Mała parafia (tłum. Neufeldówna)/XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Mała parafia
Wydawca Dubowski i Gajewski
Data wyd. 1895
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. La petite paroisse
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.
UBOGI LIDYI.

Po spotkaniu z Ryszardem ksiądz Cérès poszedł ulicą Soisy, gdzie z każdego progu dolatywał trzask palącego się drzewa wraz z silnym zapachem zupy cebulowej, — i zadzwonił do przytułku.
— Nasza kochana matka przełożona ciągle chora, — odpowiedziała mu siostra odźwierna, — ale jeśli ksiądz wikary życzy sobie widzieć się z siostrą Martą, jest właśnie w pierwszym dziedzińcu.
Irlandka, za którą skakała i goniła cała gromada dziewczątek rozmaitego wzrostu, poprawiła coprędzej spódnicę i podbiegła do starego księdza, zadyszana jeszcze od zabawy. Zaledwie wikaryusz wymówił pierwsze wyrazy, wielkie skrzydła kornetu, olśniewająco białe na tle czarnego dziedzińca, poruszyły się radośnie.
— Niech ksiądz wikaryusz pozwoli tędy, nikt nie może dać lepszych objaśnień odemnie.
I w parlatoryum, łagodnie oświetlonem i pełnem woni białych róż, złożonych na ołtarzu wzniesionym na cześć miesiąca Maryi przed posągiem Najświętszej Dziewicy, siostra Marta jednym ze swych szorstkich ruchów zdjęła z półki bibliotecznej długą księgę z zielonym grzbietem, a przerzuciwszy szybko kilkanaście kartek, rzekła:
— Oto dokładna data przybycia naszej małej Lidyi do przytułku... 28 października 1860. Niedługo skończy się dwadzieścia dziewięć lat; byłoto w pierwszym roku mego nowicyatu i dlatego może mam tak dobrze w pamięci najdrobniejsze szczegóły tej adoptacyi... O godzinie ósmej, w porze modlitwy wieczornej, Marya z Bretanii, nasza siostra odźwierna, ta sama, która księdzu dziś otworzyła, zbliża się z przerażoną miną do panny de Bouron. Znalazła podedrzwiami dziewczynkę, mającą osiemnaście miesięcy, albo dwa lata najwyżej, śpiącą, nawpół nagą, w kołdrze, do której była przypięta, niby wielki motyl, kartka papieru, a na niej wypisane niewprawnym charakterem imię „LIDYA.“
— Zgadza się najzupełniej, — powtarzał wikaryusz, pochylony nad foliałem.
Irlandka, rozpromieniona, spytała:
— A więc ksiądz odnalazł jej rodzinę? Byłam tego pewna... Ludzie z naszej okolicy, nieprawda?
— Nie, moja siostro.
— Wielka arystokracya pewnie?
— O! ani mowy o tem.
— Jednakże, przypominam sobie, — nalegała zakonnica, — że na kołdrze, a raczej na wielkiej derze, wydrukowana była korona i herb. Jest o tem wzmianka w naszej księdze, niech ksiądz spojrzy.
— Obawiam się, że to była kołdra skradziona, — rzekł ksiądz z pobłażliwym uśmiechem.
Irlandka krzyknęła z oburzenia:
— Skradziona! Ależ skądże to nieszczęśliwe dziecko pochodzi?
Wikaryusz oznajmił, że może tylko samej pani Ryszardowej wyjawić tajemnicę jej urodzenia. Przyrzekł to staremu dziadkowi, który, bliskim będąc śmierci, chciałby widzieć swoją małą Lidyę.
— Jeślim przyszedł najpierw tutaj, moja siostro, to dlatego, żeby sprawdzić pewne szczegóły, pewne daty opowiadania bardzo zawikłanego, wybełkotanego przez usta bezzębne, wykrzywione wiekiem i chorobę, ale prawdomówne, jak widzę.
Wstał. Siostra podniosła się również, nie nalegając, pochwalając tembardziej tę dyskrecyę, że, — mówiła, — wszyscy i u Féniganów i w przytułku wierzyli w wysokie urodzenie młodej kobiety.
