Małe kobietki/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Małe kobietki |
Wydawca | Księgarnia F. Hoesicka |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Zakłady Graficzne „Zjednoczeni Drukarze“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Zofia Grabowska |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ludka obudziła się najpierwsza, o szarym świcie w świąteczny poranek. Nie było rozwieszonych pończoch przy kominku, więc przez chwilę doznawała tak przykrego uczucia, jak przed laty, kiedy jej pończoszka spadła na ziemię, pod ciężarem zawartych w niej łakoci. Potem, przypomniawszy sobie matki obietnicę, wyciągnęła z pod poduszki książeczkę w ponsowej oprawie. Bardzo dobrze ją znała, była to bowiem piękna i stara historja najdoskonalszego żywota, jaki istniał kiedykolwiek, i Ludka uczuła, że to najlepszy przewodnik dla pielgrzymki wybierającej się w długą podróż. Obudziwszy Małgosię życzeniem wesołych świąt, poleciła jej sięgnąć pod poduszkę. Ukazała się książka w zielonej okładce, z takim samym obrazkiem w środku i z kilku słowy napisanemi przez matkę, co czyniło ten podarek bardzo cennym w ich oczach. Następnie Eliza i Amelka ocknęły się, i poszukawszy także znalazły książeczki, jedna popielatą, druga niebieską. Siedziały wszystkie oglądając dary i gawędząc o nich, a tymczasem zorza różowiała ze wschodzącym dniem.
Pomimo drobnych próżnostek, Małgosia miała słodką i religijną naturę i bezwiednie wpływała nią na siostry, — zwłaszcza na Ludkę, która ją kochała serdecznie i chętnie słuchała jej łagodnych rad.
— Dziewczęta, — odezwała się Małgosia poważnie spoglądając na główkę, leżącą obok niej, i na dwie inne ubrane w nocne czepeczki w przyległym pokoju, — mama pragnie, żeby te książki czytać, kochać i pamiętać; musimy wziąć się do nich natychmiast. Dawniej byłyśmy im wierne, ale odkąd ojciec wyjechał, i te wszystkie rozruchy wojenne nas wykoleiły, zaniedbałyśmy wiele rzeczy. Możecie postąpić jak wam się podoba, lecz co do mnie, będę mieć tę książkę tu na stole i czytać ją po trochu co rano zaraz po przebudzeniu się, gdyż wiem, że to pójdzie na pożytek i będzie mi pomocą w ciągu dnia.
Otworzywszy nową książeczkę, zaczęła czytać wraz z Ludką, która ją objęła za szyję i miała spokojny wyraz, rzadko widziany na jej ruchliwej twarzy.
— Jaka Małgosia jest dobra! i my Amelko zróbmy to; pomogę ci w trudnych słowach, a czego nie zrozumiemy, to nam siostry wytłumaczą — szepnęła Eliza, na której sprawiły wielkie wrażenie nowe książeczki i przykład sióstr.
— Cieszę się, że moja jest niebieska, — rzekła Amelka. Po chwili uciszyło się w pokojach, i było tylko słychać ostrożne przewracanie kartek, a zimowe słońce wciskało się dotykając główek i poważnych twarzyczek na powinszowanie świąt.
— Gdzie mama? — zapytała Małgosia, gdy w pół godziny potem zbiegły na dół z Ludką, żeby podziękować za podarki.
— Tylko jej dobroci to wiadomo. Przyszło jakieś biedactwo po prośbie, a mama zaraz poszła przekonać się czego tam w domu potrzeba. Nie znalazłaby się druga kobieta na świecie tak pochopna do dawania pokarmu, napoju, ubrania i opału — odpowiedziała Anna, która będąc u państwa March od urodzenia się Małgosi, była więcej uważana za przyjaciółkę, niż za służącą.
— Niedługo pewnie wróci, więc zrób ciastka i miej wszystko w pogotowiu, — rzekła Małgosia, spoglądając na podarki złożone w koszyku pod sofą, aby je można prędko wydobyć we właściwym czasie.
