Małe kobietki/Rozdział X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Małe kobietki |
Wydawca | Księgarnia F. Hoesicka |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Zakłady Graficzne „Zjednoczeni Drukarze“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Zofia Grabowska |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Skoro nastała wiosna, weszły w modę nowe rozrywki i z powodu dłuższych dni, więcej było czasu do rozmaitych zabaw. Trzeba było ogród uporządkować, i każda z sióstr miała kawałek ziemi, który uprawiała według upodobania. Anna zwykle mówiła, że nawet w Chinach poznałaby ogródek każdej z nich; i mogło tak być, bo się różniły nie tylko charakterem ale i smakiem. Małgosia miała u siebie róże, heljotropy, mirty i pomarańczowe drzewka. Ludka co rok zmieniała postać swej grządki, robiąc zawsze nowe doświadczenia. Obecnie hodowała słoneczniki, a ziarno tej wesołej i eleganckiej rośliny miało żywić całą gromadkę kurcząt. U Elizy rosły staroświeckie, pachnące kwiaty, jakoto: groszek, minionetki, bratki i mokrzyca dla ptaszków. Amelka urządziła altankę nieco małą i niską, ale bardzo ładną dla oka, z powojami zwieszającemi barwne kwiatki, i dzwonki w wieńcach pełnych wdzięku. Miała też duże białe lilje, delikatne paprocie i wszystkie jaskrawe i barwne rośliny, jakie tylko chciały tam kwitnąć. W pogodne dni zajmowały się ogrodnictwem, przechadzką, pływaniem po rzece, zrywaniem kwiatków; a w brzydki czas miały domowe rozrywki, stare i nowe, a wszystkie mniej lub więcej oryginalne. Jedną z nich był „Klub Pickwicka“. Ponieważ tajne stowarzyszenia były w modzie, osądziły, że im także wypada mieć swoje, i na cześć Dickensa przezwały je „Klubem Pickwicka“. Trwał on cały rok z małemi przerwami, i co sobotę wieczorem schodziły się na duże poddasze, by odbywać następne ceremonje: ustawiały rzędem trzy krzesła przy stole, na którym była lampa, i cztery białe bilety z wielkiemi literami „K. P.“ dla każdej odmiennego koloru, oraz gazeta tygodniowa, zwana „Teką Pickwicka“, do której wszystkie pisywały; Ludka zaś zamiłowana w piórach i atramencie, była jej główną redaktorką.
O siódmej godzinie szły do klubu, przywiązywały bilety do głowy i siadały z wielką powagą. Małgosia jako najstarsza, była Samuelem Pickwickiem; Ludka mająca literackie zdolności, Augustem Snodgrassem; różowa i okrągła Eliza, Tracym Tupmanem; Amelka zaś chcąca zawsze robić to czego nie umie, Natanielem Winkleem. Prezydent Pickwick czytał gazetę, którą zapełniały oryginalne powieści, poezje, miejscowe wiadomości, delikatne wytykanie wzajemnych wad i usterek. Pewnego razu, pan Pickwick wziął okulary bez szkieł, uderzył w stół, chrząknął, i spojrzawszy ostro na pana Snodgrassa, który się kręcił na krześle chcąc się dobrze usadowić, zaczął czytać:
„TEKA PICKWICKA“
20-go maja 18... r.
Niechaj smutek z serca znika,
Radość twarze niech spromienia,
Dzisiaj bowiem klub Pickwicka
Liczy kopę lat istnienia.
Dziś swobodnie i wesoło,
Czas upływa w naszem gronie,
Przyjacieli widzim koło,
I ściskamy bratnie dłonie.
Pickwick na swym posterunku,
Żyjąc latek szereg długi,
Zyskał prawo do szacunku
Przez przymioty i zasługi.
Dziś, gdy z pismem wszedł do sali,
Wycierając okulary,
Wszyscy chórem zawołali:
„Niechaj żyje Pickwick stary!“
Bo choć kaszle i katary
Utrudzają mu wymowę,
Pickwick stary — ale jary,
Nie dla kształtu nosi głowę.
Snodgrass na sześć stóp wysoki,
Piękny, miły i powabny,
Złotowłosy, modrooki,
Jak żółw chybki, jak słoń zgrabny.
Ulubiony w naszem kole,
Wesół mimo walki z losem,
Klamrę myśli ma na czole,
I... olbrzymi kleks pod nosem.
Dalej idzie Tupman, który
Do powagi ma pretensje,
A powtarza kalembury
I ze śmiechu wciąż się trzęsie.
