<<< Dane tekstu >>>
Autor Frances Hodgson Burnett
Tytuł Mały lord
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1889
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Julia Zaleska
Ilustrator Reginald Bathurst Birch
Tytuł orygin. Little Lord Fauntleroy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXII.

Dnia następnego jeden z codziennych kundmanów Dika niemałego doznał zdziwienia. Był to młody adwokat, rozpoczynający dopiero swój zawód; miał on dużo odwagi i ochoty do pracy, niepospolite zdolności, pomimo to, dotąd mu się nie powodziło, klienci rzadko do niego zaglądali i bardzo niewiele zarabiał. Kancelarya młodego prawnika znajdowała się w pobliżu placu, przy którym Dik rozłożył swoje penaty i ten codziennie oporządzał z wielką starannością buty pana Harrisona, takie było nazwisko adwokata. Wprawne ręce chłopaka z pomocą wybornych szczotek i doskonałego szuwaksu nadały temu obuwiu połysk, pokrywający pewne braki, z nazbyt przedłużonego użycia wynikłe. A prawnik miał zawsze dla Dika uprzejme jakieś słówko lub żarcik wesoły.
Owego rana, zasiadając na krześle pod parasolem i kładąc nogę na stołeczku, trzymał on w ręku czasopismo ilustrowane, czytał z zajęciem artykuł jakiś, a gdy skończył, podał czasopismo Dikowi, który właśnie załatwił się był także ze swoją robotą i rzekł do niego:
— Weź to sobie, mój kochany, i przeczytaj przy śniadaniu. Ubawisz się niezawodnie, obaczysz parę ciekawych rysunków; jeden przedstawia przepyszny zamek magnacki w Anglii, znajdziesz także wizerunek pięknej pani, synowej hrabiego, właściciela zamku. Przystojna kobieta, niema co powiedzieć, choć nie wygląda na wielką panią; rysy ma pospolite, bez wyrazu, ale włosy ogromne, bardzo piękne. Dowiesz się, przyjacielu Diku, co się dzieje w Anglii w sferach wielkopańskich, chociaż wątpię, aby cię obchodziły losy takich znakomitych osobistości, jak hrabia Dorincourt, albo lady Fautleroy; przeczytaj jednak... ale co ci się stało, co to jest?
Zdziwienie prawnika wywołał nagły okrzyk Dika, który rzucił oczyma na podane mu czasopismo i na pierwszej stronicy obaczył portret kobiety z podpisem: „Lady Fautleroy, matka jednego z pretendentów do spadku.“ Była to kobieta młoda i w rzeczy samej dosyć przystojna, miała oczy czarne, duże, lecz niemiłe, włosy ogromne, splecione w gruby warkocz i owinięte kilka razy naokoło głowy.
— Ho ho! — zawołał Dik, ochłonąwszy nieco z pierwszego wrażenia — znam ja ją dobrze, tę wielką panią, lepiej jeszcze, niż pana.
Adwokat parsknął śmiechem:
— A gdzieżto miałeś sposobność takie znajomości porobić? — zapytał — czy w Londynie na przyjęciach u dworu, czy w Paryżu podczas wyścigów wiosennych?
Dik nie odpowiedział na te żarty, może ich nawet nie dosłyszał, tak był własnemi myślami zajęty; poskładał szczotki i inne przybory w szufladzie, gdzie je zwykle chował na noc dopiero, ale dziś widocznie miał jakąś ważną sprawę na głowie i musiał się oddalić niezwłocznie, przerywając robotę.
— Oj, znam ja tego ptaszka, znam tak, jak własną kieszeń. Zobaczymy, co to pan Hobbes na to powie — mruczał chłopak i w pięć minut poukładał przybory swoje w szufladzie; puścił się pędem do sklepu korzennego, a młody prawnik, nie otrzymawszy wyjaśnienia tak dziwnego postępowania, powiódł za nim zdziwionym wzrokiem.
