Mała parafia (tłum. anonimowy)/XX
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Mała parafia |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1895 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La petite paroisse |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Lidio!... Ryszardzie!... Śpieszcie się, już po raz ostatni dzwonią na mszę...
Wołała tak Eliza, pukając do drzwi pawilonu i śmiejąc się wesoło srebrnym, silnym swym śmiechem. Eliza była już od dwóch dni w Uzelles, przyjechała zawezwana listami pani Fenigan. Dziś była niedziela i panie szły do kościółka w Uzelles, oddawna bowiem pani Fenigan przestała bywać na nabożeństwie w Draveil.
Po chwili, wyszła z pawilonu Lidia, ubrana czarno, jakby żałobnie a skromna, chociaż wytworna jej suknia, uwydatniła jeszcze jaskrawość stroju Elizy.
— A Ryszard?... — zapytała się pani Fenigan, przybrana w jedwabie, z książką o złoconych brzegach w ręku, podczas gdy w drugiej trzymała ściągany na wstążki woreczek, w którym co chwila pobrzękiwały klucze, nawleczone na metalowe kółka.
— Czytaliśmy wczoraj bardzo długo, więc nie miałam odwagi budzić Ryszarda... odpowiedziała Lidia, rumieniąc się z powodu swego kłamstwa i zapłoniona zapinała rękawiczki, idąc spiesznie na mszę do Małej parafii.
Ryszard nie spał, lecz leżał w wielkiem, nizkiem łóżku, marzył rozkosznie, kołysany zmęczeniem pełnem słodyczy. Przez otwarte okno dolatywały do niego dobrze znane mu odgłosy, dzwon wzywający na mszę do kościoła św. Ireny, woda lejąca się przy studni i brzęk blaszanego kubka obijającego się o mur z mniejszym lub większym łoskotem... Dlaczego nie poszedł z paniami na mszę?... Nie chciał, by mu się zbytecznie przypatrywano; wszak z powodu wypadków zaszłych od tygodnia i tak aż nadto zajmowano się nim w całej okolicy. Miał wszakże ochotę zajść kiedykolwiek do kościółka, wzniesionego przez jego przyjaciela, miał nawet wielką wdzięczność dla Małej parafii... tak, niezawodnie, powinien tam pójść którejkolwiek niedzieli.
Wpół drzemiący Ryszard usłyszał głos starego Chuchina, który, stojąc na dole pod oknami, przypominał swojemu panu o sieciach zastawionych przy wyspie, czas byłoby iść je wyciągnąć, nim słońce wzbije się nadto wysoko. Ryszard przypomniał sobie teraz, iż wydał rozkaz, by Chuchin zbudził go dziś rano, w razie gdyby spał za długo, zerwał się więc szybko z łóżka i w parę chwil później, był już na dole, by iść ku rzece. Prawie we drzwiach pawilonu napotkał Rózię, która dawała jakiejś starej kobiecie wiązkę świeżych i pysznie pięknych kwiatów. Stara kobiecina umknęła z kwiatami a Ryszard, zadziwiony nieco, zapytał Rózię, patrząc na nią podejrzliwie:
— Co to za kobieta?
— To stara Lucriot.
— A kwiaty cóż znaczą?...
Rózia niewiedziała dlaczego, lecz pani Ryszardowa kazała jej dawać tej kobiecie bukiet kwiatów każdego ranka. Ryszard nie wypytywał się dłużej, postanawiając rozmówić się o tem z Lidią, lecz nagle posmutniał. Wyszedłszy na gościniec, spotkał osoby wracające już ze mszy. Eliza, idąc w towarzystwie pani Fenigan i Lidii, rozprawiała z wielkiem ożywieniem.
— Nie lubię modlić się za dusze ludzi, których nie znałam... Wreszcie, gdybym była wiedziała, iż dzisiaj będzie msza żałobna w Małej parafii, byłabym się ubrała czarno, tak jak Lidia.
Ryszard szedł teraz z niemi i spojrzał badawczo na twarz Lidii, która, zarumieniona, rzekła z przymusem:
— Ja... też nie byłam powiadomiona...
— A z jakiego powodu była dziś msza żałobna? — spytał Ryszard.
— Nikt tego nie wie, nawet pan Mériret nie umiał nas objaśnić — odpowiedziała Eliza.
Ryszard, odprowadziwszy nieco na bok swoją żonę, spytał:
— A ty czy wiesz?...
