Mała parafia (tłum. Neufeldówna)/XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Mała parafia
Wydawca Dubowski i Gajewski
Data wyd. 1895
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. La petite paroisse
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.
DZIEŃ JARMARKU.

W poranek majowy, mglisty i ciepły, Chuchin płynął w łódce swojej w górę Sekwany, z Athis do Evry, szukając wzdłuż wybrzeża nowych miejsc na zapuszczenie sieci w przyszłym sezonie. Patrząc na starego Chuchina, po samym sposobie, w jaki trzymał wiosła, po rozleniwieniu i gadatliwości jego poznać można było nieobecność pana, i to nieobecność, która trwała długo. Cała rzeka należała teraz do nadzorcy. Z galarów, sunących po wodzie, podawano mu wódkę; rzucał zdaleka, krzycząc głośno, rubaszne koncepty żonom rybaków, szyprów, praczkom na wielkim statku, w pobliżu mostu; hałaśliwszy był sam jeden niż wszystkie pliszki i rudziki po obu brzegach rzeki. Skończył właśnie przekomarzanie się z praczkami, gdy, podnosząc głowę, spostrzegł, opartego o poręcz mostu, eleganckiego i złowrogiego pana Aleksandra.
Ukryty w cienia filaru, ojciec Rozyny przez chwilę pozostał w miejscu i mruczał pod nosem, śledząc byłego intendenta.
— Co on tam łowi, ten stary korsarz? Prawda, że nie traci ani jednego słowa z tego co plotkują praczki, a urządzają one wielkie pranie całej gminie, ale pan Aleksander wie jeszcze o innych sprawkach, mógłby im powiedzieć niejedno. Nie, patrząc niby w wodę, zerka oczkiem w stronę kolei. Napewno oczekuje kogoś...
Poruszywszy dwa razy wiosłami wysunął się z cienia i starym, zdartym głosem zawołał:
— A cóż to, już zapuszczacie wędkę, ojcze Aleksandrze? Jeszcze przecież daleko do otwarcia połowu.
Pan Aleksander zmieszał się widocznie i poprawił binokle, by zyskać na czasie i znaleźć stosowną odpowiedź.
— Nie troszcz się, mój stary; śledzę ja tu kiełbie, które nie będą dla twoich sieci.
Przerwał, wytężając słuch w stronę kolei; ale to, co brał za łoskot pociągu, jadącego do Paryża, było dochodzącym z dali szumem wody pod szluzą. Pochylony ku łódce, odezwał się ponownie:
— A cóż tam za nowiny u was? Pan nie wraca jeszcze z tej swojej Algieryi?
— Blagierze! niby ci to Rozyna nie opowiada wszystkiego, co się dzieje w domu.
Pan Aleksander skrzywił się. Unikał mówienia, o Rozynie z jej ojcem, przez poczucie przyzwoitości, którego ten stary cham nie rozumiał, a może także, z obawy niemiłych wyjaśnień.
— Patrzno, Chuchin! — zawołał, chcąc zmienić przedmiot rozmowy, — twój lokator idzie do piwnicy.
Ojciec Jerzy wychodził z szopy, chwiejnym krokiem, mrużąc oczy wobec jaskrawego blasku wody, i trzymając w rękach nieskończenie długi kij od wędki.
— Darmozjad!.. — mruknął nadzorca z nienawistną pogardą chłopa dla człowieka, który nie może już pracować, — a to też pomysł, żeby pakować ten wór z robactwem między nasze wiosła i sieci. Co on tam będzie robił z tym swoim drągiem? łowić przecież jeszcze niewolno...
— Nie widziałeś, że na końcu ma przywiązaną butelkę? Idzie po zapas wody z Sekwany.. spije się, zobaczysz.
Ponieważ brzeg był bardzo wysoki, starzec obmyślił sobie ten sposób dosięgnięcia rzeki. Ale woda stała nisko, zmuszony był tedy położyć się i wyciągać z wysiłkiem swój niedołężny stary szkielet. Aleksander i Chuchin bawili się wielce tą pantomimą.
— Jeszcze skóra trzaśnie na nim z wysiłku.
— Jest już na samym brzegu.. głowa jego przeważy napewno... Ostrożnie, ojcze Jerzy!.. masz tobie wleciał!
Okrzyk trwogi, rozpaczliwy, dziki, jedno z tych ochrypłych wołań, w które istota kładzie całą swoją siłę żywotną, rozległo się na obu brzegach. Falowanie trzciny wskazywało miejsce, gdzie starzec wpadł głową naprzód, i chłopi, pracujący na sąsiedniem polu, nie bez trudności, wydobyli go z wody. Gdy położono go na wybrzeżu, drżącego, przemoczonego, trzymającego ciągle drąg w skurczonych palcach, wówczas dopiero nadzorca, który przez chwilę sądził, że się pozbył lokatora, zbliżył się, wiosłując szybko i z obłudną skwapliwością zaczął go ratować.
