Mała parafia (tłum. Neufeldówna)/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mała parafia |
Wydawca | Dubowski i Gajewski |
Data wyd. | 1895 |
Druk | J. Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Bronisława Neufeldówna |
Tytuł orygin. | La petite paroisse |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ten pierwszy wieczór w wielkim salonie w Uzelles, pomiędzy mężem, a tą, którą już zawsze teraz nazywała matką, miał dla Lidyi urok niesłychanej słodyczy. Gdy otworzyła fortepian i jej białe dłonie, przebiegając po klawiszach, zaintonowały pierwsze takty tego boskiego śpiewu Pergolesea, którego basową melodyę Ryszard w jej nieobecności tak często nucił z rozpaczą, jednakie wzruszenie ścisnęło im wszystkim trojgu gardło; czuli, że są nazawsze złączeni, że dusze ich są pełne tkliwości, miłosierdzia i przebaczenia.
Na dworzu wicher jęczał śród nocy, drobny grad obijał się z szelestem o szyby. Awanturnicza i cygańska główka Lidyi nigdy jeszcze nie zaznała tak w całej pełni czaru ogniska domowego jak tego wieczora; zdawało jej się, że, oswobodzona od strasznej sennej zmory, rozpoczynała życie na nowo, życie szczęśliwe i proste, utulona w objęciach zacnego, wiernego i dobrego towarzysza. Nagle rozległy się na dole śpiewy i śmiechy. Ryszard zapytał:
— Cóż to jest dzisiaj?
— Przecież to maskarada... tłusty wtorek, — odparła matka.
Jednakie wspomnienie stanęło wszystkim trojgu w myśli, i przez długą, chwilę unikali wzajemnego spojrzenia.
Roku zeszłego, tego samego dnia, o tej samej godzinie, dzwonek, wstrząśnięty gwałtownie, rozległ się u kraty, a kilka powozów zatrzymało się przed tarasem i wrzuciło do domu, zbudzonego nagle, grono przebranej i zamaskowanej młodzieży, która długo tańczyła i wirowała, zanim przedstawił się Charlexis wraz z całem czarującem ghetto, zebranem tej nocy na zamku Mérogis. Ach! to nieszczęsne echo karnawałowe. Wraz z niem wcisnął się do salonu chłód i mrok ze dworu, rozpraszając panujące w nim dobroczynne ciepło.
Ryszard wstał.
— Pójdź, Lidyo, czas, żeby się mama położyła.
Pani Fénigan chciała zadzwonić, by ich ze światłem przeprowadzono.
— Nie trzeba mamo, Lidya zna dobrze drogę przez szpaler.
Tak, znała ją. Ale jakie znaczenie nadawał tym słowom? Byłażto złośliwa ironia, zamiar znieważenia Lidyi przypomnieniem godzin hańby i szału? W takim razie męka jej zaczynała się dopiero.
Zimne jak lód były dłonie i lica młodej kobiety, gdy zbliżyła się do pani Fénigan na dobranoc. Ryszard powiedział żonie: „Spróbujmy... Jak się nie da, wyjadę.“ I od chwili gdy powróciła, w ciągu długiej popołudniowej przechadzki po parku i sadzie, podczas obiadu, wieczorem, ani jeden wyraz, ani jedno spojrzenie, ani jedno uściśnienie ręki nie przypomniało przeszłości. A sposobności jednak nie brakło: ale zdawało się, że Ryszard dokładał tyle niesłychanej dobroci i delikatności by ich unikać, że Lidya, przybywszy bez wielkiej nadziei, zaczynała wierzyć w powrót do wspólnego życia i szczęścia. Wierzyła coraz bardziej w miarę jak zbliżała się godzina spoczynku.
