Mała parafia (tłum. Neufeldówna)/XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Mała parafia
Wydawca Dubowski i Gajewski
Data wyd. 1895
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. La petite paroisse
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.
PODWÓJNA OMYŁKA.

Gdy ta tragiczna rozprawa odbywa się w cieniu drzew Grosbourga, z drugiej strony rzeki, na nieosłoniętych stokach, gdzie winnica Féniganów rozłożyła się szpalerami, rojącemi się od os, alejami, wzdłuż których rozrastały się drzewa owocowe karłowate, niby drzewa chińskie, — Ryszard przechadza się z matką, rozczulającą, w troskliwości, z jaką ochrania parasolkę, jak niemowlę noszone na ręku, tego tęgiego draba, który z nią chodzi i rozmawia.
Lidya pozostała w zamku, poniedziałek bowiem to dzień przyjęcia pań Fénigan, a dramat w lesie sprowadził im mnóstwo gości, ciekawych szczegółów, ciekawych zwłaszcza twarzy i zachowania się młodej kobiety wobec katastrofy.
Pomimo swego niepokoju, pomimo chęci pozostania przy mężu, Lidya zrozumiała, że dla bezpieczeństwa Ryszarda, dla honoru domu powinna stawić czoło niedyskretnym odwiedzinom tych „wszystkich osób“. Czemże jest ta drobna ofiara miłości własnej wobec tego, na co Ryszard odważył się dla niej?
W miarę jak odzywał się odgłos dzwonka przy bramie, pani Fénigan, która z głębi winnicy poznawała swoich gości, wymieniała ich synowi: To brek z Chateau-Frayé... ato Żydóweczki z Mérogis... stanowczo moje drogie dziecko, żona twoja dobrze robi, że ich wszystkich przyjmuje... Gdyby się wymówiła dzisiaj od wizyt, Bóg wie, coby ci wszyscy ludzie mogli pomyśleć i przypuszczać.
— I cóż mogliby sądzić? — pyta Ryszard pocichu matki.
Chcąc być sam na sam, schronili się do ostatniej alei, między rabaty goździków i lewkonii o rozmaitych odcieniach, o woni pieprzu i kadzidła.
— Czy to można wiedzieć? — odpowiada; — że ta śmierć księcia wzrusza bardzo Lidyę, że się ukrywa, by tego nie pokazać po sobie... świat jest taki zły!
Ryszard oddycha swobodniej, jakgdyby się spodziewał przypuszczeń stokroć straszniejszych. Matka mówi dalej:
— Jakkolwiek okrutnym i przedwczesnym jest ten zgon, przypuścić, że mógłby wycisnąć jedną łzę naszej ukochanej Lidyi, może tylko ten, kto nie zna jej dumnej natury... Przedewszystkiem ona nigdy nie kochała tego Charlexisa... a tyle nikczemności, tyle okrucieństwa zrodziło w niej w końcu nienawiść, potrzebę zemsty... Przypominam ją sobie w Quiberon, majaczącą w gorączce, słyszałam wtedy nawet z jej ust groźby śmierci.
— Cicho... cicho... — szepcze syn z pośpiechem, wobec ogrodniczka, który mijał ich, niosąc okna inspektowe, a gdy się oddalił:
— Czyś ty wiedziała, — pyta z pewnem zakłopotaniem Ryszard matki, — że... tamten... że Karol... wiedziałaś, że on tu krążył od pewnego czasu?
— Dowiedziałam się o tem dzisiaj rano; twoja żona również nie wiedziała... Tak mnie przynajmniej zapewniła, a nie wątpię nigdy o prawdzie jej słów; znam ją na to za dobrze.
Ryszard zatrzymuje się na środka alei, bardzo wzruszony.
— Skoro ją znasz, czy mogłabyś mi powiedzieć, co znaczy ten niepokój, ten przymus wobec mnie od, chwili mego przyjazdu? Czuję, że cięży jej jakieś wyznanie, którego nie śmie uczynić. Sądziłem przez chwilę, że ta martwa postać pod lasem, ohydna, rojąca się od robactwa...
— Ale, kiedyśmy nic nie widziały.
