<<< Dane tekstu >>>
Autor Frances Hodgson Burnett
Tytuł Mały lord
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1889
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Julia Zaleska
Ilustrator Reginald Bathurst Birch
Tytuł orygin. Little Lord Fauntleroy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXII.

W tydzień po tej przejażdżce Cedryk pewnego wieczora, po powrocie od matki, wszedł do biblioteki z niezwykłą jakąś powagą, milczący i zasępiony. Usiadł na krześle o wysokich poręczach, tem samem, na którem siedział owego wieczora, gdy po raz pierwszy tu wchodził, i wlepił oczy w popiół wygasły na kominie. Zauważył hrabia to szczególne usposobienie wnuka, lecz nie zadawał mu żadnych pytań, czekał, aż sam się odezwie.
— Czy ten pan Newick wie o wszystkiem, co się dzieje w dobrach dziadunia? — przerwał wreszcie milczenie mały lord.
— Powinien przynajmniej wiedzieć — odrzekł hrabia — czy masz mu co do zarzucenia?
Rzecz dziwna: starzec ten, który nigdy nikomu nie pozwalał mieszać się do spraw swoich majątkowych, nietylko się nie gniewał, lecz rad był widocznie, ile razy wnuk sobie na to pozwalał. Cieszyło go to niezmiernie, że w tej dziecinnej główce budziły się tak wcześnie myśli poważniejsze. Taką miał słabość dla chłopczyka, że gotów był od dziś dzielić z nim władzę dziedzica i pana.
— Jest tu jedno miejsce — mówił dalej Cedryk, a twarzyczka jego zasępiła się więcej jeszcze — na samym końcu wsi, Kochańcia widziała, bo ona często tam bywa; cała ulica ma domy najokropniej zniszczone, zapadłe w ziemię, wilgotne, a takie niziutkie i ciasne, że powietrza w nich braknie, odetchnąć trudno. Mieszkają tam ludzie ubodzy, nieszczęśliwi, z głodu prawie giną, ciągle chorują na febry, na reumatyzmy, dzieci umierają z nędzy. Ach! straszno pomyśleć, co się tam dzieje. Deszcz leje przez dziurawe dachy, podłoga zgniła, na ścianach grzyby rosną... Kochańcia dziś właśnie odwiedzała chorą kobietę w jednym z tych nędznych domków, tak płakała biedna Kochańcia, opowiadając mi to wszystko.
Łzy duże, jak dyamenty, zabłysły w oczętach małego lorda przy tem opowiadaniu, otarł je śpiesznie, zeskoczył z wysokiego krzesła, stanął przy fotelu hrabiego i zwyczajem swoim położył rączkę na jego kolanie.
— Ja powiedziałem Kochańci — mówił uśmiechając się przez łzy do starca — że dziadunio pewnie o tem nie wie, pan Newick nie powiedział, co się tam dzieje, ale ja powiem wszystko i dziadunio zrobi tak samo, jak wtenczas z Hugonem.
Hrabia miał oczy spuszczone, patrzał na małą rączkę, opartą na jego kolanie. Newick nie zapomniał mu powiedzieć o strasznem spustoszeniu tej dzielnicy wioski, zwanej „Zaułkiem.“ Przedstawiał mu, że domy gwałtownie potrzebują być z gruntu przebudowane, bo woda przecieka przez dachy, ściany wilgotne grożą zawaleniem, a mieszkańcy doprowadzeni są do ostatecznej nędzy i nigdy prawie z chorób nie wychodzą. Rektor Mordaunt nieraz także przemawiał w imieniu tych nieszczęśliwych, obraz ich okropnego położenia kreślił w barwach jaskrawych, nie zdołał jednak wzruszyć kamiennego serca magnata. Hrabia na wszystkie przedstawienia odpowiadał, że jeżeli komu niewygodnie, to się wynosić może; ale biedacy nie mieli gdzie się wynieść, chyba na cmentarz. Jednakże w tej chwili, patrząc na rączkę wnuka, wyobrażając sobie rzewny i żałosny wyraz twarzyczki, która się nad nim pochylała w niespokojnem oczekiwaniu, hrabia uczuł się prawie zawstydzonym. Ów „Zaułek“ po raz pierwszy zaciężył mu na sumieniu w obec tego dziecka.
— Czegóż ty chcesz odemnie? — spytał wreszcie — żebym nowe domy budował?
— Tak, dziaduniu, koniecznie, inaczej być nie może, Kochańcia mówiła, że te stare zwalić trzeba i pobudować nowe — mały lord mówił z wielką stanowczością, chociaż głos jego drżał ze wzruszenia, a oczy od łez błyszczały — najlepiej będzie, żeby dziadunio sam tam poszedł i wszystko obejrzał. Ci biedni ludzie będą tacy szczęśliwi, jak zobaczą, że ich nędza wkrótce się skończy, tak będą błogosławili dziadunia!
Hrabia powstał, położył rękę na ramieniu wnuka, zaśmiał się zagadkowym swoim śmiechem:
— Pójdźmy się przejść po tarasie — rzekł — pomówimy o tem, trzeba pomyśleć.
Rozśmiał się jeszcze parę razy podczas przechadzki po ogrodowym tarasie, ale się nie gniewał, przeciwnie, bardzo łaskawie spoglądał na wnuka, podpierającego go ramieniem.
