<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Mała parafia
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1895
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La petite paroisse
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.
Zasadzka nocna.

Koszono dziś trawniki przed pałacem w Grosbourg. Poranek był pogodny, niebo bez chmurki, a spokojne powietrze jaśniało zewsząd niebieskością. Podłużne trawniki „francuzkiego stylu“ otaczały białe marmurowe, nizkie obrzeżenie kunsztownie rzeźbione a na wywyższeniach, przerywających monotonność jego linij, stały wytworne wazony, lub mitologiczne bóstwa. Kosiarze postępowali rozstawieni w dwa szeregi, kosili rytmicznie, spokojnie, nie przemawiając do siebie ani słowa, podobniejsi do wprawionych w ruch automatów, aniżeli do ludzi żyjących. Kosy ich nawet nie wydawały najlżejszego szczęku, nie potrzebowały ostrzenia, mknąc równo po powierzchni pysznych trawników, ujętych w białe, bogate ramy.
Naraz rozległ się krzyk straszny, połączony z jękiem niewysłowionej boleści. Donośny, przeszywający grozą swą krzyk ten urwał się nagle, lecz echa jego napełniły park cały, podwórzec pałacowy i wszystkie komnaty wspaniałej siedziby książąt Alcantary; spłynął wzdłuż tarasów ku rzece i drżał, zanikając po powierzchni wody, niosącej go daleko po za rezydencyę, okoloną bogatemi kratami o złoconych lancach. Przerażający taki okrzyk wydawać zwykli tylko szaleńcy zamknięci w oddzielnych celach, jako furyaci. Pomimo bólu zawartego w tym straszliwym jęku, kosiarze nawet nie drgnęli i kosili dalej delikatną, gęstą trawę przed monumentalnym gmachem pałacu. Musieli oni już znać ten okrzyk, może nawet już przywykli i oswoili się z jego okropnością.
W narożnym małym salonie pałacu, udrapowanym w miękie osłony z żółtej jedwabnej materyi, siedział książę Alcantary i rozmawiał z sędzią Delcrous. Na odgłos owego przerażającego krzyku, który wpadł tutaj przez uchylone nieco wielkie okna, książę generał niedomówił nawet rozpoczętego słowa i z pobladłą twarzą wsłuchiwał się w drgające echa jęku, rozlegającego w zieloności drzew rozległego parku. Po chwili rzekł:
— Czy słyszałeś... czyż może być coś okropniejszego!... Od chwili, gdy weszła do kiosku, gdzie złożono ciało zabitego jej syna, krzyczy tak z bólu, regularnie co godzina... Weszła tam prawie przemocą, bo rozumiesz, że uczyniliśmy, co tylko było można, aby jej niedozwolić... pomimo całej naszej czujności, księżna tam się dostała i od chwili, gdy zamiast ślicznej twarzy swego pieszczocha, zobaczyła potworną, zmiażdżoną głowę toczoną robactwem, straciła przytomność, nie poznaje nikogo i tylko ten krzyk świadczy, że żyje... Ja, jej mąż, przykuty jestem do mojego fotelu i na zawsze bezwładny, ona dotknięta szaleństwem, syn mój, jedyne nasze dziecko, jest już tylko rozkładającym się trupem... Wobec tych klęsk spadłych jak grom na nasze gniazdo, jakże chcesz, abym się okazał wstrzemięźliwy w ściganiu zabójcy... jak możesz chcieć odbierać mi jedyną już tylko możebną radość pomszczenia się, muszę się zemścić i uczynię wszystko, co tylko jest w mojej mocy, by wywrzeć moją zemstę... moją słuszną zemstę...
Sparaliżowany książę mówił dobitnie, głosem pełnym wściekłego gniewu a oczy, w których skupiało się u niego całe ognisko życia, świeciły złowrogo, namiętnie. Zaniepokojony, zmięszany, sędzia tlómaczył się i zapewniał księcia, iż będzie posłuszny jego woli, dziś nadejdą papiery z Paryża i zabójca stanie przed swoją ofiarą, może wtedy coś wyzna, dotychczas bowiem, chociaż od trzech dni jest w więzieniu, nie rzekł jeszcze ani jednego słowa...
— Kpi sobie z was... widzi, że w Corbeil nie dacie sobie z nim rady... nie umiecie prowadzić śledztwa...