Za to Winkle niewzruszenie
Siedzi, patrząc wciąż do góry,
Nie chce bowiem przez wstrząśnienie
Zepsuć pięknej koafiury.
Wszyscy nieraz, chwilkę miłą
Tu spędzamy wśród zabawy,
Udeptując wspólną siłą
Kamienistą ścieżkę sławy.
Jeśli zawód nas spotyka,
Lżej go znosić z przyjacioły,
Niech więc żyje klub Pickwicka
Pożyteczny i wesoły!
Powieść wenecka.
Jedna gondola po drugiej przypływały pod marmurowe schody, zostawiając tam swe lube ciężary, które pomnażały błyszczące tłumy gości hrabiego de Adelon. Królowie i damy, karły i paziowie, mnichy i kwiaciarki, — wszyscy wesoło pląsali. Słodkie głosy i dźwięczne melodje napełniały powietrze; maskarada zaczęła się więc od wesołości i muzyki.
— Czy Wasza Wysokość widziała dziś lady Violę? — zapytał grzeczny trubadur, prowadząc przez salę piękną królowę wspartą na jego ramieniu.
— Widziałam; czy nie ładna mimo smutku? Ubrała się odpowiednio do swego usposobienia, bo za tydzień poślubi hrabiego Antonia, którego nienawidzi z całego serca.
— Klnę się życiem, że mu zazdroszczę. Oto nadchodzi w stroju pana młodego, ale w czarnej masce. Gdy ją zdejmie, zobaczymy jak się wpatruje w piękną dziewicę, której serca nie może zdobyć, chociaż otrzymał jej rękę od srogiego ojca, — odrzekł trubadur.
— Ktoś mi tu szepnął, że ona kocha młodego Anglika, artystę, który ciągle stara się zbliżyć do niej, ale go odsuwa stary hrabia, — powiedziała dama, poczem przyłączyli się do tańczących.
Zabawa szła w najlepsze, kiedy się ukazał ksiądz, i poprowadziwszy oblubieńców do alkowy zasłoniętej ponsową aksamitną firanką, uklęknąć im kazał. Wesoły tłum umilkł, i tylko szmer fontann i szelest pomarańczowych gajów drzemiących przy świetle księżyca, przerywały tę ciszę, gdy hrabia Adelon przemówił:
— Panowie i panie, — darujcie, że was tu podstępnie zgromadziłem, żebyście świadkami byli ślubu mojej córki. Czekamy na obrzęd, ojcze!
Wszystkie oczy zwróciły się ku weselnej parze, i cichy szmer zadziwienia przebiegł przez całe grono, bo oblubieńcy nie zdjęli masek. Ciekawość i zdumienie ogarnęły serca, lecz uszanowanie powstrzymywało języki, póki się nie skończył obrzęd religijny. Wówczas zaintrygowani widzowie zebrali się wkoło hrabiego, prosząc o objaśnienie.
— Dałbym je wam chętnie, ale wiem tylko to, że moja nieśmiała Viola objawiła to życzenie, i musiałem ulec jej kaprysowi.
— Skończcie już tę komedję, moje dzieci, zrzućcie maski i przyjmijcie me błogosławieństwo.
Nie zgięli kolan, tylko maska, która spadła oblubieńcowi, odkryła szlachetną twarz Ferdynanda Devereux, zakochanego artysty, a na piersi połyskującej gwiazdą angielskiego hrabi, zwiesiła się piękna Viola promienna radością i urodą.
— Mój lordzie, — rzekł oblubieniec tonem, który przeraził wszystkich, — wzgardliwie powiedziałeś, że pozwolisz mi starać się o twą córkę, gdy się będę mógł pochlubić równie wysokiem nazwiskiem i równie wielką fortuną, jak hrabia Antonio. Ja więcej mogę uczynić, bo nawet twoja ambitna dusza nie zdoła odmówić hrabi z Devereux i de Vere, oddającemu starożytne imię i olbrzymi majątek wzamian za ukochaną rękę tej pięknej damy, obecnie małżonki mojej.
Hrabia jak skamieniały spojrzał na zdumiony tłum, a Ferdynand dodał z wesołym i trjumfującym uśmiechem. — Tego wam mogę tylko życzyć, moi przyjaciele, żebyście poszli za moim przykładem, i tak piękną oblubienicę zdobyli jak ja, dzięki temu ślubowi w maskach.
— Z czego jest podobny K. P. do wieży Babel?
— Oto mieści w sobie pełno niekarnych członków.
