoczenia w bok... Dojeżdżali do topoli przy moście. Skrzeczące głosy dochodziły od pomostu praczek, których bielizna rozwieszona w dole na łące kołysała się na sznurach, poruszana wiatrem, idącym od rzeki.
— Gdyby pański pisarz mógł notować to, co się opowiada tutaj od rana, — mówił Aleksander, prostując swoją wysoką postać, aby go zdaleka widziano jadącego z sędzią śledczym w powozie Alcantarów, — możeby się pan dowiedział co o tej sprawie, inaczej...
Po zaciśnięciu płaskich jego warg, sędzia zrozumiał, że nie wydobędzie nic z tego spanoszonego chłopa, któremu patrzało z oczu, że wie dobrze jak rzeczy stoją; niebardzo to obeszło sędziego, był bowiem przekonany, że ten sam Aleksander, taki dyskretny i zamknięty w sobie, wygada się ze wszystkiem na pierwsze urzędowe wezwanie sądu, tego postrachu wieśniaków.
Wysiadłszy przed jedną z bocznych furtek Grosbourga, Delcrous znalazł się po chwili na tarasie, nad brzegiem wody, gdzie księżna w kapeluszu, gotowca do wyjścia, rozprawiała żywo z mężem i panem Janem, siedzącymi na ławce, pod ligustrami, otaczającemi plac lawn-tennisu. Jenerał na widok sędziego wyprostował swoją długą postać i zdaleka zawołał, gdy oczy profesora mrugały z błyskawiczną szybkością, dając znaki za okularami:
— Chodźże mi na pomoc, kochany panie... dopomóż nam uspokoić biedną księżnę, której się zdaje, że coś przed nią ukrywamy.
Delcrous odparł najnaturalniejszym tonem:
— A więc pan jenerał jest ciągle jeszcze bez żadnych wiadomości?
— Ciągle; i dlatego poprosiłem pana tutaj, bo zaczynam być bardzo niespokojny, przyznaję.
— Faktem jest... — rzekł sędzia, gładząc z zakłopotaniem faworyty.
Księżna, która gorączkowo rozrzucała żwir okutym końcem parasolki, objęła wszystkich trzech męzczyzn podejrzliwem spojrzeniem. Obwisłe jej policzki, chorobliwie żółta cera uczyniły z niej w przeciągu dwóch dni starą kobietę. Czuła, że się złączyli przeciw niej jednem i tem samem kłamstwem, że zdecydowani byli nie powiedzieć jej nic z tego, czego odgadywać nie śmiała; zwróciła się tedy do profesora jako do najnieśmielszego:
— Klucz od Upioru; słyszysz, panie Janie, chcę go mieć.
— Dobrze, proszę księżnej pani... ale nie wiem... — jąkał się nieborak. — Książę sam go zamknął... kule tennisowe, tocząc się, wlatywały tam... schował pewnie klucz do kieszeni.
— Poszukasz go pan jeszcze; mówię panu, że muszę go mieć przed jutrem.
Gdy się oddalała, jenerał rzekł bardzo głośno, tak, by go mogła usłyszeć:
— Ach! ta wyobraźnia kobieca... przecież księżna śniła tej nocy, że znaleziono jej syna, utopionego w dawnym pawilonie muzycznym, nazwanym upiorem, nie wiem dlaczego, i gdzie nigdy nie było kropli wody!
Dał znak Delcrousowi, żeby się zbliżył i, wskazując laską mały budynek z czerwonych cegieł, zasłonięty naroślami, dodał:
— Czy pan wiesz, że jest tam i że autopsya musi być zrobiona wieczorem. Chcę, żeby go jaknajprędzej złożono do trumny; matka dostałaby obłędu, gdyby go takim widziała.. Ach! mój kochany panie Delcrous, byłem ja w ciągu mego życia żołnierskiego świadkiem okrutnych oszpeceń, ale gdym ujrzał to, co pozostało z mego chłopca, z tego ślicznego blondyna, a co mi przyniesiono tutaj, na to samo miejsce, gdzie bawił się, niema tygodnia temu...
Urwał wobec tryskającego życiem obrazu Karolka, który mu się ukazał, a który stał jeszcze tak żywo i przed oczyma wszystkich, że zdawało im się, że słyszą jego śmiech, jego okrzyki na murawie... „Play...“ śród brzęczenia pszczół dokoła ligustrów.
Po długiem milczeniu, sędzia odezwał się pierwszy, mówiąc ciągle przyciszonym głosem:
— Rzecz ułożona, panie jenerale. Lekarze będą tutaj przed wieczorem; ale chyba że zmienią zdanie, sądzę, iż uznają autopsyę za niepotrzebną, przypuszczając, jak ja, że książę został rażony atakiem apoplektycznym.
— A ja jestem całkiem odmiennego zdania, — rzekł książę d’Alcantara; w trupio bladej twarzy jego nie drgnął ani muskuł. — Ale przedewszystkiem chciałbym panu zadać jedno pytanie... Czem się to stało, że w tej smutnej sprawie pan podjął pierwsze badanie?
Delcrous zmieszał się lekko.
— Dla tej prostej przyczyny, panie jenerale, że nasz sędzia śledczy jest na urlopie, że prokurator rzeczypospolitej odbywa podróż poślubną...
— A pan, nie zamyślasz przygotować się do swojej podróży poślubnej?
— Mojej podróży poślubnej... ja!.. zawoła! sędzia zdumiony wielce, że jego zamiary są już wiadome i to w tak wysokiej sferze.
— Czyż nie zamierzasz pan ożenić się z kuzynką Féniganów, ładną i zamożną rozwódką?
Z ławki, na której siedzieli, widać było na pagórku naprzeciwko pawilonu w Uzelles i długi szpaler, łączący go z budynkiem głównym. Jakkolwiek był bardzo przezorny i dyskretny, sędzia nie śmiał zapierać swoich nadziei, wobec tych kamieni i tych drzew, które mu były powiernikami i świadkami; przyznał, że wprawdzie pozostały jeszcze pewne szczegóły do omówienia, ale że w zasadzie związek ten był już jakby postanowiony.
— W takim razie, mój drogi panie, — głos jenerała nabrał przejmującego dźwięku, w martwych oczach zadrgało życie, — nieodzownem jest, abyś pan śledztwo w tej sprawie złożył w ręce którego ze swoich kolegów, albowiem mój syn padł ofiarą zabójstwa, a zabójcą jest pański przyszły krewny, Ryszard Fénigan.
Delcrous zerwał się z oburzeniem.
— Co też księżę mówi?
— Nic takiego, czegobym nie mógł dowieść... Panie Janie, zechciej, proszę, dać panu do przeczytania...
Drżące palce profesora wydobyły z teczki safianowej, rozłożonej na jego kolanach, i podały Delcrousowi owe nieszczęsne, nieprzytomne listy, w których Ryszard wściekły, że nigdy nikt nie stawiał się na jego wyzwania, powtarzał na wszystkie tony i wszystkie sposoby: „Nie chce się bić, a więc dobrze! zabiję go, zabiję go.“ Na znak jenerała, mistrz Jan dodał swoim chorym, zaledwie dosłyszalnym głosem:
— I nie zadowolił się napisaniem tych gróźb.
Dwa razy pan Fénigan, mówiąc do mnie, powtórzył je, przysięgając, że będzie czyhał na księcia w lesie i że zmiażdży jego śliczną twarz obcasami od butów, jak zmiażdżył jego medalion.
— Cóż pan myślisz o tem? — zapytał jenerał.
— Wyznaję, — odrzekł Delcrous, — iż zrazu moje podejrzenia zwróciły się w tę stronę. Ale są tu sprzeczności uderzające. Powrót męża, taki nagły wprawdzie, nastąpił dopiero dzisiaj rano, a zbrodnia datuje od kilku dni. Inaczej robactwo leśne...
Nie śmiał dokończyć wobec ojca, który odezwał się z największym spokojem:
— Zabójca nie wymierzył może ciosu sam... jednakże groźby jego co do pięknej twarzy, która go drażniła, tak dokładnie się urzeczywistniły w myśl jego zazdrości, jego wściekłego gniewu, że niemożebnem jest, by on się do tego nie przyczynił. Wierzcie mi, panie Delcrous, nie wiem jak się ta okropna rzecz stała, ale poznaję w tem szał namiętności, jej szpony... To Ryszard, mówię ci, że to on... A jeśli go wypuścisz z ręki, jeśli go nie każesz zaaresztować, i to szybko, oskarżą, cię, że oszczędzasz swoją, rodzinę i możesz to drogo opłacić.
Delcrous drgnął.
— O! mości książę...
— To bardzo proste. Zatelegrafuj pan do Wersalu po zastępcę.
Sędzia, który rozważał swoje szanse, zastanowił się przez chwilę, poczem rzekł z emfazą:
— Panie jenerale, sprawa jest bardzo drażliwa; proszę o czas do namysłu, do wieczora.




XVII.
PODWÓJNA OMYŁKA.

Gdy ta tragiczna rozprawa odbywa się w cieniu drzew Grosbourga, z drugiej strony rzeki, na nieosłoniętych stokach, gdzie winnica Féniganów rozłożyła się szpalerami, rojącemi się od os, alejami, wzdłuż których rozrastały się drzewa owocowe karłowate, niby drzewa chińskie, — Ryszard przechadza się z matką, rozczulającą, w troskliwości, z jaką ochrania parasolkę, jak niemowlę noszone na ręku, tego tęgiego draba, który z nią chodzi i rozmawia.
Lidya pozostała w zamku, poniedziałek bowiem to dzień przyjęcia pań Fénigan, a dramat w lesie sprowadził im mnóstwo gości, ciekawych szczegółów, ciekawych zwłaszcza twarzy i zachowania się młodej kobiety wobec katastrofy.
Pomimo swego niepokoju, pomimo chęci pozostania przy mężu, Lidya zrozumiała, że dla bezpieczeństwa Ryszarda, dla honoru domu powinna stawić czoło niedyskretnym odwiedzinom tych „wszystkich osób“. Czemże jest ta drobna ofiara miłości własnej wobec tego, na co Ryszard odważył się dla niej?
W miarę jak odzywał się odgłos dzwonka przy bramie, pani Fénigan, która z głębi winnicy poznawała swoich gości, wymieniała ich synowi: To brek z Chateau-Frayé... ato Żydóweczki z Mérogis... stanowczo moje drogie dziecko, żona twoja dobrze robi, że ich wszystkich przyjmuje... Gdyby się wymówiła dzisiaj od wizyt, Bóg wie, coby ci wszyscy ludzie mogli pomyśleć i przypuszczać.
— I cóż mogliby sądzić? — pyta Ryszard pocichu matki.
Chcąc być sam na sam, schronili się do ostatniej alei, między rabaty goździków i lewkonii o rozmaitych odcieniach, o woni pieprzu i kadzidła.
— Czy to można wiedzieć? — odpowiada; — że ta śmierć księcia wzrusza bardzo Lidyę, że się ukrywa, by tego nie pokazać po sobie... świat jest taki zły!
Ryszard oddycha swobodniej, jakgdyby się spodziewał przypuszczeń stokroć straszniejszych. Matka mówi dalej:
— Jakkolwiek okrutnym i przedwczesnym jest ten zgon, przypuścić, że mógłby wycisnąć jedną łzę naszej ukochanej Lidyi, może tylko ten, kto nie zna jej dumnej natury... Przedewszystkiem ona nigdy nie kochała tego Charlexisa... a tyle nikczemności, tyle okrucieństwa zrodziło w niej w końcu nienawiść, potrzebę zemsty... Przypominam ją sobie w Quiberon, majaczącą w gorączce, słyszałam wtedy nawet z jej ust groźby śmierci.
— Cicho... cicho... — szepcze syn z pośpiechem, wobec ogrodniczka, który mijał ich, niosąc okna inspektowe, a gdy się oddalił:
— Czyś ty wiedziała, — pyta z pewnem zakłopotaniem Ryszard matki, — że... tamten... że Karol... wiedziałaś, że on tu krążył od pewnego czasu?
— Dowiedziałam się o tem dzisiaj rano; twoja żona również nie wiedziała... Tak mnie przynajmniej zapewniła, a nie wątpię nigdy o prawdzie jej słów; znam ją na to za dobrze.
