Mała parafia (tłum. Neufeldówna)/XIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Mała parafia
Wydawca Dubowski i Gajewski
Data wyd. 1895
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. La petite paroisse
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.
ZASADZKA NOCNA.

W ranek słoneczny, cichy, bez najlżejszego powiewu wiatru, pod niebem, którego błękitu nie zakłócała żadna chmurka, koszono siano w Grosbourgu. Na długich trawnikach, okolonych balustradami z białego marmuru, ozdobionych wazonami i posągami, dwa szeregi kosiarzy schylały się i podnosiły w słońcu, i ani śpiew, ani rozmowa, ani nawet metaliczny zgrzyt kosy na kamieniu do ostrzenia nie przerywał tej pracy, którą można było wziąć za sianożęcie kolonii karnej, gdyby nie wspaniałe ramy, w jakich się odbywała.
Naraz krzyk ostry, rozdzierający, jeden z tych wrzasków ponurych, jakie dochodzą z ogrodów dla obłąkanych, przebiegł z jednego końca na drugi wielkiej posiadłości, od tarasów nad brzegiem wody do wjazdu na żwirowaną drogę przez pomnikową bramę, gdzie pozłacane emblematyczne pęki rózg liktorskich przypominają dawne funkcye wielkiego mistrza konnicy cesarskiej. Ani jedna głowa nie podniosła się na odgłos tej przejmującej skargi, która przeszła ponad murawami, — robotnicy pozostali niewzruszeni, jak posągi. Możnaby pomyśleć, że byłto jeden z owych odgłosów domowych, których mieszkańcy już w końcu nie słyszą.
Jednakże w małym narożnym saloniku, obitym żółtą materyą, gdzie książę Alcantara rozmawiał z sędzią Delcrous, rozmowa urwała się nagle, gdy okrzyk wtargnął przez przymknięte żaluzye.
— Słyszysz pan, jakie to straszne!.. Od chwili, kiedy mimo wszelkich naszych usiłowań, kazała sobie otworzyć drzwi Upiora, gdzie ukazał jej się, złożony na deskach syn; z martwą twarzą, stoczoną przez robactwo, księżna nie wyrzekła słowa, nie poznała nikogo; ten posępny okrzyk, jaki od czasu do czasu wydaje, to jedyna w niej oznaka życia. I gdy ja, kaleka, siedzę przykuty do fotela, między tym nieboszczykiem i tą warjatką, pan mówisz mi o wypuszczeniu zabójcy, chcesz mnie pozbawić nawet uciechy zemsty!
Oczy paralityka, w których zogniskowało się jego życie, roziskrzyły się wściekłym gniewem, a sędzia, bardzo zmieszany, bronił się, tłómaczył niewyraźnie: Książę pan nie może wątpić o jego dobrych chęciach; wydał rozkaz aresztowania tego samego wieczora, od trzech dni aresztant siedzi odosobniony i żadnego rezultatu.
— Podchodzi pana... Nie umiesz pan sobie z nim radzić, — mruknął jenerał.
— Ależ przeciwnie, kochany książę... Wydaje się, jakby się oskarżał, obwiniał umyślnie. To niepojęte. Mam teraz dowód, że przyjechał dopiero w poniedziałek rano, w dwa dni po zabójstwie... I w miarę jak wymyka się ten ślad, wpadam na inny, daleko pewniejszy, gdzie wszystko się zgadza, godzina, dzień, pobudki, doniesienia moich agentów, listy bezimienne, które mnie dochodzą.
Delcrous umilkł, spostrzegłszy lokaja na ganku, w uchylonych drzwiach.
— Kto tam? Powiedziałem, żeby nam nie przeszkadzać, — krzyknął jenerał głosem komendy.
Służący zniknął przestraszony. Na jego miejsce olbrzymi cień zasłonił całe światło we drzwiach.
— Przepraszam jaśnie księcia.
— Ach! to ty Santecoeur.
Delcrous zbliżył się pocichu a szybko do jenerała.