— Tak, wiem.
— Czy msza żałobna była odprawioną na intencyę tej samej osoby, której składasz co rano kwiaty na dowód pamięci?...
Lidia drgnęła z zadziwienia, pobladła i rzekła spiesznie:
— Tak... a te kwiaty składam na grobie starego Jerzego.
Od kilku dni, Lidia, upojona szczęściem, odzyskanem z chwilą powrotu Ryszarda, niemogła na sobie wymódz zupełnej szczerości, by powiedzieć mężowi o swojem odnalezionem pokrewieństwie ze starym Jerzym. Lękała się obniżyć a może nawet utracić miłość Ryszarda. Może kochać ją przestanie, gdy się dowie, iż jest podrzutkiem wędrownej bandy cyganów?... Bała się zwłaszcza rozmowy z panią Fenigan, o wiele jeszcze dumniejszej od syna. Wahając się, trwożąc, Lidia odkładała swe wyznanie z godziny na godzinę a nawet już teraz z dnia nadzień, licząc przedewszystkiem na księdza Cerès, który najlepiej sprawę tę załatwi. Teraz wszakże, zobaczywszy zmianę twarzy Ryszarda, zrozumiała, iż nie należy dłużej przed nim taić tego, co zaszło w dzień śmierci starego Jerzego.
Ryszard, odprowadziwszy panie do pałacowej bramy, zawrócił znów na gościniec, lecz nie spuścił się ku rzece; już go zamierzona rybacka wyprawa przestała interesować. Rozmyślał nad tą mszą żałobną, temi kwiatami, czarną suknią Lidii... nie, to niemożliwą jest rzeczą, aby ona tak bardzo wzięła do serca śmierć tego nędznego żebraka. Wreszcie, jeżeli te wszystkie oznaki żalu i żałoby są spowodowane śmiercią starego Jerzego, to pocóż się o tem nie mówi głośno?... po cóż te wszystkie tajemnice?... Więc cóż?... msza, kwiaty i suknia żałobna, są z powodu śmierci tamtego?... Więc ona współczuje śmierci tego hultaja, który życiem przypłacił swoje miłosne zapędy i dziś spoczywa już w grobie, w pysznem mauzoleum wzniesionem w ustronnem miejscu parku w Grosbourg, gdzie śpią snem wiecznym inni członkowie dumnej rodziny książąt Alcantary. Więc ona myślą przebywa z tamtym?... Mógł się przecież przekonać o ile przed nim skłamała. Stara Lucriot mieszka w Draveil, pójdzie tam i rozpyta się o wszystko... Prawie mimowoli począł iść w stronę Draveil. Musiał więc przechodzić tuż koło Małej parafii. Mérivet właśnie zamykał teraz bramę kościelną i, dostrzegłszy Ryszarda, zaczął mu wygrażać wielkim kluczem trzymanym w ręku. Lecz Ryszard obojętnie przyjął tę niemą wymówkę, postanawiając nawet w duchu, iż nigdy... nigdy... nie przestąpi progu Małej parafii... Zbyt wymagający to kościół... trzeba się modlić nawet za tych, którzy nas skrzywdzili... nie, tego on nie zdoła wymódz na sobie... nawet starać się o to nie będzie.
O kilka kroków dalej, Ryszard spotkał pana Aleksandra, który go powitał uniżonym i obłudnym ukłonem. Pan Aleksander szedł w pretensyonalnem ubraniu myśliwca, jakkolwiek nie była to jeszcze pora otwartego polowania, lecz cały dzisiejszy ranek strzelał do królików w zwierzyńcu należącym do Grosbourg. „Szczęśliwych łowów!“ — wołały za panem Aleksandrem dziewki folwarczne. Toż samo rzekła do niego piekarka, wychyliwszy się z wozu, na którym jechała. A pan Aleksander, spoglądając lekceważąco na tę gawiedź, odpowiadał, cedząc przez zęby i naśladując miny panów, których widywał w pałacu: „Nie spotkałem zwierzyny... zły dzień“.