Przed niejakim czasem, pewien ogrodnik zasiał małe ziarnko w swym ogrodzie, i wkrótce wyrosło na krzew obciążony dyniami. Gdy już były dojrzałe — w miesiącu październiku, urwał z nich jedną i zaniósł pewnego dnia na targ, a korzennik nabył ją do swego sklepu. Tegoż rana, młoda dziewczynka w ciemnym kapeluszu i niebieskiej sukni, z okrągłą twarzyczką i przypłaszczonym noskiem, kupiła ją dla matki. Przyniósłszy do domu, pokrajała i w dużym garnku kawałek na obiad ugotowała z masłem i z solą; do reszty zaś dodała kwartę mleka, dwa jajka, cztery łyżki cukru, muszkatołową gałkę i kilka biszkoptów. Wylała potem na głęboki talerz i piekła, póki się nie zarumieniło, a nazajutrz rodzina March zjadła tę potrawę.
Udaję się do pana z powodu przestępstwa winowajcy nazwiskiem Winkle, który śmiechem sprawia zamieszanie w klubie i czasami nie chce pisać swych utworów na tym pięknym papierze mam nadzieję że mu pan wybaczysz nieudolność i przyślesz mu francuską bajkę bo nie może pisać z głowy mając dużo lekcji do odrabiania a mało mózgu na przyszłość postaram się skorzystać z wolnej godziny i przygotuję jakie dzieło zupełnie comme il faut to jest jak się należy. Spieszę się bo niedługo czas pójść do szkoły.
Powyższe pismo jest pięknem i odważnem przyznaniem się do win. Gdyby nasz młody przyjaciel przykładał się do znaków pisarskich, wszystko byłoby w porządku.
Przeszłego piątku przestraszyło nas gwałtowne wstrząśnienie w piwnicach, a potem krzyki rozpaczy. Zbiegliśmy tam wszyscy i zastaliśmy ukochanego prezydenta leżącego na ziemi, gdyż zaplątał się i upadł, biorąc drzewo na domowy użytek. Straszny obraz przedstawił się naszym oczom, bo upadając, pan Pickwick zanurzył głowę i ramiona w beczce z wodą, wylał beczułkę szarego mydła na swą męską postać i szkaradnie podarł ubranie. Gdyśmy go uwolnili z tak niebezpiecznego położenia, okazało się, że wcale nieuszkodzony, tylko się w paru miejscach zadrasnął trochę. Miło nam dodać, że obecnie cieszy się dobrem zdrowiem.
Poczuwamy się do przykrego obowiązku, by opisać nagłe i tajemnicze zniknięcie naszej kochanej przyjaciółki, pani „Śnieżna łapka“. Ta miła i ulubiona kotka była pieszczochą wielkiego koła gorących wielbicieli. Pięknością pociągała oczy, a wewnętrzne przymioty czyniły ją drogą wszystkim sercom, i dla tego całe społeczeństwo głęboko uczuło jej ubytek.
Gdy ją ostatni raz widziano, siedziała przed bramą i przyglądała się wózkowi rzeźnika; jest zatem obawa, że jaki nikczemnik, zwabiony jej wdziękami, ukradł ją podstępnie. Kilka tygodni minęło, a nie odkryto jej śladów; utraciwszy więc wszelką nadzieję, przywiążemy czarną wstążkę do jej koszyka, odstawimy jej miseczkę i opłakiwać ją będziemy jako straconą na zawsze“.
Współczujący przyjaciel przesyła co następuje:
LAMENT ZA „ŚNIEŻNĄ ŁAPKĄ“.
Zniknęła nasza pieszczotka mała,
My nad jej smutnym losem wzdychamy;
Nie będzie łapek przy piecu grzała,
Nie będzie igrać przy progu bramy.
Jej dziecię leży w naszym ogródku,
A ona znikła dziwnym sposobem,
Więc nie możemy na domiar smutku
Nad faworytki zapłakać grobem.
Już jej miauczenia nikt nie usłyszy,
Próżne posłanie, piłka bezczynna;
Jest inna kotka co łowi myszy,
Lecz nie tak zgrabna, lecz nie tak zwinna.
Chociaż jej ruchy ciche, spokojne,
Nie ma miłego wdzięku postaci;
Psom wytoczyła okropną wojnę,
I ich warczenie — drapaniem płaci.
Lecz ukochana! twoje wspomnienie
Dzielnie poskramia myszy bezprawia,
Robi co może, dobre stworzenie,
Dotąd nam jeszcze serce zakrwawia.
Panna Oranthy Bluggage, światła i rozumna prelegentka, wypowie swą sławną prelekcję o „Kobiecie i jej stanowisku“ w sali Pickwicka, w przyszłą sobotę wieczorem, po dokonaniu zwykłych formalności.