— Gdzie jest Amelki flaszeczka z wodą kolońską? — dodała nie spostrzegając jej.
— Amelka wzięła przed chwilą, żeby obwiązać wstążeczką, czy coś takiego, — odparła Ludka, tańcząc po pokoju, by się trochę rozchodziły nowe pantofle.
— Jak ładnie moje chustki wyglądają, nieprawda? Anna mi je uprała i uprasowała, a ja sama naznaczyłam, — rzekła Eliza, dumnie spoglądając na trochę nierówne litery, które ją kosztowały tyle trudu.
— Niechże ją Pan Bóg ma w swojej opiece! wyhaftowała „mama“ zamiast „M. March“, jakież to zabawne! — wykrzyknęła Ludka, biorąc jedną chustkę do ręki.
— Czy tak nie dobrze? zdawało mi się, że lepiej będzie; bo Małgosi pierwsze litery są M. M., a ja nie chcę, żeby ich kto inny używał prócz mamy, — rzekła Elżbietka nieco pomieszana.
— Dobrześ zrobiła, moja droga; to piękna myśl i rozsądna, bo się już nikt nie może omylić. Wiem, że się to mamie bardzo spodoba, — rzekła Małgosia i mrugnęła na Ludkę a uśmiechnęła się do Elizy.
— Mama idzie! schowajcie koszyk, prędko! — zawołała Ludka, gdy się drzwi zatrzasnęły i kroki dały się słyszeć w sieni.
Amelka weszła śpiesznie i zmieszała się trochę widząc, że wszystkie siostry na nią czekają.
— Gdzieżeś to była? co chowasz za sobą? — spytała Małgosia ze zdziwieniem, miarkując po kapturku i płaszczyku, że leniwa Amelka wychodziła tak wcześnie.
— Nie śmiej się ze mnie Ludko; nie chciałam, żeby kto wiedział o tem przed czasem. Poszłam tylko zmienić małą flaszeczkę na dużą. Wydałam na nią wszystkie pieniądze i będę się szczerze starała nie być już samolubną.
Mówiąc to, pokazała Amelka ładną flaszkę w miejsce małej, a to wysilenie by o sobie zapomnieć, nadawało jej tak poważną i pokorną minkę, że ją Małgosia uściskała, Ludka nazwała „poczciwem sercem“, a Eliza urwała z okna najpiękniejszą różę, by nią ozdobić wspaniałą butelkę.
— Widzicie, zawstydziłam się mego podarku po rannem czytaniu i zaraz po rozmowie o poprawieniu się, więc wstawszy zaraz pobiegłam za róg domu i zamieniłam butelkę. Tak się cieszę bo teraz mój podarek najładniejszy!
Frontowe drzwi znowu się zamknęły; koszyk poszedł pod sofę, a dziewczęta otoczyły stół, chciwie gotując się do śniadania.
— Życzymy ci wesołych świąt, mamo! abyś ich dużo przeżyła! Dziękujemy za książki; czytałyśmy już trochę, i codzień będziemy to czynić! — wołały chórem.
— Wesołych świąt życzę wam, dziewczątka moje! Cieszy mię, żeście zaczęły odrazu, i mam nadzieję, że wytrwacie. Ale zanim usiądziemy, muszę wam coś powiedzieć: niedaleko stąd leży biedna kobieta z nowonarodzonem dzieckiem, a sześcioro drobiazgu siedzi skurczonych w jednem łóżku, chroniąc się od zimna, bo nie mają opału. Nawet jeść nic nie mają, więc najstarszy chłopiec przyszedł mi opowiedzieć o tej biedzie. Czy chcecie, moje dziewczęta, dać im swe śniadanie jako podarek świąteczny?
Były nadzwyczaj głodne po godzinnem blizko wyczekiwaniu, więc przez chwilę nie odezwała się żadna; lecz tylko przez chwilę — bo Ludka wykrzyknęła zaraz z zapałem:
— Jakto dobrze, mamo, żeś przyszła, zanim wzięłyśmy się do jedzenia!