— Właśnie, to też szukam powodu gdzieindziej... O! nie obawiaj się, już mnie czarne przywidzenia nie dręczą, jestem wyleczony, i to nazawsze... Tylko ten Charlexis, podwójny i skomplikowany jak jego imię miał duszę szatańską, i zapytuję siebie, czy, wściekły że Lidya wydostała się z jego szponów, nie próbował opanować jej nanowo jakiem nikczemnem podejściem. Przypuśćmy, że zachował listy, portret, dla niego tylko przeznaczony i że użył tego jako przynęty, jako gioźby dla otrzymania najpierw schadzki...
— Ach! mój Boże, prawda, przypominasz mi...
Dwa gwałtowne uderzenia dzwonu, dochodzące z dziedzińca wewnętrznego, przerwały mowę pani Fénigan.
— Lidya mnie wzywa, założę się. Salon musi być przepełniony... — Zrozumiała ruch syna. — Ale pierwej skończę ci moją historyę... A więc, w przeszły piątek, w dzień targu w Corbeil, biorę ze sobą Lidyę, która nie wychodziła od twego wyjazdu...
Matka ostrożnie opowiada spotkanie z księciem u jubilera, kładzie nacisk na bladość młodej kobiety, gdy wyszła ze sklepu, na jej wzruszenie, które aż nadto dowodziło, jak niespodzianą była ta przygoda, i, obawiając się ciągle wybuchu zazdrości u syna, dodaje:
— Jeśli Lidya nie wspomniała ci o tem w listach, to dlatego, żem ją o to błagała... Słyszysz, mój synu? Nie powinieneś mieć do niej za to urazy; to ja, ja sama tak chciałam...
Ale Ryszard nie wątpi ani chwili o prawdomówności matki, o uczciwości żony. Przypomina sobie tylko straszną a tak odmienną scenę, jakiej była świadkiem ta sama winnica, przed kilku miesiącami zaledwie. Co się to nie stało od owej pory, jaka zmiana zaszła we wszystkich ich uczuciach! Ryszard wziął poważnie stare, ukochane ręce matczyne i ze czcią poniósł je do ust.
— Nie obawiaj się, matko ukochana. Wierzę w Lidyę, jak w ciebie... ale, co mi opowiadasz, potwierdza wszystkie moje obawy. Wiem teraz, wiem...
— Co? co się stało? co przypuszczasz?.. Przerażacie mnie doprawdy.
Uderzenie dzwonu rozlega się ponownie i jednocześnie prawie ukazuje się lokaj, szukający pani Fénigan. Nie omyliła się, — obecność jej w salonie stała się niezbędną. I tonem udanej wesołości, bo niepokój dzieci zaczął się i jej udzielać, rzuca Ryszardowi odchodząc:
— Przyślę ci żonę; postaraj sieją wybadać.
Oparłszy łokcie o niski mały mur, oddzielający winnicę od obszernego pola owsa, które zbiegało po pochyłości aż do Sekwany, Ryszard duma długo nieruchomy... Wybadać Lidyę, poco? Wie już teraz napewno, czego się trzymać... Pomiędzy nią a dawnym kochankiem istniał jakiś łącznik, ubliżający, hańbiący który tłómaczył krążenie dokoła parku, spotkanie w Corbeil. Zaskoczona zuchwalstwem tego nędznika i bliskim powrotem męża, Lidya przyszła odważnie na ostatnią schadzkę, by odzyskać za jakąbądź cenę ów kompromitujący dowód, list czy portret, jaki pozostał w nikczemnych rękach. I wówczas, wobec zbyt podłych warunków, biedna kobieta zemściła się i broniła, jak pewnego wieczora w Quiberon, ale pewniejszą bronią... Teraz, skoro ów człowiek nie żyje, a oburzenie ustąpiło, pozostało jej osłupienie, przerażenie po spełnionej zbrodni, wraz z taką ludzką potrzebą jej wyznania, zwłaszcza mężowi, on jeden bowiem był zdolny usprawiedliwić ją, zrozumieć. Oto dlaczego tuliła się do niego, tonęła wzrokiem w jego oczach, jakgdyby chciała mu mówić: „Boję się, wstydzę się... ukryj mnie ratuj mnie.“
Co począć? Jak przyjąć to straszne wyznanie inaczej niż przebaczającem sercem i otwartemi ramiony? Czyż i on nie był również winnym? Czy nie mówił jej tyle razy, i jakim tonem rozpaczliwym: „Dopóki ten człowiek żyje, nie możemy być szczęśliwi... będę zawsze pamiętał o tem, że cię miał, zawsze obawiać się będę, że może cię jeszcze posiadać.“ Czyż może mieć żal do żony, że ich nareszcie oswobodziła? A jeśli w tej chwili czuł, że mu dusza wzbiera niepojętą radością, że te falujące łany dojrzałego zboża i drżącego owsa, rzeka, gorejąca w głębi niezmierzonej równiny i to niebo, i te drzewa, jeśli cały ten znany krajobraz olśniewał go, jak nigdy, czyż nie zawdzięczał to przeświadczeniu, że jest teraz jedynym, który pożąda tej cudnej istoty i będzie ją posiadał?..