— Proszę, niech książę przyjmie tego człowieka; pomówimy, gdy go książę wysłucha.
Jenerał wzruszył ramionami i, wskazując drzwi otapetowane, które się łączyły z pokojami gościnnemi.
— Przejdź pan tam, zawołam pana, — rzekł, poczem zwrócił się w stronę ganku: — Wejdź, Eugeniuszu.
Wychudły, pochylony, niepewny na nogach, Indyanin wyglądał jakgdyby wstał z ciężkiej choroby. Głos jego również utracił swój dźwięk metaliczny, jakkolwiek Santecoeur usiłował mówić wyraźnie i trzymać się prosto, gdyż był w paradnym mundurze, pod bronią i wobec swego pana.
— Przychodzę do księcia pana, — rzekł ze wzrokiem wlepionym w dywan, — prosić o dymisyę.
— Dlaczego?
— Mój syn jedzie z żoną do Ameryki. Dzieci chcą, żebym im towarzyszył, ale jak... jak załatwię rachunek z sądem.
Książe poruszył się na fotelu.
— Z sądem? A cóż ci się stało?
— Szkaradna sprawa.
— Wytłómacz się.
— Nie wiem, czy potrafię, — odpowiedział szeptem leśniczy.
Oparł się o kominek, drżąc tak silnie, że lufa strzelby, zawieszonej na jego ramieniu, uderzała o marmur. Musiał się wyprostować, by opowiedzieć swoją przygodę. Przygoda to prosta i ponura. Odkomenderowany w nocy z piątku na sobotę na obławę kłusowników, wracał około godziny drugiej nad ranem, gdy z okna jego domu wyskakuje jakiś człowiek, o kilka kroków przed nim, na dziedziniec Pustelni. Ciemno było zupełnie. Sądząc, że to złodziej, Santecoeur strzela, powala człowieka, a gdy się zbliża, by zobaczyć, kto to taki...
Groźny głos przerwał opowiadanie:
— Kłamiesz.
Leśniczy drgnął pod obelgą:
— Panie jenerale!
— Mówię ci, że kłamiesz. Nie w ten sposób zabiłeś księcia. Wiem o tem, wiem, coś zrobił, tak dobrze, jakgdybym był twojem sumieniem; tylko chce to usłyszeć od ciebie samego. No, mów... albo nie, czekaj.
Zawołał głośno:
— Panie Delcrous!
Gdy Indyanin ujrzał wchodzącego z powagą sędziego trybunału w Corbeil, przed którym często składał zeznania w sprawach kłusownictwa, — uczuł, że kolana uginają się pod nim, jakgdyby kat już kładł dłoń na jego ramieniu. „W drogę!“ Wielkie jego policzki zapadły się i pobladły. Doprawdy nie sądził, że to nastąpi tak prędko.
— I cóż, panie sędzio, — odezwał się książę tryumfującym tonem, — miałem, zdaje się, słuszność, przypuszczając, że nędznik, o którym mówiliśmy, nie działał sam. Oto narzędzie, które znalazł i wytłómaczenie wszystkich alibis, które pana zbijają z tropu... Santecoeur, jeśli chcesz, żebyśmy byli dla ciebie względni, opowiedz dokładnie, jak się to wszystko stało... tylko przedewszystkiem, bez oszustw.
Księciu zdawało się, że leśniczy się waha i, chcąc mu oszczędzić wstydu wyznania, dopomagał mu, poddawał wyrazy.
— Powiedz, co ci przyrzeczono? Co ci dano? Boć ostatecznie nie pracowałeś na własny rachunek.
Santecoeur wyprostował się, na twarz biły mu ognie, żyły na czole miał nabrzmiałe od wysiłku, z jakim się powstrzymywał.
— Być może, iż rzeczy takie robią się za pieniądze; ale, żeby po dwudziestu ośmiu latach wiernej służby, trzydziestu w Poczcie-Zajęczej, a piętnastu w Pustelni, mój pan mógł mnie sądzić zdolnym... Nie!