— Czy będę mogła pomóc zanieść te rzeczy biednym dzieciom? — błagalnie zapytała Eliza.
— Ja wezmę śmietankę i ciastka, — dodała Amelka, oddając bohatersko to co najlepiej lubiła.
Małgosia już układała kawałki chleba z masłem na dużym talerzu.
— Spodziewałam się tego, — rzekła pani March z uśmiechem zadowolenia. — Wezmę was z sobą do pomocy; wróciwszy, posilimy się mlekiem i chlebem, a reszty obiad dopełni.
Wkrótce wszystko było gotowe, i wyruszyły procesjonalnie. Szczęściem była to wczesna godzina, szły bocznemi uliczkami, więc je mało osób widziało, i nikt nie wyśmiał tej zabawnej wycieczki.
Zastały pokój nędzny, pusty, z potłuczonemi oknami, nieogrzany. Na brudnem posłaniu leżała chora matka z kwilącem niemowlęciem, a grono głodnych dzieci tuliło się pod starą kołdrą, aby się ogrzać. Jakże ich wielkie oczy spojrzały, a sine usteczka uśmiechnęły się na widok naszych dziewcząt!
— Ach, mein Gott! anioły do nas przyszły! — wykrzyknęła biedna kobieta płacząc z radości.
— Zabawne anioły w kapturach i mitenkach, — rzekła Ludka, pobudzając wszystkich do śmiechu.
W kilka minut potem zdawało się istotnie, że jakieś dobre duchy wzięły się do dzieła. Anna, która przyniosła drzewo, rozpaliła ogień i zatkała potłuczone szyby staremi kapeluszami i własną chustką. Pani March dała matce herbaty, kaszki, i pocieszyła ją obietnicą, że o niej pamiętać będzie — a niemowlę ubrała z taką tkliwością, jakby swoje. Tymczasem dziewczęta zastawiły stół, posadziły dzieci wkoło ognia i karmiły je jak głodne pisklęta, przyczem śmiały się, szczebiotały, usiłując daremmie zrozumieć ich łamaną i komiczną angielszczyznę.
— Das ist gut! — „die Engelkinder!“ — wołały biedactwa, jedząc i rozgrzewając czerwone rączki przy rozkosznym ogniu. Dziewczęta jeszcze nigdy nie były nazywane „aniołami dzieci“ i bardzo im się to podobało, zwłaszcza Ludce — uważanej od urodzenia za „Sansza“. Była to bardzo przyjemna uczta, chociaż nie brały w niej udziału, i gdy odeszły zostawiając pociechę, zdaje mi się, że w całem mieście nie było czterech weselszych osób, jak te głodne dziewczynki, które oddały swe śniadanie, poprzestając na mleku z chlebem w poranek Bożego Narodzenia.
— To znaczy, że więcej kochamy sąsiadów niż siebie, i mnie się to podoba, — odezwała się Małgosia, gdy układały podarki, a matka wybierała na górze odzież dla biednych Humlów.
Ubogie były ich dary, ale dowodziły wielkiego przywiązania, a stojące na środku stołu duże wazony ponsowych róż, białych chryzantemów i spadających win, nadawały elegancki pozór.
— Mama idzie! zagraj, Elizo! otwórz drzwi, Amelko! Winszujemy! winszujemy! — wołała Ludka skacząc w koło, podczas gdy Małgosia wybiegła, żeby poprowadzić matkę do honorowego miejsca.
Eliza zagrała wesołego marsza, Amelka roztworzyła drzwi, a Małgosia z wielką godnością odgrywała rolę eskorty. Panią March zdziwiło i wzruszyło to wszystko; uśmiechając się, przez łzy spoglądała na podarki i czytała przypięte do nich karteczki.
Najpierw wzięła pantofle, potem włożyła do kieszeni chustkę do nosa, skropioną wodą kolońską od Amelki; różę przypięła do stanika, a o ładnych rękawiczkach powiedziała, że są doskonale utrafione.