Ryszard zatrzymuje się na środka alei, bardzo wzruszony.
— Skoro ją znasz, czy mogłabyś mi powiedzieć, co znaczy ten niepokój, ten przymus wobec mnie od, chwili mego przyjazdu? Czuję, że cięży jej jakieś wyznanie, którego nie śmie uczynić. Sądziłem przez chwilę, że ta martwa postać pod lasem, ohydna, rojąca się od robactwa...
— Ale, kiedyśmy nic nie widziały.
— Właśnie, to też szukam powodu gdzieindziej... O! nie obawiaj się, już mnie czarne przywidzenia nie dręczą, jestem wyleczony, i to nazawsze... Tylko ten Charlexis, podwójny i skomplikowany jak jego imię miał duszę szatańską, i zapytuję siebie, czy, wściekły że Lidya wydostała się z jego szponów, nie próbował opanować jej nanowo jakiem nikczemnem podejściem. Przypuśćmy, że zachował listy, portret, dla niego tylko przeznaczony i że użył tego jako przynęty, jako gioźby dla otrzymania najpierw schadzki...
— Ach! mój Boże, prawda, przypominasz mi...
Dwa gwałtowne uderzenia dzwonu, dochodzące z dziedzińca wewnętrznego, przerwały mowę pani Fénigan.
— Lidya mnie wzywa, założę się. Salon musi być przepełniony... — Zrozumiała ruch syna. — Ale pierwej skończę ci moją historyę... A więc, w przeszły piątek, w dzień targu w Corbeil, biorę ze sobą Lidyę, która nie wychodziła od twego wyjazdu...
Matka ostrożnie opowiada spotkanie z księciem u jubilera, kładzie nacisk na bladość młodej kobiety, gdy wyszła ze sklepu, na jej wzruszenie, które aż nadto dowodziło, jak niespodzianą była ta przygoda, i, obawiając się ciągle wybuchu zazdrości u syna, dodaje:
— Jeśli Lidya nie wspomniała ci o tem w listach, to dlatego, żem ją o to błagała... Słyszysz, mój synu? Nie powinieneś mieć do niej za to urazy; to ja, ja sama tak chciałam...
Ale Ryszard nie wątpi ani chwili o prawdomówności matki, o uczciwości żony. Przypomina sobie tylko straszną a tak odmienną scenę, jakiej była świadkiem ta sama winnica, przed kilku miesiącami zaledwie. Co się to nie stało od owej pory, jaka zmiana zaszła we wszystkich ich uczuciach! Ryszard wziął poważnie stare, ukochane ręce matczyne i ze czcią poniósł je do ust.
— Nie obawiaj się, matko ukochana. Wierzę w Lidyę, jak w ciebie... ale, co mi opowiadasz, potwierdza wszystkie moje obawy. Wiem teraz, wiem...
— Co? co się stało? co przypuszczasz?.. Przerażacie mnie doprawdy.
Uderzenie dzwonu rozlega się ponownie i jednocześnie prawie ukazuje się lokaj, szukający pani Fénigan. Nie omyliła się, — obecność jej w salonie stała się niezbędną. I tonem udanej wesołości, bo niepokój dzieci zaczął się i jej udzielać, rzuca Ryszardowi odchodząc:
— Przyślę ci żonę; postaraj sieją wybadać.
Oparłszy łokcie o niski mały mur, oddzielający winnicę od obszernego pola owsa, które zbiegało po pochyłości aż do Sekwany, Ryszard duma długo nieruchomy... Wybadać Lidyę, poco? Wie już teraz napewno, czego się trzymać... Pomiędzy nią a dawnym kochankiem istniał jakiś łącznik, ubliżający, hańbiący który tłómaczył krążenie dokoła parku, spotkanie w Corbeil. Zaskoczona zuchwalstwem tego nędznika i bliskim powrotem męża, Lidya przyszła odważnie na ostatnią schadzkę, by odzyskać za jakąbądź cenę ów kompromitujący dowód, list czy portret, jaki pozostał w nikczemnych rękach. I wówczas, wobec zbyt podłych warunków, biedna kobieta zemściła się i broniła, jak pewnego wieczora w Quiberon, ale pewniejszą bronią... Teraz, skoro ów człowiek nie żyje, a oburzenie ustąpiło, pozostało jej osłupienie, przerażenie po spełnionej zbrodni, wraz z taką ludzką potrzebą jej wyznania, zwłaszcza mężowi, on jeden bowiem był zdolny usprawiedliwić ją, zrozumieć. Oto dlaczego tuliła się do niego, tonęła wzrokiem w jego oczach, jakgdyby chciała mu mówić: „Boję się, wstydzę się... ukryj mnie ratuj mnie.“
Co począć? Jak przyjąć to straszne wyznanie inaczej niż przebaczającem sercem i otwartemi ramiony? Czyż i on nie był również winnym? Czy nie mówił jej tyle razy, i jakim tonem rozpaczliwym: „Dopóki ten człowiek żyje, nie możemy być szczęśliwi... będę zawsze pamiętał o tem, że cię miał, zawsze obawiać się będę, że może cię jeszcze posiadać.“ Czyż może mieć żal do żony, że ich nareszcie oswobodziła? A jeśli w tej chwili czuł, że mu dusza wzbiera niepojętą radością, że te falujące łany dojrzałego zboża i drżącego owsa, rzeka, gorejąca w głębi niezmierzonej równiny i to niebo, i te drzewa, jeśli cały ten znany krajobraz olśniewał go, jak nigdy, czyż nie zawdzięczał to przeświadczeniu, że jest teraz jedynym, który pożąda tej cudnej istoty i będzie ją posiadał?..
Wtem usłyszał odgłos kroków cichych, szybkich, szelest muślinowej sukni. Lidya stanęła przy nim, zadyszana i taka blada...
— Jest Delcrous, — szepcze do Ryszarda, nie patrząc na niego, oparta o mur przy nim. — Wszystko się zmieniło, jak się zdaje, przypuszczają teraz zbrodnię... wpadli na trop...
Ach! jak te biedne blade usta silą się na uśmiech, mówiąc; gdyby byli sami w ogrodzie, jakże szybko przywróciłby im barwę i życie; ale słychać zgrzyt grabi we wszystkich alejach, stuk polewaczek o kamienne ocembrowanie studni.
— Jaki trop?.. czy wiadomo?.. — pyta Ryszard tonem obojętnym, którym usiłuje ją uspokoić.
— Nie, sędzia nie chce nic powiedzieć. Zostawłam wszystkich w salonie cisnących się dokoła niego, zaciekawionych.
— Co to nas ostatecznie obchodzi? — rzekł Ryszard z namiętną tkliwością. I, obejmując pełne ramię, osłonięte lekkim muślinem, tuli je do swego ramienia. — Tak dobrze tutaj...
Dokoła nich, w miarę jak słońce się zniża, unosi się coraz silniejsza woń lewkonii żółtych, purpurowych, liliowych; goździki roztaczają upajający zapach, a śród tych fali woni i barw jaskrawych, roje drobnych motyli, szukających orzeźwienia, wirują niby błękitne iskry tuż nad świeżo polanemi kwiatami.
— Och! tak, dobrze tutaj, — wzdycha Lidya, opierając głowę na ramieniu męża z dziecięcą zalotnością a sercem ściśniętem śmiertelną trwogą.
Zdumiona jego spokojem wobec tego wszystkiego, co im grozi, zapytuje siebie: „Czego się spodziewa? skąd czerpie odwagę?.. Jeszcze gdyby to można być pewnym, że się pozostanie razem, że się wspólnie odcierpi i odpokutuje... Ach! biedny, drogi, kochany.“
Ryszard zaś, oswobodzony przez śmierć Karola od ciężaru, który mu tak długo przytłaczał serce, rozkoszuje się promienną pięknością żony, tak samo jak się upaja wspaniałością nieba i widnokręgu; ale trwoga, malująca się w cudnych, wpatrzonych w niego perłowych oczach, drażni go, doprowadza do rozpaczy.
— O! już tak nie wzdychaj... Lidyo, słuchaj, co tobie?.. Skoro jesteśmy sami we dwoje, tak blisko siebie...
— Niedosyć sami, mój Ryszardzie, niedosyć blisko na to, co mamy sobie do powiedzenia.
— A zatem gdzie? Kiedy zechcesz? Dziś wieczór, w nocy?
— Tak, w nocy... powiemy sobie wszystko.
Oddech ich, dłonie szukają się wzajemnie, palą. A Ryszard mówi pocichu:
— Nie obawiasz się więc, żebym był taki zły jak wtedy, owej nocy przed odjazdem, pamiętasz?
— Nie, już się tego nie obawiam, — odparła z przekonaniem.
— Dlaczego?
Wyprostowała się nagle.
— Bo jest teraz między nami coś...
Udaje, że nie zrozumiał, i pyta szeptem:
— Co takiego?
Patrzą się na siebie, drżąc, jakby ogarnięci jednaką gorączką, pałający jednaką żądzą. Ona ma poza sobą całe niebo w ogniu, które otacza aureolą jasne jej włosy; on ma oczy obryzgane purpurowym blaskiem konającego słońca. Nigdy nie wydali się sobie wzajemnie tacy piękni, nigdy nie pożądali się wzajemnie tak namiętnie. I to nie światło apoteozy wywołuje w nich tę przemianę, nadaje im obojgu urok nowości, czyni ich oboje takimi dla siebie ponętnymi: to owo coś, owo złowrogie coś, o które się wzajemnie posądzają z jednaką litością, z jednakiem przebaczeniem w głębi serca...
— Panie Fénigan... panie Fénigan!..
Głos rozkazujący i ostry dochodził z górnej części winnicy.
— To Delcrous, — rzekła młoda kobieta, drgnąwszy z przerażenia.
Ryszard mruknął przez zęby:
— Czego on nas aż tutaj śledzi?
Instynktownym, opiekuńczym ruchem ramienia objął Lidyę, jakby chcąc jej powiedzieć: „Jestem przy tobie, nie obawiaj się niczego.“
A ona, widząc go takim spokojnym, mówiła sobie: „Jaki on odważny! jak ja go kocham!“ Ryszardowi znów ona wydała się bardzo wzruszającą, prawdziwą kobietą w tej swojej nerwowej trwodze, która każdą z nich ogarnia po spełnionym czynie.
— Wybacz mi, kochany panie Fénigan, — wołał Delcrous, zbliżając się szybkiemi drobnemi krokami, — chciałbym być w Corbeil przed odjazdem mego pisarza; czy mógłbyś mnie pan kazać odesłać?
Fénigan odparł: „Nic łatwiejszego.“ A Lidya zerwała się: „Pójdę powiedzieć Libertowi, żeby założył konie.“ Skoro Delcrous odjeżdża, nie mają się już czego obawiać na dzisiaj. Mąż odezwał się ze śmiechem:
— Chodźmy wszyscy powiedzieć Libertowi.
Gdy szli ogrodem, gdzie rozlegały się krzyki jaskółek i padały ukośnie złociste promienie słońca, sędzia szepnął do ucha Féniganowi:
— Odwieź mnie pan kawałek, ale sam; chcę pana prosić o niektóre objaśnienia.
Najwidoczniej zamierzał go wybadać co do Lidyi; to był ów trop, wyśledzony w Grosbourgu. Ryszard skupił całą swoją zimną krew i odwagę.
— Dobrze, — odparł tym samym tajemniczym tonem.
Gdy Lidya ujrzała powóz wjeżdżający na dziedziniec, gdzie przed paulownią, czekały ekwipaże gości, cudna jej twarzyczka pobladła, albowiem tajemny instynkt ostrzegł ją nagle, że jej zabierano męża, że nie ujrzy go tak prędko. Opanowała jednak wzruszenie i rzekła z uśmiechem:
— Bądźcie grzeczni, panowie, zabierzcie mnie z sobą; włożę tylko kapelusz.
Ryszard zrozumiał znaczące potrącenie łokciem sędziego.
— Nie opłaci się, jadę tylko do wsi. — I, pochyliwszy się ku żonie, rzucając jej całusa od ust, dodał: — Wróć na chwilę do salonu, wyświadczysz mamie przysługę.
Przez otwarte okna parterowe dolatywał szczebiot głosów kobiecych, słychać było bardzo ożywioną światową paplaninę. Lidya z ganku, zanim weszła, widziała jak konie, parskając, mijały bramę, a mąż odwrócił się i zawołał jeszcze:
— Do widzenia, za chwilę...