— Nie zechcesz w nas chyba wmówić, że historyjka, jaką opowiedziałeś przed chwilą, jest prawdziwa? — spytał szyderczo jenerał, zmieszany nieco.
— Przed chwilą, panie jenerale, skłamałam przez głupią pychę, której mi już mieć niewolno. Niech się dzieje, co chce... powiedzenie prawdy nie będzie mnie kosztowało tyle, jak to, com tu usłyszał.
I, zacisnąwszy pięści, zaczął:
Przed dziesięciu dniami, w nieobecności mego chłopca, dostałem w Pustelni kartkę bez podpisu, donoszącą mi, że następnej nocy, między godziną trzecią a piątą, będę mógł widzieć z bramy Pacôme’a męzczyznę, wychodzącego oknem z pokoju mojej synowej. Trzeba wiedzieć, że w swoim czasie byłem nieszczęśliwy w małżeństwie. Kochałem żonę, a ona mi za to odpłacała! W końcu uciekła z żandarmem z Mongeron, i zostawiła nas samych, dziecko i mnie na naszej pustyni w Poczcie-Zajęczej... Łotrzyca i tyle! Od tej awantury mam złość do wszystkich kobiet, a gdy mój chłopiec się ożenił, przyrzekłem sobie, że będę miał oko na jego małą i postanowiłem, iż jeśli się zdarzy okazya, pomszczę jednocześnie krzywdę moją. Nie było to tajemnicą dla nikogo w okolicy, a ci, co do mnie napisali, wiedzieli dobrze, co robią!
Delcrous zapytał:
— Czy zachowałeś ten list bezimienny?
— Pozwólże mu pan skończyć, — rzekł książę zniecierpliwiony.
— Tego piątku właśnie wszyscy byli na nogach by schwytać kilku kłusowników z Mainville, którzy nam zabijali najpiękniejsze sarny... W liście stało od trzeciej do piątej. Około godziny trzeciej opuściłem stanowisko w alei Wielkiego-Dębu i ukryłem się przy bramie Pacôme’a. Jak mnie tu panowie żywego widzicie z fuzyą w ręku, nie wiedziałem, kogo ta łajdaczka, moja synowa, ma u siebie w pokoju. Spostrzegłem ja, że książę się koło niej kręcił; ale po scenie, jaką małej zrobiłem, sądziłem, że się to skończyło; a list, jak panowie zobaczą, poddawał mi inne nazwisko. Mokłem już od pół godziny, bo deszcz lał jak z cebra, gdy naraz słyszę szmer. Ktoś wyskakuje o dziesięć kroków od mojej kryjówki i ucieka. Ciemno było i mogłem go chybić, gdyby biegł dalej. Na nieszczęście zatrzymał się, by otworzyć parasol i wtedy strzeliłem! Męzczyzna postąpił kilka kroków bardzo prędko, poczem stoczył się do rowu i już ani drgnął, jak ugodzone śmiertelnie zwierzę. Wówczas poleciałem do domu. Mała udawała, że śpi, przykryta kołdrą po same oczy. „Wstań i weź latarkę, mówię do niej. Zabiłem twego kochanka, chodź, pomożesz mi go zakopać.“ Przelękła się, usłuchała natychmiast, zapewniam panów... Jeszcze owej chwili nie domyślałem się, kogo położyłem trupem. Najlepszy dowód, że gdyśmy stali oboje w rowie przy martwem ciele, zapytałem synowej: „Kto to? — Spojrzyj,“ odpowiedziała pocichu, opuszczając latarnię... Ach! panie jenerale, gdy zobaczyłem, com zrobił...
Rękawem kurtki mundurowej otarł czoło, oblane potem. Książe, śledząc wrażenie, jakie opowiadanie wywierało na panu Delcrous, zapytał leśniczego z całym spokojem:
— Czem strzelałeś?
— Śrutem.
— I trafiłeś gdzie?
— Nie dostał całego naboju... Tylko jedna dziura, tu, koło skroni.