— Nie obwiniaj nas, panie generale... wszak zabójca wyznał wszystko zaraz w pierwszej chwili... wpierw nim został osadzony w więzieniu... Pojąć nawet nie mogę, dlaczego z taką łatwością i prawie z rozmysłem obarczył się podejrzeniem dokonania zbrodni... Są rzeczy niczem niedające się objaśnić w całej tej sprawie. Bo mam teraz dowody, że Ryszard Fenigan przybył z podróży dopiero w poniedziałek rano, to jest w dwa dni po dokonanej już zbrodni... Otóż dlaczego on się obwinił, kiedy nie mógł dokonać zamachu? I tylko skutkiem tego śmiałem wstawić się za nim przed tobą, panie generale. Chciej zwrócić uwagę, iż jestem obecnie na nowym, zupełnie innym tropie... i tam zdaniem mojem należy poszukiwać prawdy... albowiem wszystko się zgadza: godzina i dzień a nawet pobudki zbrodniczego napadu już zostały prawie, że wyjaśnione, przez ludzi, którzy, nic o sobie nie wiedząc znoszą mi wiadomości a inni piszą w listach bezimiennych... Chciej się, książę, rozpatrzeć w tem bliżej...
Delcrous zamilkł, ujrzał bowiem służącego, który stanął we drzwiach wychodzących na ogród.
— Kto tam — krzyknął gniewnie generał. — Powiedziałem, by tu nikt nie ważył się wchodzić!
Służący znikł przerażony, lecz na jego miejscu ukazała się postać olbrzymiego wzrostu.
— Przepraszam, książę panie...
— To ty Sautecoeur?... A po cóż?...
Delcrous zbliżył się do generała i rzekł cicho:
— Błagam cię, panie generale, zechciej rozmówić się z tym człowiekiem... to rzecz ważna... niezmiernie ważna...
Książe ruszył ramionami, lecz wskazując sędziemu drzwi od sąsiednich salonów, rzekł:
— Niechaj więc pan tam poczeka... gdy będzie potrzeba, poproszę.
A zwróciwszy głowę ku oknom, skinął na leśniczego, mówiąc:
— Możesz wejść...
Indyanin schudł, pobladł, przygarbił się i postarzał, rzec można było, iż dopiero co powstaje z ciężkiej choroby. Głos mu się nawet zmienił, nie posiadał już teraz dawnego metalicznego dźwięku, chociaż starał się mówić wyraźnie i dobitnie, również jak chciał iść i stać prosto, przybranym będąc w galowy mundur, z torbą myśliwską i z bronią, jak na paradny występ z pańskiego rozkazu.
— Książę panie — rzekł utkwiwszy oczy w dywan rozesłany na podłodze — przychodzę prosić o łaskawe przyjęcie mojej dymisyi.
— Dlaczego?...
— Mój syn wyjeżdża do Ameryki wraz ze swoją żoną... Proszą mnie, abym z nimi razem tam jechał... ja się na to zgodziłem, tylko że wpierw muszę jeszcze zrobić zeznanie przed sądem.
Książę poruszył się w swoim fotelu.
— Przed sądem?... Zeznanie?... A cóż ci się wydarzyć mogło?...
— To bardzo ciężka i brzydka sprawa!...
— Opowiedz!
— Nie wiem tylko, czy zdołam... czy mi siły pozwolą — szepnął ciszej leśniczy, wspierając się plecami o marmurowy komin a fuzya, którą miał przewieszoną przez ramię, zaczęła szczękać lufą o marmur, tak wielkie drżenie opanowało Indyanina. Po chwili zapanował nad sobą, wyprostował się i zaczął straszne a proste swoje opowiadanie, jak w nocy z piątku na sobotę, z pańskiego rozkazu odkomenderowany został do zarządzenia naganki na kłusowników, trapiących zwierzynę w lesie. Około godziny drugiej w nocy, zaszedł na chwilę do siebie do domu, lecz nim drzwi roztworzył, jakiś mężczyzna wyskoczył oknem. Noc była ciemna, nie mógł poznać kto to taki, pomyślał, że złodziej chciał dom ograbić... więc bez dłuższego namysłu strzelił, tamten padł a zbliżywszy się dla zobaczenia kto...
Opowiadanie leśniczego przerwał brutalnie głos drżący uniesieniem gniewu:
— Kłamiesz! Leśniczy wyprostował się z dumą, posłyszawszy tę obelgę:
— Nie, panie generale, ja nigdy nie kłamię!