Wtem usłyszał odgłos kroków cichych, szybkich, szelest muślinowej sukni. Lidya stanęła przy nim, zadyszana i taka blada...
— Jest Delcrous, — szepcze do Ryszarda, nie patrząc na niego, oparta o mur przy nim. — Wszystko się zmieniło, jak się zdaje, przypuszczają teraz zbrodnię... wpadli na trop...
Ach! jak te biedne blade usta silą się na uśmiech, mówiąc; gdyby byli sami w ogrodzie, jakże szybko przywróciłby im barwę i życie; ale słychać zgrzyt grabi we wszystkich alejach, stuk polewaczek o kamienne ocembrowanie studni.
— Jaki trop?.. czy wiadomo?.. — pyta Ryszard tonem obojętnym, którym usiłuje ją uspokoić.
— Nie, sędzia nie chce nic powiedzieć. Zostawłam wszystkich w salonie cisnących się dokoła niego, zaciekawionych.
— Co to nas ostatecznie obchodzi? — rzekł Ryszard z namiętną tkliwością. I, obejmując pełne ramię, osłonięte lekkim muślinem, tuli je do swego ramienia. — Tak dobrze tutaj...
Dokoła nich, w miarę jak słońce się zniża, unosi się coraz silniejsza woń lewkonii żółtych, purpurowych, liliowych; goździki roztaczają upajający zapach, a śród tych fali woni i barw jaskrawych, roje drobnych motyli, szukających orzeźwienia, wirują niby błękitne iskry tuż nad świeżo polanemi kwiatami.
— Och! tak, dobrze tutaj, — wzdycha Lidya, opierając głowę na ramieniu męża z dziecięcą zalotnością a sercem ściśniętem śmiertelną trwogą.
Zdumiona jego spokojem wobec tego wszystkiego, co im grozi, zapytuje siebie: „Czego się spodziewa? skąd czerpie odwagę?.. Jeszcze gdyby to można być pewnym, że się pozostanie razem, że się wspólnie odcierpi i odpokutuje... Ach! biedny, drogi, kochany.“
Ryszard zaś, oswobodzony przez śmierć Karola od ciężaru, który mu tak długo przytłaczał serce, rozkoszuje się promienną pięknością żony, tak samo jak się upaja wspaniałością nieba i widnokręgu; ale trwoga, malująca się w cudnych, wpatrzonych w niego perłowych oczach, drażni go, doprowadza do rozpaczy.
— O! już tak nie wzdychaj... Lidyo, słuchaj, co tobie?.. Skoro jesteśmy sami we dwoje, tak blisko siebie...
— Niedosyć sami, mój Ryszardzie, niedosyć blisko na to, co mamy sobie do powiedzenia.
— A zatem gdzie? Kiedy zechcesz? Dziś wieczór, w nocy?
— Tak, w nocy... powiemy sobie wszystko.
Oddech ich, dłonie szukają się wzajemnie, palą. A Ryszard mówi pocichu:
— Nie obawiasz się więc, żebym był taki zły jak wtedy, owej nocy przed odjazdem, pamiętasz?
— Nie, już się tego nie obawiam, — odparła z przekonaniem.
— Dlaczego?
Wyprostowała się nagle.
— Bo jest teraz między nami coś...
Udaje, że nie zrozumiał, i pyta szeptem:
— Co takiego?
Patrzą się na siebie, drżąc, jakby ogarnięci jednaką gorączką, pałający jednaką żądzą. Ona ma poza sobą całe niebo w ogniu, które otacza aureolą jasne jej włosy; on ma oczy obryzgane purpurowym blaskiem konającego słońca. Nigdy nie wydali się sobie wzajemnie tacy piękni, nigdy nie pożądali się wzajemnie tak namiętnie. I to nie światło apoteozy wywołuje w nich tę przemianę, nadaje im obojgu urok nowości, czyni ich oboje takimi dla siebie ponętnymi: to owo coś, owo złowrogie coś, o które się wzajemnie posądzają z jednaką litością, z jednakiem przebaczeniem w głębi serca...