Dużo było śmiechu, całusów, objaśnień i tej prostoty i serdeczności, które sprawiają, że domowe uroczystości tak są miłe w chwili, tak słodkie we wspomnieniu. Następnie wzięły się wszystkie do roboty.
Ten uczynek miłosierny i domowa uroczystość zabrały tak wiele czasu, że resztę dnia poświęciły dziewczęta wieczornej zabawie. Za młode będąc, żeby często chodziły do teatru, a nie dosyć bogate, by wydawać wiele pieniędzy na amatorskie przedstawienia, nakładały własną głową; i ponieważ potrzeba jest matką wynalazków, doskonale sobie radziły. Bardzo były nawet zręczne niektóre ich wyroby, jak to: gitary tekturowe, starożytne lampy ze staroświeckich maselniczek oklejanych srebrnym papierem, świetne szaty ze starego perkalu strojne w błyszczące punkciki z cyny, zdjętej ze słoików od marynaty. Meble zazwyczaj przewracały do góry nogami, a obszerny pokój służył za scenę ich niewinnych rozrywek.
Ponieważ tylko płeć niewieścia była przypuszczona, Ludka dowoli mogła odgrywać role męskie i rozkoszować się parą grubych butów, które jej dała przyjaciółka, znająca jedną panią, która znowu znała pewnego aktora. Te buty, stary floret i kaftan z rozcinanemi rękawami, rzeczy, których niegdyś pewien artysta używał do obrazu, były to największe skarby Ludki, i popisywała się niemi przy każdej sposobności. Z powodu małego grona, dwie główne aktorki musiały podejmować się kilku ról w jednej sztuce. Niezaprzeczenie zasługiwały na uznanie za ciężką pracę, uczyły się bowiem trzech lub czterech ról, kładły coraz inne kostjumy i urządzały jeszcze scenę. Była to wyborna wprawa dla pamięci, niewinna przyjemność i zajęcie godzin, któreby zeszły na próżniactwie, w samotności, lub w niekorzystnem towarzystwie.
W wieczór Bożego Narodzenia dwanaście panienek wgramoliło się na łóżko, służące za parter, i siedziały za firanką z żółtoniebieskiego perkalu w najpochlebniejszem oczekiwaniu. Za kurtyną było dużo szeptów, łoskotu, trochę swędu od lamp, i niekiedy słyszeć się dawał chichot Amelki dochodzący prawie do konwulsyi w tej gorączkowej chwili. Nareszcie odezwał się dzwonek, rozsunęły się firanki, i zaczęto liryczną tragedję.
Stosownie do ogłoszenia na afiszu, był tam ciemny las, wyobrażony przez kilka krzewów w donicach i przez zieloną materję, rozesłaną na ziemi. W oddaleniu widać było jaskinię, której za dach służyły dery, a za ściany, stoły. W środku był piecyk rozpalony, i czarna, stara czarownica stała pochylona nad czarnym garnkiem. Na scenie było ciemno, a ogień z piecyka sprawiał świetny efekt, zwłaszcza, że prawdziwa para wydobywała się z garnka, gdy czarownica podnosiła pokrywę. Jedną chwilę poświęcono uspokojeniu pierwszego wrażenia, poczem rozbójnik, imieniem Hugo, zjawił się z brzękającym mieczem przy boku, w kapeluszu o szerokich skrzydłach, z czarną brodą, w tajemniczym płaszczu, i wyżej wspomnianych butach. Przeszedł się kilka razy wielce wzburzony, potem uderzył się w czoło i wybuchnął dzikim krzykiem, że nienawidzi Rodriga, kocha Zarę, i zamierza zabić pierwszego, a pozyskać drugą. Ostre tony i krzyk sprawiały wielkie wrażenie, i publiczność obsypała go oklaskami, gdy umilkł, żeby odetchnąć. Ukłoniwszy się z miną artysty przyzwyczajonego do pochwał, zbliżył się do jaskini i rozkazał Agarze, by wyszła, wołając: „Chodź tu, kochanko! potrzebna mi jesteś!“
Wyszła Małgosia z siwą końską grzywą rozpuszczoną na twarzy, w szacie o barwach czerwonych i czarnych, w płaszczu z kabalistycznemi znakami, i z kijem w ręku. Hugo zażądał od niej miłosnego napoju dla Zary, a trucizny dla Rodryga. Agara piękną, dramatyczną arją zaczęła przywoływać ducha, mającego przynieść napój miłosny:
Wypieszczony tchnieniem róż, wykarmiony rosy łzą,
Zstąp powiewny duchu biały;
Gromowładne berło złóż, śpiesz wypełnić prośbę mą,
Rzuć pałaców swych kryształy!