Jednocześnie pociąg do Paryża wyjeżdżał z dworca, a na most weszła synowa Sautecoeura, w lekkiej letniej sukni w różowe paski, którą wiatr owijał dokoła jej nóg. Odprowadzała męża na kolej i wracała w towarzystwie otyłej, niskiej, zadyszanej damy, popychającej przed sobą wózek dziecinny. Była to pani Noel, żona profesora lyceum paryskiego, która wynajęła pokój w Pustelni, pragnąc, by maleńka córeczka oddychała zdrowem powietrzem leśnem. Spostrzegłszy szafirowy garnitur starego łotra, Sautecoeurowa zbladła i, poprosiwszy panią Noel, aby poczekała na nią na wybrzeżu, zbliżyła się, drżąca, do pana Aleksandra, który czekał na nią, nieruchomy, oparty o poręcz mostu. Zamienili kilka słów z pośpiechem i cichym głosem.
— ...Książe w Grosbourgu.. Idź pani do lasu... pod Dębem-Przeorem.
— Niepodobna... zanadto mnie strzegą.
— Indyanin?
— Tak... Jak on mnie zadręcza!
Przez most przechodzili ludzie, — wieśniacy, dostawcy. Piekarka z pod daszka swojego kłaniała się stojącym. Czeladnik rzeźnicki konno, z wielkim koszem mięsa, na białym fartuchu odwrócił się, by się do nich uśmiechnąć, a pan Aleksander opowiadał bardzo głośno ze wszystkiemi szczegółami wypadek ojca Jerzego, wskazując przesadnym ruchem połamaną trzcinę i szopę, do której zaniesiono biednego starca.
— Ach! myślałem, że trzeba będzie wezwać Foucarta z wózkiem. — Poczem dodał po cichu: — Jutro, w czwartek, jarmark w Corbeil... o jedenastej u jubilera na ulicy Saint-Spire... wybierzecie razem klejnoty.
— Nie wiem... Nie mogę przyrzekać... — szeptała, niepewna, ze wzrokiem utkwionym w dal, gdzie pod szluzą Evry pieniła się woda w szalonym wirze. Dla tych, którzy mogliby ją usłyszeć, dodała:
— Biedny ojciec Jerzy! zapalenie płuc w jego wieku... Moje uszanowanie, panie Aleksandrze.
— Pani...
Praczki, którym stuk kijanek, odbijający się kilkakrotnem echem pod mostem, nie przeszkadzał bynajmniej śledzić uważnie całej tej tajemniczej krótkiej rozmowy, widząc jak pan Aleksander zakończył ją pocałunkiem, przesłanym na palcach, zaczęły rzucać na starego galanta obelgami... A to ci bałamut! nie dosyć mu Chuchinówny; teraz Sautecoeurowa... To familijne zresztą; Indyanin uchodził za najsłynniejszego rogala w okolicy, syn obejmie tę spuściznę... I biły zapamiętale kijankami i śmiały się do rozpuku.
Nie domyślając się, że jest w części powodem tej wesołości, synowa Sautecoeura połączyła się z towarzyszką na wybrzeżu i, pomagając jej popychać wózek dziecinny, proponowała, by poszły razem nazajutrz na jarmark do Corbeil. Pożyczyłyby karyolkę od sąsiada... Będzie sama powoziła... droga cudowna przez las... taka przejażdżka posłuży maleńkiej.
— Tylko dla mego teścia, trzeba, żeby pani poddała tę myśl. Nie ufa synowej, jak zresztą wszystkim kobietom. Pani jedna stanowi wyjątek, nie wiem dlaczego. Zanim pani zamieszkała u nas, nie pozwalał mi nigdy przejść się bez męża po lesie... Powie mu pani, że ma sprawunki. Będzie zabawa, zobaczy pani.
Jeśli ojciec Sautecoeur okazywał zadużo podejrzliwości, pani Noel miała jej zamało. Od miesiąca poczciwa kobieta najniewinniej w świecie dopomagała nikczemnym zamachom Charlexisa na żonę porucznika. Uczciwa szeroka twarz mamki, tytuł profesorowej uspakajały leśniczego do tego stopnia, że zaczął się odzwyczajać od swych podejrzeń i szpiegowania. Przyjaciółki wychodziły co dzień same, zabierały dziecko, składane krzesła, podwieczorek i przesiadywały w rotundzie pod Dębem-Przeorem, w części lasu, która nie należała do rewiru Indyanina. Tu rozmawiały, szyły, czytały głośno Petit Journal, a z dźwiękiem ich głosu mieszał się szum wierzchołków drzew i brzęczenie owadów w zaroślach. Po godzinie siedzenia, pani Sautecceur proponowała przechadzkę po lesie i w końcu odbywała ją sama, gdyż korpulentna jej przyjaciółka lubiła nade wszystko nie ruszać się z miejsca.
W pobliżu obrosłych krzakami starych murów parku, na których sterczały wysokie sztachety żelazne okalające część Małego Sénartu, słała się, jak okiem sięgnąć, aksamitna puszysta łąka podleśna, muskana zwieszające mi się konarami drzew kołysanych najlżejszym powiewem wiatru. W dali na tej olbrzymiej i tajemniczej murawie, zawsze na jednem miejscu, jakby zapomniany, czekał na młodą, kobietę wielki parasol z surowego jedwabiu, a pod tym parasolem, który go całkowicie zasłaniał, piękny Charlexis, leniwie rozciągnięty na miękkiej, bujnej trawie.