...Z rozdartem sercem — określenie nieco silne dla zakamieniałych dusz przedstawicieli sprawiedliwości, — Delcrous poświęcił Uzelles dla Grosbourga i miłość dla awansu. Szedł piechotą wzdłuż Sekwany, a w połowie mostu jeszcze nie był pewien, jak postąpi; i gdyby Czerwony Kapturek był w Uzelles, nie ulega wątpliwości, że czar jego uśmiechu. siła jego obecności rzeczywistej odniosłyby zwycięstwo nad pragnieniem szybkiego awansu i urokiem wysokich wpływów. Ale, pozostawiony jedynie własnym instynktom, sędzia nie był zdolny dojść do Uzelles, nie postanowiwszy tego, co mu radziła ambicya i oschłość serca. Spełni „obowiązek sądownika,“ i wzamian za to uzyska najpierw poufną rozmowę ze swoim kochanym Féniganem przed ostatecznem badaniem na śledztwie, tak, że będzie mógł, kontrolować wyznania podsądnego zwierzeniami przyjaciela. To też skoro tylko wyjechali poza obręb posiadłości, na gościniec, sędzia rozpoczął badanie.
Przyjaciel Fénigan powinien był zrozumieć powód, który im nie pozwolił zabrać jego żony; jakże tu mówić wobec niej o śmierci księcia Ołomuuieckiego, stanowczo gwałtownej i tragicznej, nie zaś spowodowanej prostym przypadkiem, jak utrzymywali lekarze?
— Ma pan zatem dowody? — spytał Ryszard skwapliwie. A Delcrous kiwnął głową.
— Niezbite.
Mąż tym razem już nie wątpił. Stanowczo chodziło o Lidyę. Ale co za głupota przypuszczać, że on wyda swoją żonę w ręce tych stróżów sprawiedliwości, że nie będzie wolał stokroć oddać im siebie samego!
Delcrous, jakkolwiek niezbyt subtelny, odczuł jego wzruszenie, i ciągnął dalej uradowany:
— Pierwszy dowód, a który narazie uszedł uwagi wszystkich... Jak większość męzczyzn bałamutów, młodych zwłaszcza, książę nosił przy sobie listy kobiet, fotografie, pamiątki, które chętnie pokazywał. Mały pugilares szyldkretowy, pełen relikwii podobnych, i dobrze znany jego przyjaciołom, nie opuszczał go nigdy. Otóż, gdy znaleziono księcia, miał kieszenie puste; to potwierdziło nasze podejrzenia.
Takim właśnie był dramat, jaki sobie wyobraził Ryszard. Lidya, pragnąca za jakąbądź cenę odebrać pamiątkę, której Karol nie chciał jej oddać. Fénigan pohamował się wszakże i znalazł tyle siły, żeby zaprzeczyć sędziemu, którego argumenty cisnęły go, jak kleszcze.
— Ależ jeśli kieszenie były tak dalece przeszukane, w takim razie zabito go poprostu, by go okraść.
— Nie, skoro pozostawiono mu portmonetkę, zegarek, pierścionki. Zrobiono zamach tylko na jego listy i na tę jego twarz pięknego bałamuta. To niewątpliwie forma zbrodni, mającej związek z miłością.
Mąż nie odpowiedział. Delcrous przeląkł się, że się posunął zadaleko i że nic już od niego nie wydostanie; by go znów złapać, spróbował wykrętu.
— Czy wiesz, panie Ryszardzie, co mi przychodziło na myśl? Że to zemsta kobiety...
Dostrzegł, że Fénigan drgnął, a sądząc, że przynęta jest dobra, ciągnął dalej:
— Wpadłem na tę myśl wobec trupa, który leżał wyciągnięty jak żywy, w zwykłej postawie i zwykłem schronieniu. Czy nie uważasz pan, że ta inscenizacya, niby z muzeum Grévina, wykazuje czysto kobiece wyrafinowanie, iście kobiecą kokieteryę w zemście?
Ryszard zrozumiał, że żona jego jest zgubiona i jął się ją ratować.
— Zemsta nie ma płci, mój kochany panie, tak samo jak zazdrość. Mąż oszukany, który się mści, może zainscenizować zbrodnię swoją równie subtelnie jak najprzebieglejsza kobieta.
— A więc pan nie widziałbyś w tem ręki kobiety?
— Przysiągłbym, że jest wprost przeciwnie.
— Ha! pan się na tem zna, — odparł sędzia, śmiejąc się głośno; poczem znienacka, jednym z tych nagłych zwrotów, które należą do wybiegów śledztwa, spytał tonem poufnym i poważnym:
— Pan jesteś, jak mnie zapewniano, z temperamentu bardzo zazdrosny?
— Rzeczywiście, jestem bardzo zazdrosny.
— Zdaje się, żeś pan nawet pisywał niesłychanie gwałtowne listy!..
— Czy to człowiek wie, co robi w takiem uniesieniu!..
Tutaj nastąpiła cisza, niby po wstępie do melodyi kilka taktów pauzy, w ciągu których umysły uspakajają się, skupiają. Gościńcem, bielejącym w miarę jak ściemniało się niebo, szli po dwóch, po trzech robotnicy, z sakwami i rydlem na ramieniu. Oracz, który zasnął, ukołysany odgłosem dzwonka u szyi wołu, zrywał się i zjeżdżał w bok, by przepuścić powóz, a włóczęga, siedzący nad rowem i zajęty odwiązywaniem bandażów płóciennych z nóg pokrwawionych, ścigał go zazdrosnym wzrokiem.
U stóp spadzistych winnic toczyła swe wody Sekwana, purpurowa od zachodzącego słońca, a na tle tego blasku ciemniejszemi jeszcze wydawały się lasy zaścielające brzeg przeciwległy. Od czasu do czasu odzywał się świst parowca na rzece, a z góry odpowiadał mu las potokiem nut swoich słowików, nut miłosnych, radosnych, które wraz z wonią konwalii, co wpadała do przejeżdżającego powozu, wywoływały w duszy Ryszarda cudny obraz Lidyi, w pamięci Delcrousa zaś wspomnienie śmiechu i lśniących zębów Elizy. O, muzyko majowa, o woni leśne, jakież tajemnicze prądy rozbudzacie w najoschlejszych sercach! Sędzia, bardzo wzruszony, omal nie zatelegrafował do Wersalu, by przysłano zastępcę na jego miejsce dla śledztwa; ale to wahanie się nie trwało długo.
Nagle, u wjazdu do Soisy, na małej ścieżce, idącej pod górę między winnicami, ukazała się długa, czarna postać, odcinająca się ostro od kredowo-białego tła gościńca.
— Dzień dobry, ojcze Cérès, — zawołał Ryszard, rozkazując woźnicy, by stanął.
Wikaryusz najpierw zapytał, czy właściciel małej parafii powrócił również. Ryszard odparł, że pozostawił pana Mériveta w Marsylii, ale nie na długo.
— A co was, kochany księże, zatrzymuje tak późno poza domem? Idziecie tu z pociechą do jakiego nędzarza?
Stary ksiądz otarł pot z białych włosów, co jak wieniec okalały mu głowę pod kapeluszem o szerokich skrzydłach, i odpowiedział z prostotą:
— Wracam od ojca Jerzego... ten stary żebrak, któremuś pan dał przytułek, kazał mnie wezwać.
— Czy on ciągle chory?
— O! umiera... Zaniosę mu wieczorem ostatnie sakramenty.
— Biedny ojciec Jerzy! Lidya się zmartwi. Sutanna tonęła już w mroku, gdy Ryszard dodał: — Koszta pogrzebu na mój rachunek, proszę księdza.
— Dziękuję, zacna duszo, — odparł silny, oddalony już, głos kapłana.
Cień drzew usuwał się z łąk. Wszystko dokoła stawało się czarne, jakgdyby rozpostarło się skrzydło śmierci, co przeszła gościńcem. Gdy stangret zapalał latarnie, Delcrous, powracając do dramatu porannego i swego badania, zapytał przyjaciela, Fénigana:
— Kiedyż się pan rozstał z Mérivetem?
— Wczoraj rano... — Lecz wnet, spostrzegłszy, że naraża żonę, dodał: — Ależ nie, co ja mówię?.. Onegdaj... dwa dni temu. Niepojęta rzecz, jak człowiek, spędziwszy noc w podróży, zatraca świadomość czasu.
„Plącze się, nieszczęsny,“ — pomyślał sędzia, i, kierowany litością, a może też skutkiem zawodowego dyletantyzmu, usiłował, uznając, iż sprawa jest zbyt łatwa, otworzyć Ryszardowi oczy na jego nieostrożność.
— Jednakże dzisiaj rano, gdyśmy się spotkali pod lasem, powiedziałeś mi pan, żeś tylko co przyjechał. Musi chyba tak być, bo niepodobna przypuścić, żebyś pan przez dwa dni przebywał w okolicy i nie był u siebie w domu.
— Oczywiście, — szepnął Ryszard z umyślnem zdumieniem.
Tym razem sędzia powiedział sobie:
— Udaje głupiego... — A po chwili namysłu:
— Słuchajno pan, ale niech to zostanie między nami, wiesz, że na nieszczęście stosunki księcia Ołomunieckiego i pewnej osoby, bardzo ci drogiej, znane były powszechnie w całej okolicy?
— Wiem, — odparł Ryszard spokojnie.
— A więc, czy nie powiedziałeś pan sobie, że gdy trupa księcia znajdą niemal u bramy pańskiej, sąd przedewszystkiem pomyśli o zemście, pochodzącej, jeśli nie od pana samego, to przynajmniej od kogoś z otoczenia pana?
— Nie wpadło mi to na myśl, dlatego że jestto doprawdy zbyt łatwe podejrzenie i byłoby może sprytniej pomyśleć, iż księże, zabity gdzieindziej, został w to miejsce przeniesiony w celu bardzo zrozumiałym.
Delcrous uczuł, że jest pobity, i rzekł z całą szczerością:
— Rozumowanie trafne. Chcę wszakże zadać panu jeszcze jedno pytanie, na które możesz nie odpowiedzieć. Wobec znanej pańskiej zazdrości, coby się stało, gdybyś pan, przypuśćmy, wracając do siebie potajemnie przez bramę od strony lasu, znalazł się oko w oko z młodym księciem, wychodzącym o świcie z pańskiego parku? Czy nie sądzisz, że...
— Że zabiłbym go?.. Owszem, ma się rozumieć; i to jeszcze upoważniony przez prawo.
— Ależ, nieszczęśliwy człowieku, nigdy w życiu! Prawo... tak, przyznaję, ale tylko w razie schwytania na gorącym uczynku.
Słowa te wypowiedziane były z taką gwałtownością, że sędzia aż podskoczył na poduszkach powozu i że wydały mu się ostatecznem wyznaniem, jakie mógł uzyskać od tych przyjaznych zwierzeń. Teraz przyszła kolej na sędziego śledczego. A Ryszard, bardzo zaniepokojony, pytał siebie: „Co on zrobi? Co on mi ma do powiedzenia, że mnie przywiózł aż tutaj?“
Wjeżdżali w istocie do Corbeil, gdy światła pierwszych latarni gazowych drgały na Sekwanie w ostatnich odblaskach zachodzącego słońca. Olbrzymie kominy młynów parowych, papierni, wyrzucały od czasu do czasu kłąb dymu, a wzdłuż chodników szli robotnicy milczącemi gromadami, wszyscy, męzczyzni, i kobiety, nieśli koszyczki słomiane koloru sadzy, — umalowały je tak niewątpliwie wyziewy fabryczne. Oprócz tej wędrówki znużonej trzody nie było nikogo na ulicy Notre-Dame, ani na placu Galignani, ciemnym i wąskim, gdzie wznosił się, oparty o zamęczone, niby śniegiem osypane, dachy wielkiego młyna, stary Pałac Sprawiedliwości, łączący się z domem aresztu.
— Powóz prezesa jest jeszcze, — rzekł Delcrous, widząc bramę otwartą naoścież, a ponieważ stangret się wahał, zawołał: — Wjeżdżaj, wjeżdżajże!..