Tygodniowy meeting będzie miał miejsce w kuchni, aby młode panny uczyły się gotować. Anna Brown będzie prezydowała i publiczność jest proszona, by się tamże zgromadziła.
Towarzystwo zamiataczy będzie się ćwiczyć w swem rzemiośle w przyszły wtorek, na wyższem piętrze klubowego gmachu. Członkowie przyjdą w mundurach i zarzucą miotły na ramiona o samej dziesiątej.
Pani Elżbieta Bouncer zamierza otworzyć w przyszłym tygodniu nowy magazyn strojów dla lalek. Nadeszły już najświeższe mody paryskie i publiczność jest proszona o łaskawe zamówienia.
Nowa sztuka ukaże się w teatrze Barnville, w ciągu kilku tygodni; przejdzie ona wszystko co było dotąd widziane na amerykańskiej scenie. „Grecki niewolnik, czyli Konstantyn Mściciel“, oto tytuł tego strasznego dramatu.
Gdyby S. P. nie używał tyle mydła do rąk, nie spóźniałby się zawsze na śniadanie. A. S. jest proszony, by nie gwizdał na ulicy. T. T. proszę nie zapomnieć o ręczniczku Amelki. N. W. nie powinien grymasić o to, że nie ma przy sukni dziewięciu falbanek.
Małgosia — dobrze.
Ludka — źle.
Eliza — bardzo dobrze.
Amelka — średnio.
Gdy prezydent skończył czytać gazetę, która — wierzcie mi, czytelniczki — jest bona-fide kopją gazety pisanej niegdyś przez bona-fide dziewczęta, — nastąpiły grzmiące oklaski, poczem pan Snodgrass powstał:
— Panie prezydencie i wy panowie, — odezwał się z parlamentarną postawą i tonem. — Podaję wniosek za przyjęciem nowego członka, wysoce zasługującego na ten zaszczyt. Zapewniam was, że będzie szczerze wdzięczny za ten wybór, podniesie ducha naszego klubu i literacką wartość gazety, — przytem jest to gantleman miły i ugrzeczniony. Proponuję pana Teodora Laurence na honorowego członka K. P., którego przyjąć proszę.
Nagła zmiana w tonie Ludki pobudziła dziewczęta do śmiechu, ale wszystkie były jakieś nieswoje i nic nie odrzekły, podczas gdy Snodgrass napowrót zajmował swoje miejsce.
— Będziemy głosować — rzekł nareszcie prezydent. — Kto jest za przyjęciem wniosku, niech powie „tak“.
Po odnośnej odpowiedzi Snodgrassa, nastąpił nieśmiały głos Elizy, co zadziwiło wszystkich członków.
— Osoby przeciwnego zdania powiedzą „nie“.
Małgosia i Amelka była przeciwnego zdania, a pan Winkle podniósł się i powiedział z wielką elegancją:
— Nie życzymy sobie chłopców, bo oni lubią tylko żarty i wrzawę. To jest damski klub, więc chcemy, żeby cichy był i przyzwoity.
— Gotów wyśmiewać gazetę i prześladować nas, odezwał się Pickwick, szarpiąc loczek nad czołem, bo taki miał zwyczaj w każdej wątpliwości.
Snodgrass podskoczył wgórę z zapałem i rzekł:
— Daję słowo honoru, że Artur nie zrobi nic podobnego. On lubi pisać, pokieruje naszą pracą i powstrzyma nas od sentymentalności. Tak mało możemy uczynić dla niego, on zaś tak wiele robi dla nas, że sądzę, że nawet wypada zaprosić go i przyjąć dobrze, gdy przyjdzie.
Ta zręczna wzmianka sprawiła, iż Tupman zerwał się na nogi, bo widocznie zmienił zdanie.
— Tak, powinniśmy to uczynić, nawet gdybyśmy mieli powód do obawy. Ja powiadam, że może przychodzić i jego dziadek również, jeżeli zechce.
Ten energiczny wybuch Elizy zelektryzował cały klub; Ludka powstała z miejsca, żeby jej za to uścisnąć rękę.
— Głosujemy jeszcze raz! Kto sobie przypomni, że idzie o naszego Artura, ten powie „tak“ — wykrzyknął Snodgrass z uniesieniem.
— Tak! tak! tak! — zawołały trzy głosy.
— Niech was Bóg błogosławi! A teraz pozwólcie przedstawić nowego członka. — Ku niezadowoleniu reszty klubu, Ludka otworzyła drzwi od kryjówki, i ujrzano Artura, który siedział na worku ze starzyzną, czerwony i mrugający oczami od powstrzymywanego śmiechu.