Silna swoją urodą, szczerością swoich postanowień, myślała:.Niech go tylko mam, niech go trzymam, pewna jestem, że mi pozostanie.“ Tylko od tego przeklętego przypomnienia karnawału, ogarnęło ją przeczucie, że szczęście, takie już bliskie, mogło jej się jeszcze wymknąć. To też jakże się tuliła do Ryszarda w ciemnej alei! Co chwila noga, poślizgująca się, skutkiem gołoledzi, dawała jej powód do opierania się; węszenie wielkich brytanów, spuszczonych z łańcucha, które podeszły ku nim z głębi parku, chrzęst gałęzi zlodowaciałych, łoskot drzwi namiotu, podrywanych przez wicher, wszystko to przyprawiało ją o nerwowe drgania i rzucało, wylękłą, na serce męża.
— Pamiętam cię odważniejszą, — rzekł łagodnie, nie odpowiadając wszakże na jej uścisk.
— Mniej nerwową może, mój drogi, — a cichutko dodała: — Dużo przecierpiałam, widzisz. — Spodziewała się współczucia, lecz się zawiodła.
W Pawilonie weszli najpierw do pracowni, gdzie czekał na nich, podobnie jak na górze, ogień i światło. Byłaby wolała pójść zaraz do swojej sypialni, ale Ryszard chciał koniecznie widzieć ją przy sobie, istniejącą i żywą w tym pokoju, gdzie tak rozpaczliwie tęsknił za nią.
— Tutaj właśnie byłem najnieszczęśliwszy... Siadałem tam, w tym fotelu, myślałem o tobie, patrząc na gościniec i wir rzeki za mostem... Co za straszne godziny!
Zrzuciła futro, całe okryte szronem, i stanęła przed nim, kładąc mu dłonie na ramionach.
— Wyrządziłam ci krzywdę, mój drogi; ale ja tę krzywdę wynagrodzę poświęceniem i czułością. Czytaj w moich oczach, miej zaufanie; winnam ci bardzo dużo, ale ja ci się odpłacę, zobaczysz.
Podrażniona, usiłowała go przyciągnąć do swego pochylonego czoła.
— Pójdźmy na górę... chodź...
Odsunął ją bez gniewu ale stanowczo.
— Idź sama, ja zostanę tutaj.
— Co, naprawdę, tak chcesz? — szepnęła taka zmieniona, że usiłował się tłómaczyć ze swego okrucieństwa.
— To silniejsze niż wszelkie rozumowania. Nie mogę, obawiam się, zadręczyłbym ciebie...
Wyciągnęła rękę, zrezygnowana na wszystko:
— W takim razie, dobranoc.
Drewniane schody zatrzeszczały pod jej bucikami, głosy kobiece rozległy się na górze. Poczem Rozyna zeszła na obchód karnawału do ogrodników.
Ryszard wiedział, że Lidya pozostała sama w pokoju i, miotany burzą wewnętrzną, szarpany sprzecznemi uczuciami, rzucił się na kanapę, by spędzić na niej noc, jak spędzał ją tylokrotnie podczas nieobecności ukochanej. Ale była za blisko. Jakże tu spać z tym niepokojem, spowodowanym jej obecnością i dobrowolną ich rozłąką? Oskarżał się o głupotę, o szaleństwo, przypomniał sobie słowa sąsiada: „kwestya jednego uścisku...“ Dwa razy wstawał: „Idę...“ i zatrzymywał się, płacząc z wściekłości.
W końcu nie wytrzymał i poszedł na górę.
Lidya leżała w dużem, niskiem łóżku, a światło, stojącej obok lampy, padało na jej ramiona, ręce i szyję, obnażone śród zmiętych zwojów koronek zalotnej nocnej koszuli. Na widok męża, w perłowych jej źrenicach zabłysnął wyraz tryumfu, lecz przezorność kobieca nakazała jej przysłonić je szybko powiekami.
— Nie śpisz jeszcze? — spytała i wezwała go pełnym wdzięku ruchem smukłych palców.
Zbliżył się zwolna, ukrywając olśniewające wrażenie, wywołane przez takie dobrowolne oddanie się tego cudnego ciała.
— Nie boisz się przeziębić?
Mówił cicho, ustami suchemi od palącej go żądzy; po chwili dodał podejrzliwie:
— Dawniej miałaś koszule nocne zapięte pod szyję... pamiętasz, nazywałem je twojemi pancerzami.