— Panie Fénigan... panie Fénigan!..
Głos rozkazujący i ostry dochodził z górnej części winnicy.
— To Delcrous, — rzekła młoda kobieta, drgnąwszy z przerażenia.
Ryszard mruknął przez zęby:
— Czego on nas aż tutaj śledzi?
Instynktownym, opiekuńczym ruchem ramienia objął Lidyę, jakby chcąc jej powiedzieć: „Jestem przy tobie, nie obawiaj się niczego.“
A ona, widząc go takim spokojnym, mówiła sobie: „Jaki on odważny! jak ja go kocham!“ Ryszardowi znów ona wydała się bardzo wzruszającą, prawdziwą kobietą w tej swojej nerwowej trwodze, która każdą z nich ogarnia po spełnionym czynie.
— Wybacz mi, kochany panie Fénigan, — wołał Delcrous, zbliżając się szybkiemi drobnemi krokami, — chciałbym być w Corbeil przed odjazdem mego pisarza; czy mógłbyś mnie pan kazać odesłać?
Fénigan odparł: „Nic łatwiejszego.“ A Lidya zerwała się: „Pójdę powiedzieć Libertowi, żeby założył konie.“ Skoro Delcrous odjeżdża, nie mają się już czego obawiać na dzisiaj. Mąż odezwał się ze śmiechem:
— Chodźmy wszyscy powiedzieć Libertowi.
Gdy szli ogrodem, gdzie rozlegały się krzyki jaskółek i padały ukośnie złociste promienie słońca, sędzia szepnął do ucha Féniganowi:
— Odwieź mnie pan kawałek, ale sam; chcę pana prosić o niektóre objaśnienia.
Najwidoczniej zamierzał go wybadać co do Lidyi; to był ów trop, wyśledzony w Grosbourgu. Ryszard skupił całą swoją zimną krew i odwagę.
— Dobrze, — odparł tym samym tajemniczym tonem.
Gdy Lidya ujrzała powóz wjeżdżający na dziedziniec, gdzie przed paulownią, czekały ekwipaże gości, cudna jej twarzyczka pobladła, albowiem tajemny instynkt ostrzegł ją nagle, że jej zabierano męża, że nie ujrzy go tak prędko. Opanowała jednak wzruszenie i rzekła z uśmiechem:
— Bądźcie grzeczni, panowie, zabierzcie mnie z sobą; włożę tylko kapelusz.
Ryszard zrozumiał znaczące potrącenie łokciem sędziego.
— Nie opłaci się, jadę tylko do wsi. — I, pochyliwszy się ku żonie, rzucając jej całusa od ust, dodał: — Wróć na chwilę do salonu, wyświadczysz mamie przysługę.
Przez otwarte okna parterowe dolatywał szczebiot głosów kobiecych, słychać było bardzo ożywioną światową paplaninę. Lidya z ganku, zanim weszła, widziała jak konie, parskając, mijały bramę, a mąż odwrócił się i zawołał jeszcze:
— Do widzenia, za chwilę...
...Z rozdartem sercem — określenie nieco silne dla zakamieniałych dusz przedstawicieli sprawiedliwości, — Delcrous poświęcił Uzelles dla Grosbourga i miłość dla awansu. Szedł piechotą wzdłuż Sekwany, a w połowie mostu jeszcze nie był pewien, jak postąpi; i gdyby Czerwony Kapturek był w Uzelles, nie ulega wątpliwości, że czar jego uśmiechu. siła jego obecności rzeczywistej odniosłyby zwycięstwo nad pragnieniem szybkiego awansu i urokiem wysokich wpływów. Ale, pozostawiony jedynie własnym instynktom, sędzia nie był zdolny dojść do Uzelles, nie postanowiwszy tego, co mu radziła ambicya i oschłość serca. Spełni „obowiązek sądownika,“ i wzamian za to uzyska najpierw poufną rozmowę ze swoim kochanym Féniganem przed ostatecznem badaniem na śledztwie, tak, że będzie mógł, kontrolować wyznania podsądnego zwierzeniami przyjaciela. To też skoro tylko wyjechali poza obręb posiadłości, na gościniec, sędzia rozpoczął badanie.