W księżycową jasną noc, gdy ucichnie ludzki gwar,
I natura we śnie spocznie,
Ześlij płyn, którego moc i magiczny władzy czar
Działać będzie niewidocznie.
Dała się słyszeć cicha muzyka, poczem z głębi jaskini ukazała się mała postać odziana w mglistą biel, z błyszczącemi skrzydły, ze złocistym włosem, i w wieńcu z róż na głowie. Poruszając laseczką zaśpiewała:
Z górnych krain, z srebrnych bram,
Otulonych śnieżną mgłą,
Zszedłem, by wysłuchać cię;
Lecz talizman, który mam,
Straci wkrótce wartość swą,
Jeśli go użyjesz źle.
I rzuciwszy złoconą flaszeczkę u nóg czarownicy, duch znikł. Drugi śpiew Agary wywołał zjawisko, nieprzyjemne — bo z kijem w ręku, z brzydkiemi, czarnemi skrzydły. Ponurym głosem dawszy odpowiedź, rzuciło czarną butelkę na Hugona, poczem znikło z szyderczym śmiechem. Hugo odśpiewał podziękowanie, schował flaszeczki w buty i odszedł; Agara zaś oznajmiła publiczności, że ponieważ zabił przed czasy kilku jej przyjaciół, postanowiła krzyżować mu plany i pomścić się. Wówczas zasłona spadła, słuchacze wypoczywali, jedli cukier lodowaty i rozprawiali o sztuce.
Dużo było huku, zanim się znowu podniosła zasłona, ale nikt nie szemrał na zwłokę, bo urządzenie sceny okazało się arcydziełem. Była to rzecz prawdziwie wspaniała! Aż do sufitu sięgała wieża; w połowie wysokości było okno z palącą się lampą, i zpoza białej firanki ukazała się Zara w pięknej srebrno-błękitnej sukni, oczekująca Rodryga. Przybył on w świetnym stroju: w kapeluszu z piórami, w czerwonym płaszczu, w ciemno blond loczkach, w butach naturalnie, i z gitarą w ręku. Ukląkł u stóp wieży, zaśpiewał serenadę czułym głosem, Zara odpowiedziała — i po tej śpiewanej rozmowie przystała na ucieczkę. Tu nastąpił wielki efekt; Rodryg wydobył drabinę z lin o pięciu szczeblach, podrzucił w górę jeden koniec i poprosił, żeby Zara zeszła. Nieśmiało wydobyła się przez okno, oparła rękę na ramieniu jego, i miała zeskoczyć z wdziękiem, kiedy „biedna, biedna Zara!“ zapomniała o ogonie od sukni, który się zaczepił o okno. Wieża zachwiała się, pochyliła naprzód, padła z łoskotem i pochowała nieszczęsnych kochanków w ruinach!
Powstał ogólny krzyk, skoro skórzane buty gwałtownie wydobywały się ze zgliszcza, a złocista główka wychyliła się wołając: „Mówiłam wam, mówiłam!“ Z zadziwiającą przytomnością umysłu przypadł srogi ojciec — Don Pedro, i szybkim ruchem odciągnął na bok córkę.
— „Nie śmiej się i graj, jakgdyby nic nie zaszło!“ powiedział, i rozkazawszy Rodrygowi wstać, wygnał go z królestwa ze wzgardą i gniewem. Rodryg lekceważył starego i nie chciał się ruszyć, chociaż zmieszany był zwaleniem mu się wieży na głowę. Ten zuchwały przykład rozognił Zarę; ona także odezwała się wyzywająco do ojca, który skazał ich na najgłębsze więzienie w zamku. Gruby a maleńki dozorca przyniósł łańcuchy i poprowadził ich z miną bardzo zestraszoną, widocznie zapominając co ma powiedzieć.