— Tak, według przepisów sypialni w przytułku, — odparła z uśmiechem. — Ale chciałam ci przypomnieć naszą noc w hotelu Favart. — I, zarzucając ramiona na jego szyję, szepnęła mu do ucha: — Niedobry, czyż nie widzisz, że czekałam na ciebie?
Zamknął oczy, by łatwiej oprzeć się pokusie, i, jak we śnie, mówił:
— Ach! hotel Favart, co za noc!.. Ale ty mi już teraz nie możesz dać tego upojenia.
— Dlaczego?
— Dlatego, że to wszystko... — wskazywał jej ręce, ramiona, — to wszystko nie należy już do mnie jednego... Dałaś to innemu.
Gniewnym ruchem wyrwał się z jej objęcia, ale zatrzymał się na dźwięk rozpaczy, z jaką mu powiedziała:
— A więc uważasz, że nie dosyć się ukarałam, że za to wszystko jeszcze niedość odpokutowałam? Patrz... — pod piersią białą i bez skazy, rana, zamykając się, pomarszczyła rozszarpaną skórę i pozostawiła blizny. — Trzeba było szukać kuli bardzo daleko... spojrzyj jaki mi znak zrobili... o gdybyś wiedział, jak ja cierpiałam, pomimo ich chloroformu.
— Biedactwo kochane, — rzekł Ryszard, zdjęty litością, pochylił się i usta jego dotknęły blizny.
Ale nagle cofnął się na myśl, że zadała sobie tę mękę dla innego.
— Tak, dla kochanka i z rozpaczy, że cię przestał kochać.
— Mylisz się, Ryszardzie; czułam już wtedy tylko nienawiść i pogardę dla tego, o którym mówisz. Zapytaj matki, która czuwała przy mnie, słyszała jak wołałam ciebie, nieprzytomna, a w gorączce się nie kłamie. Myślałam jedynie o tobie, takim dobrym, o słodkiem życiu, któreś mi zgotował, a którego żałowałam z rozpaczą.
— Tak, wiem, tyś dobre stworzenie. Tybyś mnie kochała z całą gotowością, radabyś mi dać to szczęście; ale pomimo wszystko, gdyby tamten był tutaj, gdyby cię wezwał, choćby znakiem tylko, nie mogłabyś się powstrzymać i poszłabyś do niego.
— Cicho... cicho...
Ale on mówił dalej, podniecał się do coraz gniewniejszego szyderstwa:
— Dlaczego mam być cicho? to bardzo proste. Ja jestem nieśmiały, safanduła; nie mam odwagi, nie potrafię... A on tak dobrze umie, taki piękny... Śpiewał ci piosenkę hiszpańską, co? nauczył cię grzeszyć oczyma? i wszystkich innych grzechów...
— Ryszardzie, proszę cię...
Usiłowała zamknąć mu usta, oplotła go ramionami, gdy naraz rozległ się śród nocy dźwięk rogu myśliwskiego i Ryszard zerwał się, blady śmiertelnie.
W ten sposób dawniej Grosbourg porozumiewał się z Uzelles. Charlexis oznajmiał, że przyjdzie na obiad, Ryszard odpowiadał tak samo, i wesołe dźwięki, przenoszone z jednego brzegu na drugi przez drgającą powierzchnię wody, łączyły braterską spójnią dwa domy.
— Słuchaj, Lidyo.
Z dzikiem wejrzeniem druzgotał jej palce żelaznym uściskiem rozpalonej dłoni.
— Ale mój drogi, to u Klemensa... ogrodnicy...
— Nie, nie... to idzie z tarasu Grosbourga. A jak się głośno odbija na wodzie... on wie, żeś ty wróciła i daje dawny sygnał... Słyszysz?
I im głośniej rozbrzmiewały donośne dźwięki rogu śród nocy, tembardziej się egzaltował i rozdrażniał.
— A jaki zaciekły... jak cię pożąda!.. Chce się panu mojej żony? Ależ i owszem, mości książę... Czekaj, czekaj, niech mu odpowiem.