Przyjaciel Fénigan powinien był zrozumieć powód, który im nie pozwolił zabrać jego żony; jakże tu mówić wobec niej o śmierci księcia Ołomuuieckiego, stanowczo gwałtownej i tragicznej, nie zaś spowodowanej prostym przypadkiem, jak utrzymywali lekarze?
— Ma pan zatem dowody? — spytał Ryszard skwapliwie. A Delcrous kiwnął głową.
— Niezbite.
Mąż tym razem już nie wątpił. Stanowczo chodziło o Lidyę. Ale co za głupota przypuszczać, że on wyda swoją żonę w ręce tych stróżów sprawiedliwości, że nie będzie wolał stokroć oddać im siebie samego!
Delcrous, jakkolwiek niezbyt subtelny, odczuł jego wzruszenie, i ciągnął dalej uradowany:
— Pierwszy dowód, a który narazie uszedł uwagi wszystkich... Jak większość męzczyzn bałamutów, młodych zwłaszcza, książę nosił przy sobie listy kobiet, fotografie, pamiątki, które chętnie pokazywał. Mały pugilares szyldkretowy, pełen relikwii podobnych, i dobrze znany jego przyjaciołom, nie opuszczał go nigdy. Otóż, gdy znaleziono księcia, miał kieszenie puste; to potwierdziło nasze podejrzenia.
Takim właśnie był dramat, jaki sobie wyobraził Ryszard. Lidya, pragnąca za jakąbądź cenę odebrać pamiątkę, której Karol nie chciał jej oddać. Fénigan pohamował się wszakże i znalazł tyle siły, żeby zaprzeczyć sędziemu, którego argumenty cisnęły go, jak kleszcze.
— Ależ jeśli kieszenie były tak dalece przeszukane, w takim razie zabito go poprostu, by go okraść.
— Nie, skoro pozostawiono mu portmonetkę, zegarek, pierścionki. Zrobiono zamach tylko na jego listy i na tę jego twarz pięknego bałamuta. To niewątpliwie forma zbrodni, mającej związek z miłością.
Mąż nie odpowiedział. Delcrous przeląkł się, że się posunął zadaleko i że nic już od niego nie wydostanie; by go znów złapać, spróbował wykrętu.
— Czy wiesz, panie Ryszardzie, co mi przychodziło na myśl? Że to zemsta kobiety...
Dostrzegł, że Fénigan drgnął, a sądząc, że przynęta jest dobra, ciągnął dalej:
— Wpadłem na tę myśl wobec trupa, który leżał wyciągnięty jak żywy, w zwykłej postawie i zwykłem schronieniu. Czy nie uważasz pan, że ta inscenizacya, niby z muzeum Grévina, wykazuje czysto kobiece wyrafinowanie, iście kobiecą kokieteryę w zemście?
Ryszard zrozumiał, że żona jego jest zgubiona i jął się ją ratować.
— Zemsta nie ma płci, mój kochany panie, tak samo jak zazdrość. Mąż oszukany, który się mści, może zainscenizować zbrodnię swoją równie subtelnie jak najprzebieglejsza kobieta.
— A więc pan nie widziałbyś w tem ręki kobiety?
— Przysiągłbym, że jest wprost przeciwnie.
— Ha! pan się na tem zna, — odparł sędzia, śmiejąc się głośno; poczem znienacka, jednym z tych nagłych zwrotów, które należą do wybiegów śledztwa, spytał tonem poufnym i poważnym:
— Pan jesteś, jak mnie zapewniano, z temperamentu bardzo zazdrosny?
— Rzeczywiście, jestem bardzo zazdrosny.
— Zdaje się, żeś pan nawet pisywał niesłychanie gwałtowne listy!..
— Czy to człowiek wie, co robi w takiem uniesieniu!..
Tutaj nastąpiła cisza, niby po wstępie do melodyi kilka taktów pauzy, w ciągu których umysły uspakajają się, skupiają. Gościńcem, bielejącym w miarę jak ściemniało się niebo, szli po dwóch, po trzech robotnicy, z sakwami i rydlem na ramieniu. Oracz, który zasnął, ukołysany odgłosem dzwonka u szyi wołu, zrywał się i zjeżdżał w bok, by przepuścić powóz, a włóczęga, siedzący nad rowem i zajęty odwiązywaniem bandażów płóciennych z nóg pokrwawionych, ścigał go zazdrosnym wzrokiem.