Już po za wioską, Ryszard spotkał na gościńcu wóz naładowany domowemi sprzętami. Wóz się właśnie zatrzymał a dwóch mężczyzn, jednakowego, słusznego wzrostu, lecz różnego wieku, poprawiało coś przy uprzęży, siedząca zaś pomiędzy gratami kobieta mówiła coś do konia, uderzając go lejcami po bokach. Wóz ruszył naprzód a mężczyźni szli każdy po stronie przeciwnej, podtrzymując pakunki. Była to rodzina Sautecoeur, opuszczająca okolicę. Ryszard przystanął, by się z nimi nie spotkać, szanując żal i rozpacz tych ludzi. Biedny stary leśniczy! Tyle lat spędziwszy na miejscu i zespoliwszy się z tym lasem, który uważał jakby za swoją własność, jakże silnie musiał być tknięty tem, co go spotkało na stare lata! I to z jakich marnych powodów! Dlatego, że paniczowi zachciało się miłostek! Prawda, iż młokos straszliwą poniósł karę za swoją fantazyę... Młody, piękny, spadkobierca olbrzymiej fortuny i głośnego nazwiska o książęcym tytule, legł zabity jak pies milczkiem kąsający... Tak, może Lidia ma słuszność, litując się nad tą śmiercią... Po cóż więc ma iść na badanie starej Lucriot?... To tylko poniżyć go może... Lepiej zaniechać... Albo pójść wprost na cmentarz... Wszak odnajdzie tam grób starego Jerzego i przekona się, czy leżą na nim kwiaty... Powziąwszy takie postanowienie, Ryszard przyśpieszył kroku, kierując się w stronę cichego, wiejskiego cmentarza. Wtem spotkał się z towarzystwem muzykantów z Draveil. Szli po wojskowemu, z chorągwią zdobną w nagrodowe medale, zdobyte na konkursach, szli, wznosząc tumany kurzu i dmąc całą siłą piersi w dęte instrumenty wszelkiego kalibru i kształtu, szli raźnie a poczciwe wieśniacze ich twarze, świeżo z powodu niedzieli wygolone i umyte, świeciły się od potu, odbijając ogorzałą cerą od galonów przy czapkach, nałożonych z junacka.
Ryszard doszedł do muru otaczającego cmentarz, gdy znów chwiać się począł w chęci wyszukania grobu starego Jerzego. Siadł więc na wielkim przydrożnym kamieniu i zamyślił się głęboko. Wstręt zaczął uczuwać do samego siebie... dla czego posądza Lidię o nieszczerość?... Dlaczego jej niedowierza po zawartej z nią zgodzie, po rozkosznych pieszczotach, które zgładziły gorycz dawnych wspomnień... nie, nie pójdzie na cmentarz... Lepiej będzie, gdy wróciwszy do domu, powie Lidii z całą prostotą: „Myślałem że jestem uleczony... lecz się myliłem. Myślałem że śmierć kładzie kres wszelkiej zazdrości, lecz widzę, ze nawet umarłemu jeszcze zazdroszczę! Błagam cię więc, Lidio, przestań się litować nad grobem tamtego, bo okazywane przez ciebie współczucie rozdziera mi serce... Jestem znów bardzo nieszczęśliwy!“ Uspokoił się tą chęcią wyznania Lidii bólu, który mu dokuczał... odetchnął swobodniej i zapatrzył się w dal łanów rozesłanych daleko i woniejących kwiatami złocistego rzepaku i białej gryki, której śnieżne zagony docierały aż do lasu.