Dik przybył wkrótce do sklepu. Pan Hobbes zdziwił się także niezmiernie, widząc go wbiegającego o tej porze; chłopiec nie miał zwyczaju zaniedbywać roboty w ciągu dnia, wieczorem tylko odwiedzał sędziwego przyjaciela, z rana zwłaszcza najwięcej miewał zajęcia, trzeba było ważnej bardzo przyczyny, aby się od niego oderwał. Kupiec zasypał go pytaniami, lecz chłopiec nie był w stanie odpowiedzieć, biegł tak szybko i takie wzruszenie go opanowało, że odjęło mu mowę na razie. Rzucił więc tylko czasopismo z rysunkami na kontuar, za którym siedział pan Hobbes i dał mu znak, aby popatrzał.
— Cóż takiego? — zapytał kupiec — Aha! portret tej drugiej — zawołał z żywością po chwili, odczytawszy podpis — matka pretendenta, rozumie się drugiego, bo to nie jest przecież pani Errol, matka Cedryka. Ta jejmościanka wcale do niej niepodobna, chociaż także przystojna w swoim rodzaju; tak, tak, urodziwa jakaś osoba, ale musi być herod baba!
— Że nie matka Cedryka, to pewna — odezwał się wreszcie Dik, odzyskawszy mowę i wysapawszy się nieco — niechno pan dobrze się przypatrzy, to ma być wielka pani, żona lorda! Toż mi dopiero lord! Bo chyba tym lordem jest braciszek mój Ben. Mam ja dobre oczy i przysięgnę, że to jest Minna, miła moja bratowa, Minna, żona Bena, w całej okazałości.
— Czy być może! — wykrzyknął pan Hobbes; zerwał się z krzesła i osunął się na nie znowu, wyjął kraciastą chusteczkę z kieszeni, pocierał nią czoło i łysinę, bo pocił się zazwyczaj, gdy był mocno wzruszony. Ochłonął wreszcie i mówił z ożywieniem wielkiem:
— A co! czy nie odgadłem odrazu, że to oszukaństwo, podstęp, spisek na niego!.. Wszystko dlatego, że jest Amerykaninem!
— Oho! zobaczymy, czy tylko się sztuka uda — wołał Dik — czy ja dopuszczę do tego! Nie, nie, znam ja ją dobrze, nie pozwolę jej bruździć. Zachciało się jejmościance wielką panią zostać, korony hrabiowskiej się zachciało! Do twarzyby jej było, jak nie przymierzając świni w pawich piórach! W jednym dzienniku, teraz przypominam sobie doskonale, była wzmianka, że ten mniemany lord Fautleroy ma bliznę pod brodą, jakby od zagojonej rany. Otóż ja wiem, co to za blizna. Opowiadałem panu przecież, jak kiedyś Minna rozzłoszczona rzuciła we mnie półmiskiem i trafiła w własnego syna. Rana była okropna, Ben wezwał lekarza, a ten powiedział, że znak na całe życie zostanie. No patrzcież państwo! I ten chłopak wyszedł teraz na lorda! Winszuję! Taki on lord, jak i ja. Przysiągłbym, że to rodzoniuteńki syn Bena, a mój synowiec. Jeszcze i ja wyjdę na stryja lordów i hrabiów. Ktoby się spodziewał!
Dik był z natury roztropny, a ponieważ od dzieciństwa musiał sobie sam radzić na świecie, nabył tym sposobem niemało doświadczenia obok tej wrodzonej roztropności. Umiał nad każdą rzeczą zastanowić się uważnie, wyrozumieć jej znaczenie. Gdyby mały lord mógł był dnia tego zajrzeć do sklepu korzennego pana Hobbes’a, przekonałby się, jak gorliwych przyjaciół zostawił w Nowym-Yorku. Godziny tam upływały niepostrzeżenie na długich, ożywionych naradach, obmyślano plany, układano sposoby postępowania, pan Hobbes podzielał we wszystkiem zdanie Dika i pomysły jego pochwalał.