Nastąpiła chwila okropnego milczenia, przerwana znów krzykiem matki, — zdawaćby się mogło, że zobaczyła ową ranę koło skroni. Poczem badanie rozpoczęło się ponownie:
— Mówisz, że padł wpobliżu Pustelni. Przecież nie tam go znaleziono?
— Złożyliśmy go najpierw w głębi jednej z jam, których jest tyle w tej stronie lasu i przykryliśmy cierniami i liśćmi. Gdyśmy powrócili do domu, przemoknięci do nitki, wpadło nam na myśl, żeby go z jamy wydobyć i położyć na murawie pod parkiem Féniganów. Mała trzymała latarnię; ja niosłem nieboszczyka na ręku, jak dziecko; jestem bardzo silny. Rzecz się stała tak, jak panom opowiedziałem.
Sędzia ze swego kąta zapytał z przebiegłą miną:
— Pocóż był ten parasol otwarty nad głową?
— Przypomniałem sobie, że pewna pani, którą znaleziono nieżywą w lesie Fontainebleau, przez tydzień leżała tak na jednem miejscu i nikt jej nie ruszył.
— A dlaczego pod parkiem Féniganów?
Santecoeur, wydłużając szyję, wyjąkał:
— To był złośliwy pomysł, panie Delcrous... myśl nikczemnika, za którą wymierzam sobie karę, spowiadając się z niej panu. Po tem, co zaszło między księciem a panią Ryszardową, można się było spodziewać, że oskarżą męża... Tylko muszę dodać, że ta myśl nie byłaby nigdy przyszła do głowy mojej synowej ani mnie, gdyby nie list, który książę miał przy sobie...
— Nareszcie!.. mamy go, — zawołał książę z dziką gwałtownością. — Przyznaj się, żeś księciu przeszukał kieszenie, by wyjąć papiery, których żądał mąż... Przyznaj się do tego, a damy ci pokój.
Leśniczy, nie odpowiadając, wydobył z kurtki list i pugilares.
Książę Ołomuniecki, — rzekł poważnie, — miał przy sobie oprócz przedmiotów, które panu wręczono, ten oto pugilares i ten list niezapieczętowany, pisany do jednego z przyjaciół. Nie wysłał listu, bo czekał, by dodać, jak spędził noc... Oczywiście nie powinienem był czytać... ale tak straciłem głowę, a synowa tak mi ciągle powtarzała: „Może tam jest coś takiego, co nas zdradzi...“ Prawda, że ten list zawiera dowody na to wszystko, com powiedział. Czytając go, przekonają się panowie, żem nie skłamał i że nieszczęśliwy młody książę własnemi rękoma zastawił sidła, w których zginął.
Położył przy fotelu na biurku ostatni list do Vallonguea i mały pugilaresik szyldkretowy.
— A gdzie jest owo bezimienne ostrzeżenie, które otrzymałeś? — spytał Delcrous, gdy książę czytał.
— Mam je ze sobą... jeśli pan sędzia chce przeczytać...
— Daj... Pismo kobiece i to kobiety pospolitej... A! do licha... — Drgnął i zapytał półgłosem leśniczego, jakgdyby się obawiał, żeby ojciec nie usłyszał: — Sądziłeś zatem, że strzelasz do Aleksandra?
— Tak, — odpowiedział leśniczy skinieniem głowy.
Jenerał, który z wściekłością targał wąsy, podniósł oczy od listu do Vallonguea.
— Są tu jednak rzeczy, których sobie nie mogę wytłomaczyć... w jakim celu przyszedłeś tutaj?.. I dlaczego nie uczyniłeś tego wcześniej?