W dziedzińcu słabo oświetlonym resztkami konającego dnia i dwiema staremi latarniami, sędzia wyszedł pierwszy i zaprosił Ryszarda, by poszedł z nim do jego gabinetu w „sprawie naglącej,“ — dodał głosem zmienionym, bardzo ostrym. Ryszard, nie odpowiedziawszy, wszedł za sędzią do dużego pokoju na końcu korytarza, gdzie lampa przykręcona stała na biurku. Ciszę, jaka tu panowała, przerywał głuchy rytmiczny łoskot dochodzący z młyna, stuk machiny hydraulicznej. Delcrous rozjaśnił lampę i zadzwonił na pisarza, który pracował w sąsiednim pokoju.
Gdy pisali coś i szeptali... „rozkaz zamknięcia w areszcie, odosobnienie konieczne,* Ryszard, przez wysokie okno, otwarte i zakratowane, spoglądał na drugi mały dziedziniec, gdzie nad żółtemi drzwiami widniały wyrazy, które z trudnością śród zapadającego mroku zdołał przeczytać: DOM ARESZTU CELKOWEGO.
Ach! te grobowe, niskie drzwi! a jakże wiernym symbolem nędzy, poza niemi ukrytej, był ten nietoperz, wirujący między czterema wysokiemi czarnemi murami, śród dusznego letniego wieczoru!
— Mój kochany panie Fénigan... — na syczący dźwięk głosu sędziego, Ryszard odwrócił się do biurka... — Jestem zrozpaczony. Muszę pana zatrzymać do rozporządzenia sądu.

Ryszard Fénigan wyglądał w tej chwili, jak powalony obuchem, ale widocznie był przygotowany na niespodziankę tego rodzaju, skoro, wysiadając z powozu, wsunął staremu stangretowi taką kartkę do Lidyi: „Wyjeżdżaj prędko... gdzie będziesz, tam i ja będę za tydzień.“


XVIII.
UBOGI LIDYI.

Po spotkaniu z Ryszardem ksiądz Cérès poszedł ulicą Soisy, gdzie z każdego progu dolatywał trzask palącego się drzewa wraz z silnym zapachem zupy cebulowej, — i zadzwonił do przytułku.
— Nasza kochana matka przełożona ciągle chora, — odpowiedziała mu siostra odźwierna, — ale jeśli ksiądz wikary życzy sobie widzieć się z siostrą Martą, jest właśnie w pierwszym dziedzińcu.
Irlandka, za którą skakała i goniła cała gromada dziewczątek rozmaitego wzrostu, poprawiła coprędzej spódnicę i podbiegła do starego księdza, zadyszana jeszcze od zabawy. Zaledwie wikaryusz wymówił pierwsze wyrazy, wielkie skrzydła kornetu, olśniewająco białe na tle czarnego dziedzińca, poruszyły się radośnie.
— Niech ksiądz wikaryusz pozwoli tędy, nikt nie może dać lepszych objaśnień odemnie.
I w parlatoryum, łagodnie oświetlonem i pełnem woni białych róż, złożonych na ołtarzu wzniesionym na cześć miesiąca Maryi przed posągiem Najświętszej Dziewicy, siostra Marta jednym ze swych szorstkich ruchów zdjęła z półki bibliotecznej długą księgę z zielonym grzbietem, a przerzuciwszy szybko kilkanaście kartek, rzekła:
— Oto dokładna data przybycia naszej małej Lidyi do przytułku... 28 października 1860. Niedługo skończy się dwadzieścia dziewięć lat; byłoto w pierwszym roku mego nowicyatu i dlatego może mam tak dobrze w pamięci najdrobniejsze szczegóły tej adoptacyi... O godzinie ósmej, w porze modlitwy wieczornej, Marya z Bretanii, nasza siostra odźwierna, ta sama, która księdzu dziś otworzyła, zbliża się z przerażoną miną do panny de Bouron. Znalazła podedrzwiami dziewczynkę, mającą osiemnaście miesięcy, albo dwa lata najwyżej, śpiącą, nawpół nagą, w kołdrze, do której była przypięta, niby wielki motyl, kartka papieru, a na niej wypisane niewprawnym charakterem imię „LIDYA.“
— Zgadza się najzupełniej, — powtarzał wikaryusz, pochylony nad foliałem.
Irlandka, rozpromieniona, spytała:
— A więc ksiądz odnalazł jej rodzinę? Byłam tego pewna... Ludzie z naszej okolicy, nieprawda?
— Nie, moja siostro.
— Wielka arystokracya pewnie?
— O! ani mowy o tem.
— Jednakże, przypominam sobie, — nalegała zakonnica, — że na kołdrze, a raczej na wielkiej derze, wydrukowana była korona i herb. Jest o tem wzmianka w naszej księdze, niech ksiądz spojrzy.
— Obawiam się, że to była kołdra skradziona, — rzekł ksiądz z pobłażliwym uśmiechem.
Irlandka krzyknęła z oburzenia:
— Skradziona! Ależ skądże to nieszczęśliwe dziecko pochodzi?
Wikaryusz oznajmił, że może tylko samej pani Ryszardowej wyjawić tajemnicę jej urodzenia. Przyrzekł to staremu dziadkowi, który, bliskim będąc śmierci, chciałby widzieć swoją małą Lidyę.
— Jeślim przyszedł najpierw tutaj, moja siostro, to dlatego, żeby sprawdzić pewne szczegóły, pewne daty opowiadania bardzo zawikłanego, wybełkotanego przez usta bezzębne, wykrzywione wiekiem i chorobę, ale prawdomówne, jak widzę.
Wstał. Siostra podniosła się również, nie nalegając, pochwalając tembardziej tę dyskrecyę, że, — mówiła, — wszyscy i u Féniganów i w przytułku wierzyli w wysokie urodzenie młodej kobiety.
Późnym bardzo wieczorem, ksiądz Cérès szedł brzegiem Sekwany z Lidyą, znającą dobrze te wąskie zarośnięte trawą ścieżki, któremi chodziła tyle razy z mężem, by zarzucać lub wydobywać sieci. Osłonięta dużą chustką blondynową, szła naprzód i uprzedzała księdza, gdzie kretowisko, gdzie kółko od liny łódki, wikaryusz bowiem postępował chwiejnym krokiem, niosąc wiatyk.
Pomimo jasnej nocy, gęsta mgła, unosząca się z nad wody, zlewała oba brzegi i lekkiemi obłokami słała się aż do połowy pagórka. Zbliżając się do małej przystani, gdzie spoczywały łódki Ryszarda, ksiądz Cérès i Lidya dostrzegli światła przez szparę w szopie. Jednocześnie wątły cień rzucił się ku nim.
— To wy, matko Lucriot?
— Tak, proszę księdza; ale ksiądz przynosi nam Pana Boga zapóźno. Ojciec Jerzy już nie żyje.
I, poruszając się śród mgły, niby maryonetka za przesiąkniętym tłuszczem papierem, mały cień gestykulował żywo i opowiadał ostatnie chwile biednego starca... Przez cały wieczór mamrotał niezrozumiałe rzeczy, śledził drzwi swemi kociemi oczyma. Potem, gdy wszedł doktór, zerwał się na łóżku, a nie ujrzawszy tego, na co czekał, upadł z otwartemi ustami, i już ani odetchnął. Na szczęście matka Lucriot miała butelkę święconej wody i od godziny czuwała przy zmarłym.
— Dziękuję, moja poczciwa, — rzekł wikaryusz. — A teraz, poczekajcie tutaj... zawołam was.
Łagodnie popchnął przed sobą drżącą Lidyę. Śród wilgotnego stosu żagli, wioseł, sieci, wędek, dwa srebrne lichtarze na skrzyni okrytej białym obrusem, przygotowanym do wiatyku, tworzyły świetlany, czysty zakątek przy łożu śmiertelnem. Dłonie, ręce, całe ciało starego żebraka, począwszy od szyi, ginęło w cieniu wraz z łachmanami, jakiemi zasłany był tapczan; głowa tylko wyłaniała się spokojna i wspaniała, nie była to już sina twarz pijaka, lecz oblicze woskowej białości, o rysach skamieniałych, oczyszczonych ze zmarszczek i skurczów. Broda, rozplatana, wygładzona, rozpościerała się majestatycznie i przywodziła na myśl jakiegoś wędrownego, starego króla Leara, który skonał, czekając na swoją Kordelię.
Dusząc się zrazu tym nieokreślonym zapachem mrówek, jaki wydaje odzienie i izba prawdziwych nędzarzy, zapachem ubogich, Lidya niebawem przejęta została do głębi pięknością i majestatem tego oblicza starego żebraka; i, wobec śmierci równającej wszystko, wstyd, który ją pognębiał od kilku godzin, od chwili kiedy się dowiedziała, że jest wnuczką tego włóczęgi, ustępował miejsca litości tkliwej i pełnej szacunku. Ksiądz zabrał ją, prawie wbrew jej woli, zbuntowaną, miotającą się gniewem, gotową zaprzeczać niskiemu pochodzeniu, krzyczeć temu starcowi: „Kłamiesz!..“ A teraz, gdy stała pochylona nad tą biedną twarzą, w której odnajdowała może jakieś podobieństwo, łzy napływały jej do oczu na myśl o tem życiu, złożonem z nędzy i poświęcenia, opowiedzianem jej przez księdza Cérès.
— ...Na gościńcu do Corbeil, w wieczór jesienny, jedzie wózek, naładowany owymi cyganami, handlarzami wyrobów koszykarskich, szlifierzami kos, wróżbitami. Chleba niema, koła skrzypią z braku smarowidła. I oto przy wjeździe do Soisy, piękny gmach przytułku, z nowym dachem i jasnemi firankami, poddaje tym włóczęgom myśl pozostawienia tam jednego z małych darmozjadów, najmniejszego, — śliczniutkiej, jak aniołek, dziewczyneczki, którą składają o zmroku w kruchcie pod krzyżem. Matka płakała przez jeden wieczór, ale mając tyle innych dzieci do wyżywienia, pocieszyła się, że to przynajmniej wyratowane będzie od nędzy. Kilka obrotów kół i nikt śród karawany nie myśli już o maleństwie, nikt oprócz starego dziadka, który pozostał sam, żebrząc pod klasztorem w Soisy, by się przekonać, czy przyjmą porzucone dziecko, i który przez trzydzieści lat, do śmierci, nie ruszył się z okolicy, i patrzał, jak ładna cyganeczka rosła, stała się panną, młodą mężatką i nie zdradził się ani razu ze swojem upokarzającem ojcostwem.
I Lidya przypomina sobie... W czwartki, gdy chodziły na spacer, stary żebrak ściga zdaleka sieroty na rozpalonej drodze. „Lidyo, twój ubogi!..“ wołają małe. „Lidyo, twój kochanek!..“ szepczą starsze. Wszystkie, śmiejąc się, wskazywały włóczęgę z łysą czaszką, przeciętą grubą siną żyłą, nabrzmiewającą od słońca... W inne dni, na ziemi pełno kałuż, wicher rozprasza fale deszczu jesiennego, rozpościera na widnokręgu olbrzymią szarą siatkę, o oczkach drgających i ścisłych, między któremi ukazuje się, siedząca na kopcu granicznym, postać ojca Jerzego, który wznosi ku parlatoryum brodę swoją i swoje ociekające oczy...
A owego ranka przeszłej zimy, podczas rekonwalescencyi Lidyi w klasztorze, gdy pod jej oknami podniesiono biednego starca, zakopanego w śniegu, gdzie spał przez całą noc... A owego innego poranku, złowrogiego, pomimo jasnego lipcowego słońca, kiedy Lidya, uciekając przez bramę od lasu, ujrzała ojca Jerzego, który stanął nagle przed nią, na drodze jej ucieczki, jakgdyby odgadywał jej szaleństwo i usiłował mu zapobiedz.
O! tak, wiedział, że jego dziecko wymyka mu się, może nazawsze, i łkanie rozpaczliwe, jakie jej na pożegnanie rzucił, powinno było uprzedzić Lidyę o bohaterskiem i tkliwem poświęceniu serca, co biło pod tym stosem łachmanów... Biedny ojciec Jerzy! I pomyśleć, że po tylu cierpieniach, ta ostatnia radość, to pragnienie jego ostatniego tchnienia: widzieć i ucałować dziecko swoje raz jeden, tylko jeden raz, — nie mogła się urzeczywistnić. Jego Kordelia przyszła zapóźno i, wobec dziada, spoczywającego snem wiecznym, Lidya zapytywała siebie daremnie, czem się odwdzięczyć za tyle zaparcia się i miłości.