Rozważywszy gruntownie całą sprawę, rozebrawszy każdy szczegół należycie, dwaj sprzymierzeńcy postanowili działać niezwłocznie i skutkiem tego postanowienia Dik napisał do brata swego Bena, a w liście przesłał mu wycięty z czasopisma portret z podpisem „Lady Fautleroy.“ Przez ten czas pan Hobbes pisał do Cedryka i do samego hrabiego. Nim jednak załatwili się obaj z tą korespondencyą, nowa myśl przyszła do głowy Dikowi.
— Zapomniałem powiedzieć — rzekł do kupca — ten pan, od którego czasopismo dostałem, jest adwokatem. Nazywa się pan Harrison i ma kancelaryą tuż obok mojego zakładu. Możeby on nam dał jaką dobrą radę? Adwokaci znają się na takich sprawach, od niego dowiedzielibyśmy się najlepiej, co robić, ażeby Cedryka obronić od tej napaści.
Pan Hobbes spojrzał na Dika z uwielbieniem i wręcz mu objawił, że mało zna ludzi tak zdolnych i pomysłowych.
— Masz zupełną słuszność — rzekł na zakończenie — trzeba się poradzić tego adwokata.
I nie tracąc chwili, powierzył sklep sąsiadowi, który go niekiedy wyręczał, sam zaś wziął na siebie paltot, kapelusz i razem z Dikiem podążył niezwłocznie do kancelaryi pana Harrisona. Gdyby ten adwokat nie był początkującym, gdyby miał więcej spraw na głowie, a mniej swobodnego czasu, możeby te niezwykłe dzieje, opowiadane w sposób niezwykły, nie wywarły na nim wielkiego wrażenia; możeby je uważał za wytwór wyobraźni i uwierzyć nie chciał, bo w rzeczy samej wszystko to wyglądało niezbyt prawdopodobnie, zwłaszcza w ustach poczciwego kupca i Dika. Lecz młody prawnik, jak wspomnieliśmy wyżej, klientów miał niewielu, na czasie mu nie zbywało do wysłuchania rozwlekłej opowieści; wreszcie znał Dika z jaknajlepszej strony, a ten umiał trafić do jego przekonania i wzbudzić w nim życzliwość dla Cedryka.
— Ja ze swojej strony zaręczam pana — wyrzekł poważnie pan Hobbes, po ukończeniu opowiadania — że nie stracisz czasu na darmo. Obliczysz pan sumiennie, ile godzin poświęcisz na rozgmatwanie tej całej plątaniny, a ja należność zapłacę. Nazwisko moje Silas Hobbes, właściciel sklepu korzennego i towarów kolonialnych, róg Blankstreet.
— Z ochotą biorę to na siebie — odparł młody prawnik — sprawa podobna, gdybym ją rozjaśnić zdołał, może mieć dla mnie ogromne znaczenie, może na całą przyszłość moję wpłynąć i sławę mi zapewnić. W każdym razie nic na tem nie stracę, jeżeli postaram się wykryć, który z dwóch domniemanych spadkobierców ma rzeczywiste prawa za sobą. Wiem ze sprawozdań dziennikarskich, że powstały pewne wątpliwości z powodu wieku owego drugiego dziecka; matka zaplątała się w zeznaniach i to zbudziło podejrzenie. Przedewszystkiem należy dać znać jaknajprędzej o naszych przypuszczeniach hrabiemu lub jego adwokatowi, a także uwiadomić brata Dika.
Nim słońce zaszło, dwa listy rekomendowane podążyły z Nowego-Yorku w dwie przeciwne strony świata. Jeden z nich, adresowany do Londynu, do pana Hawisama, dostał się na parowiec pocztowy, płynący do Europy, drugi miał wypisane na kopercie nazwisko Bena Tiptona, zabrał go pociąg kolei, śpieszący do Kalifornii. Jakkolwiek dwaj przyjaciele przez cały dzień o niczem nie mówili, tylko o małym lordzie i jego sprawie, przedmiot ten dostarczył im wątku do rozmowy wieczornej, która przeciągnęła się w sklepie przy wieczerzy prawie do północy.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Frances Hodgson Burnett i tłumacza: Maria Julia Zaleska.