Późnym bardzo wieczorem, ksiądz Cérès szedł brzegiem Sekwany z Lidyą, znającą dobrze te wąskie zarośnięte trawą ścieżki, któremi chodziła tyle razy z mężem, by zarzucać lub wydobywać sieci. Osłonięta dużą chustką blondynową, szła naprzód i uprzedzała księdza, gdzie kretowisko, gdzie kółko od liny łódki, wikaryusz bowiem postępował chwiejnym krokiem, niosąc wiatyk.
Pomimo jasnej nocy, gęsta mgła, unosząca się z nad wody, zlewała oba brzegi i lekkiemi obłokami słała się aż do połowy pagórka. Zbliżając się do małej przystani, gdzie spoczywały łódki Ryszarda, ksiądz Cérès i Lidya dostrzegli światła przez szparę w szopie. Jednocześnie wątły cień rzucił się ku nim.
— To wy, matko Lucriot?
— Tak, proszę księdza; ale ksiądz przynosi nam Pana Boga zapóźno. Ojciec Jerzy już nie żyje.
I, poruszając się śród mgły, niby maryonetka za przesiąkniętym tłuszczem papierem, mały cień gestykulował żywo i opowiadał ostatnie chwile biednego starca... Przez cały wieczór mamrotał niezrozumiałe rzeczy, śledził drzwi swemi kociemi oczyma. Potem, gdy wszedł doktór, zerwał się na łóżku, a nie ujrzawszy tego, na co czekał, upadł z otwartemi ustami, i już ani odetchnął. Na szczęście matka Lucriot miała butelkę święconej wody i od godziny czuwała przy zmarłym.
— Dziękuję, moja poczciwa, — rzekł wikaryusz. — A teraz, poczekajcie tutaj... zawołam was.
Łagodnie popchnął przed sobą drżącą Lidyę. Śród wilgotnego stosu żagli, wioseł, sieci, wędek, dwa srebrne lichtarze na skrzyni okrytej białym obrusem, przygotowanym do wiatyku, tworzyły świetlany, czysty zakątek przy łożu śmiertelnem. Dłonie, ręce, całe ciało starego żebraka, począwszy od szyi, ginęło w cieniu wraz z łachmanami, jakiemi zasłany był tapczan; głowa tylko wyłaniała się spokojna i wspaniała, nie była to już sina twarz pijaka, lecz oblicze woskowej białości, o rysach skamieniałych, oczyszczonych ze zmarszczek i skurczów. Broda, rozplatana, wygładzona, rozpościerała się majestatycznie i przywodziła na myśl jakiegoś wędrownego, starego króla Leara, który skonał, czekając na swoją Kordelię.
Dusząc się zrazu tym nieokreślonym zapachem mrówek, jaki wydaje odzienie i izba prawdziwych nędzarzy, zapachem ubogich, Lidya niebawem przejęta została do głębi pięknością i majestatem tego oblicza starego żebraka; i, wobec śmierci równającej wszystko, wstyd, który ją pognębiał od kilku godzin, od chwili kiedy się dowiedziała, że jest wnuczką tego włóczęgi, ustępował miejsca litości tkliwej i pełnej szacunku. Ksiądz zabrał ją, prawie wbrew jej woli, zbuntowaną, miotającą się gniewem, gotową zaprzeczać niskiemu pochodzeniu, krzyczeć temu starcowi: „Kłamiesz!..“ A teraz, gdy stała pochylona nad tą biedną twarzą, w której odnajdowała może jakieś podobieństwo, łzy napływały jej do oczu na myśl o tem życiu, złożonem z nędzy i poświęcenia, opowiedzianem jej przez księdza Cérès.
— ...Na gościńcu do Corbeil, w wieczór jesienny, jedzie wózek, naładowany owymi cyganami, handlarzami wyrobów koszykarskich, szlifierzami kos, wróżbitami. Chleba niema, koła skrzypią z braku smarowidła. I oto przy wjeździe do Soisy, piękny gmach przytułku, z nowym dachem i jasnemi firankami, poddaje tym włóczęgom myśl pozostawienia tam jednego z małych darmozjadów, najmniejszego, — śliczniutkiej, jak aniołek, dziewczyneczki, którą składają o zmroku w kruchcie pod krzyżem. Matka płakała przez jeden wieczór, ale mając tyle innych dzieci do wyżywienia, pocieszyła się, że to przynajmniej wyratowane będzie od nędzy. Kilka obrotów kół i nikt śród karawany nie myśli już o maleństwie, nikt oprócz starego dziadka, który pozostał sam, żebrząc pod klasztorem w Soisy, by się przekonać, czy przyjmą porzucone dziecko, i który przez trzydzieści lat, do śmierci, nie ruszył się z okolicy, i patrzał, jak ładna cyganeczka rosła, stała się panną, młodą mężatką i nie zdradził się ani razu ze swojem upokarzającem ojcostwem.