Ponieważ wstęp do Pustelni był mu wzbroniony, od czasu gdy leśniczy schwytał go całującego synową, obmyślił sobie na schadzki to koczowisko, w istocie niebezpieczne, gdzie w pośpiechu i obawie mogli zamieniać tylko przelotne pocałunki i pieszczoty. Spotkanie na jarmarku miało im nastręczyć lepszą, sposobność.
Gdy nazajutrz rano karyolka z Pustelni przejeżdżała przez szeroki most w Corbeil, miasteczko, ciche i puste zazwyczaj, roiło się od ludzi, pełne było ruchu i wrzawy. Przytulone do starego klasztoru, na lewem wybrzeżu Sekwany, ponad ogrodami, które rozsiadły się tarasami, i zbiegały stopniowo niemal ku powierzchni rzeki, Corbeil przypominało poniekąd Bazyleę u stóp Münsteru, ale Bazyleę w dzień zjazdu całej okolicy, oblężoną przez wszystkie pobliskie wioski i folwarki.
Dokoła rynku i w sąsiednich ulicach tłoczyły się wehikuły wiejskie wszelakich kształtów, utrudniając wielce wszelki ruch. Sautecoeurowa wjechała na dziedziniec klasztoru Saint-Spire, cichego i pustego w samym środku miasta, od którego murów wiało zawsze chłodem, gdyż wiatr, obiegając dokoła kościół, przesyłał tu ciągle świeże prądy powietrza. Poleciła pani Noel, żeby poczekała na nią, dopóki nie załatwi sprawunków, i dodała:
— Jeśli mała się znudzi, może pani wejść do kościoła. Jest tam prześliczny rycerz z kamienia, — poczem, rozpromieniona, pobiegła na schadzkę.
Książę, przybywszy przed nią, w rogu sklepu pełnego kupujących, wybierał kolczyki, a przed kontuarem, obok niego, stało puste, przygotowane dla niej krzesło. Usiadła i, przytuleni do siebie, rozmawiali po cichu, migocąc kolczykami na czarnym aksamitnym kwadraciku, gdy dokoła nich dzierżawcy z Morsang, żeniący synów, przybyli całą gromadą, z krewnymi i znajomymi, targowali klejnoty weselne, śmiejąc się, dowcipkując, uzbrojeni w parasole, ubrani w wielkie kapelusze, tak że człowiek gotów był wierzyć, iż jest w teatrze „Palais-Royal“ na jakiej gwarnej farsie Labichea. Ale kochankowie nie mieli czasu bawić się tem otoczeniem. Indyanin wychodził tego wieczora na służbę nocną, wraz z całym personelem leśnym.
— O dziesiątej będę w Pustelni. Zostaw okno twego pokoju otwarte.
— O! błagam... nie, boję się.
— Czego? Twój mąż w Paryżu, stary powróci dopiero o szóstej rano. Chodzi tylko o to, żeby nie zasnąć, ale nam się spać nie będzie chciało. Pomyśl, całą noc sami, pierwszy raz.
Mówił do niej, dotykając ustami jej szyi, włosów, gdy ona przymierzała nowe klejnoty. Towarzystwo weselne wyszło. Właścicielka sklepu i jej siostra, — postacie średniowieczne, o twarzach zielonawych, rysach jakby wytartych, wytwory starej, wyczerpanej rasy, — zbliżyły się do księcia, kłaniając mu się do ziemi, i zapytując, czy książę pan wybrał to, czego mu było trzeba.
— Wybrałem, pani Souchotte... Ten garnitur; przyjdę po niego sam dzisiaj wieczorem.
Synowa Sautecoeura wstała, zarumieniona, gotowa do odejścia, gdy wielki powóz zatrzymał się przed sklepem, który, już ciemny bardzo, zaciemnił się więcej jeszcze, jakdgyby kto spuścił dużą markizę nad jego oknem wystawowem.
— Powóz pani Fénigan, — rzekła sklepowa z intonacyą pełną szacunku, mniej pokorną wszakże niż gdy mówiła do Charlexisa.
Książę nie ruszył się, nie odwrócił głowy, ale wyraz jego uśmiechu się zmienił, — stawał się złośliwy w miarę jak wchodziła w głąb magazynu wytworna smukła postać kobieca.
— Czy mój zegarek gotów?..
Lidya nie miała siły dokończyć. Mimowolny kaszel nerwowy głos jej zdławił. Nie widziała Karolka od komedyi zerwania i ucieczki w Monte Carlo; i oto niespodzianie wyprost niej, zaćmione zwierciadło sklepowe ukazywało jej to piękne, bezczelne, przewrotne oblicze. Opanowało ją wrażenie gwałtowne i bardzo skomplikowane, — złożył się nań wstręt, gniew, przerażenie, a jednocześnie radość, że w tych różnych uczuciach nie było cienia żalu i że pozbyła się już teraz niepewności, która ogarniała ją niekiedy, gdy zapytywała siebie: „Czego też doznam, gdy go zobaczę?“
Jeżeli go kiedy kochała, miłość jej minęła bezpowrotnie, dzięki Bogu! I ta Sautecoeurowa, ze swemi oczami, jak węgle, i swojem małomieszczańskiem zuchwalstwem, całkiem niepotrzebnie spoglądała na nią tak gniewnie. Zegarek był gotów, Lidya wzięła go i wyszła, nie mówiąc słowa. Ale na widok jej zmienionej twarzy teściowa zawołała:
— Co ci się stało?