— Ach! kobiety, proszę księcia pana!.. Uległem proźbom synowej, która boi się męża jak ognia i chciała wszystko przed nim ukryć. Chłopiec też żył przez te kilka dni śród nas, nie domyślając się niczego. Jeździł do swego magazynu, mówił o tej sprawie w wagonie ze wszystkimi... a ja, łatwo się domyśleć, com przechodził! myśl, że człowiek niewinny siedzi przezemnie w więzieniu, że może będzie skazany... Nareszcie wczoraj, przy obiedzie, syn spostrzegł, żem odsunął talerz, nie jedząc, jak mi się to zdarzało często od kilku dni. „Ojcze, słuchajno, co ci jest?“ Nie mogłem już wytrzymać, zanadto mnie to dusiło, powiedziałem wszystko... Ach! biedne dziecko, myślałem, że padnie trupem od ciosu, jaki mu zadałem. Żona uklękła przed nim, nie spojrzał nawet na nią; zapomniał o własnem nieszczęściu. „Nie, nie... zajmijmy się najpierw ojcem. Ojciec zawinił, trzeba, żeby winę naprawił.“ Ach! takie chwile, co to za przejścia w rodzinie... Padliśmy sobie w objęcia, łkając. Przysiągłem mu, że pójdę tutaj dziś rano... i przyszedłem.
— Czuć w tem prawdę! — szepnął Delcrous.
— I wszystko zgadza się z tem, com przeczytał, — rzekł jenerał, jakby z żalem. — Tylko ta rana od śrutu, której śladu lekarze nie mogą odnaleźć w uległej rozkładowi twarzy... ciało było przecież tylko przez dwa dni w lesie..
— To wybieg kłusowników, proszę księcia, — odpowiedział Santecoeur, a dreszcz wstrząsnął jego postacią; — ale wolałbym sobie raczej wyrwać język, niż...
Niż opowiedzieć temu ojcu, że, by unimozliwić poznanie jego dziecka, powieszono je na całą, noc za nogi, a głowę wetknięto po ramiona w mrowisko.
Sędzia, z listem Charlexisa w ręka, mówił jenerałowi do ucha:
— A co, mówiłem panu, że jesteśmy na złym tropie... najoczywiściej zabójcą jest ten człowiek; a jeśli panu zależy na tem, żeby się zemścić...
— Zemścić się na tym chłopie!.. nie, mój drogi, Fénigan co innego... ale ten...
— Tembardziej, że wobec tego listu skazanie byłoby trudne.
Książę zamyślił się przez chwilę, poczem rzekł tonem stanowczym:
— Podzielam pańskie zdanie. Opinia księcia i naszego domu nie zyska nic na rozgłoszeniu tej sprawy, ani też cynicznych zwierzeń tych dwóch młodych szlachciców...
Sądownik o wilczych zębach i kunsztownie przystrzyżonych faworytach, przerwał mu żywo i rzekł do Santecoeura, który stał nieruchomy z czapką w ręku:
— Słyszycie, książę pan nie chce oddać pod sąd tej nieszczęsnej sprawy. Opuśćcie kraj coprędzej, nie mówiąc nic nikomu; od was tylko zależy, od waszej ostrożności, żeby was nie spotkała żadna nieprzyjemność.
Leśniczy ukłonił się.
— Dziękuję panom. — Przy drzwiach, przed wyjściem, zapytał nieśmiało: — A pan Ryszard?
— Bądźcie spokojni... Pan Ryszard powróci do Uzelles jeszcze dziś przed wieczorem.
Na to zapewnienie sędziego, jenerał zapytał gniewnie:
— Dziś przed wieczorem? a to, dlaczego?.. Tak panu pilno powrócić tego bałwana żonie?
Byłto krzyk nienawiści, zazdrości, który się wyrwał temu kalece nawet śród trosk najbardziej palących i męki rozpaczy ojcowskiej.
W Uzelles, wieczorem, pani Fénigan i stary Mérivet, siedząc pod wielką paulownią, prowadzili smutną rozmowę przerywaną długiem milczeniem i wykrzyknikami podobnemi do iskier gasnącego ognia, gdy folwarczne dziewki i ogrodnicy przechadzali się po gościńcu, pełnym blasku księżyca, przed otwartą bramą. Niezmienna godzina gaszenia świateł wybiła oddawna, lecz nikt nie zwrócił na to uwagi, może z powodu niezwykłej piękności nocy, a może też dlatego, że dom okryty smutkiem, wzburzony, wyłamywał się z pod rygoru. Ale jakiż kontrast ciszy tego obszernego lokalu parterowego, oświetlonego i pustego, z hałaśliwą zabawą służby, tych głośnych, obojętnych śmiechów z rozpaczliwą intonacyą dwóch głosów, szepczących pod cieniem uśpionego drzewa!