Opowiedzmy teraz całą sprawę od początku. Pani Errol różne smutne porobiła odkrycia, zaglądając do wszystkich zakątów tych wiosek hrabiego, wyglądających tak malowniczo ze szczytu wzgórza. Jest wiele rzeczy, które z bliska nie tak pięknie się wydają, jak z daleka. Szczególnie w wiosce, sąsiadującej z zamkiem i zwanej także Dorincourt, najstraszniejsza panowała nędza wśród dzierżawców. Za nędzą przyszło niedołęztwo, próżniactwo; wielu z tych biedaków, widząc, że najcięższą pracą zaledwo zdołają opłacić walącą się, wilgotną lepiankę, opuszczało ręce, nie starało się już nawet o poprawienie swego losu. Innym znów choroba odbierała siły i zdolność do pracy, wszyscy potrzebowali pomocy, tak moralnej jak materyalnej. Rektor Mordaunt opowiadał pani Errol, jak stopniowo stan rzeczy w oczach jego się pogorszał i przyszło w końcu do tego, że już i poradzić było trudno. Jeden tylko środek mógł skuteczny wpływ wywrzeć na tych ludzi: gdyby im kto dał nadzieję lepszego bytu w przyszłości, możeby odzyskali ochotę do pracy. Hrabia miał ten środek w swojej mocy, już samo odbudowanie owych mieszkań przywróciłoby przedewszystkiem zdrowie nieszczęśliwym, którzy w tej wilgoci pędzili życie.
Gdy pani Errol po raz pierwszy zajrzała do „Zaułka,“ serce jej ścisnęło się na widok nędzy, panującej wśród ludności; zwłaszcza dzieci blade, zgłodniałe, opuszczone przez matki chore lub niedbałe, wyciskały jej łzy z oczu. Przypomniała sobie swojego synka, rumianego, wesołego, mieszkającego w zamku wspaniałym, wśród wygód, zbytków, i w sercu dobrej matki powstała myśl piękna i szlachetna: postanowiła użyć pośrednictwa tego synka, by ulgę i pomoc przynieść nieszczęśliwym. Z opowiadań Cedryka wiedziała, jak dziadek go pokochał, jak mu dogadzał we wszystkiem; o gdybyż ztąd mogło wyniknąć coś dobrego i dla innych!
— Sprobuję — rzekła raz do rektora — hrabia nie odmawia mu niczego, a Cedryk jest roztropny, można się na niego spuścić, potrafi przemówić w sposób właściwy. Moim obowiązkiem jest wpłynąć na dziecko, aby władzy swej nad dziadkiem użyło na dobre.
Nie myliła się, ufając roztropności Cedryka; nie dawała mu żadnych wskazówek, nie uczyła, jak ma mówić z dziadkiem, opowiedziała tylko ze szczegółami, co się działo w Zaułku, jak bolesnego doznała wrażenia, zresztą spuściła się na niego zupełnie. Zawsze z nim tak postępowała od najwcześniejszego dzieciństwa, szczerze, otwarcie, bez żadnych podstępów i wykrętów, a tym sposobem zaszczepiła w nim tę czystość myśli, tę prawość charakteru, cechujące każde słowo, każdy czyn dziecka.
Rektor nie był tak pewny powodzenia, jak matka Cedryka, a jednak, ku wielkiemu jego podziwieniu, wszystko się tak złożyło, jak ona sobie postanowiła, Hrabia uległ prośbom wnuka i żądanie jego spełnił. Całą tajemnicą tego osobliwszego wpływu była wiara dziecka, które w dziadku widziało człowieka sprawiedliwego, ludzkiego, szlachetnego. Hrabia nie życzył sobie, aby wnuk odkrył prawdę, aby się dowiedział, że ten, którego uwielbiał, nie zasługiwał na to wcale. To uwielbienie, to przywiązanie niewinnej istoty było dla niego nowością zanadto przyjemną, aby się miał na jej utratę narażać. Chłopczyk widział w nim dobroczyńcę ludzkości, uosobienie cnoty, wspaniałomyślności, miałże mu na to wręcz odpowiedzieć:
— Jestem stary samolub, nie obchodzi mnie wcale nędza mieszkańców Zaułka i im podobnych obszarpańców.
Przeciwnie, zaczynał myśleć, że choćby dlatego tylko, aby wnukowi przyjemność sprawić, miło mu będzie kiedyniekiedy spełnić jakiś dobry uczynek. Miał przecież na zbytki, więc i na taki zbytek mógł sobie dla zmiany pozwolić. I śmiejąc się sam z siebie w duszy, przywołał rządcę Newicka i dał mu polecenie, aby nędzne domki w Zaułku były zwalone, a na ich miejsce rozpoczęto budowę nowych, porządnych mieszkań.
— Lord Fautleroy życzy sobie tego — rzekł na zakończenie — znaczny to jest nakład, ale on utrzymuje, że przebudowanie tych domów podniesie wartość posiadłości. Możesz pan powiedzieć dzierżawcom, że to jego pomysł.
I spojrzał na małego lorda, leżącego na kobiercu przed kominkiem obok Dugala. Nie wyglądał on wcale na to, aby obliczać miał w jasno-włosej swej głowinie koszta nakładów i podniesienie wartości swych dóbr dziedzicznych. Duży pies był prawie nieodstępnym towarzyszem Cedryka, chodził w ślad za nim poważnym krokiem po pokojach zamkowych i po ogrodzie, a gdy wyjeżdżał, biegł zawsze za kucykiem lub za powozem.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Frances Hodgson Burnett i tłumacza: Maria Julia Zaleska.