W akcie trzecim przedstawiony zamek; Agara zjawia się z postanowieniem, że uwolni kochanków i Hugonowi życie odbierze. Usłyszawszy, że tenże nadchodzi, kryje się, widzi jak on nalewa dwie czary wina i każe nieśmiałemu dozorcy zanieść je więźniom do celi, z oznajmieniem, że natychmiast sam przyjdzie. Służalec bierze na bok Hugona, żeby mu coś powiedzieć, Agara zaś przemienia czary na inne, nieszkodliwe; Ferdynand zabiera je z sobą, a Agara stawia napowrót czarę zatrutą i przeznaczoną dla Rodryga. Hugo, chcąc sobie odwilżyć gardło po długim śpiewie, wypija zabójczy napój, traci przytomność, zaciska pięści, i szamoce się pewien czas — nareszcie pada i umiera. Agara oznajmia mu, co uczyniła, w arji szczególnie silnej i pięknej.
Ta scena była prawdziwie przenikająca, chociaż mógłby kto zarzucić, że skoro długie i gęste włosy nagle spadły z głowy nikczemnika, zepsuł się efekt jego śmierci. Gdy go przywołano, znalazł się bardzo przyzwoicie, prowadząc za rękę Agarę, której śpiew wzbudził większy podziw, niż całe widowisko razem wzięte.
W akcie czwartym Rodryg jest bliskim samobójstwa z rozpaczy, powiedziano mu bowiem, że go Zara porzuciła. Właśnie gdy przykłada miecz do piersi, pod jego oknem odzywa się melodyjna pieśń, oznajmiająca, że Zara jest wierną, ale jej grozi niebezpieczeństwo, i że jeżeli zechce, może ją ocalić. Wrzuca mu ktoś przez okno klucz, którym otwiera drzwi; w uniesieniu radości zrywa na sobie więzy i wybiega, by wynaleść i uratować panią swego serca.
Akt piąty zaczyna się burzliwą sceną między Zarą a Don Pedrem, który żąda, by wstąpiła do klasztoru; ale ona słuchać nie chce i po wzruszającej prośbie bliska jest omdlenia, kiedy Rodryg wpada i oświadcza się o jej rękę. Don Pedro odmawia z powodu, że nie jest bogatym; obaj krzyczą, gestykulują przeraźliwie i nie mogą się zgodzić. Rodryg właśnie zamierza wynieść wycieńczoną Zarę, gdy ów nieśmiały służalec wchodzi z listem i z workiem od Agary, która tajemniczo znikła — i zawiadamia, że przekazuje zatajony majątek młodym kochankom, a Don Pedrze grozi strasznym losem, jeżeli nie przyzwoli na ich szczęście. Otwierają worek, i kilkanaście kwart srebrnej monety spada jak deszcz na scenę, aż cała połyskuje. To zupełnie uspokaja „srogiego ojca“. Daje przyzwolenie bez szemrania; wszyscy łączą się w wesoły chór, i zasłona spada na kochanków klęczących z romantycznym wdziękiem dla odebrania błogosławieństwa od Don Pedra.
Nastąpiły potem grzmiące oklaski, ale niespodziana rzecz je przerwała; oto składane łóżko stanowiące parter, nagle zamknęło się i przykryło całą publiczność. Rodryg i Don Pedro pobiegli z pomocą, i wszystkie dziewczęta wydobyto bez szwanku, tylko niektóre przemówić nie mogły ze śmiechu. Zaledwie zaczął zamęt ustawać, ukazała się Anna „z ukłonem od pani March i z prośbą aby panny zeszły na kolację“.