— A ja ci mówię, że kłamiesz teraz! Nie w ten sposób zabiłeś księcia! Ja wiem, jak go zabiłeś! Wiem wszystko, jak gdybym był własnem twojem sumieniem! Ale chcę i żądam, abyś ty swojemi usty powiedział prawdę. Mów!... rozkazuję ci, abyś mówił... ale zaczekaj...
Książe grzmiącym głosem zawołał:
— Delcrous, chodź i słuchaj!
Gdy Sautecoeur ujrzawszy wchodzącego do pokoju przedstawiciela władzy sądowej, zadrżał na całem ciele, kolana chwiać się pod nim zaczęły i doznał wrażenia, jakby kat położył już nań rękę, by go wieść pod nóż gilotyny. Blade policzki zwisły mu i zapadły się, nieprzypuszczał, by koniec mógł był nastąpić tak szybko. Trwoga jego była tem dziwniejsza, iż znał dobrze sędziego Delcrous. Wielokrotnie bowiem składał na jego ręce zażalenia i skargi na kłusowników, lub innych psotnych ludzi, czyniących szkody w lasach księcia Alcantary.
— Chodź, sędzio — wołał książę z tryumfującą miną i przekonaj się, że łotr, o którym mówiliśmy z sobą, nie własnemi rękoma dokonał zbrodni. Miałem słuszne przeczucie, tak twierdząc. Oto jest człowiek, który się stał narzędziem wykonawczem z rozkazu tamtego... Teraz łatwo zrozumieć wszystko, czego poprzednio nie umiałeś sobie wytłomaczyć... No Sautecoeur, jeżeli chcesz, abyśmy łagodnie z tobą postąpili, to mów prawdę, opowiedz nam, jak przyszło do tego... tylko nie wykręcaj się... mów prosto.. nakazuje ci to własny twój interes...
Indyanin milczał a książę, przypuszczając iż wstyd i obawa tamują mu słowa, zaczął mu dopomagać do całkowitego przyznania się do winy, zadając mu pytania.
— Jaką obietnicą cię skusili?... Coś dostał za spełniony już uczynek?... Bo przecież nie zrobiłeś tego darmo, ani dla własnej przyjemności?...
Niespodziewana energia ożywiła teraz leśniczego. Twarz mu zapłonęła, żyły wystąpiły na skroniach i na szyi, czynił nadludzkie wysiłki, by nie wybuchnąć, by nie rzucić się na tego, który go bezcześcił swojemi pytaniami. Siłą woli opanowawszy się, rzekł prawie tonem spokojnym:
— Może być, iż są ludzie, którzy podejmują się podobnej roboty za pieniądze. Lecz po dwudziestu ośmiu latach służby, niespodziewałem się słyszeć podobnego oskarżenia z ust pana, któremu wiernie służyłem. Nie... tego się niespodziewałem...
— Mój kochany, chyba nie będziesz w nas wmawiał, że bajka, którą opowiedziałeś mi na wstępie, ma cośkolwiek w sobie prawdziwego?..
— Wolę wyznać, iż w opowiadaniu tem trochę rzeczy zmieniłem... przez dumę chciałem różne sprawy wprost mnie dotyczące ukryć... ale pal licho wszelkie względy!... Wolę już teraz powiedzieć nagą prawdę i mniej może to będzie bolesne, aniżeli słyszeć zarzut uczyniony mi przez księcia pana!
Stanął i chwytając się rękoma za pierś to za ramiona, chcąc tamować swoje wzburzenie, zaczął mówić:
— Będzie temu dziesięć dni, otrzymałem nagryzmolony list bez żadnego podpisu, w którym przestrzegano mnie, że moja synowa w czasie nieobecności swojego męża, widuje kochanków pokryjomu przedemną... chociaż Bóg widzi, że pilnowałem ją jak mogłem. W liście pisano mi, że następnej nocy będę mógł zdybać kochanka, wychodzącego oknem z pokoju mojej synowej, pomiędzy godziną trzecią a piątą nad ranem... Ja sam byłem kiedyś bardzo nieszczęśliwy z powodu mojej żony... Kochałem ją a ona kpiła sobie ze mnie i latała z innymi... Wreszcie uciekła z domu z żandarmem z Montgéron i pozostawiła nas osieroconych, to jest mnie i mojego chłopaka, który wtedy był jeszcze małym dzieciakiem... Oj to nic dobrego była kobieta!... Z jej powodu nabrałem zawiści do wszystkich kobiet i żadnej odtąd niedowierzam... A kiedy mój chłopak ożenił się, postanowiłem pilnować jego żony i przy okazyi pomścić jego biedę i swoją własną, kiedyś tak mocno przecierpianą... O tem wszyscy ludzie w okolicy doskonale wiedzieli i ten kto do mnie pisał, wiedział co robi...