I Lidya przypomina sobie... W czwartki, gdy chodziły na spacer, stary żebrak ściga zdaleka sieroty na rozpalonej drodze. „Lidyo, twój ubogi!..“ wołają małe. „Lidyo, twój kochanek!..“ szepczą starsze. Wszystkie, śmiejąc się, wskazywały włóczęgę z łysą czaszką, przeciętą grubą siną żyłą, nabrzmiewającą od słońca... W inne dni, na ziemi pełno kałuż, wicher rozprasza fale deszczu jesiennego, rozpościera na widnokręgu olbrzymią szarą siatkę, o oczkach drgających i ścisłych, między któremi ukazuje się, siedząca na kopcu granicznym, postać ojca Jerzego, który wznosi ku parlatoryum brodę swoją i swoje ociekające oczy...
A owego ranka przeszłej zimy, podczas rekonwalescencyi Lidyi w klasztorze, gdy pod jej oknami podniesiono biednego starca, zakopanego w śniegu, gdzie spał przez całą noc... A owego innego poranku, złowrogiego, pomimo jasnego lipcowego słońca, kiedy Lidya, uciekając przez bramę od lasu, ujrzała ojca Jerzego, który stanął nagle przed nią, na drodze jej ucieczki, jakgdyby odgadywał jej szaleństwo i usiłował mu zapobiedz.
O! tak, wiedział, że jego dziecko wymyka mu się, może nazawsze, i łkanie rozpaczliwe, jakie jej na pożegnanie rzucił, powinno było uprzedzić Lidyę o bohaterskiem i tkliwem poświęceniu serca, co biło pod tym stosem łachmanów... Biedny ojciec Jerzy! I pomyśleć, że po tylu cierpieniach, ta ostatnia radość, to pragnienie jego ostatniego tchnienia: widzieć i ucałować dziecko swoje raz jeden, tylko jeden raz, — nie mogła się urzeczywistnić. Jego Kordelia przyszła zapóźno i, wobec dziada, spoczywającego snem wiecznym, Lidya zapytywała siebie daremnie, czem się odwdzięczyć za tyle zaparcia się i miłości.
— Niech mu pani zamknie oczy, to wszystko — czego od pani żądał.
Drgnęła na słowa księdza, pochyliła się nad czołem zmarłego, zimnem i twardem jak głaz, i złożyła na niem pieszczotę swoich ust, zasunęła martwe powieki na szklane źrenice, z których spojrzenie już uleciało.
— To też i wszystko, co mu dać mogłam, — szepnęła, poczem zwracając się do wikaryusza: — Proszę, niech ksiądz nie sądzi, że jestem kobietą pełną pychy i bez serca, jeśli poproszę księdza, by to, co zaszło tutaj dzisiaj wieczór, zostało między nami, zupełnie między nami.
— Chciałem właśnie pani to zaproponować, — odpowiedział ksiądz chłodno. — Rozumiem dobrze względy familijne...