Było to niespodzianką nawet dla aktorek, i ujrzawszy stół, spoglądały na siebie z rozkosznem zadziwieniem. Bardzo to wyglądało na „mamę“, że im przygotowała balik, ale nie widziały tak wykwintnej uczty jak za lepszych czasów! Były aż dwa półmiski lodów białych i różowych, ciastka, owoce i ulubione cukierki francuskie, a na środku stołu cztery wielkie bukiety z cieplarnianych kwiatów.
Tamując oddech, patrzyły to na stół, to na matkę, która się zdawała być niezmiernie ucieszoną.
— Czy to czary? — spytała Amelka.
— To święty Mikołaj, — odezwała się Eliza.
— To mamy dzieło! — rzekła Małgosia z uśmiechem, słodkim pomimo siwej brody i białych brwi.
— Pewnie ciotka March zdobyła się na dobry figiel i przysłała kolację — wykrzyknęła Ludka z nagłem natchnieniem.
— Wszystkie się mylicie; to ofiarował stary pan Laurence, — odparła pani March.
— Dziadek Artura? skąd mu przyszło do głowy? Wszakże go nie znamy! — wykrzyknęła Małgosia.
— Anna opowiedziała jednej z jego służących o waszej wędrówce ze śniadaniem, i podobało mu się to, chociaż jest dziwakiem. Znał mego ojca przed laty, więc napisał grzecznie dziś po południu, wyrażając nadzieję, że mu pozwolę okazać życzliwość dla mych dzieci przesłaniem kilku drobnostek na uczczenie tego dnia. Nie mogłam odmówić, macie więc ucztę wieczorną w nagrodę za mleko z chlebem na śniadanie.
— Jestem pewna, że ten chłopiec poddał mu tę myśl! Chciałabym się z nim zapoznać, bo to wyborny chłopak! Zdaje się, że on także ma na to ochotę, ale jest nieśmiały, a Małgosia taka wymuszona, że nie pozwala nam mówić z sobą gdy się spotykamy, — rzekła Ludka, podczas kiedy talerze obchodziły wkoło, a lody zaczynały znikać ze stołu wśród okrzyków radości.
— Czy mówisz o tej rodzinie, mieszkającej w dużym sąsiednim domu? — spytała jedna z dziewcząt. „Moja mama zna starego pana Laurence, ale mówi, że on bardzo dumny, i że nie lubi zadawać się z sąsiadami. Trzyma wnuka w zamknięciu z wyjątkiem kiedy jeździ konno, lub przechadza się z nauczycielem, i strasznie dużo każe mu pracować. Zapraszałyśmy go na zabawy, ale nie przyszedł. Mama powiada, że jest bardzo miły, chociaż do nas dziewcząt nigdy się nie odzywa.
— Jak przyniósł raz kota, który nam uciekł, rozmawialiśmy przez płot o różnych grach, ale zobaczywszy zbliżającą się Małgosię, uciekł zaraz. Chciałabym go poznać, bo jestem pewna, że mu potrzeba rozrywek, — rzekła Ludka.
— Podoba mi się, bo ma obejście małego gentlemana i nie mam nic przeciw temu, żebyście się z nim poznały przy sposobności. Sam przyniósł kwiaty, i byłabym go zaprosiła, ale nie miałam pewności co się na górze dzieje. Smutno odchodził słysząc gwarną zabawę, bo jej pewnie w domu nie miewa.
— Szczęście, żeś tego nie zrobiła mamo! — rzekła Ludka, ze śmiechem spoglądając na swe buty. — Ale innym razem urządzimy taką sztukę, żeby ją mógł zobaczyć. Może nawet weźmie udział; czyby to nie było przyjemnie?
— Jeszcze nigdy nie miałam bukietu; jaki ładny! — powiedziała Małgosia, przyglądając się kwiatom z największem zajęciem.
— Ładne są te kwiaty, lecz milsze mi róże od Elizy! — rzekła pani March, wąchając napół zwiędły bukiecik, przypięty do stanika.
Eliza przytuliła się do niej i szepnęła słodko:
— Chciałabym posłać mój bukiet ojcu, bo się boję, że dla niego święta Bożego Narodzenia będą mniej wesołe jak dla nas...