Delcrous spytał:
— Czy macie ów list pisany do was bezimiennie?...
— Zostaw go pan w spokoju... niechaj kończy — mruknął książę z niecierpliwością.
Leśniczy mówił w dalszym ciągu.
— Właśnie owego dnia, który mi oznaczono w liście, miałem inną robotę... chciałem schwytać pewnego kłosownika, strzelającego do naszych najpiękniejszych kozic... W liście mówiono, że moja synowa będzie miała kogoś u siebie w nocy, pomiędzy godziną trzecią i piątą. Urządziłem się tak, aby o tej godzinie zajść do domu. Prawdę mówiąc, niebardzo wierzyłem, aby moja synowa miała śmiałość wpuszczenia kogoś do swojego pokoju... bo wiedziała, że żartów ze mnie stroić nie można... Rozmyślałem także, kimby mógł być ów jej kochanek, taki odważny... prawdę mówiąc, wiedziałem że młody nasz książę kręcił się koło jej spódnicy... ale przypuszczałem, że to minęło, bo gdy dostrzegłem te zaloty, rozmówiłem się na cztery oczy z synową i byłem przekonany, iż dała temu pokój; w liście panowie zobaczą, że mi podawano inne nazwisko, uwierzyłem więc, że jeżeli jest kto u niej, to ten a nie kto inny. Zbliżam się tedy do mojego domu a tu słyszę iż odsuwa się zasówka przy oknie pokoju synowej i wyskakuje z niego jakiś mężczyzna... Ciemno w było i chmurno, nawet deszcz lał jak z cewki i temu może trzeba przypisać całe nieszczęście... bo ów mężczyzna zatrzymał się i zaczął otwierać rodzaj parasola... miałem więc czas wycelować a stałem zaledwie o kilka kroków... Wypaliłem z fuzyi a ten, do którego strzeliłem, podbiegł jeszcze parę kroków i padł, zatoczywszy się do rowu... Czułem, żem go zabił, bo padł jak zwierzę, ugodzone celnym strzałem. Wpadłem do domu. Staję przed jej łóżkiem a tu ona udaje, że śpi z naciągniętą kołdrą aż po same oczy. Krzyknąłem na nią: „Wstawaj! Zabiłem twojego kochanka. Zapalaj latarnię i chodź ze mną. Będziesz przytem, jak będę go grzebał, aby śladu po nim niepozostało”. Zestraszona, zerwała się migiem i niepotrzebowałem napędzać jej do pośpiechu... Ale wtedy ani mi przez myśl nie przeszło, aby ten, którego zabiłem... Wreszcie, najlepszy dowód, to że gdy przyszliśmy z latarnią do rowu, nim zaświeciłem w twarz temu, który tam leżał, spytałem synowę: „A któż to taki?“ ona zaś, zniżając latarnię ku twarzy nieboszczyka, odrzekła: „A patrzaj, kiedy chcesz!“... Ach, książę panie, gdym zobaczył, com ja nieszczęsny uczynił...
Leśniczy przerwał na chwilę opowiadanie i rękawem swego munduru ocierał sobie pot z czoła, spływający strumieniami na policzki i brodę. Książę spojrzał na sędziego, chcąc widzieć, jakie wrażenie sprawia na nim opowiadanie Indyanina, potem zaraz zwrócił się w stronę leśniczego i spytał zupełnie spokojnie:
— Czem miałeś nabitą fuzyę?...
— Śrutem.
— I gdzie go ugodziłeś?..
— W samą skroń... ot tu... jedna tylko była rana... jakby od kuli...
Zapadło teraz dłuższe i uciążliwe milczenie. Wśród zupełnej ciszy, rozległ się nagle przeraźliwy krzyk matki, jakby i ona naraz ujrzała ową ranę w skroni... ot tu...