— Niech mu pani zamknie oczy, to wszystko — czego od pani żądał.
Drgnęła na słowa księdza, pochyliła się nad czołem zmarłego, zimnem i twardem jak głaz, i złożyła na niem pieszczotę swoich ust, zasunęła martwe powieki na szklane źrenice, z których spojrzenie już uleciało.
— To też i wszystko, co mu dać mogłam, — szepnęła, poczem zwracając się do wikaryusza: — Proszę, niech ksiądz nie sądzi, że jestem kobietą pełną pychy i bez serca, jeśli poproszę księdza, by to, co zaszło tutaj dzisiaj wieczór, zostało między nami, zupełnie między nami.
— Chciałem właśnie pani to zaproponować, — odpowiedział ksiądz chłodno. — Rozumiem dobrze względy familijne...
Ale przerwała mu:
— Nie; ksiądz nie wie... nie może wiedzieć. Względy, o jakich ksiądz wspomina, nie powstrzymałyby mnie od przyznania się do mego urodzenia, od wyprawienia memu staremu dziadowi pogrzebu, godnego jego odwagi, i od pójścia na czele orszaku. Jestem mu to winna... Ale okoliczności straszne, nieprzewidziane... zaaresztowali mego męża... Dziś wieczorem, w sprawie księcia Ołomunieckiego... Umarł śmiercią gwałtowną i oskarżają Ryszarda. To księdzu wytłómaczy zamieszanie, jakie panuje w zamku, dlatego mogłam wyjść niepostrzeżenie. Gdy ksiądz przyszedł, tylko co przyniesiono nam tę nowinę, wyobrazi sobie ksiądz łatwo przerażenie, rozpacz mojej teściowej. Jej syn oskarżony o zabójstwo, Fénigan w więzieniu! I to, jak się zdaje, przezemnie, z powodu żony... Nieszczęśliwa matka nie oskarża mnie, ale ja ją odgaduję. I widzi ksiądz, do tych wszystkich wielkich krzywd, jakie im wyrządziłam, dołącza się teraz jeszcze krzywda spowodowana mojem pochodzeniem, ta plama, jaką sprowadzam na nazwisko Féniganów, którzy przezemnie stali się krewnymi ojca Jerzego! Nie, nie będę miała odwagi powiedzieć im tego, ani teściowej, ani mężowi... Nawet wobec opinii publicznej i przekonania sędziego, gdyby wiedziano, że Ryszard wziął żonę z bryki cyganów, z rodziny włóczęgów, postać męża straciłaby na swej nieskazitelności, wydałby się wytrąconym ze swojej sfery, a to mogłoby skompromitować go jeszcze bardziej.
Ksiądz Cérès, na którego energicznej ruchliwej twarzy odbijały się wszystkie jego uczucia, zdumiony zrazu, potem wzruszony wyznaniami młodej kobiety, wziął ją za ręce poufale i serdecznie.
— Masz stokroć słuszność, moje kochane dziecko; ale, bądź pani spokojna, to jakby tajemnica spowiedzi. Nikt cię nie widział wchodzącą, oprócz matki Lucriot, za którą odpowiadam; zresztą wiedziano, żeś dobra dla ubogich, a szczególniej dla tego. Obecność pani w chacie, gdzieście mu dali przytułek, wydałaby się całkiem naturalną, skoro mąż twój wziął na siebie koszta pogrzebu.
A widząc zdziwienie Lidyi, ksiądz opowiedział jej swoje spotkanie na gościńcu z Ryszardem i sędzią śledczym.
— Drogi, kochany... — westchnęła, wzruszona do łez tem, że śród własnego dramatu, śród tej strasznej walki życiowej, myślał o „ubogim Lidyi.“
Ksiądz mówił dalej:
— Sądzę, że pogrzeb odbędzie się jutro, bardzo przyzwoity, ale bardzo skromny. W przyszłą niedzielę msza w małej Parafii będzie mszą żałobną, i tylko my dwoje będziemy wiedzieli, za czyją duszę. Na cmentarzu w Draveil nie pochowamy go w kącie ubogich. Skoro jestem upoważniony przez pana Ryszarda, kupię kawałek ziemi, możliwie blisko gościńca, gdzie ten włóczęga żył zawsze, i zamówię duży czarny kamień, na którym wyryte będą dwie daty jego śmierci i jego urodzenia wraz z nazwiskiem, jakie znalazłem w tym oto notatniku.
Wziął z tapczanu i podał młodej kobiecie notatnik pomięty, zatłuszczony, przesiąknięty straszną wonią; było to świadectwo tożsamości, niby książeczka żebracza, gdzie między markami merostw i odciskami brudnych palców, odczytać można było:

Jerzy Mendelson, zwany ojcem Jerzym,
Rougegoutte (Alzacya) 1802.

To wszystko, co znaleziono przy nim, tę książeczkę i klucz od „swojej chaty “ jak mówił, wielki klucz, który nosił na szyi, na golem ciele, przymocowany do łańcuszka. Nieborak był taki stary, taki chory, pamięć jego taka niepewna we wszystkiem, co nie dotyczyło małej, że ksiądz nie mógł się dowiedzieć niczego stanowczego o jego ojczyźnie, jego nazwisku i rodzinie. Świat dla niego zaczynał się od Lidyi i z nią się kończył; reszta tonęła w kurzu czy we mgle gościńca. Ponieważ jednak świadectwo datowało od jego przybycia do Soisy, przed osłabieniem, wywołanem chorobą i wiekiem, przeto ten rok, 1802, i to nazwisko Mendelson, mogły być prawdziwe.
— Nazwisko słynne w sztuce, nieprawda, pani? — zapytał wikaryusz, chcąc niewątpliwie złagodzić cios, zadany pysze Lidyi, który, jak mniemał, ugodził w nią silniej, niż się chciała przyznać.
Skinęła głową w milczeniu, wyprostowana i poważna trzymając w dłoni książeczkę nędzarza, w której to znakomite nazwisko, co mogło być i jej skiem nazwiskiem, stanowiło taki kontrast z kartką zabrukaną i pomiętą, jak cała jej wykwintna postać z błotnistą ziemią w szopie, ze ścianami poczerniałemi, oblanemi smołą...
Przeciągły świst statku pod szluzą wyrwał Lidyę z zadumy. Płomień świec kopcił, wielkie cienie snuły się po martwo-bladej twarzy nieboszczyka, gdy ksiądz modlił się, klęcząc przed tapczanem. Lidya nie czuła się na siłach, by pójść za jego przykładem. Zbyt wielka burza miotała jej duszą; bardziej wzburzona, niż istotnie wzruszona, czuła przedewszystkiem potrzebę skupienia się, opamiętania. Rzuciła ostatnie spojrzenie swemu ubogiemu, którego głęboki sen budził w niej zazdrość, i wyszła.
— Czy pani chce, żebym odprowadziła? — szepnęła matka Lucriot, drzemiąca pod szopą.
— Dziękuję... — i Lidya, która śpieszyła się do samotności, weszła we mgłę gęściejszą, ciemniejszą jeszcze niż przed chwilą.
Wdali szluza przecinała cały widnokrąg z głuchym, nieustającym łoskotem grzmotu, śród którego ginął rozpaczliwy okrzyk statku. Lidyi zdawało się, że to ona, że to jej zagrożone życie woła na pomoc. W biednej jej duszy panował taki mrok, taki zamęt, po burzy tego długiego dnia. Rano ów trup na murawie, potem zaaresztowanie Ryszarda, a gdy usiłowała zrozumieć dziwaczną kartkę, pochodzącą z więzienia, ksiądz Cérès zabrał ją do ojca Jerzego!..
A zatem to ukrywało się poza koroną i herbami, złocistemi złudzeniami jej dzieciństwa, któremi osłaniała się w smutnych godzinach, któremi ochraniała swoją, dumę, swoje nieświadome bunty. Teraz wiadome już jest jej pochodzenie arystokratyczne, wytłómaczone są jej awanturnicze i koczujące instynkta. Wy, smutne włóczęgi, którzy zatrzymywaliście się przy studni na rogu drogi, wędrowne karawany, które ścigała wzrokiem, dopóki nie zniknęłyście jej z oczu, dlatego ona was tak kochała. Byłyście jej ojczyzną, jej koczowniczą rodziną.
Dlaczego nie pozostała śród was, jakieżby to było szczęście dla Ryszarda i jego matki!.. I, myśląc o tych prawych sercach, o tem życiu uczciwem i spokojnem, które jej krew cygańska wykoleiła, zakłóciła, Lidya pożałowała szczerze, iż jej nie pozwolono umrzeć tam, w Quiberon. Przez chwilę nawet bliska rzeka, prostopadły brzeg, głęboka woda, obijająca się o filary mostu, ponowiły pokusę samobójstwa. Widziała się jadącą po wybrzeżu nazajutrz, na wózku pogrzebowym... Ale nagle wspomnienie Ryszarda, takiego kochającego, takiego pełnego poświęcenia, myśl o tem, co uczynił dla niej, objaśniła ją, jakie są jej prawdziwe obowiązki.
Nie, nie może już rozporządzać swojem życiem. Gdyby nawet nie żywiła dla męża głębokiego i tkliwego uczucia, jakie przepełniało jej serce, powinna była pójść za nim, towarzyszyć mu do końca rozpaczliwej drogi, na którą się rzucił przez miłość dla niej. I gdy w jej gorącej, romantycznej główce snuły się wszystkie ofiary, wszystkie braki, jakie ponosiłaby, dzieląc razem z nim wygnanie pod rozżarzonem niebem, śród rygoru więziennego, rozdzierający okrzyk statku, którego nie słyszała już oddawna, obudził Ryszarda, uszczęśliwionego, że znalazł się, w miejscu żony, na wstrętnym barłogu w areszcie nad brzegiem wody.




XIX.
ZASADZKA NOCNA.

W ranek słoneczny, cichy, bez najlżejszego powiewu wiatru, pod niebem, którego błękitu nie zakłócała żadna chmurka, koszono siano w Grosbourgu. Na długich trawnikach, okolonych balustradami z białego marmuru, ozdobionych wazonami i posągami, dwa szeregi kosiarzy schylały się i podnosiły w słońcu, i ani śpiew, ani rozmowa, ani nawet metaliczny zgrzyt kosy na kamieniu do ostrzenia nie przerywał tej pracy, którą można było wziąć za sianożęcie kolonii karnej, gdyby nie wspaniałe ramy, w jakich się odbywała.
Naraz krzyk ostry, rozdzierający, jeden z tych wrzasków ponurych, jakie dochodzą z ogrodów dla obłąkanych, przebiegł z jednego końca na drugi wielkiej posiadłości, od tarasów nad brzegiem wody do wjazdu na żwirowaną drogę przez pomnikową bramę, gdzie pozłacane emblematyczne pęki rózg liktorskich przypominają dawne funkcye wielkiego mistrza konnicy cesarskiej. Ani jedna głowa nie podniosła się na odgłos tej przejmującej skargi, która przeszła ponad murawami, — robotnicy pozostali niewzruszeni, jak posągi. Możnaby pomyśleć, że byłto jeden z owych odgłosów domowych, których mieszkańcy już w końcu nie słyszą.
Jednakże w małym narożnym saloniku, obitym żółtą materyą, gdzie książę Alcantara rozmawiał z sędzią Delcrous, rozmowa urwała się nagle, gdy okrzyk wtargnął przez przymknięte żaluzye.
— Słyszysz pan, jakie to straszne!.. Od chwili, kiedy mimo wszelkich naszych usiłowań, kazała sobie otworzyć drzwi Upiora, gdzie ukazał jej się, złożony na deskach syn; z martwą twarzą, stoczoną przez robactwo, księżna nie wyrzekła słowa, nie poznała nikogo; ten posępny okrzyk, jaki od czasu do czasu wydaje, to jedyna w niej oznaka życia. I gdy ja, kaleka, siedzę przykuty do fotela, między tym nieboszczykiem i tą warjatką, pan mówisz mi o wypuszczeniu zabójcy, chcesz mnie pozbawić nawet uciechy zemsty!