U stóp spadzistych winnic toczyła swe wody Sekwana, purpurowa od zachodzącego słońca, a na tle tego blasku ciemniejszemi jeszcze wydawały się lasy zaścielające brzeg przeciwległy. Od czasu do czasu odzywał się świst parowca na rzece, a z góry odpowiadał mu las potokiem nut swoich słowików, nut miłosnych, radosnych, które wraz z wonią konwalii, co wpadała do przejeżdżającego powozu, wywoływały w duszy Ryszarda cudny obraz Lidyi, w pamięci Delcrousa zaś wspomnienie śmiechu i lśniących zębów Elizy. O, muzyko majowa, o woni leśne, jakież tajemnicze prądy rozbudzacie w najoschlejszych sercach! Sędzia, bardzo wzruszony, omal nie zatelegrafował do Wersalu, by przysłano zastępcę na jego miejsce dla śledztwa; ale to wahanie się nie trwało długo.
Nagle, u wjazdu do Soisy, na małej ścieżce, idącej pod górę między winnicami, ukazała się długa, czarna postać, odcinająca się ostro od kredowo-białego tła gościńca.
— Dzień dobry, ojcze Cérès, — zawołał Ryszard, rozkazując woźnicy, by stanął.
Wikaryusz najpierw zapytał, czy właściciel małej parafii powrócił również. Ryszard odparł, że pozostawił pana Mériveta w Marsylii, ale nie na długo.
— A co was, kochany księże, zatrzymuje tak późno poza domem? Idziecie tu z pociechą do jakiego nędzarza?
Stary ksiądz otarł pot z białych włosów, co jak wieniec okalały mu głowę pod kapeluszem o szerokich skrzydłach, i odpowiedział z prostotą:
— Wracam od ojca Jerzego... ten stary żebrak, któremuś pan dał przytułek, kazał mnie wezwać.
— Czy on ciągle chory?
— O! umiera... Zaniosę mu wieczorem ostatnie sakramenty.
— Biedny ojciec Jerzy! Lidya się zmartwi. Sutanna tonęła już w mroku, gdy Ryszard dodał: — Koszta pogrzebu na mój rachunek, proszę księdza.
— Dziękuję, zacna duszo, — odparł silny, oddalony już, głos kapłana.
Cień drzew usuwał się z łąk. Wszystko dokoła stawało się czarne, jakgdyby rozpostarło się skrzydło śmierci, co przeszła gościńcem. Gdy stangret zapalał latarnie, Delcrous, powracając do dramatu porannego i swego badania, zapytał przyjaciela, Fénigana:
— Kiedyż się pan rozstał z Mérivetem?
— Wczoraj rano... — Lecz wnet, spostrzegłszy, że naraża żonę, dodał: — Ależ nie, co ja mówię?.. Onegdaj... dwa dni temu. Niepojęta rzecz, jak człowiek, spędziwszy noc w podróży, zatraca świadomość czasu.
„Plącze się, nieszczęsny,“ — pomyślał sędzia, i, kierowany litością, a może też skutkiem zawodowego dyletantyzmu, usiłował, uznając, iż sprawa jest zbyt łatwa, otworzyć Ryszardowi oczy na jego nieostrożność.
— Jednakże dzisiaj rano, gdyśmy się spotkali pod lasem, powiedziałeś mi pan, żeś tylko co przyjechał. Musi chyba tak być, bo niepodobna przypuścić, żebyś pan przez dwa dni przebywał w okolicy i nie był u siebie w domu.
— Oczywiście, — szepnął Ryszard z umyślnem zdumieniem.
Tym razem sędzia powiedział sobie:
— Udaje głupiego... — A po chwili namysłu:
— Słuchajno pan, ale niech to zostanie między nami, wiesz, że na nieszczęście stosunki księcia Ołomunieckiego i pewnej osoby, bardzo ci drogiej, znane były powszechnie w całej okolicy?
— Wiem, — odparł Ryszard spokojnie.
— A więc, czy nie powiedziałeś pan sobie, że gdy trupa księcia znajdą niemal u bramy pańskiej, sąd przedewszystkiem pomyśli o zemście, pochodzącej, jeśli nie od pana samego, to przynajmniej od kogoś z otoczenia pana?
