Mały lord/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mały lord |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1889 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Julia Zaleska |
Ilustrator | Reginald Bathurst Birch |
Tytuł orygin. | Little Lord Fauntleroy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Cedryk żwawo wskoczył do powozu i znowu jechali przez łąkę zieloną, już zbliżali się do bramy parku, a jeszcze ów zagadkowy uśmiech błądził na ustach hrabiego. Uśmiech ten i dni następnych ukazywał się coraz częściej na jego twarzy i rozjaśniał ją prawie, usuwając zwykły wyraz ponurej, gorzkiej niechęci. Towarzystwo małego lorda dziwnie dobroczynny wpływ wywierało na starca; samotność, podagra, opuszczenie, dotkliwie mu się już uczuć dawały w chwili, gdy dziecko to przybyło do zamku. Nie jest to wcale rzecz przyjemna siedzieć samemu od rana do wieczora, chociażby w najparadniejszej komnacie, z nogą bolącą, opartą na poduszce, nie widzieć przy sobie życzliwej twarzy; bo hrabia wiedział o tem doskonale, że słudzy, na których zrzędził i gderał ustawicznie, nie mogą mieć przychylności dla niego. A i goście, jeśli go odwiedzali kiedyniekiedy, nie czynili tego przez przyjaźń, tylko przez wzgląd na jego bogactwa i znaczenie w kraju, hrabia rozumiał to dobrze.
Póki był zdrowszy, silniejszy, podróżował po świecie, przenosił się z miejsca na miejsce, szukając rozrywek, które nie zawsze znaleźć się dały. Lecz gdy wiek i choroba przykuły go do fotela, zamknął się w swojej bibliotece z książkami i dziennikami. Czytanie jednak przykrzyło mu się często i wówczas „Ciężar życia,“ jak mówił, zanadto go przytłaczał. Dnie wlokły się bez końca, bezsenne noce wydawały mu się jeszcze dłuższe, gorycz zalewała serce, coraz nieznośniejszy się stawał dla otoczenia swego, a niecierpliwość i zrzędzenie nie przynosiły ani ulgi ani rozrywki.
Cedryk podobał mu się najpierw z urody powierzchownej; gdyby nie był taki ładny, tak dobrze ułożony, możeby dziadek i nie zwrócił uwagi na przymioty serca i duszy tego niepospolitego dziecka, byłby się odrazu zniechęcił do niego i trzymał w oddaleniu od siebie. Ale podbił go wdzięk wrodzony wnuka, ślady starannego wychowania, widoczne w każdem jego słowie, w każdym ruchu, dopełniły reszty; im bliżej poznawał chłopczyka, tem więcej go uderzała ta roztropność, pojętność, połączona z prostotą i dziecinną niewiadomością wszystkiego, co się tyczyło nowego stanowiska jego w świecie. Pochlebiało to dumie starca, bo sobie wyobrażał, że te niezwykłe zalety są skutkiem wysokiego rodu i krwi szlachetnej. Nie zdając sobie sprawy z tego, co się działo w jego duszy, hrabia zaczął się przywiązywać do dziecka, które nawzajem okazywało mu tyle serdecznego uczucia. Nie litość wcale nim powodowała, gdy oddał los Hugona w ręce wnuka, ale miłą mu była myśl, że ten wnuk pozyska zawczasu przychylność ogólną. Dla tej samej przyczyny pojechał z nim do kościoła. Wiedział, jakie wrażenie wywoła widok pięknego chłopaczka o jasnych kędziorach i dużych oczach, pełnych łagodnego wdzięku; nie wątpił, że każdy, spojrzawszy tylko na niego, wykrzyknie zaraz: „wykapany ojciec!“ A pamiętał także doskonale, jak niegdyś o najmłodszym jego synu szeptano, gdy ukazywał się razem ze starszymi: „ten jeden na pana wygląda.“ Hrabia Dorincourt był dumny, wyniosły i dumę swą jedynie zadowolnić pragnął, przedstawiając urodziwego wnuka ludności okolicznej w kościele.
Parę dni przedtem odbyła się pierwsza próba konnej jazdy na skarogniadym kucyku; hrabia o podagrze zapomniał, tak był zachwycony odwagą Cedryka. Chciał być obecnym przy tej pierwszej lekcyi i na rozkaz jego groom Wilkins przyprowadził ładnego konika o błyszczącej sierści i rozwianej grzywie przed okna biblioteki. Starzec widział nieraz, jak dzieci, posadzone pierwszy raz na grzbiecie konia, krzyczały ze strachu w niebogłosy i niełatwo dawały się uspokoić; ciekawy też był niezmiernie, jak się zachowa wnuk jego w tej okoliczności.
Niedługo pozostawał w niepewności. Cedryk śmiało przystąpił do kucyka, chociaż ten dość żwawo kręcił łebkiem i grzebał nóżką, potem z wesołym okrzykiem wskoczył na siodło z pomocą Wilkinsa. Groom wziął za uzdeczkę konia i przeprowadził go kilka razy tam i napowrót przed oknami.