Książę się ocknął z zadumania i znów zaczął indagacyę:
— Powiadasz, że padł trupem koło twojego domu, wszakże nie tam znaleziono go w poniedziałek.
— Myśmy go przenieśli do jamy w lesie i nakryli kupą traw i gałęzią Ale wróciwszy do domu, coś nas jakby tknęło i chociaż było zimno a deszcz lać nie przestawał, poszliśmy napowrót i wyciągnęli z jamy... bo przyszła nam myśl złożenia trupa na polance, w pobliżu parku d’Uzelles... w sąsiedztwie państwa Fenigan... Synowa niosła latarnię a ja ciało zabitego. Niosłem go jak dziecko, bo jestem niezmierny silny. Oto już wszystko... Powiedziałem całą prawdę.
Sędzia Delcrous zapytał z miną przebiegłą:
— A pocóż rozpięliście parasol i ustawili go nad głową nieboszczyka?...
— Bo przypomniałem sobie o pewnej pani, która zmarła nagle w lesie pod Fontainebleau, leżąc na trawie pod otwartą parasolką. Ludzie, co przechodzili i widzieli ją tam leżącą, pozostawiali ją w spokoju, ani przypuszczając, że umarła... Dopiero coś w tydzień przekonano się o jej śmierci.
— A dlaczego złożyliście ciało w pobliżu parku, należącego do państwa Fenigan?
Sautecoeur drgnął i, spuściwszy głowę, odrzekł, bełkocząc niewyraźnie z nadmiaru wzruszenia:
— O to grzeszna myśl spowodowała ten zły mój postępek... i okrutnie mi jest wyznać tę moją nikczemność... Ponieważ w okolicy mówiono o miłości młodego księcia dla pani Ryszardowej, więc posądzenie o zabójstwo mogło paść na męża... Ale muszę wyznać, że ani mnie, ani mojej synowej, nie byłoby przyszło na myśl uczynić taki niecny podstęp, gdybyśmy nie byli znaleźli listu przy młodym księciu...
— Nareszcie, otóż nareszcie dowiemy się prawdy — zawołał z gwałtownością generał. — Przyznaj się, Sautecoeur, przyznaj się, żeś sięgnął do kieszeni zabitego, bo chciałeś znaleźć papiery, które kazano ci przynieść, które Ryszard Fenigan chciał mieć koniecznie... Przyznaj się... mów śmiało... a nic ci nie będzie... wyjdziesz ztąd cało...
Leśniczy nie odpowiedział wprost, tylko wyjąwszy z kieszeni surduta list, oraz karnecik, mówił z powagą:
— Wszystko, co książę d’Olmütz miał przy sobie, znaleziono przy nim, gdy zwieziono jego trupa do Grosbourg; brakowało tylko tego karnetu, oraz listu, który książę miał wysłać nazajutrz do swego przyjaciela, zrobiwszy dopisek w nocy spędzonej na leśnictwie... Oto są te dwa przedmioty... Wiem, że nie powinienem był czytać owego listu... ale straciłem całkiem głowę po straszliwem tem zabiciu a synowa wciąż stała nademną, powtarzając: „przeczytajmy... bo może w tym liście są jakie dowody... a wtedy nas chwycą!“ I to jest rzeczywiście prawda... bo w tym liście wypisane jest jakby świadectwo, że wszystko, co powiedziałem było tak a nie inaczej... Książę pan, czytając ten list, przekona się, czy słusznie zarzucił mi kłamstwo... a także będzie ten list oczywistym dowodem, że pan Karlexis prawie dobrowolnie leciał na śmierć, bo wiedział, że domu swego strzegę, by upilnować dobro mego syna...
Sautecoeur złożył na stoliku przed generałem list Karlexisa, pisany do swego przyjaciela Wilkie Valoague a przy liście złożył również, ów dobrze wszystkim znany, szyldkretowy karnecik.
— A gdzież jest owe bezimienne zawiadomienie spytał Delcrous, podczas gdy generał czytał list Karlexisa.
— Mam je przy sobie i jeżeli pan sędzia chce zobaczyć, zaraz pokażę...
— To pismo kobiece — rzekł sędzia, biorąc świstek do ręki i na pewno rzec można, iż ta kobieta nie jest wprawną w pisanie.