— Niegodziwa Ludko, jak mogłaś to zrobić! — krzyczały dziewczęta, gdy Snodgrass trjumfalnie przyprowadził przyjaciela i zainstalował go, podawszy krzesło i bilet wejścia.
— Te łotry mają dziwnie zimną krew — odezwał się Pickwick, marszcząc się surowo, chociaż mimowoli uśmiechał się mile. Nowy członek umiał być na wysokości tej chwili, i powstawszy z ukłonem pełnym wdzięku, rzekł ujmująco:
— Panie prezydencie, i wy moje panie, — przepraszam, chciałem powiedzieć, moi panowie; pozwólcie, abym się przedstawił, jako Sam Weller, pokorny sługa klubu.
— Dobrze! dobrze! — wykrzyknęła Ludka, brzękając rękojeścią od starej szkandeli, o którą się opierała.
— Wierny towarzysz i szlachetny protektor, który mię przedstawił w tak szlachetnych słowach, nie zasługuje na naganę za dzisiejszy podstęp, albowiem moje to dzieło, on zaś uległ tylko moim silnym naleganiom — mówił Artur, wskazując ręką na Ludkę.
— Nie bierz wszystkiego na siebie, bo to był mój pomysł — przerwał Snodgrass, rozweselony tym figlem.
— Nie zwracaj pan uwagi na jego mowę, ja tu jestem winowajcą — rzekł nowy członek kłaniając się Pickwickowi; — jako Weller „klnę się jednak honorem, że już tego nigdy nie zrobię, i odtąd poświęcać się będę sprawom tego nieśmiertelnego klubu.
— Słuchajcie! słuchajcie! — wołała Ludka, uderzając w pokrywę szkandeli, jak w cymbały.
— Mów dalej! mów dalej! — dodali Winkle i Tupman, a prezydent skłonił głowę łaskawie.
— To tylko powiem, że chcąc objawić wdzięczność za doznany zaszczyt, i dla utrzymywania przyjaznych stosunków z sąsiednimi narodami, urządziłem w płocie od ogrodu biuro pocztowe, z południowej strony. Jest to piękny i obszerny budynek z kłódką u drzwi i z wszelkiemi wygodami. Niegdyś służył za klatkę zimorodkowi, lecz zatarasowałem drzwi i zrobiłem okno w dachu, więc się tam pomieści wiele rzeczy i oszczędzimy sobie dużo czasu. Możemy wkładać listy, rękopisy, książki i paczki, a ponieważ każdy naród otrzyma klucz, zdaje mi się, że będzie bardzo wygodnie. Teraz składam klucz klubowy, dziękuję za otrzymany zaszczyt i śpieszę zająć wyznaczone mi miejsce.
Nastąpiły wielkie oklaski, gdy pan Weller usiadł, złożywszy kluczyk na stole. Szkandela brzęczała gwałtownie, i porządek nieprędko został przywrócony. Długie potem wiedli rozprawy i wzajemnie budzili w sobie podziw, bo każdy starał się mówić jak najlepiej. To ożywione posiedzenie trwało do późna, i trzy wesołe głosy przerwały je wreszcie, obwołując radośnie nowego członka.
Nie pożałowano w klubie przyjęcia Samuela Wellera, bo trudno znaleść członka, który byłby bardziej poświęcony, przyzwoitszy i weselszy. Wlał on nowego ducha w meetingi i w gazetę; wymową przenikał słuchaczów do głębi i pisał artykuły patrjotyczne, klasyczne, komiczne, lub dramatyczne, nigdy się nie wdając w sentymentalne. Ludce zdawały się godne Bakona, Miltona, lub Szekspira, i korzystnie wpływały na jej dzieła, przynajmniej według jej sądu.
K. P. był wyborną instytucją i dobrze się powiódł; przez jego pocztę przeszło prawie tyle dziwacznych rzeczy, co przez prawdziwą: tragedje i krawaty, poezje i konfitury, nasiona ogrodowe i długie listy, nuty i pierniki, kalosze, zaproszenia, połajanki i cacka. Staremu gentlemanowi podobała się bardzo ta zabawka, i dla przyjemności wkładał dziwaczne przesyłki: tajemnicze listy, lub dowcipne telegramy. Jego ogrodnik, ujęty wdziękami Anny, przesłał list miłosny pod adresem Ludki. Cóż tam było śmiechu, jak wyszła na jaw jego tajemnica; nigdy bowiem nie przyszło im na myśl, że ich poczta będzie przenosić w przyszłość tak wiele miłosnych listów!