Ale przerwała mu:
— Nie; ksiądz nie wie... nie może wiedzieć. Względy, o jakich ksiądz wspomina, nie powstrzymałyby mnie od przyznania się do mego urodzenia, od wyprawienia memu staremu dziadowi pogrzebu, godnego jego odwagi, i od pójścia na czele orszaku. Jestem mu to winna... Ale okoliczności straszne, nieprzewidziane... zaaresztowali mego męża... Dziś wieczorem, w sprawie księcia Ołomunieckiego... Umarł śmiercią gwałtowną i oskarżają Ryszarda. To księdzu wytłómaczy zamieszanie, jakie panuje w zamku, dlatego mogłam wyjść niepostrzeżenie. Gdy ksiądz przyszedł, tylko co przyniesiono nam tę nowinę, wyobrazi sobie ksiądz łatwo przerażenie, rozpacz mojej teściowej. Jej syn oskarżony o zabójstwo, Fénigan w więzieniu! I to, jak się zdaje, przezemnie, z powodu żony... Nieszczęśliwa matka nie oskarża mnie, ale ja ją odgaduję. I widzi ksiądz, do tych wszystkich wielkich krzywd, jakie im wyrządziłam, dołącza się teraz jeszcze krzywda spowodowana mojem pochodzeniem, ta plama, jaką sprowadzam na nazwisko Féniganów, którzy przezemnie stali się krewnymi ojca Jerzego! Nie, nie będę miała odwagi powiedzieć im tego, ani teściowej, ani mężowi... Nawet wobec opinii publicznej i przekonania sędziego, gdyby wiedziano, że Ryszard wziął żonę z bryki cyganów, z rodziny włóczęgów, postać męża straciłaby na swej nieskazitelności, wydałby się wytrąconym ze swojej sfery, a to mogłoby skompromitować go jeszcze bardziej.
Ksiądz Cérès, na którego energicznej ruchliwej twarzy odbijały się wszystkie jego uczucia, zdumiony zrazu, potem wzruszony wyznaniami młodej kobiety, wziął ją za ręce poufale i serdecznie.
— Masz stokroć słuszność, moje kochane dziecko; ale, bądź pani spokojna, to jakby tajemnica spowiedzi. Nikt cię nie widział wchodzącą, oprócz matki Lucriot, za którą odpowiadam; zresztą wiedziano, żeś dobra dla ubogich, a szczególniej dla tego. Obecność pani w chacie, gdzieście mu dali przytułek, wydałaby się całkiem naturalną, skoro mąż twój wziął na siebie koszta pogrzebu.
A widząc zdziwienie Lidyi, ksiądz opowiedział jej swoje spotkanie na gościńcu z Ryszardem i sędzią śledczym.
— Drogi, kochany... — westchnęła, wzruszona do łez tem, że śród własnego dramatu, śród tej strasznej walki życiowej, myślał o „ubogim Lidyi.“
Ksiądz mówił dalej:
— Sądzę, że pogrzeb odbędzie się jutro, bardzo przyzwoity, ale bardzo skromny. W przyszłą niedzielę msza w małej Parafii będzie mszą żałobną, i tylko my dwoje będziemy wiedzieli, za czyją duszę. Na cmentarzu w Draveil nie pochowamy go w kącie ubogich. Skoro jestem upoważniony przez pana Ryszarda, kupię kawałek ziemi, możliwie blisko gościńca, gdzie ten włóczęga żył zawsze, i zamówię duży czarny kamień, na którym wyryte będą dwie daty jego śmierci i jego urodzenia wraz z nazwiskiem, jakie znalazłem w tym oto notatniku.
Wziął z tapczanu i podał młodej kobiecie notatnik pomięty, zatłuszczony, przesiąknięty straszną wonią; było to świadectwo tożsamości, niby książeczka żebracza, gdzie między markami merostw i odciskami brudnych palców, odczytać można było:

Jerzy Mendelson, zwany ojcem Jerzym,
Rougegoutte (Alzacya) 1802.

To wszystko, co znaleziono przy nim, tę książeczkę i klucz od „swojej chaty “ jak mówił, wielki klucz, który nosił na szyi, na golem ciele, przymocowany do łańcuszka. Nieborak był taki stary, taki chory, pamięć jego taka niepewna we wszystkiem, co nie dotyczyło małej, że ksiądz nie mógł się dowiedzieć niczego stanowczego o jego ojczyźnie, jego nazwisku i rodzinie. Świat dla niego zaczynał się od Lidyi i z nią się kończył; reszta tonęła w kurzu czy we mgle gościńca. Ponieważ jednak świadectwo datowało od jego przybycia do Soisy, przed osłabieniem, wywołanem chorobą i wiekiem, przeto ten rok, 1802, i to nazwisko Mendelson, mogły być prawdziwe.
— Nazwisko słynne w sztuce, nieprawda, pani? — zapytał wikaryusz, chcąc niewątpliwie złagodzić cios, zadany pysze Lidyi, który, jak mniemał, ugodził w nią silniej, niż się chciała przyznać.