Zaledwie Delerous rzucił okiem na papier, poznał, iż stanowi on dokument niezmiernej doniosłości. Przeczytawszy go szybko, rzekł do leśniczego głosem zniżonym, jakby w obawie, by go mie posłyszał generał:
— Więc, strzelając, przypuszczałeś, że celujesz w Aleksandra?...
— Tak — odrzekł leśniczy, skinąwszy głową na znak potwierdzenia.
Generał targał się za wąsy, czytając list pisany do Wilkie Valongue, wtem zwrócił głowę w stronę leśniczego, mówiąc:br> — Są rzeczy, których jeszcze nie rozumiem... dlaczego dziś dopiero przyszedłeś zrobić mi swoje wyznanie... dlaczego nie zrobiłeś tego zaraz... w jakim celu to wszystko?...
— Ach, książę panie, zawsze wszelkie zło dzieje się z powodu kobiet!... Uległem prośbom mojej synowej, która błagała mnie aby całą tę sprawę ukryć przed jej mężem! On nic dotychczas nie wiedział... gdy wracał do nas ze swego magazynu z Paryża, robiłem co mogłem, by niczego się nie domyślał. Mówił więc o całej tej sprawie z innymi, rozpytywał się nas, cośmy o tem w przeciągu dnia słyszeli... ach, jakże straszną męczarnię przebyłem z tego powodu!... A tu jeszcze przyłączyły się wyrzuty sumienia, że zamiast mnie aresztowano człowieka zupełnie niewinnego i że on za mnie pokutuje w więzieniu i że może śmierć poniesie z mojej przyczyny!.. Otóż wczoraj, gdyśmy jak zwykle we troje zasiedli do obiadu, odsunąłem mój talerz, bo od kilku dni jedzenie nie chciało mi iść do gardła a mój syn spytał mnie: „Ojcze, co tobie... dlaczego jeść nie chcesz i w oczach nam nikniesz?” Nie mogłem już dłużej wytrzymać, wybuchnąłem i powiedziałem mu wszystko... Biedny chłopak, myślałem, że trupem padnie, tak się przeraził mojemi słowami... Żona uklękła przed nim i szlochała, ale on nawet na nią nie spojrzał, zapominając o własnem swojem nieszczęściu, moje chłopczysko mnie tylko miało na myśli i wciąż powtarzał: „Ojcze, mój ojcze, trzeba, abyś naprawił chociażby to, co można jeszcze naprawić!” Póki życia nie zapomnę tej chwili, gdyśmy rzucili się sobie na szyję i ryczeli z bólu. Wreszcie przyrzekłem mu, że dziś stawię się przed księciem panem, by wyznać całą prawdę... i tak też uczyniłem...
— To wyznanie zdaje się być zupełnie szczere — rzekł Delcrous, pochylając się do ucha księcia.
— Tak i zgadza się w zupełności z temi zwierzeniami pisanemi do szkolnego kolegi — odrzekł książę jakby z żalem. — Tylko śmiertelna rana zadana strzałem nie została przez lekarzy zbadaną, nie znaleziono ani ziarnka śrutu... i zkądże ciało mogło się rozłożyć tak szybko, wszak dwa tylko dni było w lesie a z twarzy nie pozostało ani cząstki...
— Ach, książę panie, w tem jest ohydny wybieg... znany przez takich leśnych wilków, jakim sam jestem... lecz wolę się powiesić, aniżeli to opowiedzieć...
Z wyrazu jego twarzy łatwo można było poznać, iż się zatnie i nie rzeknie ani słowa. A sekret Indyanina tak ciężki do odsłonięcia temu ojcu, któremu zwieziono syna z głową zżartą przez leśne robactwo, był szczegółem świadczącym o przebiegłości ludzkiej natury, lecz był prawie bez znaczenia odnośnie do całości sprawy. Piękna twarz Karlexisa znęciła krocie leśnego robactwa, albowiem zaraz po zabiciu został powieszony na drzewie do góry nogami, z głową zanurzoną w mrowisko. Dość jednej nocy, by z ludzkiej twarzy pozostała wtedy tylko krwista szmata, strzępiąca się kłębami robactwa i przeświecająca białością objedzonych kości.
Sędzia, trzymając w ręku list Karlexisa, rozmawiał z generałem cichym zupełnie szeptem:
— Wszak teraz jesteś, panie generale, zupełnie przekonany, iż to ten człowiek a nie inny dokonał zabójstwa... jeżeli zatem trwasz, książę, w chęci zemsty, to łatwo się możesz zadowolić...