— Miałam przykre spotkanie, — szepnęła Lidya, siadając obok niej. I ciszej jeszcze, ze względu na stangreta, który zaokrąglał plecy, by dosłyszeć, wymieniła Charlexisa. — Ach! nie powinnam była jechać na ten jarmark.
— To moja wina, drogie dziecko. Ale nie wychodzisz wcale, chciałam, żebyś raz użyła powietrza.
— Miałam przeczucie jakiegoś nieszczęścia.
W spojrzeniu matki odbiła się trwoga.
— Nieszczęścia?
— O! nic takiego, czegobyś się mogła obawiać po takiej warjatce jak ja... Nie, kocham mego męża, nie będę już nigdy kochała nikogo prócz niego... ale jak mu powiedzieć, żem się spotkała?..
— Zachowajmy to między sobą... skoro wszystko idzie tak dobrze, skoro Mérivet przysyła nam takie pomyślne wiadomości... Opóźniłybyśmy może wyzdrowienie i powrót Ryszarda.
— W takim razie trzeba będzie skłamać, ukryć coś przed nim, a zobowiązałam się mówić mu wszystko i ani razu, od czasu jak jest w Algieryi, nie sprzeniewierzyłam się danemu słowu.
Gdy rozmawiały, lando toczyło się zwolna śród tłoku po ulicach wąskich, hałaśliwych i zatrzymywało się przed składem papieru, aptekarzem, rymarzem, stolarzem, a wszyscy przychodzili po obstalunki do stopnia powozu i zapełniali paczkami, butelkami siedzenie tylne, kozioł i skrzynkę pod nim. Rozmowa teściowej z synową była typowo kobiecą, — poufne, czułe zwierzenia, przerywane drobiazgami gospodarskiemi, przystankami i targowaniem się z dostawcami.
Przed pasztetnikiem, gdzie panie kazały stanąć, by poczynić zamówienia na niedzielę, sędzia Delcrous, wyelegantowany, w rękawiczkach, z błyszczącą brodą i lśniącemi zębami, ukazał się u drzwiczek powozu. Od kilku miesięcy nie był w Uzelles i dziś właśnie, wchodził do pasztetnika, by zjeść naprędce śniadanie i pojechać najbliższym pociągiem do pań Fénigan, albowiem miał je zapytać o rzecz bardzo poważną i bardzo naglącą.
— W takim razie, wsiadaj pan do powozu i jedź na śniadanie do nas, — rzekła matka; a gdy usadowił się, uradowany, naprzeciwko pań, pośród stosu paczek, Lidya, nieco zmieszana wobec tego przyjaciela z dawnych czasów, spoglądała na małe stoliki za szybami, w głębi czarnego, zakopconego sklepu pasztetnika, i spytała z udanem zajęciem:
— To pan tutaj jada?
— Tak pani; mam tu dwa kroki z mojej kancelaryi. Trybunał jest na końcu ulicy, na tym małym placyku przy młynie.
Lidya oglądała się dokoła z roztargnieniem, nie przeczuwając, że ta miejscowość nabierze dla niej tak wielkiej wagi.
— Ten zakątek wydaje się paniom bardzo smutny? A cóż dopiero mnie... Dlatego też, licząc na łaskawą sympatyę... Jakież wiadomości z Algieryi? Kiedy wraca przyjaciel Ryszard?
— Syn mój przyjedzie wkrótce, kochany panie Delcrous; ale pan wie, że w jego nieobecności, jeżeli moja synowa i ja możemy panu być użyteczne...
Sędzia ukłonił się z uśmiechem. Wytłómaczy się jaśniej, gdy będą zdala od jarmarku i tłumu.
Konie szły miarowym kłusem i lando wytoczyło się niebawem z Corbeil, pozostawiając za sobą olbrzymie kominy młynów parowych, zaciemniające słupami dymu wielki płat pogodnego nieba. Wózki, ludzie, bydło, cały bezładny, rozochocony tłum jarmarczny dążył śpiesznie po stromej drodze między ręką, iskrzącą się w dole, a łanami zboża, ciągnącemi się zieloną falą aż do krańca widnokręgu.
Wózek, powożony przez kobietę, otarł się w szybkim pędzie o kola powozu. Lidya poznała synowę Sautecoeura i śledziła długo ze współczuciem podskok skromnej karyolki na nierównej drodze. Ach! jakżeby chętnie ostrzegła młodą kobietę o niebezpieczeństwie, uprzedziła o przepaściach, o zawodach, jakie ją czekały! Ale wózek toczył się tak prędko, była już tak daleko, prawie na skraju lasu nieruchomego i ciemnego.
Z przeciwnej strony zbliżał się odgłos dzwonków i, śród wielkiego obłoku kurzu, ukazał się pędzący galopem powóz, zaprzężony à la daumont, z pocztylionami w niebieskiej liberyi Alcantarów, w którym siedziały piękne żydówki z zamku Mérogis, w towarzystwie księcia Ołomunieckiego, z oczyma jak dyamenty, z nieubłaganym uśmiechem młodego radży, patrzącego, jak napełniają studnie pięknem, różowem i białem ciałem kobiecem.