— Nie wpadło mi to na myśl, dlatego że jestto doprawdy zbyt łatwe podejrzenie i byłoby może sprytniej pomyśleć, iż księże, zabity gdzieindziej, został w to miejsce przeniesiony w celu bardzo zrozumiałym.
Delcrous uczuł, że jest pobity, i rzekł z całą szczerością:
— Rozumowanie trafne. Chcę wszakże zadać panu jeszcze jedno pytanie, na które możesz nie odpowiedzieć. Wobec znanej pańskiej zazdrości, coby się stało, gdybyś pan, przypuśćmy, wracając do siebie potajemnie przez bramę od strony lasu, znalazł się oko w oko z młodym księciem, wychodzącym o świcie z pańskiego parku? Czy nie sądzisz, że...
— Że zabiłbym go?.. Owszem, ma się rozumieć; i to jeszcze upoważniony przez prawo.
— Ależ, nieszczęśliwy człowieku, nigdy w życiu! Prawo... tak, przyznaję, ale tylko w razie schwytania na gorącym uczynku.
Słowa te wypowiedziane były z taką gwałtownością, że sędzia aż podskoczył na poduszkach powozu i że wydały mu się ostatecznem wyznaniem, jakie mógł uzyskać od tych przyjaznych zwierzeń. Teraz przyszła kolej na sędziego śledczego. A Ryszard, bardzo zaniepokojony, pytał siebie: „Co on zrobi? Co on mi ma do powiedzenia, że mnie przywiózł aż tutaj?“
Wjeżdżali w istocie do Corbeil, gdy światła pierwszych latarni gazowych drgały na Sekwanie w ostatnich odblaskach zachodzącego słońca. Olbrzymie kominy młynów parowych, papierni, wyrzucały od czasu do czasu kłąb dymu, a wzdłuż chodników szli robotnicy milczącemi gromadami, wszyscy, męzczyzni, i kobiety, nieśli koszyczki słomiane koloru sadzy, — umalowały je tak niewątpliwie wyziewy fabryczne. Oprócz tej wędrówki znużonej trzody nie było nikogo na ulicy Notre-Dame, ani na placu Galignani, ciemnym i wąskim, gdzie wznosił się, oparty o zamęczone, niby śniegiem osypane, dachy wielkiego młyna, stary Pałac Sprawiedliwości, łączący się z domem aresztu.
— Powóz prezesa jest jeszcze, — rzekł Delcrous, widząc bramę otwartą naoścież, a ponieważ stangret się wahał, zawołał: — Wjeżdżaj, wjeżdżajże!..
W dziedzińcu słabo oświetlonym resztkami konającego dnia i dwiema staremi latarniami, sędzia wyszedł pierwszy i zaprosił Ryszarda, by poszedł z nim do jego gabinetu w „sprawie naglącej,“ — dodał głosem zmienionym, bardzo ostrym. Ryszard, nie odpowiedziawszy, wszedł za sędzią do dużego pokoju na końcu korytarza, gdzie lampa przykręcona stała na biurku. Ciszę, jaka tu panowała, przerywał głuchy rytmiczny łoskot dochodzący z młyna, stuk machiny hydraulicznej. Delcrous rozjaśnił lampę i zadzwonił na pisarza, który pracował w sąsiednim pokoju.
Gdy pisali coś i szeptali... „rozkaz zamknięcia w areszcie, odosobnienie konieczne,* Ryszard, przez wysokie okno, otwarte i zakratowane, spoglądał na drugi mały dziedziniec, gdzie nad żółtemi drzwiami widniały wyrazy, które z trudnością śród zapadającego mroku zdołał przeczytać: DOM ARESZTU CELKOWEGO.
Ach! te grobowe, niskie drzwi! a jakże wiernym symbolem nędzy, poza niemi ukrytej, był ten nietoperz, wirujący między czterema wysokiemi czarnemi murami, śród dusznego letniego wieczoru!
— Mój kochany panie Fénigan... — na syczący dźwięk głosu sędziego, Ryszard odwrócił się do biurka... — Jestem zrozpaczony. Muszę pana zatrzymać do rozporządzenia sądu.

Ryszard Fénigan wyglądał w tej chwili, jak powalony obuchem, ale widocznie był przygotowany na niespodziankę tego rodzaju, skoro, wysiadając z powozu, wsunął staremu stangretowi taką kartkę do Lidyi: „Wyjeżdżaj prędko... gdzie będziesz, tam i ja będę za tydzień.“



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.