— Ja mam się mścić na tym słudze?... Nie, mój kochany panie Delcrous, ja chciałem się mścić na Ryszardzie Fenigan... lecz skoro mnie to zawodzi... o tego nie dbam bynajmniej.
— Tem lepiej, bo niełatwo byłoby uzyskać surowy wyrok... ten list uniewinnia tego człowieka...
Książę się zamyślił, wreszcie rzekł głosem zupełnie stanowczym:
— Podzielam twoje zdanie. Wreszcie nie chcę aby ten list mógł być czytany publicznie, bo na pewno nie dodałby blasku naszemu domowi, ani pamięci księcia d’Olmütz. Ci dwaj młodzi przyjaciele wymieniali pomiędzy sobą dość cyniczne poglądy... a ponieważ obadwaj szlacheckie noszą nazwiska, wolę niech cała ta sprawa wpadnie w wodę, byle nie było dalszego skandalu...
Ostatnie zdanie, książę wypowiedział głośno, patrząc ulotnie na starego Sautecoeura, który wciąż stał nieruchomy koło komina, mnąc w ręku wygalonowaną swą czapkę. Ody generał zamilkł, sędzia, zwracając się do leśniczego, rzekł:
— Czy słyszałeś, co powiedział książę generał? Sprawa cała zostanie umorzoną. A ty opuść okolicę pod jakim chcesz pozorem, byle jak najśpieszniej i nikomu nic nie mów o tem, co zaszło. Jest to nieodzowny warunek, byś mógł żyć spokojnie i przez sąd nieturbowany.
Leśniczy skłonił się nizko przed swoim panem, lecz rzekł: „Dziękuję panom za ich łaskawość“. Poczem skierował się ku drzwiom a stanąwszy już przed niemi zawahał się, wreszcie odwróciwszy się, spytał nieśmiało:
— A cóż będzie z panem Ryszardem?...
— Bądź o niego spokojny — odpowiedział sędzia. — Pan Ryszard wróci dziś jeszcze do Uzelles i również niepokojony nie będzie.
Te słowa sędziego wywołały wybuch złego humoru ze strony generała.
— Wróci dziś jeszcze do Uzelles?... Dlaczego?... Cóż panu na tem zależy, aby ten dureń przepędził dzisiejszą noc w objęciach swej żony?...
Tak więc nienawiść generała silniejszą była aniżeli strapienie rodzicielskiego jego serca, pamiętał o katuszy, jaką cierpiał skutkiem zazdrości, nie pomnąc już o trupie syna, o szaleństwie jego matki. W tych kilku słowach wypowiedzianych w wybuchu gniewnego uniesienia, sparaliżowany książę generał ujawnił tajnię swych myśli i znoszonych męczarni.
Tegoż dnia wieczorem przed pałacem w Uzelles, siedziała pani Fenigan pod wielkiem drzewem rosnącem koło werendy i rozmawiała zcicha ze starym swym przyjacielem Mérivetem, który od kilku dni wrócił z podróży. Rozmowa ich toczyła się zwolna, przerywana milczeniem lub westchnieniem a zdala, od strony folwarcznego dziedzińca dobiegały aż tutaj śmiechy i śpiewy służby, używającej na świeżem powietrzu miłego, wieczornego chłodu. Nikt dziś nie zważał na zwykłą godzinę spoczynku, która dawno już minęła, przypisać to należało wyjątkowo pięknej pogodzie a więcej jeszcze trosce spadłej na panie tego domu które skutkiem ogromu swego smutku zapominać się zdawały o pilnowaniu ścisłości przyjętego regulaminu.
— Jakie powietrze dziś czyste i jakie donośne, czy pani słyszy, jak czyjeś kroki rozlegają się moście po nad rzeczułką — rzekł właściciel Małej parafii, który od czasu przyjazdu codziennym był gościem w Uzelles.
— Tak... słyszę... ten ktoś musi się bardzo śpieszyć — odrzekła pani Fenigan, wsłuchując się w echo kroków rozlegających się wyraźnie.
A Mérivet po chwili zauważył:
— Pani Ryszardowa była dziś bardzo smutna, o wiele smutniejsza, aniżeli przedtem. Zdaje mi się, że śmierć tego starego żebraka do tego się przyczyniła...