Rzucił się na schody i w kilka chwil później powrócił, zawstydzony, jakby otrzeźwiony. Lidya ubierała się na krześle, łkając. Ukląkł przed nią.
— Dokąd idziesz? Co zamierzasz?
— Puść mnie, nie mogę zostać... dla ciebie, dla mnie, to za wielka męka... Spędzę noc przy matce, a jutro wyjadę, skoro pożycie ze mną jest nad twoje siły, mój biedaku.
Teraz ona go odpychała, usiłowała obronić się od uścisku, jakim obejmował jej obnażone nogi, od namiętnych pocałunków, jakiemi okrywał jej stopy. W końcu wziął ją na ręce, zaniósł na łóżko i zaczął ją uspokajać pieszczotą i czułemi wyrazami, które chwilami jednak zamieniały się znów w okrzyki gniewu.
— Trzeba mi przebaczyć, widzisz... Ja poprostu warjuję... to ten nędznik...
— Po co mówić ciągle o nim, skoro to rzecz skończona, skoro on dla mnie umarł?
— Ach! bylibyśmy zanadto szczęśliwi, gdyby on umarł... Ale ten potwór żyje, czuję jak krąży dokoła mnie... Tylko, biada mu, jeśli go spotkam! Tym razem nic, nikt nie zdoła mi przeszkodzić...
— Przeszkodzić go zabić? ależ, przeciwnie, ja ci dopomogę, za całą krzywdę, jaką mi wyrządził... jaką mi wyrządza jeszcze, pozbawiając mnie twojej miłości.
Zawieszona na jego szyi, mówiła z ustami na jego ustach, poczem, skończywszy zdanie, opadła na poduszki. A on uczuł niemal żal do niej, że przestała walczyć, myśląc, że wszystko zależy od niej, od siły jej żądzy, i że, gdyby jej ramiona uścisnęły go mocniej nieco, nie mógłby się już oswobodzić. Uczuciu temu pofolgował w potoku rozpaczliwych i tchnących nienawiścią wyrazów, rozwodząc się nad doskonałością Charlexisa i własną niższością, w bezładnym monologu, którego nużące powtarzanie się zmęczyło w końcu jego samego.
Róg myśliwski umilkł. Śród szelestu gradu, obijającego się o szyby, zegar małej parafii wydzwonił godzinę trzecią. Ryszard zatrzymał się przed łóżkiem, — podwójny prąd odpychał go i przyciągał z jednaką siłą.
— Żono moja, moje dziecko, — zaczął głosem, który przybrał łagodny ton proźby, — błagam cię, skończmy... Powiedz mi, że się mylę, że go już nie kochasz. Przysięgnij, bym mógł bez obawy wziąć cię w objęcia... Widzisz, nie odpowiadasz... nie chcesz nic przyrzekać. Czy dlatego, że należysz do niego jeszcze, że kłamstwo za drogo by cię kosztowało? Lidyo, odpowiedz, przez litość, odezwij się.
Pochylił się nad nią, uścisnął jej dłonie, lecz były nieruchome, bezwładne.
Spała, — i to snem głębokim, dziecięcym, lekki jej oddech ulatywał miarowo z ust rozchylonych. A on robił sobie wyrzuty, że ją dręczył złośliwemi słowami... byłby mógł tak mówić do rana. Gorzki śmiech porwał go zrazu, lecz niebawem ustąpił miejsca wielkiemu rozczuleniu, wobec tej jawnej słabości, tego wyczerpania po scenie. Ostrożnie okrył kołdrą cudne ramiona i ręce młodej kobiety i zaniósł lampę do pracowni, gdzie chodził bez przestanku, słuchając godzin wydzwanianych na kościele gościńca, kościele miłosierdzia i przebaczenia, — nie wyobrażał sobie, żeby wstęp do tej świątyni był taki trudny.
Skoro dzień zaświtał, po za osypanemi gwiazdkami szronu szybami, Ryszard poszedł do sąsiada.