— Jakie powietrze czyste dzisiaj... Słychać odgłos kroków na moście Ris, — odezwał się właściciel malej Parafii, który od powrotu nie opuszczał matki i żony Ryszarda.
— To pewnie ktoś przyjechał z Corbeil ostatnim pociągiem, i ktoś, komu pilno... — odparła pani Fénigan, nasłuchując odgłosu kroku bardzo śpiesznego.
— Pani Ryszardowa była dzisiaj wieczór bardzo smutna, smutniejsza jeszcze niż zwykle. Zdaje mi się, że śmierć tego żebraka zrobiła na niej silne wrażenie.
— Gdy człowiekowi ciężko na sercu, wszystko staje się powodem do łez, — westchnęła pani Fénigan. — Pomyśl, mój przyjacielu, że od trzech dni, od zaaresztowania, nie miała od męża żadnych wiadomości oprócz tego tajemniczego bileciku...
— Który pani dowodzi, jak jest pewny swego rychłego uwolnienia. Omyłka, kochana pani, powtarzam, że to omyłka... Domyśliłem się odrazu, gdym spojrzał w oczy sędziemu Delcrous. Miał minę taką zażenowaną, zrozpaczoną... Niech mi pani wierzy, zobaczy pani wkrótce swego ukochanego syna. A zresztą niechno pani spojrzy... ależ, niechże pani spojrzy, pani Fénigan! — krzyknął Napoleon Mérivet donośnym głosem, zrywając się na równe nogi.
Na drodze białej i błękitnawej, wprost otwartej bramy dążyła spiesznym krokiem dobrze znana postać. Matka, nie mając siły się poruszyć, zawołała:
— Ryszardzie!
— Jesteś tutaj? — odparł głos, który załamał się się w łkaniu. Skoro tylko mógł mówić, Ryszard zapytał — A Lidya?.. masz wiadomości od niej?
— Lidya? ależ jest u ciebie, u siebie... w Pawilonie.
Ryszard, zdumiony, nie słuchając już wyjaśnień matki, rzucił się w ciemny szpaler pełen szmeru liści i woni lip kwitnących, gdzie na końcu jaśniało światło i było mu wskazówką.
Lidya w penioarze, zaczesawszy już na noc swoje piękne włosy, pisała w pokoju parterowym, przed biurkiem męża. Nie odwróciła się, myśląc, że weszła Rozyna, i podniosła głowę dopiero, gdy Ryszard stanął tuż przy niej. Wówczas nastąpił wybuch zdumienia, radości szalonej, wyrazów urywanych, pocałunków i uścisków.
— Wolny!.. jesteś wolny?
— Tak, wykryto prawdziwego winowajcę.
Spojrzała na niego, przerażona.
— Jakto... prawdziwego winowajcę.
Wzruszenie jej, ton mowy, wyrwały Ryszardowi okrzyk:
— Toś ty myślała, że to ja?
— Tak, — odparła szeptem, nie mając siły kłamać.
A mąż, równie zmieszany jak ona, rzekł:
— Przecież ja myślałem to samo o tobie!
Lidya podniosła głowę.
— Czy podobna? — I nagle pojęła wszystko. — Och! rozumiem teraz, dlaczego mi pisałeś, żebym pojechała... dlaczego pozwoliłeś, by ten sędzia przypuszczał... Chciałeś, by ciebie skazano zamiast mnie... Mój mężu!.. mój ukochany mężu!..
Łkając, rzuciła się w jego objęcia. Ryszard, olśniony, czuł pierś jej na swojej piersi, drżenie jej młodego ciała pod koronkowym penioarem.
— Pójdź, powiedz mi, że mnie kochasz, a będę wynagrodzony za wszystko, — szepnął, pociągając ją łagodnie za sobą.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.