Ekwipaż znikł, a w powozie Féniganów zapanowało przez kilka chwil milczenie i niepokój. „Co za szczęście, że nie ma Ryszarda!“ pomyślały obie panie. Delcrous zaś zapytywał siebie, czy na miejscu będzie, po tem spotkaniu, przedstawić swoją sprawę. Drobne zdarzenie przyniosło pożądaną rozrywkę.
Na drodze do Soisy, idącej pod górę, dwie dziewczynki z włosami barwy konopi, odbiegły od wózka stojącego na pobliskiej łące i z koszyczkami z trzciny i traw zbliżyły się do powozu. Jakkolwiek droga była uciążliwa, stangret, przez wrodzoną nienawiść do żebraków, zaciął konie, w chwili, gdy Lidya wyciągała dłoń po jeden z koszyczków. Pani Fénigan, dostrzegłszy ruch synowej, wołała na stangreta, by stanął, lecz daremnie; i przez kilka chwil słychać było przyśpieszony oddech dziewczątek za powozem i dreptanie ich bosych nóżek. W końcu, na stanowczy rozkaz pani, stangret musiał się zatrzymać. Lidya, dziękując teściowej, szukała portmonetki, by zapłacić za skromny sprawunek, ale pani Fénigan napełniła już białą monetą wyciągnięte małe rączyny.
— Dziwi to pana? — spytała sędziego.
— W istocie, łaskawa pani, miała pani do włóczęgów wstręt, który zresztą podzielam... Przypominam sobie, żeśmy na tej samej drodze z Corbeil mieli z synem pani w tej właśnie kwestyi sprzeczkę...
— Prawda... Eliza była wtedy z nami.
— Właśnie, — odparł Delcrous, uradowany wspomnieniem Czerwonego Kapturka, a pokazując swoje wilcze zęby, rzadkie i zaostrzone, dodał: — Skoro pani wymówiła imię tej miłej osoby...
Powóz toczył się między lasem a stokami winnic. Woń kwitnącego głogu unosiła się nad drogą. Sędzia uznał, iż pora i miejsce stosowne są, dla jego zwierzeń: Sprzykrzyło mu się życie samotne, — panie przekonały się jaki to ponury i melancholijny kąt, to Corbeil, a jeszcze widywały je w dniu jarmarcznym. Niepodobna sobie wyobrazić zwykłej martwoty tego miasteczka, gdzie od godziny ósmej wieczorem wszystko jest zamknięte, zgaszone, gdzie na odgłos turkotu powozu przejeżdżającego przez ulicę Notre-Dame, mówi się na wszystkich piętrach: „Pan prezes wraca z trybunału... Omnibus z „Bel-Image“ jedzie na kolej.“ Ani resursy, ani salonów prywatnych, żadnej możliwej rozrywki po za pracą. Jedyna korzyść, — bliskość Paryża, niecała godzina drogi koleją, i możność jechania, kilka razy na tydzień na plac Vendôme, dla obejścia biur, by popierać sprawę awansu, któryby ułatwił dobry ożenek. W końcu sprzykrzyło mu się słuchać chłopca, oznajmiającego u pasztetnika Couverchela: „Obiad pana sędziego...“ A od czasu spotkania z kuzynką z Lorient, ta ładna, wesoła twarz, po której zmartwienia przeszły bez śladu, nie wychodziła mu już z pamięci. Eliza, zapytana poważnie pewnego wieczora, odłożyła odpowiedź do dnia następnego, a właśnie nazajutrz wyjechała. Po całych miesiącach oczekiwania, wahania, napisał do niej list bardzo szczegółowy, bardzo szczery, wyłuszczając jakie jest jego stanowisko, jakie ma widoki na przyszłość; a teraz błaga panią Fénigan, żeby zechciała przemówić za nim.
— Jaknajchętniej, — odparła. — Życie w Corbeil niebardzo jest wesołe dla młodej kobiety, ale kuzynka nie bawi się bynajmniej i w Lorient, a przytem dopomożemy panu ją rozrywać. Przyrzekam panu, że do niej napiszę...
— Pozwolisz, matko, że i ja dodam kilka wierszy do twego listu, — odezwała się Lidya, — bo poznałam i pokochałam tę dobrą, miłą Elizę.
— Ach! moje panie, moje panie, jakże wam podziękuję? — szeptał urzędnik, a twarz jego objęta w ramy gęstych czarnych, krótko przystrzyżonych faworytów, zaczerwieniła się z radości.
I przez całą drogę nie przestawał upiększać zamiarów małżeńskich projektami wspólnych wycieczek do Vieux-Garçon, Sainte-Geneviéve-des-Bois, połowu ryb, polowań.
— Musicie wziąć ślub u Ś-tej Ireny, — rzekła Lidya nieopatrznie i urwała, zmieszana nieco.
Ale Delcrous nie był podejrzliwy.
— Pani Eliza jest rozwódką, — odpowiedział spokojnie, — nie będzie zatem ślubu w kościele, czego bardzo żałuję. Jakby to było ślicznie w tej małej wiejskiej kaplicy... — Poczem zwrócił się do pani Fénigan: — Ale, ale, słyszałem, że na miejsce przyjaciela pani, proboszcza z Draveil, mamy innego księdza...