Oczy paralityka, w których zogniskowało się jego życie, roziskrzyły się wściekłym gniewem, a sędzia, bardzo zmieszany, bronił się, tłómaczył niewyraźnie: Książę pan nie może wątpić o jego dobrych chęciach; wydał rozkaz aresztowania tego samego wieczora, od trzech dni aresztant siedzi odosobniony i żadnego rezultatu.
— Podchodzi pana... Nie umiesz pan sobie z nim radzić, — mruknął jenerał.
— Ależ przeciwnie, kochany książę... Wydaje się, jakby się oskarżał, obwiniał umyślnie. To niepojęte. Mam teraz dowód, że przyjechał dopiero w poniedziałek rano, w dwa dni po zabójstwie... I w miarę jak wymyka się ten ślad, wpadam na inny, daleko pewniejszy, gdzie wszystko się zgadza, godzina, dzień, pobudki, doniesienia moich agentów, listy bezimienne, które mnie dochodzą.
Delcrous umilkł, spostrzegłszy lokaja na ganku, w uchylonych drzwiach.
— Kto tam? Powiedziałem, żeby nam nie przeszkadzać, — krzyknął jenerał głosem komendy.
Służący zniknął przestraszony. Na jego miejsce olbrzymi cień zasłonił całe światło we drzwiach.
— Przepraszam jaśnie księcia.
— Ach! to ty Santecoeur.
Delcrous zbliżył się pocichu a szybko do jenerała.
— Proszę, niech książę przyjmie tego człowieka; pomówimy, gdy go książę wysłucha.
Jenerał wzruszył ramionami i, wskazując drzwi otapetowane, które się łączyły z pokojami gościnnemi.
— Przejdź pan tam, zawołam pana, — rzekł, poczem zwrócił się w stronę ganku: — Wejdź, Eugeniuszu.
Wychudły, pochylony, niepewny na nogach, Indyanin wyglądał jakgdyby wstał z ciężkiej choroby. Głos jego również utracił swój dźwięk metaliczny, jakkolwiek Santecoeur usiłował mówić wyraźnie i trzymać się prosto, gdyż był w paradnym mundurze, pod bronią i wobec swego pana.
— Przychodzę do księcia pana, — rzekł ze wzrokiem wlepionym w dywan, — prosić o dymisyę.
— Dlaczego?
— Mój syn jedzie z żoną do Ameryki. Dzieci chcą, żebym im towarzyszył, ale jak... jak załatwię rachunek z sądem.
Książe poruszył się na fotelu.
— Z sądem? A cóż ci się stało?
— Szkaradna sprawa.
— Wytłómacz się.
— Nie wiem, czy potrafię, — odpowiedział szeptem leśniczy.
Oparł się o kominek, drżąc tak silnie, że lufa strzelby, zawieszonej na jego ramieniu, uderzała o marmur. Musiał się wyprostować, by opowiedzieć swoją przygodę. Przygoda to prosta i ponura. Odkomenderowany w nocy z piątku na sobotę na obławę kłusowników, wracał około godziny drugiej nad ranem, gdy z okna jego domu wyskakuje jakiś człowiek, o kilka kroków przed nim, na dziedziniec Pustelni. Ciemno było zupełnie. Sądząc, że to złodziej, Santecoeur strzela, powala człowieka, a gdy się zbliża, by zobaczyć, kto to taki...
Groźny głos przerwał opowiadanie:
— Kłamiesz.
Leśniczy drgnął pod obelgą:
— Panie jenerale!
— Mówię ci, że kłamiesz. Nie w ten sposób zabiłeś księcia. Wiem o tem, wiem, coś zrobił, tak dobrze, jakgdybym był twojem sumieniem; tylko chce to usłyszeć od ciebie samego. No, mów... albo nie, czekaj.
Zawołał głośno:
— Panie Delcrous!
Gdy Indyanin ujrzał wchodzącego z powagą sędziego trybunału w Corbeil, przed którym często składał zeznania w sprawach kłusownictwa, — uczuł, że kolana uginają się pod nim, jakgdyby kat już kładł dłoń na jego ramieniu. „W drogę!“ Wielkie jego policzki zapadły się i pobladły. Doprawdy nie sądził, że to nastąpi tak prędko.
— I cóż, panie sędzio, — odezwał się książę tryumfującym tonem, — miałem, zdaje się, słuszność, przypuszczając, że nędznik, o którym mówiliśmy, nie działał sam. Oto narzędzie, które znalazł i wytłómaczenie wszystkich alibis, które pana zbijają z tropu... Santecoeur, jeśli chcesz, żebyśmy byli dla ciebie względni, opowiedz dokładnie, jak się to wszystko stało... tylko przedewszystkiem, bez oszustw.
Księciu zdawało się, że leśniczy się waha i, chcąc mu oszczędzić wstydu wyznania, dopomagał mu, poddawał wyrazy.
— Powiedz, co ci przyrzeczono? Co ci dano? Boć ostatecznie nie pracowałeś na własny rachunek.
Santecoeur wyprostował się, na twarz biły mu ognie, żyły na czole miał nabrzmiałe od wysiłku, z jakim się powstrzymywał.
— Być może, iż rzeczy takie robią się za pieniądze; ale, żeby po dwudziestu ośmiu latach wiernej służby, trzydziestu w Poczcie-Zajęczej, a piętnastu w Pustelni, mój pan mógł mnie sądzić zdolnym... Nie!
— Nie zechcesz w nas chyba wmówić, że historyjka, jaką opowiedziałeś przed chwilą, jest prawdziwa? — spytał szyderczo jenerał, zmieszany nieco.
— Przed chwilą, panie jenerale, skłamałam przez głupią pychę, której mi już mieć niewolno. Niech się dzieje, co chce... powiedzenie prawdy nie będzie mnie kosztowało tyle, jak to, com tu usłyszał.
I, zacisnąwszy pięści, zaczął:
Przed dziesięciu dniami, w nieobecności mego chłopca, dostałem w Pustelni kartkę bez podpisu, donoszącą mi, że następnej nocy, między godziną trzecią a piątą, będę mógł widzieć z bramy Pacôme’a męzczyznę, wychodzącego oknem z pokoju mojej synowej. Trzeba wiedzieć, że w swoim czasie byłem nieszczęśliwy w małżeństwie. Kochałem żonę, a ona mi za to odpłacała! W końcu uciekła z żandarmem z Mongeron, i zostawiła nas samych, dziecko i mnie na naszej pustyni w Poczcie-Zajęczej... Łotrzyca i tyle! Od tej awantury mam złość do wszystkich kobiet, a gdy mój chłopiec się ożenił, przyrzekłem sobie, że będę miał oko na jego małą i postanowiłem, iż jeśli się zdarzy okazya, pomszczę jednocześnie krzywdę moją. Nie było to tajemnicą dla nikogo w okolicy, a ci, co do mnie napisali, wiedzieli dobrze, co robią!
Delcrous zapytał:
— Czy zachowałeś ten list bezimienny?
— Pozwólże mu pan skończyć, — rzekł książę zniecierpliwiony.
— Tego piątku właśnie wszyscy byli na nogach by schwytać kilku kłusowników z Mainville, którzy nam zabijali najpiękniejsze sarny... W liście stało od trzeciej do piątej. Około godziny trzeciej opuściłem stanowisko w alei Wielkiego-Dębu i ukryłem się przy bramie Pacôme’a. Jak mnie tu panowie żywego widzicie z fuzyą w ręku, nie wiedziałem, kogo ta łajdaczka, moja synowa, ma u siebie w pokoju. Spostrzegłem ja, że książę się koło niej kręcił; ale po scenie, jaką małej zrobiłem, sądziłem, że się to skończyło; a list, jak panowie zobaczą, poddawał mi inne nazwisko. Mokłem już od pół godziny, bo deszcz lał jak z cebra, gdy naraz słyszę szmer. Ktoś wyskakuje o dziesięć kroków od mojej kryjówki i ucieka. Ciemno było i mogłem go chybić, gdyby biegł dalej. Na nieszczęście zatrzymał się, by otworzyć parasol i wtedy strzeliłem! Męzczyzna postąpił kilka kroków bardzo prędko, poczem stoczył się do rowu i już ani drgnął, jak ugodzone śmiertelnie zwierzę. Wówczas poleciałem do domu. Mała udawała, że śpi, przykryta kołdrą po same oczy. „Wstań i weź latarkę, mówię do niej. Zabiłem twego kochanka, chodź, pomożesz mi go zakopać.“ Przelękła się, usłuchała natychmiast, zapewniam panów... Jeszcze owej chwili nie domyślałem się, kogo położyłem trupem. Najlepszy dowód, że gdyśmy stali oboje w rowie przy martwem ciele, zapytałem synowej: „Kto to? — Spojrzyj,“ odpowiedziała pocichu, opuszczając latarnię... Ach! panie jenerale, gdy zobaczyłem, com zrobił...
Rękawem kurtki mundurowej otarł czoło, oblane potem. Książe, śledząc wrażenie, jakie opowiadanie wywierało na panu Delcrous, zapytał leśniczego z całym spokojem:
— Czem strzelałeś?
— Śrutem.
— I trafiłeś gdzie?
— Nie dostał całego naboju... Tylko jedna dziura, tu, koło skroni.
Nastąpiła chwila okropnego milczenia, przerwana znów krzykiem matki, — zdawaćby się mogło, że zobaczyła ową ranę koło skroni. Poczem badanie rozpoczęło się ponownie:
— Mówisz, że padł wpobliżu Pustelni. Przecież nie tam go znaleziono?
— Złożyliśmy go najpierw w głębi jednej z jam, których jest tyle w tej stronie lasu i przykryliśmy cierniami i liśćmi. Gdyśmy powrócili do domu, przemoknięci do nitki, wpadło nam na myśl, żeby go z jamy wydobyć i położyć na murawie pod parkiem Féniganów. Mała trzymała latarnię; ja niosłem nieboszczyka na ręku, jak dziecko; jestem bardzo silny. Rzecz się stała tak, jak panom opowiedziałem.
Sędzia ze swego kąta zapytał z przebiegłą miną:
— Pocóż był ten parasol otwarty nad głową?
— Przypomniałem sobie, że pewna pani, którą znaleziono nieżywą w lesie Fontainebleau, przez tydzień leżała tak na jednem miejscu i nikt jej nie ruszył.
— A dlaczego pod parkiem Féniganów?
Santecoeur, wydłużając szyję, wyjąkał:
— To był złośliwy pomysł, panie Delcrous... myśl nikczemnika, za którą wymierzam sobie karę, spowiadając się z niej panu. Po tem, co zaszło między księciem a panią Ryszardową, można się było spodziewać, że oskarżą męża... Tylko muszę dodać, że ta myśl nie byłaby nigdy przyszła do głowy mojej synowej ani mnie, gdyby nie list, który książę miał przy sobie...
— Nareszcie!.. mamy go, — zawołał książę z dziką gwałtownością. — Przyznaj się, żeś księciu przeszukał kieszenie, by wyjąć papiery, których żądał mąż... Przyznaj się do tego, a damy ci pokój.
Leśniczy, nie odpowiadając, wydobył z kurtki list i pugilares.
Książę Ołomuniecki, — rzekł poważnie, — miał przy sobie oprócz przedmiotów, które panu wręczono, ten oto pugilares i ten list niezapieczętowany, pisany do jednego z przyjaciół. Nie wysłał listu, bo czekał, by dodać, jak spędził noc... Oczywiście nie powinienem był czytać... ale tak straciłem głowę, a synowa tak mi ciągle powtarzała: „Może tam jest coś takiego, co nas zdradzi...“ Prawda, że ten list zawiera dowody na to wszystko, com powiedział. Czytając go, przekonają się panowie, żem nie skłamał i że nieszczęśliwy młody książę własnemi rękoma zastawił sidła, w których zginął.
Położył przy fotelu na biurku ostatni list do Vallonguea i mały pugilaresik szyldkretowy.
— A gdzie jest owo bezimienne ostrzeżenie, które otrzymałeś? — spytał Delcrous, gdy książę czytał.
— Mam je ze sobą... jeśli pan sędzia chce przeczytać...
— Daj... Pismo kobiece i to kobiety pospolitej... A! do licha... — Drgnął i zapytał półgłosem leśniczego, jakgdyby się obawiał, żeby ojciec nie usłyszał: — Sądziłeś zatem, że strzelasz do Aleksandra?