— A toż zuch mały, co się zowie! — opowiadał w parę godzin później Wilkins Tomaszowi — tak dzielnie siedział na siodle, że i starszy nie potrafiłby lepiej. „Czy ja prosto się trzymam, Wilkinsie?“ pytał „widziałem jeźdźców w cyrku, zawsze się tak ślicznie, prosto trzymają.“ A ja na to: wasza Dostojność tak prościuteńko się trzyma, jak strzała. On się roześmiał i powtarzał raz po raz: „Jak strzała! Jak strzała będę się trzymał. Pilnuj, Wilkinsie, jak tylko się zgarbię, zaraz powiedz, a zaraz wyprostuje się znowu, jak strzała!“
Lecz taka jazda na koniu, prowadzonym za uzdę przez masztelarza, uprzykrzyła się wkrótce Cedrykowi.
— Czy jabym nie mógł sam trochę pojechać? — odezwał się, spoglądając błagalnie na dziadka, który siedział przy oknie i nie spuszczał go z oczu — ten chłopczyk z Piątej Alei sam jeździł, i prędzej daleko, cwałem, galopem, to tak ślicznie!
— Ho ho! tobie się zdaje, że to tak łatwo jeździć cwałem i galopem — odrzekł hrabia.
— Chciałbym poprobować.
Hrabia skinął na Wilkinsa, ten podał Cedrykowi uzdeczkę, sam wskoczył na swojego konia, i na powtórny znak hrabiego oba wierzchowce puściły się lekkim kłusem. Przekonał się chłopczyk, że to nie była rzecz tak łatwa, jak mu się wyobrażało.
— Ach.. achach! jak to trzęsie! — wołał — czy i ciebie tak... tak trzę...sie, Wilkinsie?
— To tak tylko z początku, mylordzie — uspokajał Wilkins — trzeba się przyzwyczaić. Niech wasza Dostojność podniesie się trochę na strzemionach.
— Pod... podnoszę się i.. nie nie po.. pomaga.
Podnosił się rzeczywiście, lecz niezbyt wprawnie, to też podskakiwał na siodle i opadał raz po raz, co niezbyt miłe sprawiało mu wrażenie. Policzki jego pałały, pocił się i oddech chwytał, ale siedział prosto na siodle i nie zatrzymał konika. Starzec powstał, wychylił się z okna i patrzał za nim, aż póki obaj jeźdźcy nie znikli wśród drzew alei. Gdy po kilku minutach powrócili, Cedryk jechał na przedzie, twarzyczkę miał rozognioną, usta zaciśnięte, lecz nie stracił fantazyi i kłusował dzielnie, wyprzedzając Wilkinsa.
— Stój! — zawołał hrabia — gdzieżeś podział kapelusz?
Wilkins dotknął prawą ręką własnego kapelusza i rzekł w zastępstwie małego lorda:
— Spadł na zakręcie alei, jego Dostojność nie chciał się zatrzymać i kapelusz pozostał na ziemi.
— Jak na pierwszy raz — mówił hrabia z odcieniem tryumfu do masztelarza — lord Fautleroy nieźle się popisał, nie boi się konia.
— O, nic a nic się nie boi — odpowiedział Wilkins — mnie się zdaje, że lord Fautleroy niczego się nie obawia. Już ja niejednego małego panicza uczyłem jeździć konno, ale takiego zucha, jak jego Dostojność, nigdy jeszcze nie widziałem.
— Musiałeś się zmęczyć — rzekł hrabia do Cedryka — może odpoczniesz teraz?
— Trochę się zmęczyłem — odrzekł chłopczyna — bo to okropnie trzęsie, nie wiedziałem, że to tak trzęsie; ale już odpocząłem i pojadę po kapelusz.
Gdyby kto chciał był nauczyć Cedryka, jak ma postępować, aby się przypodobać hrabiemu, nie mógłby z pewnością obmyślić lepszych środków od tego, co chłopczyk czynił poprostu, idąc za popędem wrodzonego swego usposobienia. Podczas gdy mały jeździec, zawróciwszy kucyka, puszczał się znowu kłusem po kapelusz, na pomarszczonej twarzy hrabiego przemknął rumieniec, a w oczach jego błysnęła taka radość, jakiej nie spodziewał się już doznać w życiu. Stał nieruchomy, ze wzrokiem wlepionym w stronę, gdzie znikła pomiędzy drzewami jasna główka chłopczyny, niecierpliwie wyglądał jego powrotu. Po chwili tętent kopyt końskich oznajmił jeźdźców, Cedryk i teraz jechał przodem, z pałającą twarzyczką, z rozwianemi jasnemi włosami, galopem puścił kucyka, Wilkins trzymał w ręku kapelusz;
— A co! — wołał mały lord zadyszany, zatrzymując się przed oknem — jechałem i kłusem, i galopem. Nie tak dobrze, jak ten chłopczyk z Piątej Alei, ale jechałem przecież, a na drugi raz będzie lepiej.
Od tej pory codziennie prawie Wilkins siodłał kucyka i towarzyszył Cedrykowi, który coraz dalsze wycieczki odbywał w okolicy, kłusem i galopem przemykał po alejach parku i poblizkich łąkach. Dzieci dzierżawców wybiegały na drogę i przypatrywały się pięknemu małemu jeźdźcowi, a ten pozdrawiał je uprzejmym uśmiechem i kapelusikiem powiewał na wszystkie strony, może nie po hrabiowsku, lecz z nieporównanym wdziękiem.