— O! mój przyjaciel... już dawno nim nie jest. Nie mogłam mu przebaczyć jego zawziętości względem księdza Cérès, takiego godnego kapłana.
Nie mogła się powstrzymać od śmiechu, wobec osłupiałej twarzy Delcrousa, do którego zawsze mówiła o księdzu małej parafii z głęboką pogardą.
— Cóż pan chcesz? wszystkie moje zapatrywania się zmieniły, ja już nie ta sama kobieta... Jak się to stało? Powiem panu może innym razem... kto wie czy się nie przyda.
Po śniadaniu przeszli do salonu. Lidya grała preludyum Chopina, którego melodyi wtórowała świegotem makolągwa, ukryta śród liści wielkiej paulowni ocieniającej całe wejście do Uzelles, gdy odezwał się dzwonek u kraty. Z za stołu, przy którym pisała do Elizy, pani Fénigan dostrzegła gości, idących przez dziedziniec i wstała śpiesznie.
— Lidyo, zamknij fortepian. Idzie ksiądz Cérès z innym księdzem; to pewnie nowy proboszcz przychodzi nam złożyć wizytę. Jest tutaj dopiero od kilku dni.
— A więc to jest ów ksiądz Cérès, o którym opowiadają tyle cudów, — odezwał się sędzia, zbliżając się do okna, dokąd podeszły za nim obie kobiety i stanęły dyskretnie za firanką.
Księża szli wolno, rozmawiając ze swobodą, może trochę przesadną; zwłaszcza proboszcz, niski, o dobrej tuszy, z twarzą pucułowatą, któremu różowe policzki, podwójny, wygolony podbródek, czarna pelerynka nadawały pozór jednej z tych otyłych, pogodnych, zadowolonych wdów, jakie się często widuje. Zatrzymał się przed wielkim okrągłym klombem i wskazywał swemu wikaryuszowi krzaki róż. Wzruszającym był doprawdy widok księdza Cérès, który od wejścia na dziedziniec trzymał kapelusz w ręku, jak pochylał swoją białą głowę i wysoką postać, i słuchał z dziecięcą uwagą słów zwierzchnika, o jakie dwadzieścia lat przynajmniej młodszego. To był ów ksiądz zbuntowany, ów niepokonany szatan, którego pychę usiłowano złamać pięciomiesięczną, pokutą u Trapistów.
— Tam do licha! wikary Ś-tej Ireny nie wygląda na magnata...
Ta uwaga pana Delcrous była prawie mimowolna, tak dalece uderzył go kontrast tych dwóch, idących przez podwórko w pełnem słońcu sutan, z których jedna była równie lśniąca i czarna jak druga wytarta, rudawa, zszarzana. Ale ściągnięte brwi pani Fénigan, ton, jakim powiedziała: „To święty,“ położyły tamę łatwym żartom sędziego. Powstrzymał nawet wielką chętkę do śmiechu, gdy wikaryusz, skoro tylko drzwi do salonu zostały otwarte i lokaj ich zaanonsował, rzucił się naprzód, popychając, przewracając wszystko, by wejść najpierw. Nikt narazie nie zrozumiał, co ma znaczyć to hałaśliwe wejście; a gniewne spojrzenie, jakie mu rzucił zwierzchnik, do reszty zbiło z tropu księdza Cérès, który był taki pokorny, taki nieśmiały, nieświadomy praw towarzyskich do tego stopnia, że zdawało mu się, iż w świecie, podobnie jak na procesyi, podwładny musi zawsze iść naprzód, — dziecko z chóru przed dyakonem, dyakon przed księdzem, ksiądz przed biskupem. Tutaj, na nieszczęście, pomimo całego pośpiechu, nie zdołał przybyć pierwszy.
— Ot, i ksiądz proboszcz się rozgniewał, — myślał kłaniając się nieborak. — Uważajmy teraz przy wyjściu, żeby nie popełnić tej samej niegrzeczności.
Ta myśl, która go pochłaniała, nadała nieprzytomny wyraz jego jasnym oczom, błyszczącym jak dwie niebieskie plamy w tej czarnej, zwiędłej twarzy, — gdy podziwiał wykwintne obejście swego proboszcza, jego sposób kłaniania się, siadania, winszowania pani Fénigan jej wspaniałych róż „Marechal-Niel,“ „Gloire-de-Dijon,“ także jego rozmowę o muzyce z panią Ryszardową o Wagnerze i Schumannie, których krytykował, jak wytrawny dyletant. Również, gdy Lidya, która skutkiem przebywania w hotelach kosmopolitycznych stała się zapaloną czytelniczką romansów cudzoziemskich, wtrąciła do rozmowy nazwisko Tołstoja, Ibsena, Mereditha, Dostojewskiego, nowy proboszcz dowiódł, że ci autorowie, jakkolwiek nietak dobrze mu znani jak jego brewiarz, nie byli mu wszakże obcy.
— Co to za człowiek! — powtarzały poczciwe, naiwne oczy księdza Cérès, spoczywające z zachwytem na pulchnej, różowej twarzy zwierzchnika.
Ale proboszcz, niebardzo wzruszony tem milczącem uwielbieniem, chcąc się zabawić kosztem biednego wikaryusza, zapytał go nagle o zdanie jego o Dostojewskim. Brunatne policzki starego księdza przyoblekły się barwą cegły; cała jego twarz wyrażała takie przerażenie, że Delcrous ulitował się nad nim.