— Tak, — odpowiedział leśniczy skinieniem głowy.
Jenerał, który z wściekłością targał wąsy, podniósł oczy od listu do Vallonguea.
— Są tu jednak rzeczy, których sobie nie mogę wytłomaczyć... w jakim celu przyszedłeś tutaj?.. I dlaczego nie uczyniłeś tego wcześniej?
— Ach! kobiety, proszę księcia pana!.. Uległem proźbom synowej, która boi się męża jak ognia i chciała wszystko przed nim ukryć. Chłopiec też żył przez te kilka dni śród nas, nie domyślając się niczego. Jeździł do swego magazynu, mówił o tej sprawie w wagonie ze wszystkimi... a ja, łatwo się domyśleć, com przechodził! myśl, że człowiek niewinny siedzi przezemnie w więzieniu, że może będzie skazany... Nareszcie wczoraj, przy obiedzie, syn spostrzegł, żem odsunął talerz, nie jedząc, jak mi się to zdarzało często od kilku dni. „Ojcze, słuchajno, co ci jest?“ Nie mogłem już wytrzymać, zanadto mnie to dusiło, powiedziałem wszystko... Ach! biedne dziecko, myślałem, że padnie trupem od ciosu, jaki mu zadałem. Żona uklękła przed nim, nie spojrzał nawet na nią; zapomniał o własnem nieszczęściu. „Nie, nie... zajmijmy się najpierw ojcem. Ojciec zawinił, trzeba, żeby winę naprawił.“ Ach! takie chwile, co to za przejścia w rodzinie... Padliśmy sobie w objęcia, łkając. Przysiągłem mu, że pójdę tutaj dziś rano... i przyszedłem.
— Czuć w tem prawdę! — szepnął Delcrous.
— I wszystko zgadza się z tem, com przeczytał, — rzekł jenerał, jakby z żalem. — Tylko ta rana od śrutu, której śladu lekarze nie mogą odnaleźć w uległej rozkładowi twarzy... ciało było przecież tylko przez dwa dni w lesie..
— To wybieg kłusowników, proszę księcia, — odpowiedział Santecoeur, a dreszcz wstrząsnął jego postacią; — ale wolałbym sobie raczej wyrwać język, niż...
Niż opowiedzieć temu ojcu, że, by unimozliwić poznanie jego dziecka, powieszono je na całą, noc za nogi, a głowę wetknięto po ramiona w mrowisko.
Sędzia, z listem Charlexisa w ręka, mówił jenerałowi do ucha:
— A co, mówiłem panu, że jesteśmy na złym tropie... najoczywiściej zabójcą jest ten człowiek; a jeśli panu zależy na tem, żeby się zemścić...
— Zemścić się na tym chłopie!.. nie, mój drogi, Fénigan co innego... ale ten...
— Tembardziej, że wobec tego listu skazanie byłoby trudne.
Książę zamyślił się przez chwilę, poczem rzekł tonem stanowczym:
— Podzielam pańskie zdanie. Opinia księcia i naszego domu nie zyska nic na rozgłoszeniu tej sprawy, ani też cynicznych zwierzeń tych dwóch młodych szlachciców...
Sądownik o wilczych zębach i kunsztownie przystrzyżonych faworytach, przerwał mu żywo i rzekł do Santecoeura, który stał nieruchomy z czapką w ręku:
— Słyszycie, książę pan nie chce oddać pod sąd tej nieszczęsnej sprawy. Opuśćcie kraj coprędzej, nie mówiąc nic nikomu; od was tylko zależy, od waszej ostrożności, żeby was nie spotkała żadna nieprzyjemność.
Leśniczy ukłonił się.
— Dziękuję panom. — Przy drzwiach, przed wyjściem, zapytał nieśmiało: — A pan Ryszard?
— Bądźcie spokojni... Pan Ryszard powróci do Uzelles jeszcze dziś przed wieczorem.
Na to zapewnienie sędziego, jenerał zapytał gniewnie:
— Dziś przed wieczorem? a to, dlaczego?.. Tak panu pilno powrócić tego bałwana żonie?
Byłto krzyk nienawiści, zazdrości, który się wyrwał temu kalece nawet śród trosk najbardziej palących i męki rozpaczy ojcowskiej.
W Uzelles, wieczorem, pani Fénigan i stary Mérivet, siedząc pod wielką paulownią, prowadzili smutną rozmowę przerywaną długiem milczeniem i wykrzyknikami podobnemi do iskier gasnącego ognia, gdy folwarczne dziewki i ogrodnicy przechadzali się po gościńcu, pełnym blasku księżyca, przed otwartą bramą. Niezmienna godzina gaszenia świateł wybiła oddawna, lecz nikt nie zwrócił na to uwagi, może z powodu niezwykłej piękności nocy, a może też dlatego, że dom okryty smutkiem, wzburzony, wyłamywał się z pod rygoru. Ale jakiż kontrast ciszy tego obszernego lokalu parterowego, oświetlonego i pustego, z hałaśliwą zabawą służby, tych głośnych, obojętnych śmiechów z rozpaczliwą intonacyą dwóch głosów, szepczących pod cieniem uśpionego drzewa!
— Jakie powietrze czyste dzisiaj... Słychać odgłos kroków na moście Ris, — odezwał się właściciel malej Parafii, który od powrotu nie opuszczał matki i żony Ryszarda.
— To pewnie ktoś przyjechał z Corbeil ostatnim pociągiem, i ktoś, komu pilno... — odparła pani Fénigan, nasłuchując odgłosu kroku bardzo śpiesznego.
— Pani Ryszardowa była dzisiaj wieczór bardzo smutna, smutniejsza jeszcze niż zwykle. Zdaje mi się, że śmierć tego żebraka zrobiła na niej silne wrażenie.
— Gdy człowiekowi ciężko na sercu, wszystko staje się powodem do łez, — westchnęła pani Fénigan. — Pomyśl, mój przyjacielu, że od trzech dni, od zaaresztowania, nie miała od męża żadnych wiadomości oprócz tego tajemniczego bileciku...
— Który pani dowodzi, jak jest pewny swego rychłego uwolnienia. Omyłka, kochana pani, powtarzam, że to omyłka... Domyśliłem się odrazu, gdym spojrzał w oczy sędziemu Delcrous. Miał minę taką zażenowaną, zrozpaczoną... Niech mi pani wierzy, zobaczy pani wkrótce swego ukochanego syna. A zresztą niechno pani spojrzy... ależ, niechże pani spojrzy, pani Fénigan! — krzyknął Napoleon Mérivet donośnym głosem, zrywając się na równe nogi.
Na drodze białej i błękitnawej, wprost otwartej bramy dążyła spiesznym krokiem dobrze znana postać. Matka, nie mając siły się poruszyć, zawołała:
— Ryszardzie!
— Jesteś tutaj? — odparł głos, który załamał się się w łkaniu. Skoro tylko mógł mówić, Ryszard zapytał — A Lidya?.. masz wiadomości od niej?
— Lidya? ależ jest u ciebie, u siebie... w Pawilonie.
Ryszard, zdumiony, nie słuchając już wyjaśnień matki, rzucił się w ciemny szpaler pełen szmeru liści i woni lip kwitnących, gdzie na końcu jaśniało światło i było mu wskazówką.
Lidya w penioarze, zaczesawszy już na noc swoje piękne włosy, pisała w pokoju parterowym, przed biurkiem męża. Nie odwróciła się, myśląc, że weszła Rozyna, i podniosła głowę dopiero, gdy Ryszard stanął tuż przy niej. Wówczas nastąpił wybuch zdumienia, radości szalonej, wyrazów urywanych, pocałunków i uścisków.
— Wolny!.. jesteś wolny?
— Tak, wykryto prawdziwego winowajcę.
Spojrzała na niego, przerażona.
— Jakto... prawdziwego winowajcę.
Wzruszenie jej, ton mowy, wyrwały Ryszardowi okrzyk:
— Toś ty myślała, że to ja?
— Tak, — odparła szeptem, nie mając siły kłamać.
A mąż, równie zmieszany jak ona, rzekł:
— Przecież ja myślałem to samo o tobie!
Lidya podniosła głowę.
— Czy podobna? — I nagle pojęła wszystko. — Och! rozumiem teraz, dlaczego mi pisałeś, żebym pojechała... dlaczego pozwoliłeś, by ten sędzia przypuszczał... Chciałeś, by ciebie skazano zamiast mnie... Mój mężu!.. mój ukochany mężu!..
Łkając, rzuciła się w jego objęcia. Ryszard, olśniony, czuł pierś jej na swojej piersi, drżenie jej młodego ciała pod koronkowym penioarem.
— Pójdź, powiedz mi, że mnie kochasz, a będę wynagrodzony za wszystko, — szepnął, pociągając ją łagodnie za sobą.




XX.
DROGA.

— Lidyo... Ryszardzie... Chodźcie, próżniaki... już dzwonią na mszę.
Kuzynka Eliza, przebywająca od dwóch dni w Uzelles, wołała, biegała pod oknami Pawilonu, gdy dzwon małej parafii przerywał swemi czystemi dźwiękami ciszę niedzielnego poranka, a pani Fénigan ukazywała się w głębi szpaleru, idąc majestatycznym chodem bogatej mieszczanki, z książką do modlitwy o złoconych brzegach w jednej, a jedwabnym woreczkiem, pełnym brzęku kluczy i kółek w drugiej ręce.
— A Ryszard? — zapytała matka, widząc, że Lidya schodzi sama, w eleganckiej czarnej tualecie, która odbijała od żywych i jaskrawych kolorów stroju Czerwonego Kapturka.
— Czytaliśmy bardzo długo, nie śmiałam go obudzić, — odparła młoda kobieta, rumieniąc się z powodu tego kłamstwa i dążąc śpiesznie do kaplicy. Ryszard nie spał właściwie w swojem wielkiem łóżku, ale, mając powieki ociężałe od rozkosznego znużenia, leżał i drzemał, kołysany odgłosem dzwonu Ś-tej Ireny, który wpadał przez otwarte okno wraz ze szmerem studni na rogu gościńca i brzękiem jej kubka... Dlaczego nie towarzyszył matce i żonie na mszę? Niewątpliwie z obawy, by nie być śmiesznym, — nie chciał się tam pokazywać po tych wszystkich przygodach. A jednak w tym skromnym kościele na skraju gościńca matkę jego nawiedziła łaska, ogarnęło ją współczucie dla ludzkości; i stamtąd pojechała po zbiegłą. Tak, winien był wdzięczność małej parafii, a jakkolwiek upokorzy to jego dumę, niewątpliwie w którą niedzielę...
...Dzwon rzucał swoje ostatnie tony. W półsennem odrętwieniu Ryszard usłyszał zdarty głos starego Chuchina, który mu przypominał, że mieli zarzucić sieci pod Wróblą wyspą. Wyskoczył szybko z łóżka, wychodząc, zetknął się w sieni ze starą, ubogo ubraną, kobietą, która uciekała, unosząc wspaniały pęk kwiatów, jakie jej dała Rozyna Chuchin. Tajemnicze zachowanie się, zakłopotanie tej dziewczyny intrygowało go od pewnego czasu. Zawrócił się i zapytał podejrzliwie:
— Co to za kobieta?
— Matka Lucriot z Draveil.
— A te kwiaty? poco?
Rozyna nie wiedziała. Pani Ryszardowa poleciła, aby co rano wręczać Lucriotowej bukiet, i nie dała żadnych objaśnień. Ryszard nie pytał o nic więcej, uważając, iż stosowniej będzie zwrócić się do Lidyi; tylko uczuł, że ogarnia go znów smutek. Na zakręcie gościńca spotkał wychodzących z kościoła. Czerwony Kapturek, idący z paniami Fénigan, mówił z widocznem wzburzeniem, przyczem wstążki na sukni powiewały a parasolka była w ciągłym ruchu.
— Nie lubię się modlić za ludzi, których nie znam... A potem, gdybym była wiedziała, że idę na mszę żałobną, włożyłabym mniej krzyczącą tualetę, przyszłabym w czarnej sukni, jak Lidya.
— Ale ja... nie uprzedzono mnie... — szepnęła Lidya, zmieszana spojrzeniem, jakiem mąż objął jej ciemną suknię.