— Jeśli komu jest smutno, to lada okazya smutek potęguje — westchnęła pani Fenigan. — A niechaj pan pamięta, że od trzech dni Ryszard jest w więzieniu i od trzech dni nie mamy o nim żadnej a żadnej wiadomości... Bo ta kartka, którą napisał do żony, jadąc jeszcze do Corbeil, jest tak niezrozumiała, iż wolę o niej nie myśleć...
— Niechaj pani nie wątpi, że muszą go wkrótce wypuścić... Przecież aresztowano go najniesłuszniej, przez pomyłkę... Zaraz nabrałem tego przekonania, gdym tylko spojrzał na pana Delcrous. Miał minę zakłopotaną, nieszczęśliwą, jak człowiek, który popełnił omyłkę, jakiej żałuje... Niechaj pani wierzy, że jestem najmocniej przekonany o rychłym powrocie Ryszarda... Pani, niech pani patrzy! — krzyknął nagle Mérivet z wybuchem radości.
Naprzeciw pałacowej bramy szeroko właśnie otwartej, na tle biało niebieskiej drogi, oświetlonej księżycowym blaskiem, zarysowała się sylwetka dobrze im znajomej postaci. Radość ubezwładniła panią Fenigan. Z głębi swego fotelu szepnęła tylko z uśmiechem:
— Ryszard, mój Ryszard!
— To państwo jesteście tutaj — zawołał nadbiegając a głos jego, sztucznie spokojny i silny, rozbił się teraz w łkanie ze zbyt wielkiego wzruszenia.
Po chwili zaś, skoro tylko zdołał przemówić spytał:
— A Lidia... czy mama miewa od niej listy?...
— Lidia... ależ ona nie wyjechała, jest u siebie to jest u was, w pawilonie.
Ryszard drgnął pod rozkosznym dreszczem, wywołanym tą wiadomością i o nic nie pytając więcej, cwałem pobiegł w stronę pawilonu. Na drugim końcu lipowej, ciemnej alei, widniało światło w oknach pawilonu, jakby mrugając wabiąco na Ryszarda. Dobiegłszy tam, otworzył drzwi i na chwilę przystanął.
Lidia siedziała w dolnym pokoju przed biurkiem swojego męża, zajęta pisaniem listu. Miała na sobie lekki szlafroczek i włosy spływające swobodnie na ramiona. Słysząc otwierające się drzwi, nie odwróciła nawet głowy, sądząc, iż weszła Rózia. Wtem Ryszard stanął tuż przy niej. Z wybuchem radosnego uniesienia złączyli się w uścisk przerywany niedomawianemi słowy, pocałunkami, pieszczotą serc rozkochanych.
— Ryszardzie, mój Ryszardzie! Tyś wolny, przy mnie!
— Tak, jestem wolny, bo już schwytano rzeczywistego mordercę.
Spojrzała na niego z najwyższem zdziwieniem:
— Jakto... jakiego rzeczywistego mordercę?...
Teraz dopiero Ryszard zrozumiał poprzednie zachowanie się Lidii.
— Więc ty myślałaś, że to ja zabiłem?...
— Tak — odszepnęła cichutko, nie chcąc kłamać.
Ryszard, również zmięszany, odpowiedział szeptem:
— Czy wiesz, że ja ciebie posądzałem?... Byłem prawie pewien, żeś to ty zabiła.
Lidia spojrzała mu prosto w oczy:
— Czyż naprawdę sądziłeś, że to zrobiłam?...
A przytuliwszy się do męża dodała:
— Teraz dopiero rozumiem znaczenie twojej kartki... to dlatego chciałeś. bym natychmiast wyjeżdżała... i dlatego udawałeś przed sędzią, żeś popełnił ów czyn... Chciałeś być skazany, byle mnie nic nie zagrażało! Ryszardzie, mój drogi Ryszardzie!
Zarzuciła mu ręce na szyję a główkę swą złożywszy na jego ramieniu, płakała ze wzruszenia. Ryszard objął jej kibić, zaledwie przysłoniętą lekką materyą szlafroczka i poczuwszy tuż przy sobie rozkosznie piękne ciało swej żony, szepnął jej do ucha:
— Chodź, chodź do naszego dawnego pokoju... powiedz, że mnie kochasz... że jesteś moją... chodźmy razem... wszak to dzisiaj nasza pierwsza noc ślubna naszego powtórnego małżeństwa...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.