— Ksiądz Cérès nie ma pewnie czasu czytać, — rzekł swoim dyktatorskim tonem, — za dużo nędzarzy czeka na jego odwiedziny i pociechę.
Ale skromny ksiądz był jak na mękach, słuchając tych pochwał, które w jego mniemaniu obniżały wartość proboszcza; kręcił się na krześle i bąkał swoim szorstkim góralskim akcentem, że nie ma więcej zasług niż inni i że i jemu czytanie zabiera dużo czasu.
— Słuchaj no, Cérès, nie wmówisz w nas przecież, żeś czytał Dostojewskiego, — nalegał ksiądz proboszcz, śmiejąc się tak, że aż unosiła się na sutannie pelerynka wizytowa.
— Owszem, czytałem... pożyczył mi go pan Mérivet... i mam nawet wielki żal do tego Dostojewskiego.
— Masz do niego żal? i to za co? — spytał proboszcz, oszołomiony, jak wszyscy obecni.
Coprawda ten wiejski wikaryusz nie wyglądał wcale na człowieka, zdolnego zrozumieć autora Karamazowów, ani też czuć do niego urazę za jakąkolwiek teoryę.
— Mam do niego żal za to, że wprowadził w modę litość rossyjską.
— Litość rossyjską?.. Co przez to rozumiesz, kochany księże?
— Rozumiem przez to ową litość niesprawiedliwą dla łotrów i ladacznic, która sprawia, że rozczulamy się wyłącznie nad niedolą galer i innych siedzib występku, jakgdyby nieszczęście było wzruszające tylko w zbrodni i w spodleniu. Oto co nazywam litością rossyjską. Znaliśmy wszyscy zacne żony robotników wycieńczone troską o gospodarstwo i dzieci, znoszące bez skargi głód i bicie; a gdy Dostojewski rzuca swego Rodiona do stóp upadłej dziewczyny, która w jego oczach jest symbolem całej nędzy ludzkiej, uważam, że zbeszczeszcza nędzę i spotwarza ludzkość.
Głos księdza, pozbawiony drżenia, unosił się silny i harmonijny. Stopniowo spojrzenie jego stawało się śmielsze, nabierał ruchów szerokich, kaznodziejskich; Lidya, która znała go tylko o tyle, że widywała zdaleka błyszczącą w słońcu starą, wytartą jego sutannę, zaczynała teraz rozumieć zachwyt teściowej i starego Mériveta.
— Ta litość pochodzi od nas, księże wikary, — odezwał się Jan Delcrous. — Datuje od roku 1848-go, znajdziesz ją pan w romansach Wiktora Hugo, pani Sand, Eugeniusza Süe. Rossyanie zapożyczyli jej od nas i wyrafinowali ją, co nie przeszkadza, że Sonia Dostojewskiego jest z tego samego rodu co Fantina.
Zachwycony, że mógł okazać paniom, iż nie zbywa i jemu na oczytaniu i wymowie, sędzia wyprostował głowę, podnosił głos, jak w trybunale, ale koniec jego przemowy zagłuszonym został nagłem poruszeniem. Ksiądz proboszcz, uważając, iż wizyta trwa już dosyć długo, wstał pośpiesznie, by pożegnać panią domu i skierował się ku drzwiom, gdy wikaryusz spostrzegł jego odejście.
— Ach! mój Boże, — powiedział sobie nieborak, — znów to roztargnienie... — Zerwał się i poskoczył przez salon, potknął się o taburet, poprzewracał krzesła i, biorąc swego grubego małego proboszcza oburącz, w chwili gdy tenże miał wychodzić: — Nie, nie ścierpię tego... za dobrze wiem, com winien memu zwierzchnikowi... — zawołał, odsunął go gwałtowanie nabok, wyleciał i z ruchem tryumfatora stanął pierwszy na ganku.
— Zabawny poczciwiec!.. dlaczego mu zawsze tak pilno? — spytał Delcrous pocichu Lidyi, gdy matka patrzyła za odchodzącymi księżmi.
Pelerynka małego proboszcza wzdymała się gwałtownie skutkiem namiętnej jego mimiki, gdy wikaryusz szedł przy nim osłupiały, pochylony, słuchając gniewnej lekcyi o wymaganiach światowych, która wszakże na nic się nie przydała; gdyż, spotkawszy listonosza, schodzącego z bicyklu przed kratą, zatrzymał się, zawsze roztargniony i pełen współczucia, by go zapytać o chorą żonę. Słychać było ostry, rozdrażniony głos proboszcza, a potem protestacye biednego księdza Cérès i znikli w obłoku kurzu, śród potoku gwałtownych wyrazów.
— Biedny nasz wikaryusz! — odezwała się pani Fénigan, — nie będzie on miał i z tym słodkiego życia.
Lidya nie odpowiedziała, zajęta listem Ryszarda, który jej oznajmiał swój powrót wraz z Mériretem na następny wtorek.
— Za trzy dni, mamo!.. przyjedzie za trzy dni!