— Na czyjąż cześć to dzisiejsze nabożeństwo żałobne? — zapytał Ryszard.
— Nikt nie wie. Nawet pani Mérivet, — odparła Eliza, gdy Fénigan wziął na bok żonę i spytał bardzo żywo i bardzo cicho:
— A ty wiesz?
— Wiem.
— Czy to ten sam, któremu posyłasz kwiaty?
Drgnęła ze zdumienia, ale odpowiedziała stanowczo:
— Ten sam... tak... ojciec Jerzy, — nie dodając nie więcej.
Byli od kilku dni tacy szczęśliwi, fala, która ich kołysała łagodnie, odbijała tyle słońca, nuciła pieśń tak upajającą, że Lidya bała się zamącić tę pełnię szczęścia swoją smutną i upokarzającą przygodą. Jeśli przestanie ją kochać, skoro się dowie, że jest córką włóczęgów, pochodzi z rasy wędrownej i wrogiej... Przedewszystkiem obawiała się wyjaśnień z teściową, która, jakkolwiek zmieniła się bardzo, była bardzo czuła i kochająca, ale miała dumę większą jeszcze niż syn. Młoda kobieta zwlekała zatem z temi wyjaśnieniami, licząc na wpływ księdza Cérès. Na nieszczęście słowa i zamyślenie Ryszarda uprzedziły ją, że niedługo już zachowa tajemnicę dla siebie samej.
Zamiast zejść ku rzece, Ryszard poszedł prosto gościńcem, zarzucenie sieci już go nie zajmowało. Myślał o tej mszy, zwłaszcza o tej żałobie, że za wielkie to demonstracye ku uczczeniu pamięci starego żebraka. Nie, to nieprawdopodobne, żeby chodziło o ojca Jerzego; nie robionoby z tego takiej tajemnicy. A więc któż to taki? Tamten, który spał w głębi parku Grosbourga, w pyszuem mauzoleum rodzinnem? Czy to podobna, żeby Lidya jeszcze o nim myślała? Chcąc się upewnić w każdym razie, wystarczyłoby wejść do Lucriotów, którzy gnieździli się wszyscy razem pod Draveil w starej budce dróżnika; wybadałby starą... I gdy mimowoli niemal kierował kroki swoje w tę stronę, na gościńcu dokoła niego toczył się dalej spokojny ruch niedzielny.
Napoleon Mérivet, który tylko co zamknął swoją kaplicę, groził Féniganowi zdaleka wielkim kluczem; a Ryszard, wściekły, mówił do siebie w duchu:.. O! nie, nie przestąpi nigdy progu tego kościoła przebaczenia za każdą cenę, w którym ludzie modlą się za tych, co im wyrządzają krzywdę... Potem złożył Ryszardowi uniżony ukłon pan Aleksander, który go minął w stroju myśliwego, jakkolwiek sezon polowania jeszcze się nie rozpoczął. Wracał z lasów Grosbourga, gdzie przez całe rano strzelał do królików, a kurtka jego, strzelba, wysokie kamasze: wszystko było nowe, błyszczało, lśniło zdaleka. Nawet pies, który szedł za nim, lękliwie przytulony do nóg pana, wyglądał po pięciogodzinnej wędrówce jak pies tekturowy, świeżo wyjęty z pudełka.
„Dobre było polowanie, panie Aleksandrze?“ wołały dziewki folwarczne. Piekarka, pochylona pod daszkiem swego wozu, pytała również, przejeżdżając: „Dobre było polowanie, panie Aleksandrze?“ A Aleksander odpowiadał wszystkim tonem niedbałym, lekceważącym, jak słyszał panów mówiących w zamku: „Nie, nic nie widziałem.“ Pies również nic nie widział. Ale musieli, jego pani on, tyle razy dawać tę samą odpowiedź, że gdy jedna z córek dróżnika, podając ojcu śniadanie na przewróconych taczkach, rzuciła zdaleka: „Dobre było polowanie, panie Aleksandrze? Ma pan co dla mnie?“ — stary fagas odwrócił się, jakgdyby go ukąsiła żmija, zgrzytnął zębami i, wściekły, odpowiedział: „Coś dla ciebie, moja mała? Ja mam zawsze coś dla ciebie.“ Intonacya tych słów była taka zabawna, że Ryszard nie mógł się powstrzymać od śmiechu; ale za następnem spotkaniem powrócił do swoich ponurych rozmyślań.
Na końcu drogi, schodzącej ku mostowi Ris, stał wóz naładowany meblami. Dwóch męzczyzn, dwóch olbrzymów kręciło się koło wozu, ścieśniając rozluźnione sznury, poczem odezwał się głos żony Santecoeura: „Wio, Bielusia!“ i wehikuł potoczył się ciężko, chwiejąc się, a dwaj męzczyzni szli w milczeniu za nim obok siebie.
Ryszard, który się cofnął w bok, by oszczędzić zakłopotania biednym ludziom, patrzył jak oddalali się po kamienistym stoku, widział, jak szerokie ich ramiona wstrząsał dreszcz podobny do łkania. Dla człowieka w wieku starego leśniczego co za cios ten wyjazd! las, Pustelnia, całe życie wymazane, zniweczone przez kaprys smarkacza. Prawda, że mały nędznik drogo opłacił swoją zachciankę... Taki młody, dziedzic wielkiego nazwiska, spadkobierca najbogatszego majoratu we Francyi, — litość brała na myśl, że spotkał go los taki i rozczulenie Lidyi, jej bukiety, jej modlitwy, nie były ostatecznie tak dalece karygodne. Czy warto było rozpocząć upokarzające badanie u Lucriotów? Tembardziej, że mały cmentarz był blisko i że, poszukawszy grobu ojca Jerzego, dowie się równie dobrze, czy żona mu skłamała. Gdy skierował kroki w tamtą stronę, stowarzyszenie muzyczne z Draveil, które wyruszyło na zwykły korowód niedzielny, przeszło mimo niego z chorągwią na czele. Czterema zwartemi szeregami szli muzykanci, dmąc w trąby zdrowemi wiejskiemi policzkami, wygolonemi, czarniawemi, od których odbijał złoty galon czapek, idąc w takt rytmu melodyi, a spłoszone kuropatwy stadami całemi zrywały się z gniazd swoich śród zboża.
Ryszard widział już poza wysokim murem zarysowujące się szczyty krzyży i białych nagrobków, gdy ogarnęła go ponownie niepewność i usiadł na ławce kamiennej na skraju drogi. Nie, stanowczo, te poszukiwania były zbyt niskie wobec pogodzenia się z Lidyą; nie poniży się do tego stopnia. Dlaczego nie powiedzieć żonie poprostu: „Sądziłem, żem wyleczony. Zdawało mi się, że wszystko się skończy wraz ze śmiercią i oto jestem zazdrosny o śmierć samą. Ponieważ ta pośmiertna litość w twojej duszy rozdziera mi serce, proszę cię, zrzeknij się jej... Jestem zanadto nieszczęśliwy. Myśląc tak, uspokajał się i stopniowo ten wielki wypoczynek niedzielny, jaki go otaczał, te niezmierzone i puste równiny, te łany zboża, co się ciągnęły złocistą, ruchomą falą aż do skraju lasu, przyniosły mu orzeźwiające ukojenie, doznał błogiego uczucia człowieka rannego, którego napojono, zdjąwszy mu poprzednio ciężki pancerz.
Jak długo pozostał na jednem i tem samem miejscu? Muzykanci przeszli i powrócili błyszcząc w słońcu medalami swemi i trąbami, potem przeszła i trzoda z folwarku, kilku żebraków, handlarz ze swoim melancholijnym okrzykiem: „gałgany, żelaztwo do sprzedania,“ mały garbusek z obuwiem, — wszystkie znane postaci gościńca. Nagle dwadzieścia małych dzwonnic, odpowiadając jedna drugiej, zadzwoniło na Anioł Pański, dzwony wzywające na śniadanie rozległy się głośnem echem w zamkach i w willach, a wtedy dopiero Ryszard, wstając, spostrzegł, że siedzi na cokole wysokiego krzyża żelaznego, wzniesionego na pamiątkę w miejscu, gdzie apopleksya poraziła byłego notaryusza z Draveil, ojca Fénigan.
Wspomnienie, bardziej zabobonne niż czułe, wskrzesiło w umyśle jego obraz zatarty tego ojca, którego znał mało. Czy to po nim wziął ten żar wewnętrzny, tę straszną chorobę zazdrości, co mu weszła w krew i ciało? Byłożby to dziedziczne u Féniganów jak duma? jeden z tych legatów tajemniczych, o których testamenty nie wspominają... „Ach! ojcze... ojcze...“ wzdychał biedny Bum-bum, gdy wracał do domu, nucąc, jak w dniach smutku, „wolałbym mniej młynów, mniej lasów i łąk, niż tę straszną ranę, z której, czuję to dobrze, nie wyleczę się. nigdy zupełnie.“
Do wieczora ciężyła nad Uzelles duszna atmosfera, pomimo okrzyków radości Czerwonego Kapturka. Poczciwa kobieta przyjechała na pierwszą wieść o katastrofie, wpadła do sędziego śledczego i jej to zawdzięczał Ryszard swoje szybkie uwolnienie z aresztu. W Draveil, w Soisy ludzie mówili naturalnie: „Ci Féniganowie tacy bogaci... niema obawy, żeby ich włóczyli po sądach.“
Delcrous czuł, że postąpił niewłaściwie względem przyjaciół, ale pod wpływem miłości i z pomocą silnej dozy zuchwalstwa zapowiedział wizytę swoją na tę niedzielę wieczór, co wywołało, jak się nietrudno domyśleć, sporo komentarzy śród służby. Rozyna Chuchin, — przyczyna samego dramatu przez swój list bezimienny, — usłyszawszy dzwonek u drzwi wchodowych, uciekła do namiotu, zamknęła się i już się ztamtąd nie ruszyła. W salonie, którego okna otwarte były na park pełen ciszy i woni, sędzia o czarnych, twardych faworytach, znalazł dla każdego odpowiednie słowo. Jego wilcze zęby lśniły wobec młodego, ponętnego ciała Czerwonego Kapturka, a błagając Lidyę, żeby usiadła do fortepianu, podał Ryszardowi i jego matce pełen dytyrambów artykuł, który się ukazał na cześć Féniganów tego dnia rano w Journal de Corbeil, a podpisany był Veraux; po napuszonych, pustych frazesach artykułu, nietrudno było poznać jego autora. Na nieszczęście ten sam numer zawierał notatkę następującą:
Dzisiaj rano, w niedzielę, w małej kaplicy w Grosbourg jak również w głównych kościołach miejscowości Draveil, Soisy, Ris, Athis, Morangis, odprawiona została msza za spokój duszy księcia Ołomunieokiego. Po nabożeństwie, księże i księżna d’Alcantara, bardzo chorzy oboje, pojechali z doktorem, Janem. Metzer, do Enganding.
Ryszard patrzył długo na tę wiadomość, jakgdyby ją sylabizował lub tłómaczyó, poczem zbliżył się do fortepianu i położył na pulpicie przed Lidyą dziennik złożony i zaznaczony paznokciem.
— Teraz wiem... za tego to modliłaś się dziś rano, — rzekł półgłosem. — A kwiaty także pewnie dla niego?..
Lidya podniosła na męża swoje cudne oczy z wyrazem trwogi.
— Och! Ryszardzie... — nie przerwała gry, a łzy spadały wielkiemi kroplami na klawisze i na jej smukłe, białe ręce. Po chwili zerwała się.
— Dowiesz się o wszystkiem... pójdź, — rzekła.
— Dokąd idziecie, dzieci, — zawołała matka zdziwiona; ale nie było ich już w salonie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Następnej niedzieli, przed rozpoczęciem mszy, Napoleon Mérivet, kawaler orderu Ś-go Grzegorza, robiąc w progu swego kościoła stopniowane odpowiednie honory wszystkim przybywającym, ujrzał ze zdumieniem i radością Ryszarda Fénigan pod rękę z żoną, z ukochaną Mendelsohnówną, ubraną w błękit jak święta na szybie. Gdy wchodzili, gołębie wirowały dokoła dzwonnicy, a poczciwy staruszek z tkliwym, zadowolonym uśmiechem ukłonił się tym razem nieco niżej na powitanie.

Koniec.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.