Jak długo Ryszard siedział pogrążony w swej zadumie — nie zdawał sobie sprawy, chociaż widział jakby we śnie wracających z wycieczki muzykantów... widział gromadki innych ludzi... oraz zwykłych niedzielnych handlarzy, dążących gościńcem w tę lub drugą stronę... W tem, ze stron różnych doleciały do uszów Ryszarda odgłosy dzwonów i dzwonków... było więc południe, dzwoniono, wzywając domowników do stołu. Powstał ze swego miejsca i teraz dopiero spostrzegł, iż siedział tuż w pobliżu żelaznego krzyża, wzniesionego przez jego matkę, tu, gdzie padł jego ojciec, zmarły wśród gościńca na atak apoplektyczny. Jakże to już dawno! i myślą przeniósł się w lata swego dzieciństwa, wywoływał postać swego ojca, którego znał mało i niewiele pamiętał. Czyż po ojcu odziedziczył to straszne uczucie zazdrości... dokuczliwe jak choroba z zakażenia krwi pochodząca. Czyż zazdrość jest dziedziczną właściwością rodu, z którego pochodzi?... „Ach, ojcze mój ojcze! — wzdychał Pum... Pum... nucąc po dawnemu — mogłeś mi przekazać mniej łąk, mniej młynów i mniej pieniędzy, lecz także i mniejszą dozę zazdrości!... Pali mnie ona jak jątrząca się rana... i czuję, że nigdy nie uleczę się z niej w zupełności!“
Pomimo wesołości Elizy, ciężko i smutno wlokły się godziny dzisiejszego popołudnia w pałacu Uzelles. Wieczorem oczekiwano sędziego Delcrous, który, pomimo że powinien był mieć sobie niemało do wyrzucenia względem Ryszarda Fenigan, zapowiedział swoją wizytę. Miłość i pewnego rodzaju bezczelność ułatwiły mu gładkie załatwienie tej sprawy; zaraz na wstępie, wszedłszy do salonu, powiedział każdemu słówko grzeczne i właściwe. Przybycie sędziego do Uzelles wywołało wszakże niemało uwag w oficynie pomiędzy służbą a Rózia Chuchin, sprawczyni zaszłego dramatu, wywołanego listem napisanym przez nią do Indyanina, drżeć poczęła ze strachu, wreszcie nie mogąc dłużej wytrzymać, pobiegła do parku, wsunęła się do kiosku i zamknąwszy drzwi, zaryglowała je z wewnątrz, jak również okiennice.
Tymczasem sędzia w salonie połyskiwał białemi zębami, patrząc na różową i pulchną swoją narzeczoną. Uprosił Lidię, by siadła do fortepianu a Ryszardowi i pani Fenigan dał do przejrzenia numer dziennika, wychodzącego w Corbeil, w którym był obszerny artykuł podpisany Verax i cały poświęcony egzaltowaniu cnót i miłosiernych uczynków rodziny Fenigan. Styl tego artykułu tak był podobny do okresów, wygłaszanych przez sędziego, iż niepodobna było wątpić, kim jest podpisujący się tak trafnie pseudonimem Verax.
Na nieszczęście w tymże samym numerze „Journal de Corbeil“ znajdowała się wiadomość, umieszczona na pierwszej stronnicy:
„Dziś w niedzielę, odbyło się nabożeństwo żałobne za duszę księcia d’Olmütz w kaplicy pałacowej w Grosbourg, oraz w parafialnych kościołach całej naszej okolicy“.
Ryszard długo wpatrywał się w te słowa i oczu od nich nie mógł oderwać, jakby je sylabizując i ucząc się na pamięć. Wreszcie wstał i położył przed Lidią grającą na fortepianie, dziennik złożony na właściwe miejsce, podkreśliwszy je uwydatniająco.
— Teraz już wiem, za kogo modliłaś się dziś rano — rzekł urywanym i stłumionym głosem — kwiaty zapewne też były dla niego!
Podniosła ku niemu oczy pełne bólu:
— Ryszardzie!... Ryszardzie, dlaczego mnie i siebie krzywdzisz tak nieubłaganie!
Nie przestawała grać, nie chcąc zwracać na siebie niczyjej uwagi, lecz wielkie i gęste łzy, padały z jej oczu na klawisze i na białe, smukłe jej ręce. Po chwili urwała rozpoczętą partycyę i z nagłem postanowieniem w głosie rzekła do męża:
— Chodź, chcesz wiedzieć, więc powiem ci wszystko...
— Dzieci, gdzież wy uciekacie — wołała za odchodzącymi pani Fenigan. Lecz oni już byli w parku i nie słyszeli słów matki.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W następną niedzielę; gdy podług przyjętego zwyczaju, Mérivet, kawaler orderu św. Grzegorza, stanął przy drzwiach swego kościoła, dla przyjmowania gości, przybywających na mszę do Małej parafii, ujrzał ze zdziwieniem a zarazem z wielkiem uradowaniem, wchodzącego tu Ryszarda Fenigan, pod rękę ze swą żoną. Lidia ubrana była w suknię błękitną i wyglądała jak święta, czy nadziemskie zjawisko. Podczas gdy wchodzili do kościoła, gołębie gnieżdżące się w wieży, gruchać zaczęły donośniej a stary Mérivet, umiejący z niezrównaną sztuką stopniować uprzejmość swego przyjęcia i oddanie każdemu czci należnej, skłonił się tym razem niżej niż kiedykolwiek, podniósłszy zaś głowę, spojrzał na rozkochaną parę małżonków z serdeczną życzliwością.