Ton radosny, ramiona zarzucone na szyję teściowej wykazywały tyle szczerości, że sędzia, wracając o zmierzchu do Corbeil, pomyślał sobie:
— Stanowczo małżeństwo jest instytucyą trwałą. Pomyśleć, że po takich zamachach ci ludzie będą małżeństwem wzorowem...
Tak sądzi świat, który widzi tylko złudne pozory istot i rzeczy, a nie domyśla się, co tkwi pod temi pozorami. W samem otoczeniu Féiganów, między tymi, którzy pochwalali lub ganili pobłażliwość męża, jego wspaniałomyślnie udzielone przebaczenie, jakże niewiele osób przeczuwało, że dramat istnieje jeszcze, domyślało się prawdziwego powodu podróży Ryszarda, i listów rozdzierających w swojej okrutnej jednostajności, jakie od dwóch miesięcy zamieniali małżonkowie! W pierwszych czasach zwłaszcza, nieobecność i oddalenie, tak pomyślnie zazwyczaj oddziaływające, przeciwnie, podniecały zazdrość męża. Pod wpływem myśli, że książę był w Grosbourgu, że mogli się spotykać, widywać, Ryszard powtarzał w nieskończonych listach, pisanych charakterem nierównym, prawie nieczytelnym, scenę, która poprzedziła jego wyjazd. „Dlaczegoś go kochała?.. Przysięgnij, że go już nie kochasz.“ A Lidya przysięgała, zapełniała całe strony zapewnieniami, wyczerpywała wyrazy i zaklęcia.
Jednakże cudowna i urozmaicona przyroda algierska, a bardziej jeszcze niż ta przyroda, którego mieszczański wzrok Ryszarda należycie ocenić nie miał, łowy, zasadzki na dzikiego zwierza i długie wycieczki konne, a po nich głęboki sen pod namiotem, przywróciły w końcu równowagę Féniganowi, oderwały go od dręczącej idée fixe. Zmienił się ton jego listów, stały się pogodniejsze, równiejsze, jak głos rekonwalescenta. Pewnego dnia Mérivet napisał: „Jest lepiej.“ A Ryszard, po niejakim czasie: „Jestem zupełnie zdrów.“ Poczem niebawem nadszedł list, oznajmiający jego powrót na następny wtorek.
Siedząc na ławce, w ciszy i samotności parku, Lidya odczytywała bez końca ten drogi list, pełen czułych wyrazów i radosnych projektów. Dzień konał śród barw równie łagodnych jak atmosfera; niebo, przezierające przez gałęzie drzew, przechodziło z błękitu w bladą zieleń. Istna pora nadziei i wiary. Nagle, po za kępą drzew, tuż blisko, rozległ się gniewny głos kobiecy, taki zmieniony przez namiętne uniesienie, że niepodobna go było poznać.
— Ukryj się, niegodziwa... To tak postępuje mężatka?.. powinnabyś się wstydzić, łajdaczko!
Lidya zerwała się, przerażona, biorąc te słowa za obelgę osobistą, lecz spostrzegła przy bramie do lasu Rozynę Chuchin, uczepioną oburącz kraty, pieniącą się ze złości i ciskającą obelgi w stronę sukni w różowe paski i parasolki, która uciekała do lasu. Praczki opowiedziały jej o długiej rozmowie pana Aleksandra z synową Indyanina i Rozyna była zazdrosna o swego starego kochanka, a stosunek między nimi wydawał jej się tem prawdopodobniejszym, że od kilku dni widywała Sautecoeurową włóczącą się po Małym-Sénart, w stronie Uzelles, gdzie Aleksander bywał nieustannie. Obecność Lidyi nie powstrzymała Rozyny; wzięła ją nawet na świadka takiego zuchwalstwa i tak wielkiej nikczemności.
— Jaka to bezczelna, proszę pani... przychodzi aż tutaj zabierać nam naszych mężów!
— Toś ty wyszła zamąż, Rozyno?
— Nie, proszę pani, ale to i tak bardzo boli... Jeśli jej się zdaje, że ja pozwolę na te jej sztuczki... uprzedzę nie tego mazgaja jej męża, ale teścia, Indyanina; już on się z nią rozmówi... Zapłacisz mi drogo, szelmo jakaś.
Po drodze leśnej, rozkosznie cichej o zmierzchu dnia, skakały już tylko króliki, przebiegały bażanty, wystraszone temi wszystkiemi krzykami. Lidya, zdumiona namiętnością tej dziewczyny, którą uważała za istotę senną, bez temperamentu, istną rybę, usiłowała przemówić jej do rozsądku.
— Byłoby to straszne, gdybyś uprzedziła teścia To dzikie zwierzę, wiesz przecież... Ale, ja cie znam, ty tego me zrobisz, ty nie jesteś zła.
Rozyna potrząsnęła głową.
— Nie, ale jestem zazdrosna... Och! zazdrosna... To taka choroba jak wścieklizna, widzi pani... ukąszą człowieka, to i on chce kąsać. Cierpi i chce żeby inni cierpieli.
Gminna jej twarz, zaczerwieniona, ożywiona roznamiętnieniem, stawała się niemal piękną, a Lidya Fénigan ze zgrozą odnajdywała w tem obliczu chłopki, niby groźbę lub przepowiednię, ten sam bolesny wyraz, który znała tak dobrze, a który jej przypominał tyle okrutnych godzin.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.