Skinęła głową w milczeniu, wyprostowana i poważna trzymając w dłoni książeczkę nędzarza, w której to znakomite nazwisko, co mogło być i jej skiem nazwiskiem, stanowiło taki kontrast z kartką zabrukaną i pomiętą, jak cała jej wykwintna postać z błotnistą ziemią w szopie, ze ścianami poczerniałemi, oblanemi smołą...
Przeciągły świst statku pod szluzą wyrwał Lidyę z zadumy. Płomień świec kopcił, wielkie cienie snuły się po martwo-bladej twarzy nieboszczyka, gdy ksiądz modlił się, klęcząc przed tapczanem. Lidya nie czuła się na siłach, by pójść za jego przykładem. Zbyt wielka burza miotała jej duszą; bardziej wzburzona, niż istotnie wzruszona, czuła przedewszystkiem potrzebę skupienia się, opamiętania. Rzuciła ostatnie spojrzenie swemu ubogiemu, którego głęboki sen budził w niej zazdrość, i wyszła.
— Czy pani chce, żebym odprowadziła? — szepnęła matka Lucriot, drzemiąca pod szopą.
— Dziękuję... — i Lidya, która śpieszyła się do samotności, weszła we mgłę gęściejszą, ciemniejszą jeszcze niż przed chwilą.
Wdali szluza przecinała cały widnokrąg z głuchym, nieustającym łoskotem grzmotu, śród którego ginął rozpaczliwy okrzyk statku. Lidyi zdawało się, że to ona, że to jej zagrożone życie woła na pomoc. W biednej jej duszy panował taki mrok, taki zamęt, po burzy tego długiego dnia. Rano ów trup na murawie, potem zaaresztowanie Ryszarda, a gdy usiłowała zrozumieć dziwaczną kartkę, pochodzącą z więzienia, ksiądz Cérès zabrał ją do ojca Jerzego!..
A zatem to ukrywało się poza koroną i herbami, złocistemi złudzeniami jej dzieciństwa, któremi osłaniała się w smutnych godzinach, któremi ochraniała swoją, dumę, swoje nieświadome bunty. Teraz wiadome już jest jej pochodzenie arystokratyczne, wytłómaczone są jej awanturnicze i koczujące instynkta. Wy, smutne włóczęgi, którzy zatrzymywaliście się przy studni na rogu drogi, wędrowne karawany, które ścigała wzrokiem, dopóki nie zniknęłyście jej z oczu, dlatego ona was tak kochała. Byłyście jej ojczyzną, jej koczowniczą rodziną.
Dlaczego nie pozostała śród was, jakieżby to było szczęście dla Ryszarda i jego matki!.. I, myśląc o tych prawych sercach, o tem życiu uczciwem i spokojnem, które jej krew cygańska wykoleiła, zakłóciła, Lidya pożałowała szczerze, iż jej nie pozwolono umrzeć tam, w Quiberon. Przez chwilę nawet bliska rzeka, prostopadły brzeg, głęboka woda, obijająca się o filary mostu, ponowiły pokusę samobójstwa. Widziała się jadącą po wybrzeżu nazajutrz, na wózku pogrzebowym... Ale nagle wspomnienie Ryszarda, takiego kochającego, takiego pełnego poświęcenia, myśl o tem, co uczynił dla niej, objaśniła ją, jakie są jej prawdziwe obowiązki.
Nie, nie może już rozporządzać swojem życiem. Gdyby nawet nie żywiła dla męża głębokiego i tkliwego uczucia, jakie przepełniało jej serce, powinna była pójść za nim, towarzyszyć mu do końca rozpaczliwej drogi, na którą się rzucił przez miłość dla niej. I gdy w jej gorącej, romantycznej główce snuły się wszystkie ofiary, wszystkie braki, jakie ponosiłaby, dzieląc razem z nim wygnanie pod rozżarzonem niebem, śród rygoru więziennego, rozdzierający okrzyk statku, którego nie słyszała już oddawna, obudził Ryszarda, uszczęśliwionego, że znalazł się, w miejscu żony, na wstrętnym barłogu w areszcie nad brzegiem wody.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.